Większość ludzi sądziła, że Joachim Larsson był zwyczajnym młodzieńcem, a Tyfus pospolitym kundlem.
Oczywiście ta uwaga nie dotyczyła mieszkańców zamczyska nieopodal Adelsten, gdzie mieściła się siedziba Królewskiego Towarzystwa Spirytystycznego. Adepci Sztuk Ukrytych, a nawet młodsze duchowe media – wszyscy schodzili z drogi chłopakowi przemierzającemu korytarze. Zdobywali się co najwyżej na niemrawe Dzień dobry, panie Larsson, zwyczajowe Śmierć nie istnieje, albo po prostu obrzucali młodzieńca i nieodstępującego go psa zaniepokojonymi spojrzeniami.
Joachim maszerował pospiesznie, zaintrygowany notatką, którą otrzymał z samego rana. Cienkie, pochyłe pismo oraz zapach perfum, którym nasiąkła wiadomość, nie pozostawiały wątpliwości co do nadawcy, nawet pomimo braku podpisu.
Czerwony dywan pokrywający posadzkę tłumił odgłos kroków. Protoplaści współczesnego spirytyzmu, przedstawieni na portretach zdobiących korytarze, obserwowali ponuro zadyszanego chłopaka. Deszcz bębnił w okna tak głośno, że niemal zagłuszał myśli, ale nawet szalejąca na zewnątrz ulewa nie mogła zepchnąć zaciekawienia młodzieńca na dalszy plan.
Czy to możliwe, że naprawdę wróciła?
W końcu dotarł do masywnych drzwi i pchnął je bez pukania. Usiłował opanować oddech i szybkie bicie serca. Wraz ze swoim chowańcem wkroczył do gabinetu.
Pomieszczenie wyglądało dokładnie tak samo, jak zapamiętał Joachim. W kominku trzaskał przyjemnie ogień, rzucając odrobinę światła na przechowywane w gablotkach stare figurki, biżuterię, amulety i zwoje pergaminu. Po lewej stronie stał regał z księgami. Ściany zdobiły gustowne, wiekowe gobeliny, ocieplając trochę wrażenie wywoływane przez surowe, ciemne mury zamku.
Przy stoliku nieopodal regału siedzieli bliźniacy Vargowie, którym towarzyszyła tęga opiekunka o srogiej minie. Najwyżej ośmioletni chłopcy, ubrani w jednakowe, nienagannie wyprane i wykrochmalone mundurki sprawiali wrażenie nieobecnych. Jeden z nich pochylał się nad notesem, sunąc piórem i wykręcając głowę w nienaturalny sposób, zaś drugi akurat wypluł duży gwóźdź, ze wszystkich stron oblepiony ektoplazmą. Opiekunka sięgnęła po przedmiot i starannie usunęła zeń białą substancję, po czym ostrożnie owinęła serwetką i odłożyła na bok.
W fotelu przy kominku siedziała kobieta, na widok której młodzieńcowi zadrżało serce. Obserwowała bliźniaków i dumała nad czymś głęboko.
– Madame Bonbelle, dobrze ponownie panią zobaczyć – rzekł Joachim, skłaniając się z szacunkiem. – Nie sądziłem, że tak szybko pani do nas wróci.
– Joachimie, mon bijou, jesteś wreszcie! – odparła kobieta wysokim, dźwięcznym głosem. Mówiła jak zwykle, z silnym i charakterystycznym akcentem. – Co za miła niespodzianka! Siadaj, proszę, spocznij przy kominku.
Młodzieniec uniósł lekko brew, posłyszawszy określenie niespodzianka – wszak to kobieta go wezwała – ale posłusznie zajął miejsce obok gospodyni, przypatrując się jej z zaciekawieniem. Tyfus spoczął tuż przy nodze chłopaka.
Lucilla Bonbelle była cudzoziemką z odległego, niewielkiego kraju o dyskusyjnych zwyczajach kulinarnych. Należała do grona najpotężniejszych mediów na świecie. Swojego czasu na jej seanse ściągały osobistości ze wszystkich stron kontynentu, lecz gwiazda spirytystki przygasła w momencie, gdy znalazła się w stanie błogosławionym. Każda kobieta, czując w łonie bicie innego serca, odnajduje w sobie ogromne pokłady miłości, ale madame Bonbelle odnalazła ich wielokrotnie więcej. Rozpoczęła karierę pisarską, wydając w okresie ciąży trzy opasłe, poczytne księgi z poradami dla samotnych matek. Nowa życiowa rola spowodowała, że kobieta zapomniała o sprawach Zasłony oraz Innego Świata, a skupiła całą energię na dziecięcych fartuszkach, kołyskach i opowieściach o swoim uroczym chłopcu.
Urodzenie dziecka ani trochę nie wpłynęło na nienaganną figurę Lucilli. Czarna, częściowo koronkowa suknia opinała jej smukłe ciało, doskonale podkreślając wszystkie kobiece atuty. Modny kapelusz z woalką skrywał większość twarzy, nie pozwalając w pełni ujrzeć tajemniczych rysów. Widoczne pod nakryciem głowy ciemne włosy były upięte w wytworny kok. Madame Bonbelle trzymała kielich z winem, umiejętnie i trochę figlarnie odchylając jeden palec, a na stoliku obok stała opróżniona do połowy butelka z etykietą Champs Ensoleiles.
– Czy będziesz tak uprzejmy i napijesz się ze mną wina? Naprawdę dobry rocznik – zaproponowała.
– A co z małym Morteskiuszem? – zapytał niepewnie Joachim, spoglądając na naczynie w dłoni przełożonej. – Czy nie pisała pani w książce, że picie alkoholu przez matkę psuje dziecku krew i wywołuje melancholię?
Nawet woalka nie mogła ukryć, że oblicze spirytystki zmieniło na chwilę wyraz.
– No i? Masz jakiś problem, mon amour? – odpowiedziała znacznie surowszym tonem.
– Nie, ja tylko…
– To zaledwie un vin rose, prawie lemoniada. Nie przejmuj się moim synem, mały Mortesquieu ma opiekę najlepszą z możliwych.
– Przepraszam, nie chciałem zabrzmieć niegrzecznie…
Wytłumaczenia Joachima przerwało głuche stuknięcie dobiegające od stolika. Zapewne któryś z Vargów zmaterializował kolejny przedmiot.
– Nie mówmy już o tym. Nie spotkaliśmy się, by rozmawiać o urokach bycia matką – oświadczyła Lucilla. – Dawno mnie tutaj nie było. Zasłona jest dziurawa jak kordiański ser, a Towarzystwo potrzebuje wszystkich dostępnych sił. Nie zapomniałam jeszcze, kim jestem.
– To chwalebne, że znalazła pani czas na powrót do obowiązków.
– Mam coś dla ciebie.
Lucilla zsunęła z palca srebrny pierścień, a następnie podała go Joachimowi. Czarny kundel podniósł łeb i wbił spojrzenie żółtych ślepi w ozdobę, pociągając dwukrotnie nosem. Wyczuł Pieczęć, pomyślał młodzieniec. Ciekawe, co to oznacza tym razem.
– Dokąd mam się udać? – zapytał.
– Udzielę wszystkich instrukcji, gdy już będziemy w komplecie, mon cheri… Och, jest nareszcie! Juste a temps!
Drzwi do komnaty otworzyły się z impetem. Joachim, który skierował wzrok ku wejściu, z trudem powstrzymał jęknięcie.
Jeśli był na świecie chociaż jeden człowiek, którego młodzieniec szczerze i na wskroś nie znosił, to miał na imię Rolf, a na nazwisko Skolsgard. Młody, zabójczo przystojny mężczyzna uśmiechnął się olśniewająco, pozwalając, by wszyscy w pomieszczeniu mogli nacieszyć wzrok jego śnieżnobiałymi zębami. Miał, jak zwykle, starannie ułożone jasne włosy oraz duże, niebieskie oczy. Wytworny ubiór doskonale podkreślał imponującą sylwetkę. Madame Bonbelle podniosła się z fotela i rozwarła ramiona w niemal matczynym geście.
