Oczy leżącego otwierały się powoli niczym ciężkie okiennice pchane zbyt wątłym ramieniem. Był krasnoludem więc mieścił się na półmetrowym kawałku blatu roztrzaskanego stołu. Karczma nazywała się "Pod Wiszącym Wieszczem" i jej największym atutem było umiejscowienie niemal w samym centrum Czarnego Warsu. Krasnolud mało się nie porzygał czując smród swojego kaftana: krwi, spirytusu i własnych wymiotów. Spojrzał w górę, zastanawiając się, kto tak ostentacyjnie dźga go podkutym butem prosto w żebra. Rozpoznał mężczyznę i otrzeźwiał w ułamku sekundy.
– Mów co się wydarzyło.
– Walka, olbrzym… – język jeszcze nieco mu się plątał.
– Ilu?
– Sześciu… Wszyscy… Znaczy się, Wilk. Reszta obecnych uciekła, gdy zobaczyli co się kroi.
– Cały Wilk nawet nie zmieściłby się w karczmie – zauważył właściciel ciężkich butów – To był tylko jeden pazur. Walczyliście formacją?
– Na początku nie, myśleliśmy, że się zgrywa, później już wyłącznie obronna. Kiedy się zorientowaliśmy…
– Dobra, zamknij mordę. “Nic się nie stało, popiliśmy się”, powtórz.
– Ale…
– Powtórz, szybko.
– Nic się nie stało, popiliśmy się.
Coś huknęło o ścianę i krasnolud spojrzał w tamtym kierunku. To resztki drzwi od karczmy spadły na ubitą ziemię, z której właśnie usuwał je zamkowy strażnik. Po chwili zaszeleściły jedwabne ubrania i oczom leżącego ukazał się wysoki blondyn o dziecięcej twarzy, ubrany w krzykliwe kolory, zgodnie z najnowszą modą Zjednoczonego Królestwa, otoczony gęstą, niemal materialną chmurą perfum, których zapach spowodował u krasnoluda ponowną chęć opróżnienia żołądka.
– To twoi? – zapytał nowo przybyły mężczyznę.
– Moi, mości książę, jeden z pazurów.
– Krasnolud, to by było do przewidzenia. Choć nadal wstrętne. – Książę zasłonił twarz perfumowaną chustą. – Toście zaszaleli – zwrócił się do leżącego. – Jak do tego doszło?
– Nic się nie stało, popiliśmy się… wasza wysokość.
– Wyborne Maks, wyborne, nic się nie stało, on mówi. – Książę chichotał. – Krasnolud w rzyć kopany. Rozwalili w drzazgi największą karczmę w mieście, wywołali panikę i zamieszki, a on mówi o tym tak, jakby przed zaśnięciem wypił kielich wina za dużo. Jak cię zwą, chłopcze?
Pytany podrapał się po przetykanej siwizną brodzie.
– Tomas, wasza miłość, Tomas Kubek – odpowiedział.
– Kubek, naprawdę? – Władca odjął od twarzy chustkę nie mogąc powstrzymać wybuchu śmiechu. – Nie kielich zatem, lecz kubek, o jeden kubek za dużo. – Chichocząc opuścił salę główną karczmy. Po chwili dało się słyszeć jak relacjonuje rozmowę stojącemu przed ruiną budynku kapitanowi zamkowej straży, który odpowiedział głośnym śmiechem.
– Kubek, obudź tych debili, zaraz sobie porozmawiamy – powiedział mężczyzna w podkutych butach, wskazując pozostałych członków pododdziału Wilka, po czym również wyszedł z karczmy, żeby dołączyć do księcia i strażników.
Krasnolud wstał z połamanego stołu i zaczął, spośród desek i pyłu, odgrzebywać swoich pięciu towarzyszy. Większość z nich była już przytomna: wysoki i łysy Radomir Radomirowicz, elf niemowa Cicho, czarnoskóry Son Edi. Tylko bliźniacy Edward i Ryszard Łamacze, wciąż spali przytuleni do siebie pod drewnianą ścianą, w której widniała dziura wielkości głowy dorosłego mężczyzny. Kubek niejasno przypomniał sobie olbrzyma, który tłukł pięścią w tę ścianę. Potrząsnął głową i już chciał obudzić bliźniaków kopiąc bez ceregieli w podeszwy ich butów, kiedy ujrzał belkę stropową grubości dwóch stóp, która na podobieństwo przycisku do papieru trzymała ich ciała. Dał znać pozostałym, żeby na nich nie czekali.