– Rolf, mon prefere! Jak cudownie, jak cudownie… – powitała go wylewnie – Tyle czasu! Z niecierpliwością wyglądałam twojego kolejnego listu.
– Wybacz mi, Lucillo. – Rolf uśmiechnął się przepraszająco. – Jak zapewne wiesz, mieliśmy w Towarzystwie pełne ręce roboty. Powiedz mi, złociutka, jak zdrowie? Jak mały Morteskiusz? Nie daje się we znaki?
– Och, wszystko w jak najlepszym porządku. Siadaj razem z nami, mon amour. Masz ochotę na un verre de vin? Może coś mocniejszego? Wciąż jeszcze dysponuję dobrze zaopatrzoną spiżarnią…
– Nie mógłbym odmówić tak czarującej damie. Wino w zupełności wystarczy – odparł grzecznie Rolf i złożył teatralny ukłon.
Bracia Vargowie na chwilę oderwali się od swoich zajęć i jednocześnie spojrzeli na nowego gościa.
– Dzień dobry, panie Skolsgard – pozdrowili go jednym, wypranym z emocji głosem.
– Dzień dobry, chłopcy! Co słychać za Zasłoną?
Jak na komendę, bliźniacy wzruszyli ramionami, po czym wrócili do pracy, nie zawracając sobie głów odpowiedzią. Madame Bonbelle objęła serdecznie Rolfa i poprowadziła go w stronę kominka.
– Właśnie zaczęłam tłumaczyć Joachimowi, o co chodzi…
– O, Larsson. – Usta Skolsgarda rozciągnęły się w złośliwym, nie wróżącym nic dobrego uśmiechu. – Nie widziałem cię od kilku miesięcy. Słyszałem, że ostatnio nie przędziesz najlepiej. Przykra historia z biblioteką, naprawdę przykra… I jeszcze ten cmentarz, psiakostka. Towarzystwo zdołało to jakoś zatuszować?
Rolf i Joachim byli jak ogień i woda. Różnili się pod każdym możliwym względem. Chudy, czarnowłosy młodzieniec o jasnej, prawie białej skórze i głębokich cieniach pod oczami mógł nie ujmować wszystkich swoją prezencją, ale z całą pewnością miał do powiedzenia więcej od Rolfa. Joachim podejrzewał, że jedyną rzeczą, która naprawdę interesowała Skolsgarda, było jego odbicie w lustrze.
Wszystkie te myśli przemknęły przez umysł chłopaka, zanim zdobył się na błyskotliwą odpowiedź:
– Tak, zatuszowali, chociaż nie było łatwo. Zajęło im to mniej więcej tyle samo czasu, ile tobie zdobywanie dyplomu medium.
Pełen samozadowolenia uśmiech na twarzy Rolfa przygasł nieco.
– To ten twój chowaniec, prawda? Wygląda inaczej, niż zapamiętałem. Jesteś pewny, że to jeszcze demon? – zapytał z przekąsem, wskazując Tyfusa. – Przypomina raczej kanapowego pieska. Może zbyt długo przebywa wśród ludzi?
Żółte ślepia Tyfusa poczerwieniały. Pies podniósł wysoko łeb i warknął rozeźlony, wypuszczając z pyska kłęby czarnego dymu.
– C’est assez! Dość! – przerwała im surowo madame Bonbelle. – Darujcie sobie te niepotrzebne złośliwości. Mamy poważne sprawy do omówienia. Usiądź, Rolfie.
Chłopak opadł na ostatni wolny fotel.
– Jak wspomniałam, mamy pracę do wykonania. – Lucilla obrzuciła młodzieńców groźnym spojrzeniem, jakby spodziewała się dalszego ciągu wymiany uszczypliwości. – Dwa tygodnie temu zmarł jeden z naszych młodszych mediów. Dodam, że był łaskaw opuścić ten świat w okolicznościach nader zagadkowych. W jego wysuszonym ciele nie została nawet jedna kropla krwi.
– To może oznaczać wszystko – odrzekł Joachim, unosząc lekko brew. – Na przykład krwiopijcę. Albo trzęsawca. Albo wija…
– Albo tragiczne poczucie humoru Larssona – wtrącił Rolf. – Jesteś pewny, że cię tam nie było? Słuchając twoich wywodów, człowiek ma czasem ochotę…
Madame Bonbelle, Joachim i Tyfus równocześnie wbili w Skolsgarda gniewne, ostrzegawcze spojrzenia. Młody mężczyzna odchrząknął i zamilkł.
– Mordu mógł dopuścić się także człowiek – oznajmiła Lucilla po chwili. – Wierzcie mi, że im dłużej przebywam poza zamkiem, tym większym zdumieniem napawają mnie upodobania niektórych. – Westchnęła przeciągle. – Nie należy jednak wykluczyć możliwości, że uczynił to wyjątkowo złośliwy przybysz zza Zasłony.
– Bez dodatkowych znaków to dość nieprawdopodobne – oznajmił Rolf. – Czy to nie sprawa dla milicji?
– Owszem, ale jak do tej pory nie dali rady rozwikłać zagadki. Quelle surprise! Niemniej, w ogóle bym wam o tym nie mówiła, gdyby nie wiadomość, jaką odebrali nasi cudowni bliźniacy. Kochani chłopcy, chyba nie ma na świecie mocniejszych Odczytujących… A zresztą, zobaczcie sami.
Spirytystka zmaterializowała w dłoni pomięty świstek, po czym podała go Rolfowi. Młodzieniec przeczytał, zmarszczył czoło, a następnie przekazał wiadomość Joachimowi.
Kącert. Fortepian. Pomuszcie innym.
Widząc sposób, w jaki sporządzono notatkę, spirytysta odnalazł w sobie nieco zrozumienia dla potencjalnego sprawcy zbrodni.
– Nie zdziwi was zapewne, że bardzo poważnie potraktowałam ten sygnał. Od czasu Wielkiego Nieszczęścia popełniono już zbyt dużo błędów i nie możemy dopuścić, by coś jeszcze przeoczono – oznajmiła madame Bonbelle. – W dniu, w którym zmarła nasza nieszczęsna ofiara, niech jej Zasłona cienką będzie, w Gaffel, ledwie kilka ulic dalej, odbywał się koncert niejakiego Fabiana Johanssona. Trzeba sprawdzić tego człowieka.
– Mamy go znaleźć? – zapytał Joachim.
– Och, nie, mon amour. Nasz pianista znajdzie się sam. Za dwa dni przybędzie z koncertem do Adelsten. Chciałabym, żebyście tam byli i mieli oczy szeroko otwarte. Zbadajcie, czy Johansson nie wścibia nosa, gdzie nie trzeba. Albo czy jacyś niechciani goście nie interesują się Johanssonem. Jeśli będzie trzeba, zrobicie porządek.
– Dwa dni to niewiele czasu – oznajmił Rolf, podnosząc się z fotela. – Wybacz mi, Lucillo, ale wino będzie musiało zaczekać. Powinienem się przygotować. Bywaj, Larsson. Zobaczymy się na koncercie.
I szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Gdy tylko te zatrzasnęły się za młodzieńcem, głos zabrał Joachim:
– Madame, uprzejmie proszę o pozwolenie na działanie samemu. Mogę wykonać to zadanie bez żadnej pomocy.
– Skąd taka prośba, mon cheri? – zapytała niewinnym głosem Lucilla, upijając wcześniej nieco wina.
– Nie mogę współpracować ze Skolsgardem, sama pani widziała. Będziemy tylko wchodzić sobie w drogę. Ani ja nie przepadam za nim, ani on za mną.
– Nie przepada? Quelle chose ridicule! – Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo. – Jak to się u was mówi? Kto się czubi, ten się lubi, tak? Oczywiście, że Rolf za tobą przepada i gdybyś tylko miał więcej lat i tyle doświadczenia, co ja, zrozumiałbyś, co naprawdę o tobie myśli. Poczułbyś, jaki żar jest między wami.