W kilkanaście sekund pozbierali się, uformowali szereg i już po chwili cztery wypięte piersi przywitały, wchodzącego przez wyrwane drzwi karczmy komendanta Maksymiliana Bula, stukającego z każdym krokiem podkutymi oficerkami. Maks był wysokim, szerokim w barach mężczyzną o lekko siwiejących skroniach i krótkiej brodzie. Nosił kaftan z utwardzanej skóry, a przy jego boku widniała, wykrzywiona na wschodnią modłę, szabla.
– Gdzie dowódca pazura?
Cisza.
– Zastępca?
Znów nikt się nie odezwał. Maksymilian zmarszczył się gniewnie.
– Zostali w twierdzy – odpowiedział Kubek po chwili.
Komendant uniósł brwi.
– Niniejszym z tą chwilą, zarówno dowódca jak i zastępca zostają wydaleni ze służby – Zamyślił się na chwilę. – Z przepadkiem żołdu. – Spojrzał surowo na członków pododdziału. – Kto wymyślił picie z olbrzymem w karczmie?
– Ja. Ja wpadłem na ten pomysł. Radomir Radomirowicz, panie komendancie.
Bul zmierzył zimnym spojrzeniem jego chudą sylwetkę i ogoloną na łyso głowę.
– Kto był przeciwko?
– Ja, panie komendancie – Kubek wystąpił z szeregu, a komendant ledwie prześlizgnął się wzrokiem po jego twarzy, ginącej w obfitym, naznaczonym siwizną zaroście. Obejrzał go sobie dobrze wcześniej, gdy krasnolud leżał spity na resztkach stołu.
– Radomirowicz, nowym dowódcą, Kubek zastępcą, zrozumiano?
– Tak jest! – krzyknął pododdział Wilka.
– To teraz przyprowadzić mi tego olbrzyma. Jak pewnie wiecie, jest to zakładnik książęcy, a książę August przybył osobiście, żeby zaznajomić się ze stanem fizycznym i psychiczny naszego więź… ehm… gościa. – Komendant rozejrzał się po karczmie. Podniósł urwaną nogę od stołu i uderzał nią rytmicznie o swoje udo kontynuując. – A wy go wykradliście z zamku, upiliście i nie dość, że narobiliście szkód, to jeszcze daliście mu uciec. – Rzucił stołową nogą, która roztrzaskała się o ścianę. – Nie wiecie, jebańcy, co to berserker? – wydarł się. – Pewnie mu na dodatek ktoś w mordę dał, co?
– Tak jest, Panie Komendancie, jakże to tak, bez mordobicia w karczmie? – odezwał się szczerze Radomir.
– Radomirowicz, łysy wypierdku, masz właśnie niepowtarzalną szansę zostać najkrócej dowodzącym w historii Wilka.
– Tak jest! – chudzielec wyprężył się jeszcze bardziej, co najmniej jakby komendant nominował go do orderu zasłużonych Zjednoczonego Królestwa.
Bul spojrzał na niego przeciągle, obciągnął kaftan i kontynuował już spokojniej.
– Cała straż, cały Wilk siedzi w twierdzy i na murach z powodu wizyty księcia. Ten olbrzym jest zakładnikiem ze Wschodnich Gór, synem samego Matowieja. Nie możemy przyznać, że go straciliśmy, samo to grozi wybuchem wojny. Zostajecie tylko wy. Olbrzyma widziano jak wybiegał z karczmy godzinę temu. Podjąłem pewne działania, na mój rozkaz magowie powiesili czarogień na niebie nad Skrytą Dzielnicą. Powinno mu się to skojarzyć z bitwą i przyciągać go jak spichlerz szczura. Skryta Dzielnica jest mi winna przysługę, jej mieszkańcy, potrafią być wielce przydatni, o ile wiadomo, za które sznurki pociągnąć. Oświadczyli, że biorą olbrzyma na siebie. – Bul splunął w kąt zrujnowanej karczmy. – Oczywiście nie można ufać w te zapewnienia. Moi obserwatorzy donieśli, że w dzielnicy kopane są właśnie wilcze doły. Wilcze doły, rozumiecie? Na olbrzyma… – Pokręcił głową z niesmakiem. – Pójdziecie sprawdzić jak sobie radzą. Do śniadania, które będę spożywał wspólnie z księciem, chcę tego olbrzyma widzieć w twierdzy. Żywego. I to nie jest żart.