Jedyny żar, jaki może między nami być, pochodziłby od demonicznego płomienia przywołanego przez Tyfusa, pomyślał Joachim. Młodzieniec wiedział, że madame Bonbelle mocno zdziwaczała przez całą tę historię z ciążą i dzieckiem, ale aż do tego momentu nie śmiał nawet podejrzewać, jak bardzo jest z nią źle. Mimo to, osobliwa uwaga spowodowała, że chłopak zaczerwienił się po same uszy.
– Jest pani w błędzie.
– Jak uważasz. – Spirytystka wzruszyła tylko ramionami. – Niezależnie od wszystkiego, jesteście jednymi z najcenniejszych nabytków Towarzystwa. Na palcach jednej ręki mogę policzyć znanych historii chowańców, a tak się składa, że jeden siedzi tuż obok i jest tobie bezwzględnie posłuszny – mówiąc to, kobieta wbiła spojrzenie w Tyfusa. – Rolf ma inne potrzebne nam talenty i umie je wykorzystywać. Idą ciężkie czasy. Duchy, zjawy, demony, a nawet arcydemony przekraczają Zasłonę całkowicie poza naszą kontrolą. Oczekuję, że nauczycie się ze sobą współpracować, mon amour. Inaczej możemy nie spełnić naszej mission historique.
Joachim, wciąż czerwony i widocznie nieusatysfakcjonowany odpowiedzią, zagryzł tylko wargi.
– Niebawem otrzymacie ode mnie kolejną wiadomość z zaproszeniem na koncert Johanssona. Przygotujcie się dobrze. I uważajcie na siebie, chłopcy. – Powiedziawszy to, madame Bonbelle upiła nieco wina. – Pamiętaj, Joachimie, że gdy grasz w grę z duchami, zwyciężasz albo umierasz.
* * *
Okolica Królewskiej Filharmonii była niegdyś malownicza. Zajmował ją park, którego liczne drzewa wyciągały ku sobie konary.
Ale te czasy dawno minęły, pomyślał smętnie Joachim, spoglądając na szary plac. Jak wiele miejsc w Adelsten, także i to zachorowało na coś, co spirytysta określał mianem kamieniozy. Gdy był młodszy, matka zwykła zabierać go na koncerty oraz długie spacery po parku, ale od tamtej pory zdołano wyciąć w pień wszystkie drzewa oraz zastąpić trawę i kwietniki jednolitym, ciemnoszarym brukiem. Ponieważ wielu mieszkańców Królestwa Nordenskatt bogaciło się w zawrotnym tempie i mogło pozwolić sobie na kupno własnego powozu, burmistrz stolicy w swej mądrości dał początek wielkiemu planowi zagospodarowania miasta, aby dla wszystkich wystarczyło miejsc postojowych. W żadnym wypadku nie mogło być ich za mało pod Filharmonią.
W celu odniesienia ostatecznego zwycięstwa na wojnie z zielenią i estetyką, przestrzeń wypełniono tak wielką liczbą tablic i monumentów, upamiętniających ważne wydarzenia z historii Królestwa, że poruszanie się między nimi przypominało wędrówkę przez labirynt.
Przemierzający plac młodzieniec i Tyfus w końcu zobaczyli Rolfa. Chociaż Joachim założył swój najlepszy krwistoczerwony surdut, nie wyglądał nawet w połowie tak dobrze, jak jego współpracownik. Pod eleganckim płaszczem Skolsgarda dało się dostrzec ciemnogranatowy, idealnie skrojony frak. Młody mężczyzna, podążając za ostatnim krzykiem mody, miał na głowie gustowny cylinder, a w ręku dzierżył laskę. Jedynym wspólnym elementem wyglądu obu spirytystów były srebrne pierścienie od madame Bonbelle.
– Mało brakowało, a byś się spóźnił – zauważył Rolf.
– Zasiedziałem się w bibliotece, szukałem informacji o naszym pianiście – odparł Joachim, zerkając na rozmówcę spode łba. – Ładna laska. Jakieś problemy z nogą?
– Odpuść sobie, Larsson. Nie wychodzą ci te złośliwości. – Obaj młodzieńcy i pies ruszyli w stronę budynku Filharmonii. – Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?
– Nie. Nie znalazłem żadnej wzmianki o Johanssonie na listach absolwentów znanych szkół muzycznych. Zupełnie, jakby człowiek wziął się znikąd. Były tylko dwa artykuły, jeden w Głosie Gaffel z zeszłego miesiąca, a drugi w ubiegłorocznych Wieściach. Pisali o nim w bardzo pochlebnym tonie. Podobno sale koncertowe pękały w szwach.
– Trochę dziwne…
– Powinniśmy ukryć Tyfusa. Ta twoja laska się chyba nada…
– Nie ma mowy. Jeśli faktycznie coś się wydarzy, wolę, żeby twój demon był w normalnej postaci.
Joachim spojrzał na Rolfa z ledwie ukrywaną pogardą.
– Nie spodziewam się, żebyś kiedykolwiek był w miejscu takim jak to, ale musisz wiedzieć, że nie wpuszczają tam psów.
– O nic się nie martw. Wszystko załatwiłem…
Budynek Filharmonii miał niezwykłą zdolność wywoływania w człowieku nagłej chęci do podcięcia sobie żył. Burzliwe dzieje Królestwa spowodowały, że równano go z ziemią, a następnie odbudowywano już dziewięć razy. Mimo to gmach zachował ten sam mroczny charakter, który nadał mu zamysł pierwszego architekta. Ciemną fasadę zdobiły maszkarony w kształcie głów groźnych wijów, trolli oraz goblinów. Kolumny wyrzeźbione na podobieństwo powykręcanych, krzyczących z bólu cyklopów nie wyglądały przyjemnie, ale wpisywały się całkiem nieźle w najlepsze architektoniczne tradycje Nordenskatt. Duże okna zaprojektowano tak, by mimo rozmiaru wpuszczały do środka jak najmniej światła. W oddali majaczyły ciemne, strome dachy domostw oraz strzeliste wieże katedry Adelsten.
Pod gmachem Filharmonii zebrały się tłumy, jakich Joachim jeszcze tu nie widział. Przynajmniej kilkaset osób próbowało desperacko dotrzeć do wejścia, a nad wszystkim usiłowała zapanować garstka strażników. Młodzieńcy wymienili zdumione spojrzenia i przyspieszyli kroku.
– Całe szczęście, że madame Bonbelle zorganizowała nam specjalne zaproszenia – mruknął Rolf. – Kto by pomyślał, że mieszkańcy Adelsten są tak spragnieni wyższej kultury?
Okazało się, iż lud żądny muzycznych doznań jest gotów na wiele. Obok jednego ze strażników stała pulchna kobieta i wrzeszczała, wymachując dziko rękami. Jej twarz przybrała buraczaną barwę.
– Jechałam czternaście godzin pociągiem! Czternaście! – grzmiała baba. – Jak to: nie ma miejsc?!
– Proszę się uspokoić. Wszystkie bilety zostały sprzedane…
Wyjaśnienie ani trochę nie usatysfakcjonowało kobiety. Jej pulchna piąstka zacisnęła się mocno, po czym zaliczyła spotkanie pierwszego stopnia z twarzą mężczyzny. Ktoś krzyknął. Ku awanturniczce skoczyło dwóch kolejnych strażników, obalając ją na ziemię. Joachim zauważył, że kilka osób postanowiło skorzystać z zamieszania i chwilowej nieuwagi personelu, przedostając się szybko do środka.
– Wejdziemy innymi drzwiami – mruknął Rolf. Na jego twarzy gościł wyraz konsternacji.
Odeszli kawałek od pobudzonej tłuszczy, manewrując pomiędzy kolumnami i minęli róg budynku. Po chwili oczom młodzieńców ukazało się boczne wejście, z którego, na szczęście, nikt prócz nich nie chciał skorzystać. Na warcie stał samotny strażnik wyglądający, jakby właśnie wygrał sto tysięcy koron na miejskiej loterii. Przybycie nieznajomych zburzyło jednak jego spokój.