Komendant Wilka odwrócił się i wyszedł w noc. Ostatnie słowa zabrzmiały niczym wyrok w uszach Radomira Radomirowicza i podległego mu od kilku chwil pododdziału straży. Pamiętali dobrze przemianę spokojnego wielkoluda w potwora, ciskającego ławami i stołami jak dobytymi z kieszeni kartami, łamiącego stropowe belki jak zapałki. Niepodobieństwem wydawało im się przyprowadzić go tak prostu do twierdzy na śniadanie.
Zza roztrzaskanych drzwi karczmy słychać było urywki rozmowy:
– Tak, Mości Książę, czarognie… Specjalnie na twoją cześć…
Radomir odwrócił się do towarzyszy. Uśmiechnął się ukazując braki w uzębieniu, które starannie, w zamyśleniu badał językiem.
– Cerepy do góry waderskie syny – seplenił, prawdopodobnie z powodu macania dziur po zębach. A może jeszcze zupełnie nie wytrzeźwiał? – Własne wpadłem na swetny pomysł.
***
Radomir Radomirowicz skradał się, dotykając dłonią białej ściany świątyni, która wyraźnie odcinała się w panującym mroku od brudnych budynków stojących wokół. Jego łysa głowa połyskiwała w bladym świetle księżyca. Za nim szli Son Ed, Cicho i i Kubek. Poruszali się bez hałasu, w czym pomagał im brak standardowego rynsztunku Wilka. Byli ubrani tylko w cienkie koszule i płócienne spodnie, znalezione na, cudem ocalałym, zapleczu karczmy. Ich bojowe wyposażenie zniknęło pod zwałami drewna i gruzu lub nie nadawało się do użytku z uwagi na niemożliwy do usunięcia fetor. Nie byli jednak całkowicie bezbronni, Kubek w sękatych dłoniach ściskał dębowy stołek, a Son Edi dzierżył odpryśnięty kawałek belki stropowej grubości jego ciemnego uda.
Dowódca zatrzymał się przy plakacie informującym o występie w mieście cyrku, podniósł dłoń i zakręcił nią w powietrzu. Grupa stanęła i uformowała okrąg; pochylili głowy żeby lepiej usłyszeć, co ma do powiedzenia Radomir:
– Kapłani Iskry odprawiają tutaj obrzędy i sporządzają eliksiry. Wiecie co to kult Iskry?
Pokiwali głowami, wszyscy, nawet Cicho, jeszcze przed chwilą zapatrzony w cyrkowy afisz. Radomir przez chwilę zastanawiał się, skąd w elfie zamiłowanie do takich widowisk. Potrząsnął głową i kontynuował przyciszonym tonem:
– Jak wiecie, wyznawcy Iskry wierzą, że bóg to wielki płomień, a w każdej istocie jest jego iskra. Kapłani są zapamiętałymi alchemikami, preparującymi przeróżne oleje i eliksiry, mające ten boży płomień podsycać. Nasz mała przygoda w karczmie pokazała, że z olbrzymem nie ma żartów, szczególnie gdy wpadnie w ten swój berserkerowy szał. Te tutaj miękkie fiutki – poklepał ścianę świątyni– spreparują nam odpowiednią miksturę, eliksir nasenny. Nasz olbrzym wypije go, zaśnie, a my dostarczymy jego bezwładne cielsko prosto do zamku. Czy może być coś prostszego?
Dowódca spojrzał na niebo, na którym bladły już czarognie. Powoli zbliżał się świt.
– Jak to wygląda w szczegółach? – dopytywał Kubek.
Radomir wzruszył ramionami.