– Stać – burknął. – Tędy można wejść tylko na specjalne zaproszenie.
– Otóż my właśnie w tej sprawie. Mamy dwa zaproszenia od Lucilli Bonbelle – odparł Skolsgard, uśmiechając się przymilnie i wyjmując bilety zza pazuchy. – Może pan słyszał? To znana pisarka.
Na twarzy strażnika zagościł wyraz głębokiej irytacji.
– Ano. Pewnie, że słyszał. Odkąd moja Berta kupiła książki tej waszej pisarki, nie chce nic w domu robić. Mówi, że zapisze się do sufelżystek…
– Chyba sufrażystek – mruknął pod nosem Joachim.
– …skaranie przeboskie, zawsze mówiłem, że z czytania nic dobrego nie wyniknie. Proszę pokazać te wejściówki.
Rolf podał bilety, a mężczyzna studiował je przez chwilę w skupieniu. Nie mogąc wykryć żadnego przekrętu, zmierzył młodzieńców raz jeszcze nieufnym spojrzeniem. Jego wzrok zatrzymał się na Tyfusie, siedzącym przy nodze Joachima i wbijającym spojrzenie żółtych ślepi w drzwi.
– Z psami nie można wchodzić na koncert – oświadczył strażnik triumfalnie.
– Zgodziłbym się z panem, gdyby to był zwykły pies – odparł Skolsgard, skłaniając się lekko i prezentując swój olśniewający uśmiech. – Ale to jest pies-opiekun. Mogę pokazać potrzebne zaświadczenie. Widzi pan, mój brat miłuje sztukę i muzykę, ale jest nieco… ekhem… niezrównoważony, jeśli wie pan, co mam na myśli. W każdym razie, sytuacja nigdy nie wygląda dobrze, gdy dostaje ataku złości i nie ma przy nim psa.
Krew zagotowała się w Joachimie. Ku swojemu zdumieniu zauważył, jak twarz strażnika łagodnieje na widok uśmiechu Rolfa. Na całym świecie jest chyba tylko jedna osoba uodporniona na urok Skolsgarda, pomyślał z niezadowoleniem.
– Ach, tak, tak… proszę wybaczyć, nie wiedziałem. Skoro to pies-opiekun, możecie wejść.
– Bardzo pan uprzejmy. – Rolf wyszczerzył zęby. – Obiecuję, że nie będziemy z bratem sprawiać żadnych kłopotów. Zwierzak również. Liczymy na wiele niezapomnianych muzycznych wrażeń.
Wzrok strażnika spoczął jeszcze na srebrnym pierścieniu Joachima, a chwilę potem na identycznej ozdobie u Rolfa. Przez jego twarz przebiegło coś, co można byłoby nazwać przebłyskiem zrozumienia. Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo do Skolsgarda i zszedł z drogi, pozwalając całej trójce wejść do środka.
* * *
Mamy wielką przyjemność i zaszczyt zaprosić Państwa na koncert fortepianowy wielkiego wirtuoza, odkrycia ostatnich miesięcy i wschodzącej gwiazdy Królestwa Nordenskatt, genialnego Fabiana Johanssona. Mistrz zabierze Państwa w magiczną, emocjonalną podróż w głąb swojej duszy, racząc Publiczność autorskimi, odkrywczymi kompozycjami poruszającymi serca i umysły.
W programie:
Sonata Cmentarna
Słodkiej Lilith
Lux Aeterna
Trzynasty Apostoł
Requiem Oscura
Nic nadzwyczajnego, pomyślał Joachim, obracając w dłoniach otrzymany wcześniej program. Tytuły odkrywczych kompozycji brzmiały wystarczająco typowo i powtarzalnie, by spotkać się z obojętnością młodzieńca.
Ludzie wypełnili salę koncertową po brzegi. Dziwna to była mieszanina: w fotelach zasiedli mężczyźni i kobiety należący do śmietanki towarzyskiej Adelsten, a wraz z nimi nieobeznani z muzyką przedstawiciele niższych warstw społecznych oraz przybysze z odległych stron Królestwa. Joachima poważnie zaniepokoiło tak wielkie zainteresowanie nieznanym do niedawna pianistą. W jaki sposób zdołał porwać ludzi do tego stopnia, by bić się o bilety? Kim jest ten człowiek? Uszu medium dobiegło kilka urywków rozmów:
– Baronówna była na jego prywatnym koncercie trzy miesiące temu. Odkąd wróciła, nie mówi o niczym innym… Powtarzam, Johansson to geniusz.
– Z wielkim trudem zdobyłam zaproszenie. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby się nie udało…
– Mówili, że jest głuchy i nie usłyszałby nawet katedralnych dzwonów, gdyby stanął obok. A i tak gra lepiej niż ktokolwiek inny.
– Żem przyniósł trochę starki…
Nic jednak nie wskazywało na to, by koncertowi miały towarzyszyć działania sił zza Zasłony. Wytężając zmysły, Joachim nie był w stanie wyczuć niczego podejrzanego. Siedzący przy jego fotelu Tyfus po krótkim czasie znużył się i położył pysk na podłodze, nie zdradzając żadnych oznak niepokoju czy pobudzenia. Twarz Rolfa pozostała, zdaniem Joachima, jak zwykle nieskalana głębszą myślą.
Scena byłaby pogrążona w całkowitym mroku, gdyby nie świece w srebrnych kandelabrach, ustawione niebezpiecznie blisko czarnego fortepianu. Migoczące światełka podsycały tylko ciekawość widowni i budowały atmosferę tajemnicy.
Rozległe znajomości madame Bonbelle pozwoliły spirytystom zająć miejsca w pierwszym rzędzie, dzięki czemu mieli doskonały widok. Ku zaskoczeniu Joachima, nikogo nie oburzyła obecność psa na sali, który nie był zresztą jedynym wprowadzonym do środka zwierzakiem. Jakaś kobieta w podeszłym wieku przyszła ze swoją wielką, gadającą papugą. Ptak, jak się okazało, dysponował pokaźnym zasobem niecenzuralnego słownictwa, co spowodowało niemałe oburzenie pośród siedzących najbliżej dam. Inny jegomość przyprowadził na smyczy najprawdziwszą wiwernę. Goście z szóstego rzędu przeżyli chwile grozy, gdy gadzina na widok papugi wydała z siebie przerażający skrzek.
– Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na najzwyczajniejszym w świecie, nudnym koncercie – odezwał się Rolf. – Kompletnie nic nie czuję. Brak śladów nieproszonych gości.
– Nie chwal trupa przed zachodem słońca. Występ nawet się nie zaczął.
– Mamy jeszcze chwilę, a ja zawsze chciałem cię o coś zapytać. Jak zdołałeś zniewolić swojego… ekhem… zwierzaka? – Spirytysta zniżył głos i rozejrzał się by sprawdzić, czy nikt nie nasłuchuje. – Chyba wszyscy w Towarzystwie zachodzą w głowę…
– Nikogo nie zniewalałem – odrzekł Joachim, posyłając Rolfowi niechętne spojrzenie. – Tyfus to mój przyjaciel. Jest ze mną z własnej woli.
Skolsgard zrobił minę, jak gdyby jego rozmówca właśnie wypowiedział najbardziej bezsensowną myśl na świecie.
– Ech, Larsson… Chyba za dużo czasu spędzasz z nosem w tych swoich książkach. Normalni ludzie przyjaźnią się z innymi ludźmi. Dobrze by było, gdybyś czasem oderwał się od pracy, zwłaszcza, że nie wychodzi ci najlepiej. Spójrz na siebie. Nie dość, że masz posępną gębę, to jeszcze…
Tego było już za wiele. Joachima ogarnął gniew. Godzina spędzona z Rolfem wystarczyła, aby zupełnie wytrącić go z równowagi. Chociaż w późniejszym czasie wstydził się do tego przyznać, w nerwach pokazał Skolsgardowi gest uznawany na całym świecie za obraźliwy.
– Stefen, widziałeś to? – oburzyła się jakaś kobieta z tyłu. – Co za bydło! Jeszcze niedawno nie wpuszczali do Filharmonii byle kogo.
– Spokojnie, kochanie – odpowiedział jej mąż. – Trochę zrozumienia, przecież widzisz, że chłopak jest z psem-opiekunem.
Zanim Joachim zdołał jakkolwiek zareagować na tę uwagę, salę wypełniła burza oklasków i wiwatów. Na scenę wyszedł pianista.
– Jest! Już jest! – zawołał ktoś podekscytowanym głosem.
– Zaczyna się! – wyraził radość jakiś mężczyzna.
– Obleśny śmieć! – zaskrzeczała donośnie papuga.
– Kriiiik! – obwieściła wiwerna sprawiając, że siedzący najbliżej ludzie skulili się ze strachu.
Jak na tak niezwykłego człowieka, Johansson wygląda zupełnie zwyczajnie, pomyślał Joachim. Mistrz okazał się niewysokim mężczyzną w średnim wieku, o dość mocno przerzedzonej czuprynie i zagadkowym wyrazie twarzy. Stanął przed publiką i pochylił głowę, rozciągając usta w uśmiechu. Ciemne oczy pianisty pozostały zimne i nie zdradzały żadnych emocji.
Co jednak najważniejsze, Joachim nie wyczuł śladu obecności jakiegokolwiek bytu z Innego Świata.
Johansson podszedł niespiesznym krokiem do fortepianu i usiadł przy instrumencie. Na sali zapanowała kompletna, wypełniona napięciem cisza. Muzyk przemówił dopiero po dłuższej chwili.
– Każdy artysta marzy, by jego twórczość stała się nieśmiertelna – oznajmił publiczności spokojnym głosem, wbijając spojrzenie w klawisze. – Chce oczarować innych i sprawić, by zaczęli oddychać. Kto nie zaznał bowiem muzyki, piękna dźwięków wydobywanych z fortepianu, palety stojących za nimi uczuć, jest jak tonący nieszczęśnik, walczący rozpaczliwie o powietrze. Głęboko ufam, że dzisiejszy koncert zostanie w państwa pamięci na długo. Wierzę, że będzie o nim głośno.
I zaczął grać.
Już po pierwszych dźwiękach Sonaty Cmentarnej Joachim zrozumiał, skąd wzięły się wszystkie zachwyty twórczością Johanssona.
Piękna to była muzyka. Epatowała dziwnym, rozdzierającym smutkiem, niewypowiedzianym żalem i tłumionym gniewem, a zarazem niosła ze sobą trudną do uchwycenia nadzieję. W grze mistrza dało się usłyszeć tyle uczuć, że spirytysta wstrzymał oddech, przytłoczony i zagubiony. Oczami wyobraźni ujrzał samego siebie, biegnącego przez ciemny las, bez Rolfa ani Tyfusa u boku, goniącego za czymś niemożliwym do złapania. Pomyślał o matce i poczuł żal, że nie ma jej na sali. I nigdy już nie będzie. Do oczu napłynęły mu łzy i musiał szybko zamrugać, by nie zacząć wyć z bólu.
Siedział jak sparaliżowany. Chłonął. Palce Johanssona sunęły po klawiszach z nieprawdopodobną lekkością, nie mogły popełnić żadnego błędu. Mistrz wbijał spojrzenie w jakiś punkt na ścianie, ale oczywistym było, że wcale nie patrzył. W tym momencie znajdował się w innym, sobie tylko znanym miejscu, a fortepian stanowił jedyną możliwość kontaktu z prawdziwym światem. Jego zwyczajna, niemal pospolita twarz nagle wydała się Joachimowi piękna, jak gdyby Johansson był cudowną istotą, która zstąpiła do tego świata, by olśnić wszystkich swoimi talentami.
Spirytysta wiedział, że aby coś stworzyć, trzeba coś stracić. Patrzył i zastanawiał się, co takiego stracił pianista. Jaka pustka wypełniła jego duszę? Jaką otchłań próbuje zasypać tą muzyką?
Sonata wybrzmiewała łagodnie, by za chwilę zaskoczyć publiczność ciężarem i głębią dźwięków. Mistrz co chwila odkrywał kolejne karty, otwierał nieznane rozdziały, prowadził słuchaczy coraz to nowymi ścieżkami. Aż nagle, bez żadnego ostrzeżenia, utwór dobiegł końca. Fortepian umilkł, a salę wypełniła cisza.
Nikt nie nagrodził Johanssona oklaskami. Zdawało się, że wszyscy są zaczarowani.
Wszyscy, poza jedną osobą.
– I o co tyle krzyku? – szepnął Rolf, tłumiąc ziewnięcie. – Zwyczajny, nudny grajek.
Joachim posłał kompanowi mordercze spojrzenie.
– Wiem, że całą twoją wrażliwość można byłoby zmieścić w koniakówce, ale mógłbyś chociaż raz…
– Czy możecie przestać sobie docinać i skupić się na pracy? Spójrzcie na ludzi.
Jeśli mowę Tyfusa (słyszaną tylko przez spirytystów) można byłoby opisać, porównując do jakiegoś znanego zwykłemu człowiekowi zjawiska, to najbardziej przypominała odgłos tłuczonego szkła, połączony z trzaskiem pękającej czaszki oraz dźwiękiem pazura sunącego po tablicy. Rolf skrzywił się boleśnie, ale przyzwyczajony Joachim zerknął na ludzi siedzących w ich rzędzie.
Sprawiali wrażenie zamrożonych. Nikt nie wykonywał żadnego ruchu. Nikt nic nie mówił. Zdawało się, że nikt nawet nie oddychał.
Fala paniki zalała Joachima, gdy wymienił skonfundowane spojrzenie z Rolfem. Jak…? Kiedy? Musieliśmy coś przeoczyć! Oczywistym było, że wydarzyło się coś bardzo dziwnego, a dziwne rzeczy rzadko kiedy następowały bez ingerencji kogoś (lub czegoś) zza Zasłony. Ogarnięty niepokojem młodzieniec sięgnął zmysłami ku Innemu Światu, by wyczuć wyłom w barierze oddzielającej obie rzeczywistości, ale nie zdołał niczego odkryć. Tępy wyraz twarzy Rolfa wskazywał, że on także nie wiedział, co się stało. Tyfus podniósł łeb i wbijał podejrzliwe spojrzenie w scenę.
Tymczasem pianista, jak gdyby nigdy nic, kontynuował koncert.
Joachim nie potrafił dłużej skupić się na muzyce. Myślał gorączkowo i usiłował zrozumieć, do czego właśnie doszło, a to wszystko przy akompaniamencie kolejnego utworu. Opętanie? Nie, niemożliwe. Zza Zasłony musiałby wyjść cały legion demonów, a przecież żadnego przejścia nie otwarto. Urok? Nic nie poczułem! Jak, na litość przeboską…?
Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki dramatycznej kompozycji Słodkiej Lilith, Johansson przemówił ponownie.
– Szanowni państwo, w programie nastąpi mała zmiana. Chciałbym zaprezentować utwór Ofiara dla Charona, który skomponowałem, gdy miałem zero lat i tęskniłem za imieniem. Uprasza się wszystkich państwa o powstanie z miejsc i przygotowanie noży.
W normalnej sytuacji Joachim poczułby zaskoczenie na wieść o tym, jak wielu mieszkańców Nordenskatt przynosi na koncerty ostre, niebezpieczne przedmioty, ale teraz ogarnęła go tylko fala chłodu. Było oczywiste, że tych słów nie wypowiedział człowiek.
– Rolf, trzeba to przerwać – szepnął, wstając razem z innymi z fotela. – Za chwilę dojdzie tu do nieszczęścia!
– Ale przecież nie wiemy, co się dzieje – jęknął towarzysz. – Zasłona cała, brak nieproszonych gości… O co tu chodzi?