– Wchodzimy jak nóż w masło, bez wahania i pewnie. Wątpliwości wyjaśniamy twoim stołkiem, albo pałką Ediego. Łapiemy pierwszego lepszego mnicha w sukience, który prowadzi nas do półki z eliksirami. Zabieramy napój, płacimy kopem w rzyć i już nas nie ma.
Elf niemowa i czarnoskóry Son Edi uśmiechnęli się z zadowoleniem. Kubek jednak nerwowo przeczesywał palcami siwe pasma w brodzie, nie do końca przekonany. Nie wiedzieć czemu, inaczej sobie wyobrażał realizację świetnego pomysłu dowódcy. Nie było jednak czasu na protesty, bo Son Edi właśnie uchylił ciężkie wrota i strażnicy jeden po drugim wchodzili do świątyni. Krasnolud podbiegł, żeby zamknąć pochód.
Tuż za progiem, w ciemnym przedsionku, spotkali mnicha, który natychmiast ich zagadnął:
– Po eliksir?
Radomirowicz skinął głową.
– Za mną.
Ruszyli za przewodnikiem korytarzem, którego mrok przetykany był światłami pochodni niczym ciemna kasza jasnym sosem. Kubkowi zaburczało w brzuchu. W plamach światła raz po raz ukazywała się muskularna sylwetka duchownego, zaopatrzona w miecz u pasa oraz błyszczący puklerz luźno przewieszony przez plecy. Rękawy habitu kapłan Iskry miał ściągnięte skórzanymi pasami, co pozwalało mu sprawnie sięgnąć po broń, w przypadku zagrożenia. "Miękkie fiutki" – pomyślał krasnolud z niepokojem.
– Tędy. – Mnich otworzył jedne z kilkorga drzwi znajdujących się na końcu korytarza. Oczom Radomira Radomirowicza oraz jego towarzyszy ukazało się obszerne pomieszczenie pełne szklanych słojów, probówek oraz butelek różnej wielkości. Weszli do środka.
– Co was dzisiaj interesuje, jakie zapotrzebowanie? – spytał duchowny siadając za niewielkim drewnianym stołem.
– Napój usypiający, bardzo mocny – wyjaśnił Radomirowicz.
– Mamy taki, co uśpiłby nawet całą wioskę. – Uśmiechnął się mnich wskazując na rząd półek, na których poustawiane były butelki wypełnione czerwoną cieczą. – Sto, sto dwadzieścia?
– Jedna butelka wystarczy – odpowiedział Kubek.
– Jedna? – mnich westchnął i uniósł do góry brew, a towarzysze krasnoluda zrozumieli bardzo dobrze wymowę tej reakcji. Nie należeliby do Wilka, gdyby każdy z nich nie pojął w mig, że ta uniesiona brew, zwiastuje nieuchronne i szybko nadciągające kłopoty. Kubek momentalnie skoczył do drzwi, chwytając dębowy stołek, na którym przed momentem siedział, aby zablokować możliwość ucieczki duchownemu, Radomirowicz kopnął w stół, którego blat uderzył w pierś mnicha i przycisnął go do ściany. Son Edi chwycił mężczyznę za ramię po czym drewnianą lagą, uderzył prosto między oczy, pozbawiając go przytomności. W tym czasie Cicho chwycił butelkę ze wskazanej uprzednio półki, po czym wszyscy szybko opuścili pomieszczenie, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Miękkie fiutki – powiedział Radomirowicz unosząc do góry palec w geście triumfu.
Kubek wielokrotnie później zastanawiał się, co się wtedy stało. Czy to Cicho zabierając butelkę poruszył inne flaszki, a może był to efekt trzaśnięcia drzwiami? W każdym razie, po ich wyjściu nastąpił gwałtowny hałas, jakby stłukli nie sto, nie trzysta butelek, ale jakby w tym jednym pokoju runął gigantyczny szklany zamek, budynek rozmiarami przypominający garnizon Wilka, znajdujący się w Czarnym Warsie. Kubek mógłby nawet przysiąc, że od huku tłuczonego szkła zadrżała kamienna posadzka świątyni Iskry.