– Może nasz pianista jest sprytniejszy, niż wszystkim się wydawało – burknął Joachim. – Charon to potężny, wyższy demon, czczony kiedyś jako bóg-przewoźnik. Ludzie dawniej wierzyli, że po śmierci zabierał ich na swojej łodzi do krainy zmarłych… Oczywiście, za odpowiednią opłatą w postaci monety albo złotej lub srebrnej biżuterii.
– Sądzisz, że to jego sprawka?
– Nie wiem, ale zamierzam się przekonać – odparł pan Tyfusa, sięgając do wewnętrznej kieszeni surduta i wydobywając drewnianą tabliczkę z wyrytymi runami. – Pilnuj wszystkiego tutaj. Śmierć nie istnieje. Żywi należą do żywych, a zmarli do zmarłych. Jedni nie wzywają drugich bez przyczyny…
* * *
Unosił się w jasnej pustce, szukając wzrokiem Zasłony. Ale żadnej Zasłony nie było.
‘To dziwne’, pomyślał Joachim. ‘Czy popełniłem jakiś błąd?’. W całej spirytystycznej karierze nie spotkał się z przypadkiem, by bariera oddzielająca Świat Żywych od Krainy Umarłych tak zwyczajnie wyparowała. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że to wszystko wina gęstej i ciężkiej mgły.
Tyle, że nie powinno jej tu być.
Próbując zignorować narastający niepokój, młodzieniec wyciągnął ręce i poszybował naprzód. Nie widział. Niczego nie wyczuwał. Ze wszystkich stron otaczała go mgła. Obrócił się kilkakrotnie, czując, że pozostawione w ciele serce bije coraz szybciej.
– Jesteś w tarapatach, Znawco Tajemnic – rzekło Coś głosem rozdzierającym dusze.
Joachim gwałtownie skierował oblicze w stronę, z której dobiegł dźwięk. Zamarł.
Ujrzał dwukrotnie większego od człowieka kościotrupa, odzianego w postrzępiony frak i podziurawiony przez mole kapelusz. Demon dzierżył gigantyczne, czarne wiosło. Gdy chłopak otworzył usta, by odpowiedzieć Niegodnemu, poczuł wdzierającą się do gardła wodę. Spróbował zaczerpnąć powietrza. To tylko pogorszyło jego sytuację.
– Za kilka chwil twoja przygoda dobiegnie końca, Joachimie Larsson – oznajmił nieludzkim głosem Charon. – Chciałbym powiedzieć, że pomogę ci dotrzeć na drugą stronę, ale obawiam się, iż takie uprzejmości nie leżą w mojej naturze. Zamiast tego, gdy będzie już po wszystkim, twój żałosny duch trafi do najciemniejszej otchłani. Nie usłyszysz wołań żadnego ze swoich przyjaciół. Nawet zdradziecki kundel nie może ci pomóc. Jakby to ujęła twoja mistrzyni? ‘Au revoir’?
Woda wdarła się do piersi Joachima.
Tonął.
* * *
Coś jest nie tak, pomyślał Rolf. Larssona nie ma zbyt długo. Zerknął w prawo i poczuł, jak oblewa go zimny pot.
Joachim był przemoczony do suchej nitki. Z ust toczył pianę. Surdut ociekał wodą. Ciałem wstrząsały drgawki.
Tyfus siedział z podniesionym łbem i warczał, wbijając nienawistne spojrzenie w scenę. Oczy chowańca nie były już żółte, lecz wściekle czerwone. Wypuszczał z pyska kłęby czarnego, śmierdzącego dymu. Podłoga pod łapami poczęła topić się, rozżarzona demonicznym gniewem.
– Tyfus, coś poszło nie tak, jak trzeba… – wyjęczał Rolf.
– Wiem, śmiertelny. To była pułapka.
Skolsgard przeniósł wzrok na scenę i po raz pierwszy w życiu zadrżał ze strachu. Pianista grał nadal, ale nie wbijał już spojrzenia w bliżej nieokreślony punkt na ścianie. Obserwował ich. Jego szeroko otwarte oczy i twarz całkowicie pozbawiona emocji mroziły krew w żyłach.
– Wydobądź Joachima. Byle szybko, nie zostało mu wiele czasu – polecił Tyfus straszliwym, przepełnionym furią głosem. – A ja dopilnuję, żeby koncert dobiegł końca w dramatycznych okolicznościach.
Kundel zawył tak, że ściany Filharmonii zadrżały w posadach. Zmienił postać. Rolf w jednej chwili pożałował swoich słów o kanapowym piesku.
Nieprawdopodobnie wielkie, utkane z ciemnego dymu wilczysko skoczyło na scenę. Wydawało się, że nic nie może go zatrzymać, a trzy rzędy potwornych kłów za moment rozerwą pianistę na kawałki. Drogę jednak zastąpił Tyfusowi inny demon. Ogromny szkielet w sfatygowanym fraku zamachnął się wiosłem. Siła uderzenia była tak wielka, że chowaniec przeleciał przez całą scenę i z impetem uderzył cielskiem o ścianę. Sala zadrżała. Z sufitu posypał się tynk.
– Tyfus! – wrzasnął Rolf.
Demon wylądował zwinnie na czterech łapach i posłał gniewne spojrzenie Charonowi.
– Idź po niego, szybko! – warknął. – Ja się wszystkim zajmę.
Spirytysta sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył drżącymi rękami drewnianą tabliczkę. W tym samym momencie Tyfus natarł ponownie na przeciwników.
– Trzymaj się, Larsson – szepnął Rolf. – Idę po ciebie.
* * *
Joachim walczył resztkami sił. Charon zwyciężał, ale chłopak i tak koncentrował na nim całą wolę, w desperackiej próbie uwolnienia się spod nieprzyjacielskiego wpływu.
‘Ten demon musi mieć potężną moc!’, pomyślał Rolf. ‘Może sobie być nieśmiertelny, ale na pewno nie jest niepokonany. Kontroluje już publiczność, walczy z Tyfusem i Larssonem… w końcu musi dojść do granicy‘. Taką przynajmniej nadzieję miał Skolsgard, obserwujący zawieszone w pustce sylwetki.
Spróbował opanować nerwy i wyciszyć umysł. Zamknął na chwilę oczy. Potem popłynął w stronę Joachima i Charona. Zanurzył się w lodowatej wodzie.
Gdy był na tyle blisko, że kościotrup w wyjątkowo niemodnym cylindrze podniósł głowę i wlepił w niego spojrzenie pustych oczodołów, Rolf wyszczerzył zęby.
‘Na twoje nieszczęście, panie demonie, nikt w Towarzystwie nie ma woli, uroku i mocy sugestii tak silnych, jak moje’, pomyślał z satysfakcją.
* * *
Mieszkańcy Królestwa Nordenskatt mieli bunt we krwi. Powstawali przeciwko wszystkiemu. Jako dzieci wzgardzali edukacją i na przekór rodzicom zaniedbywali naukę. Jako ludzie dorośli robili wszystko, co tylko leży w mocy człowieka myślącego, by ukryć chociaż część zgromadzonych dóbr przed królewskimi poborcami. Pod koniec życia buntowali się nawet przeciwko śmierci. Ciała wielu z nich nie wyrażały życzenia, by grzecznie leżeć w trumnach, a dusze – by pozostawać za Zasłoną. Widok publiczności na koncercie Johanssona, gotowej spełnić każde życzenie demonicznego kościotrupa z wiosłem, musiał więc wydawać się co najmniej niecodzienny.
Na obronę zwykle niepokornych entuzjastów muzyki poważnej można było powiedzieć jedną rzecz: ich nietypowe zachowanie zostało spowodowane urokiem, którym Charon nasycił grę Johanssona. Dlatego też, gdy pianista nagle przerwał koncert, tracąc przytomność, i gdy dwójka młodzieńców z pierwszego rzędu w przemoczonych ubraniach runęła na posadzkę, krztusząc się i wymiotując, zgromadzeni na sali ludzie odzyskali świadomość.
Miast natchnionego artysty zbierającego owacje ujrzeli jednak straszliwe, demoniczne postacie, toczące na scenie zażarty bój. Zapanował popłoch. Część ludzi krzyczała, inni wzywali na pomoc Przeboga (który jak zwykle nie słuchał). Wszyscy rzucili się w stronę wyjść, desperacko próbując opuścić Filharmonię.
W języku duchów oraz zmor, a także w żadnym z narzeczy ludzkich nie było słów odpowiednich, by w pełni opisać walkę Tyfusa z Charonem. Demony poruszały się z prędkością nieosiągalną dla wszystkich żywych stworzeń. Wilczysko co chwila pluło ogniem i czarnym dymem. Szkielet odpierał te ataki, przyzywając strumienie brudnej, cuchnącej śmiercią wody. W pewnym momencie Tyfus zdołał oderwać przeciwnikowi łeb. Nie zdało się to na wiele, ponieważ czaszka natychmiast wróciła na swoje miejsce. Żaden z demonów nie mógł pokonać drugiego. Chowaniec Joachima robił więc wszystko, by przynajmniej utrzymać Charona z daleka od niewinnych ludzi i nie pozwolić mu ponownie rzucić zaklęć.
– Larsson, jesteś cały? – wycharczał Rolf, podczołgując się w stronę kompana. Ponad głowami młodzieńców biegali spanikowali ludzie. – Udało się! Przełamaliśmy urok! Demon nie dał rady walczyć z nami trzema naraz…
Jeszcze bledszy niż zwykle Joachim zwymiotował wodą i żółcią, po czym z trudem zwrócił oblicze ku Skolsgardowi.
– Nie ma czasu… Trzeba zapieczętować Charona… – stęknął słabym głosem. – Musimy to zrobić razem. Nie wiem, czy jeden pierścień wystarczy, żeby go zamknąć.
– A co z muzykiem? – zapytał Rolf, wskazując nieprzytomnego Johanssona leżącego przy fortepianie.
– Prawdopodobnie jest opętany. Gdy to skończymy, uwolnimy go. No, dalej…
Zdobywając się na nadludzki wysiłek, młodzieńcy powstali z podłogi i chwiejnym krokiem, ramię w ramię, ruszyli w stronę sceny i toczących bój demonów. Ani trochę nie zważali na panujący dookoła chaos. Ważne było tylko ich zadanie.
– Tyfus, przytrzymaj go, ile tylko się da! – nakazał Joachim najmocniejszym głosem, na jaki potrafił się zdobyć.
Wilczysko uderzyło łapą o posadzkę, wywołując trzęsienie ziemi. Ściany Filharmonii popękały, a Charona otoczyły trzaskające płomienie, wypluwające czarno-pomarańczowe iskry. Joachim i Rolf unieśli dłonie z pierścieniami.
– Śmierć nie istnieje! – zawołali równocześnie zachrypniętymi głosami. – Srebro będzie twoim więzieniem, plugawa szkarado zza Zasłony!
Nie przemknęło im nawet przez myśl, jak straszliwy błąd popełniają.
Demon, zamiast rozpłynąć się w powietrzu i pomknąć w postaci dymu ku Pieczęciom, podniósł tylko kościstą rękę. Spirytyści mogli jedynie patrzeć, jak pierścienie samoistnie opuszczają ich palce i lecą w stronę Charona. Istota pochwyciła przedmioty i zniknęła. Zmaterializowała się ponownie w drugiej części sceny, tuż obok Fabiana Johanssona, przytomnego i rozciągającego wargi w złowrogim uśmiechu.
– Cóż to? – zapytał muzyk. – Czyżbyście zapomnieli, że srebro i biżuteria to coś, z czym Charon miał do czynienia od tylu wieków? Nie możecie mu w ten sposób zaszkodzić.
– Johansson! – warknął Joachim. – O co tu chodzi? Kim ty jesteś?!
– Kimś, kto ma z wami więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać – rzekł Fabian, odbierając z zadowoleniem pierścienie od demona. – Warto było zorganizować tę pułapkę. Przed dwoma tygodniami, gdy wysłaliśmy na drugą stronę jednego z waszych spirytystów, przeżyliśmy srogie rozczarowanie. Nie miał przy sobie Pieczęci! Mój demoniczny chowaniec nauczył mnie jednak, że cierpliwość to najważniejsza spośród cnót. Opłaciło się podsunąć fałszywą wiadomość waszym bliźniakom, zaaranżować ten koncert i zwabić tutaj najprawdziwsze, wyższe media.
– Zaraz, zaraz… Pianista ma chowańca? – zapytał zszokowany Rolf. – Ale jak…?
– A więc jesteś dzikim medium – stwierdził Joachim, przypatrując się Johanssonowi z nienawiścią. – I wcale nie chodziło o masowy mord w Filharmonii… Po co ci te pierścienie?
– Tak jak wy, słyszę i widzę, co dzieje się za Zasłoną – odparł wyjątkowo zadowolony z siebie pianista. – Ale w przeciwieństwie do żałosnego Towarzystwa dobrze wiem, że próby powstrzymania tego, co nieuniknione spełzną na niczym. Od czasu Wielkiego Nieszczęścia Arcywróg szykuje się do przyjścia na ten świat. Przygotowuje grunt. Wysyła swoje zmory, demony… Bliska jest jego wizyta. Po co uczestniczyć w walce skazanej na niepowodzenie, skoro można stać się nieśmiertelnym? Stanąć u jego boku? Charon uzmysłowił mi, że moja muzyka może trwać wiecznie. Jestem już medium, mam chowańca, a jedynym brakującym elementem układanki były wasze Pieczęcie. Dzięki nim mogę przekroczyć Zasłonę jako żywy człowiek. Zyskać prawdziwą nieśmiertelność.
Obaj młodzieńcy pobledli na te słowa.
– Nie możesz! – zaprotestował gwałtownie Rolf. – Zaburzysz równowagę… zniszczysz wszystko! Nie rób tego! To demon, nie chce twojego dobra!
– Nie wypadacie zbyt wiarygodnie, stojąc obok swojego żałosnego kundla – odpowiedział Johansson, wskazując czerwonookie wilczysko. – Nie mogę się nadziwić, w jaki sposób zdołałem was tak łatwo nabrać. Potężni spirytyści Towarzystwa nie odczytali poprawnie żadnego znaku… Popełniliście tyle błędów! A ty, czarnowłosy, mógłbyś mieć wszystko. Mógłbyś stać się jednym ze swoim chowańcem. Mógłbyś osiągnąć nieśmiertelność, być ponad ludźmi, duchami i demonami…
– Charon cię okłamał – odwarknął Joachim. – Nikt nie wie, czym staniesz się po drugiej stronie, nawet on sam. Twoje przejście wywoła straszne konsekwencje dla wszystkich światów. Możesz nie być opętany, ale dałeś się zwieść…
– Tak sobie pomyślałem, że udana z was para – rzekł złośliwie pianista. – Dwójka nieudaczników, którzy nie rozpoznaliby nieprzyjaciela, nawet gdyby uścisnął im dłonie. Zabawnie obserwowało się waszą żałosną przygodę i głupie przekomarzanie, ale to koniec. Charon, zrób, co trzeba.
– To nie jest uczciwa zabawa – zauważył ktoś chłopięcym, pozbawionym emocji głosem.
Pomiędzy dwiema stronami pojawił się bez żadnej zapowiedzi jeden z Vargów. Dziecko w wykrochmalonym mundurku trzymało misia i patrzyło nieprzytomnie na Johanssona i jego chowańca.
Charon nie czekał. Skoczył ku niemu i wymierzył cios wiosłem. Uderzenie było tak potężne, że fotele w pierwszych rzędach po prostu zdmuchnęło, lecz chłopiec nie odniósł żadnego szwanku. Otaczająca go duchowa tarcza była wystarczająco silna, by zapewnić ochronę.