Spojrzeli po sobie i puścili się biegiem korytarzem. Z naprzeciwka nadchodzli już jednak uzbrojeni w miecze mnisi. Radomirowicz i reszta zawrócili. Chcieli zabarykadować się w laboratorium, w którym zostawili nieprzytomnego mnicha, ale drzwi były zablokowane. Naparli zatem na wrota znajdujące się tuż obok, które wkrótce puściły, tak że wpadli do niewielkiego, zagraconego pomieszczenia. Szybko zatrzasnęli wejście a Kubek i Son Edi oparli się o odrzwia, zabezpieczając je przed wtargnięciem wrogów. Radomir i Cicho szukali w tym czasie w pokoju czegoś, czym można by zablokować wejście. Już po chwili mnisi zaczęli z niezwykłą siłą tłuc w drzwi, które rytmicznie podskakiwały na zawiasach.
– Nic z tego – krzyknął Kubek do towarzyszy. – Choćby i cały Wilk podpierał, zaraz wypadną z zawiasów.
Radomir rozglądał się nerwowo po sali, pełnej różnego rodzaju sprzętów i posągów, na które narzucono białe prześcieradła.
– Cicho, pomóż mi.
Dowódca zaczął ściągać z elfem okrycia, ukazując klęczniki, stojaki na świece i posągi bohaterów dawnych opowieści. Metalowe łańcuchy rozwinięte wokół każdej rzeźby, służyły do zabezpieczenia posągów przed uszkodzeniem w transporcie.
– Nic się nie martwcie, mam świetny plan – zapewnił Radomirowicz podkomendnych, drapiąc się z uśmiechem po łysej czaszce.
– Miękkie fiutki – szepnął do siebie kręcąc głową Kubek.
***
Drzwi w końcu puściły i mnisi właśnie odkopywali resztki klęczników, którymi podparte było wejście. Ich bitewny zapał sięgnął apogeum, gdy wbiegli do pomieszczenia z okrzykami na ustach. Stanęli jednak zdziwieni, ponieważ w pomieszczeniu, w którym składowali posągi i inne sakralne sprzęty było pusto. Intruzi wyparowali.
– Może mięśni im nie brakuje – mruknął Kubek – ale rozumu, trochę więcej by się przydało.
Towarzysze, udający posągi bohaterów, na znak Radomira, zrzucili prześcieradła i ruszyli do natarcia. Dowódca wraz z Sonem Edi nacierali ramię w ramię w środku grupy, pierwszy z zaostrzonym kawałkiem świecznika, którym kłuł bezlitośnie wrogów, drugi z ciężkim kamiennym mieczem odłupanym od któregoś z posągów. Na prawo od Radomira stał Kubek z klęcznikiem, którym zastąpił nieodżałowany dębowy stołek, a którym krasnolud wywijał młynka nad głową jakby szkolenie straży obejmowało również walkę wyposażeniem świątynnym. Po lewej stronie stał Cicho, przyklejony do ściany wymachiwał cienkim metalowym łańcuchem, chlaszcząc mnichów, łamiąc szczęki i nosy.
Formacja nosiła nazwę szczęk wilka, wysunięci strażnicy, szarpali wrogów niczym kły mięso ofiary, spychając ich do środka, gdzie towarzysze ciężką bronią pozbawiali przeciwników życia, czy, w najlepszym wypadku, przytomności. Powoli przesuwali się do drzwi, pododdział Wilka nie miał na celu wyeliminowania wszystkich mnichów, chodziło im jedynie o przebicie się do wyjścia. Walczący duchowni odsuwali się coraz bardziej na boki, próbując unikać zbrojnych szczęk. Wyjście z sali było już coraz bliżej, w końcu, gdy tylko Radomir i towarzysze do nich dotarli, złamali szyk i rzucili się biegiem korytarzem.
Na zewnątrz napotkali już tylko bardzo słaby opór, kilka rozbitych głów znaczyło ślad ich przejścia do głównych wrót świątyni. Kubek wpadł jeszcze na pomysł, żeby pogasić pochodnie w korytarzu, by dodatkowo utrudnić pościg. Wysoki Cicho w mgnieniu oka się tym zajął. Mnisi podążali za nimi powoli, bojąc się wpaść w pułapkę, wyglądało więc na to, że już ich nie dopadną. Wybiegli ze świątyni i ciężko oddychając, skryli się w ciemnym zaułku, nieopodal dzwonnicy.
W tymże zaułku Radomir Radomirowicz miał odebrać cenną lekcję na temat nadgorliwości podwładnych. Niemal każdy dowódca wie, że jest to bodaj jedyna rzecz gorsza od lenistwa czy głupoty.
– Ten sznur – powiedział Son Edi, wskazując na linę zwisającą z otworu w ścianie. – Olbrzym, związać.
– Zostaw, nie ruszaj tej liny! – krzyknął Radomirowicz.
Było już jednak za późno. Zwolnione z uścisku liny dzwony, zaczęły bić tak głośno, że zmarłego by obudziły. Równie dobrze mogliby śpiewać wesołe piosenki z sygnalizacyjnymi pochodniami w rękach.
– Tam są! – grupa mnichów wylała się ze świątyni w pościgu za intruzami.
– W nogi – wrzasnął Radomir i puścił się pędem byle dalej od ścigających ich muskularnych duchownych. Pozostali podążyli w jego ślady.
– Ale dokąd właściwie? – zapytał Kubek, łapiąc oddech.
– Do Skrytej Dzielnicy – zarządził Radomir.
– Tylko nie mów, że masz kolejny świetny pomysł. – Kubek nie krył poirytowania.
– Dobrze, nie powiem – zapewnił Radomir.
– Ale masz jakiś pomysł? – drążył Kubek.
Radomirowicz uśmiechnął się tylko tajemniczo, pochylił w kierunku biegnącego obok niego Cicho i zaczął mu coś przekazywać stłumionym głosem przypominającym dyszenie kowalskich miechów. Po chwili elf przyspieszył i, niezauważony przez mnichów, odłączył się od grupy, znikając w jednej z bocznych uliczek.
***
Kubkowi wydawało się, że biegną całą wieczność. Ze Świątyni Iskry do Skrytej Dzielnicy trzeba było przebiec niemal całe miasto. Świtało, a wraz z pierwszymi promieniami słońca, na ulicach pojawiali się również mieszkańcy Czarnego Warsu, spieszący za swoim sprawami. Przechodnie poruszali się niemrawo, jakby jeszcze trwali we śnie, nieliczni z nich podnosili głowy z zaciekawieniem, gdy mijała ich uzbrojona grupa mnichów ścigająca trzech mężczyzn w rozchełstanych, płóciennych koszulach.
Duchowni nie odpuszczali. Radomirowi i jego towarzyszom nie udało się ich zgubić, klucząc pomiędzy pustymi straganami na Dębowym Placu w Dzielnicy Handlowej, ani pędząc przez Wężowe Uliczki niedaleko miejskich magazynów. Nie dali również rady wtopić się w tłum pokonujący kładkę nad Czarnym Kanałem, łączącym wschodnią część miasta z zachodnią. Pozostała im tylko Skryta Dzielnica, miejsce, w którym nawet setka osób może z łatwością rozpłynąć się bez śladu pośród morza baraków, ziemianek i płóciennych jurt. No i tuneli, podobno większość życia Skrytej Dzielnicy toczy się w tunelach. Pod rozmiękłymi traktami i prowizorycznymi budowlami, gdzie odbywają się ciemne interesy i planowana jest czarna robota.
“Tak – myślał krasnolud – znikniemy w Skrytej Dzielnicy, a potem znajdziemy olbrzyma, który powinien być gdzieś w pobliżu. Uśpimy go eliksirem i wrócimy do twierdzy. Byle do śniadania”. – Kubek spojrzał na jaśniejące niebo z niepokojem, zastanawiając się, o której jaśnie książę zwykł śniadać.
Coraz niższe budynki, przytulone do siebie niczym ulicznice w chłodny wieczór zwiastowały, że zbliżali się do celu, do najbiedniejszej i najbardziej niebezpiecznej dzielnicy Czarnego Warsu.