– Panie Larsson… – Joachim poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw przemoczonego surduta. Był to drugi z bliźniaków. – Madame Bonbelle kazała powiedzieć, że za chwilę tu dotrze. Jest bardzo zła.
– Jak bardzo zła? – zapytał z niepokojem młodzieniec.
– W skali od jednego do dziesięciu?
– W skali od jednego do dziesięciu.
– Trzynaście.
Joachim jęknął.
– Mówiła coś jeszcze?
– Niania nie pozwala nam powtarzać brzydkich słów po dorosłych – odparł zmieszany chłopiec.
Pianista i Charon nie mieli już zamiaru walczyć. Spirytyści ujrzeli ludzkim wzrokiem, jak przeciwnicy rozpływają się w powietrzu, a duchowym – jak wsiadają na posępną, czarną łódź i odpływają w stronę gęstej mgły.
– Do zobaczenia wkrótce! – zdołał jeszcze zawołać Johansson. – Spotkamy się w Nowym Świecie!
I zniknęli. Salę koncertową wypełniła cisza. Ze wszystkich pozostałych w niej istot na najbardziej zadowoloną wyglądała wiwerna, która siedziała pomiędzy fotelami, na kępce poszarpanych, kolorowych piór.
Dopiero przybycie madame Bonbelle przerwało niezręczne milczenie. Iluzje Vargów spłoszyły się i rozpłynęły w powietrzu.
– Quelle disgrace! Je n’ai jamais rien vu de tel! Sacrebleu! – Zwykle opanowana spirytystka aż kipiała gniewem. Nawet woalka nie mogła ukryć, jak bardzo rozzłoszczona jest kobieta. – Co za blamaż! Wiecie, co się dzieje na zewnątrz?! Tłum przerażonych ludzi, milicja, prasa… A to wszystko dlatego, że nie umieliście wykonać swojej pracy! Mieliście jedno zadanie! Jakim, pour un Grandieu, cudem nie zorientowaliście się, co tu zaszło?!
Młodzieńcy zwiesili tylko głowy, z pokorą przyjmując furię przełożonej.
– Gdybyście nie tracili czasu na bezsensowne docinki, rozpracowalibyście go! Wiecie, co narobiliście?! Rozchwialiście oba światy, zagroziliście Zasłonie! Nie mogłam uwierzyć w to, co mówili bliźniacy i przybyłam najszybciej, jak mogłam!
– Ale my… – próbował wtrącić Rolf.
– Zamknij się, Skolsgard – warknęła madame, wprawiając chłopaka w osłupienie. Nigdy wcześniej nie odezwała się do niego w taki sposób. – Ach, wy, mężczyźni! Zawsze tylko bezsensowne wojenki, konflikty, zazdrość, rywalizacja… Przebóg mi świadkiem, że nie mogę doczekać się momentu, kiedy to kobiety przejmą stery! Obaj jesteście zawieszeni w prawach członków Towarzystwa!
– Co?! – wykrztusili równocześnie obaj młodzieńcy.
– To, co słyszeliście! Rozmówimy się jeszcze po powrocie na zamek. Pendant ce temps, powinnam wyjść do journalistes i jakoś to wszystko uspokoić. Muszę wam przypominać, że mieliście załatwić sprawę dyskretnie?!
Mamrocząc coś w obcym języku, madame Bonbelle wyszła z sali.
Joachim zerknął niepewnie na Rolfa, który wyglądał jak zbity pies, i po raz pierwszy w życiu poczuł do niego coś innego niż niechęć.
– Zawieszony… – mamrotał sam do siebie Skolsgard. – Taki wstyd…
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz…
– Nie wiem, muszę sobie to poukładać. Nie daliśmy rady – oświadczył żałośnie młodzieniec. – Madame Bonbelle i Johansson mieli rację. Jesteśmy nieudacznikami.
Joachim otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili namysłu porzucił ten zamiar.
– I jeszcze… Przed koncertem, nie chciałem sprawić ci przykrości – powiedział Rolf, wbijając wzrok w podłogę. – Mówiłem, że siedzisz w tych książkach… Ale chciałem zaproponować, żebyśmy wyszli kiedyś… no wiesz, poza zamek… spędzili trochę czasu razem… Ech, co ja gadam? Na razie, Larsson.
Zaczął kierować się w stronę wyjścia. Tyfus, który na powrót był zwykłym, sięgającym kolana psem, warknął na Joachima.
– Hej, Skolsgard, zaczekaj! – zawołał młodzieniec, nie wierząc w to, co robi.
– Tak? – Rolf odwrócił się przez ramię.
– Tak sobie… eee… pomyślałem, że ja i Tyfus potrzebujemy napić się czegoś mocniejszego i… eee… może chciałbyś do nas dołączyć?
Po raz pierwszy w życiu zaprosiłem kogoś na starkę, pomyślał otępiały Joachim.
Chociaż wydawało się to niemożliwe, oblicze Rolfa odrobinę pojaśniało.
– Naprawdę? Mówisz poważnie?
– Tak. Decyduj się, zanim zmienię zdanie.
* * *
Łódź płynęła po rzece, otoczona ze wszystkich stron gęstą mgłą. Kościotrup w zniszczonym fraku i zjedzonym przez mole cylindrze wiosłował leniwie. Fabian Johansson, podekscytowany jak nigdy wcześniej, przyglądał się połyskującym na jego dłoniach pierścieniom.
Dookoła panowała cisza, ale mimo to dźwięki wybrzmiewały w umyśle pianisty. ‘Podróżuję tam, gdzie nikt żywy jeszcze nie był. Stanę się wspanialszym od wszystkich innych ludzi, a moja muzyka będzie trwała już zawsze’, pomyślał. Wiedział, jaki tytuł nada kolejnej kompozycji.
‘Styksem ku wieczności’. Tak, to brzmiało dobrze.
W końcu mgła ustąpiła, a muzyk zobaczył Zasłonę. Tkanina, której początku ani końca nie można było dostrzec, przybliżała się z każdym kolejnym ruchem wiosła. Fabian czuł, jak jego serce zaczyna bić szybciej, a oddech przyspiesza.
Łódź przepłynęła przez Zasłonę tak, jakby wcale jej nie było. Potężne moce spirytysty, połączone z wpływem antycznych Pieczęci pozwoliły pierwszemu żywemu na przedostanie się do Krainy Umarłych.
Fabian zobaczył Inny Świat. I zaczął krzyczeć.
Krzyczał całą wieczność. W pewnym momencie ludzkie, nieprzystosowane do innej rzeczywistości oczy zaszły bielmem, odmawiając posłuszeństwa.
Potem wrzask przeszedł w szloch.
– Dlaczego płaczesz, śmiertelny? – zapytał Charon wstrętnym głosem. – Masz, czego chciałeś. Zgubiła cię twoja duma i ambicja, podobnie jak wielu innych przed tobą. Czy sądziłeś, że wejdziesz do Krainy Umarłych jako bóg, że będziesz chwalił się życiem, ludzkim ciałem? Że znajdziesz sobie dwunastu apostołów, którzy zaniosą wieść o twojej potędze nawet w najciemniejsze otchłanie? Wiedz, że w tej krainie nie ma bogów. Są tylko cienie, zjawy i demony. I wieczny, nieustający lament. Niosę dar Arcywrogowi, naiwny śmiertelniku. Wynagrodzi mnie lepiej, niż ktokolwiek może sobie wyobrazić.
– A więc od początku miałem być darem? – zapytał Johansson, krztusząc się łzami.
– Nie ty, głupcze. Twój oddech. Bijące serce. Krew płynąca w żyłach. Arcywróg przyjdzie na świat jako człowiek. Obiecałem ci wielkość, czyż nie? Nikt jeszcze nie przyniósł tak wspaniałego prezentu do Krainy Umarłych. Dzięki tobie wykonamy kolejny krok, który zbliży nas do obalenia Zasłony i zapanowania nad Wszechrzeczą.
Pianista nie był w stanie odpowiedzieć. Skulił się na dnie łódki, wyjąc w ciemności.