Radomir obejrzał się przez ramię, mnisi wciąż podążali za nimi. Świeżo upieczony dowódca pododdziału Wilka pomyślał, że o tej porze duchowni powinni raczej brać udział w jakiejś porannej mszy. Nagle Son Edi szturchnął go w ramię, Radomirowicz odwrócił się i ujrzał Cicho, który, skacząc po dachach budynków, zbliżał się w ich stronę. Elf na prawym ramieniu niósł gruby zwój liny, a w ręce ściskał brązowy worek, który nieco usztywniał mu ruchy.
– Szybciej! – krzyknął Radomir do towarzyszy. – Szybciej, do cholery!
Na chwilę udało im się zwiększyć dystans dzielący ich od pościgu. Cicho stanął na skraju dachu budynku, który przylegał do traktu, spuścił linę i pomagał towarzyszom wejść po niej na górę. Już po chwili wszyscy stanęli obok elfa.
– Udało się? – zapytał Radomirowicz.
Niemowa skinął głową.
– Co się miało udać? – Kubek błysnął podejrzliwie oczami znad gęstego zarostu. Nie otrzymał jednak odpowiedzi.
– Lina, związać. – Wyszczerzył się Son Edi.
– Związać, tak, ale jeszcze nie teraz – mitygował towarzysza Radomirowicz, sięgając po worek.
Elf wskazał ręką na to, co działo się za zakrętem uliczki znajdującej się naprzeciw nich. Przez dzielnicę jakby przechodziła nawałnica: domy się rozsypywały, ludzkie postacie, niczym liście niesione wiatrem, rzucane były na wszystkie strony. Co i raz wznosił się tuman kurzu, jakby ktoś trzepał ogromny dywan, przez stulecia zbierający wszelkie brudy Czarnego Warsu.
– Olbrzym – krzyknął Son Edi.
Zaiste, był to olbrzym. Wysoki jak wieża strażnicza, ubrany jedynie w przepaskę biodrową, zwisającą między nogami niby sztandar pana zamku, ze zwałami mięśni otaczającymi jego kości niczym rusztowania. Kubek niejasno przypomniał sobie, jak poprzedniego wieczoru olbrzym wyprostował się w karczmie łamiąc belki stropowe i zrywając dach. Nie wiedzieć czemu wówczas, po wypiciu kilku szklanek spirytusu, strażnikom wydawało się to bardzo zabawne
Arkady, zorganizowany świat przestępczy Czarnego Warsu, których domem i podstawowym miejscem pracy była Skryta Dzielnica, próbowały dać odpór potworowi. Krasnolud widział wilcze doły, stanowiące zapewne odsłonięte tunele, których pełno było w okolicy, a które olbrzym z łatwością omijał, dając zaledwie trochę większy krok. Niektórzy z obrońców próbowali używać kusz, jednak wielkolud wyrywał je z ich rąk, a w skrajnych przypadkach wraz z rękami, co bardzo szybko zmusiło ich do porzucenia broni i chaotycznego odwrotu. Arkady były w rozsypce, a berserker właśnie wyszedł na niewielki ryneczek, będąc na prostej drodze do opuszczenia okolicy i skierowania się do Dzielnicy Handlowej. Cały Czarny Wars już wkrótce miał stanąć otworem przed tą niszczycielską siłą, naprzeciw niej byli już tylko wojowniczy mnisi, którzy krzycząc i uderzając mieczami o puklerze dobiegali właśnie do budynku, na dachu którego schronił się pazur Wilka.
– A gdzie jest Radomir? – Zaczął rozglądać się Kubek.
Mnisi ujrzawszy olbrzyma u końca uliczki, zastanowili się głęboko nad sensem dalszego pościgu. Oczy potwora błyszczały szałem, w jednej ręce ściskał kawałek wymurowanego z głazów komina, drugą swobodnie wymachiwał niszcząc znajdujące się w pobliżu liche zabudowania. Choć kapłanów Iskry było wielu i zapewne mieliby przewagę w walce, nikt nie chciał pierwszy znaleźć się w zasięgu niszczycielskiej, sękatej dłoni, a już tym bardziej trzymanego niczym pałka komina. Milcząco i jednogłośnie podjęli decyzję o odwrocie, powoli wycofując się w kierunku Dzielnicy Handlowej. Nagle jednak z ich skupiska wyskoczył szczupły i łysy jak kolano mnich. Ruszył śmiało do przodu i krzyknął pełnym głosem:
– Na potwora! Za Iskrę!
Tego wezwania duchowni nie mogli zignorować, poczuli płomień odwagi zesłany przez swojego boga. Poruszeni świętym wezwaniem i odwagą towarzysza, bezpardonowo zaatakowali olbrzyma. Zakotłowało się, z ulicy podniósł się kurz, zasłaniając na moment scenę walki. Słychać było jedynie posapywanie i prychanie, wydawane zapewne przez olbrzyma, oraz wojownicze okrzyki, przeplatane żałosnymi jękami, to mnisi walczyli i umierali z zawołaniem Iskry na ustach.
Tymczasem na dachu Cicho podał linę Radomirowi, który wspiął się z powrotem do towarzyszy. Dowódca stanął obok elfa i odrzucił w ciemną uliczkę szary, mnisi habit oraz brązowy worek.
– Mówiłem, że mam plan.
– Nie, nie mówiłeś – zauważył cierpko Kubek.
– Nie? – zdziwił się Radomir – No cóż, jednak miałem.
***
Strażnicy obserwowali z dachu starcie olbrzyma z mnichami. Walka trwała już dobre piętnaście minut, pył w uliczce opadł i wyglądało na to, że potwór w końcu zaczął tracić siły.
– Męczy się – zauważył krasnolud.
– Najwyższa pora – stwierdził Radomir.
Son Edi burknął tylko pod nosem. Cicho natomiast spoglądał na drugi koniec miasta, na którym wyrastały jak grzyby po deszczu kolorowe namioty cyrkowców.
Słońce straciło już swoją poranną, czerwoną barwę i świeciło teraz pełnym blaskiem. Krasnolud pomyślał o tym, co zrobi komendant, jeżeli olbrzym nie pojawi się w twierdzy na czas.
– Nareszcie poszli po rozum do głowy – przerwał jego rozmyślania Radomir.
Krasnolud skupił się ponownie na potyczce. Na dole mnisi atakowali nogi olbrzyma z kilku stron naraz, chcąc go przewrócić. Ten strzepywał muskularne ciała odziane w habity, niczym zwykły człowiek natrętne mrówki.
– Atakowanie nóg jest najważniejsze i od tego powinni zacząć, ale nie powinni nacierać w ten sposób – krytykował Radomirowicz. – Trzeba uderzać, zadawać ciosy, a nie ciągnąć i siłować się. Inaczej są bez szans.
Walczący niestety nie wzięli sobie do serca tych porad, nadal napierali na olbrzyma, przeciwstawiając swoją siłę, jego sile, swój upór jego uporowi. Wynik tego starcia mógł być tylko jeden.
– Zaraz ich wszystkich wytłucze – stwierdził Radomir. – Zastępca, do mnie.
Krasnolud nie od razu zrozumiał, że to o nim mowa. W końcu jednak przypomniał sobie, że również jemu komendant powierzył w karczmie nową funkcję. Podszedł i chwilę szeptał na boku z Radomirem. Po chwili dowódca zarządził:
– Schodzimy na dół.
Zeskoczyli i czekali na rozkazy, wszyscy oprócz Kubka, który oddalił się, żeby pozbierać puklerze po nieprzytomnych i nieżywych mnichach, których bezwładne ciała spoczywały pod odległym budynkiem.
– Kubek będzie taranem, a my mamy za zadanie doprowadzić go pod bramę wroga – Radomir spojrzał po podwładnych, Cicho skinął tylko głową, ale Son Edi miał głębokiego marsa na czole. – Pod bramę, czyli pod olbrzyma. – Mars zniknął, czarnoskóry wojownik, skinął również głową. – Odwracamy uwagę olbrzyma, atakujemy jego nogi, olbrzym traci równowagę, poimy go eliksirem, po czym pada bez życia na bruk. Czy może być coś prostszego?
Nikt nie odpowiedział.
– Olbrzym miękki fiutek? – zapytał Son Edi nieśmiało.
Radomir poczerwieniał:
– Nie wymądrzaj się, tylko zbieraj pancerze po mnichach, bo za chwilę ruszamy. Ty również – dodał do uśmiechającego się pod nosem Cicho.
Pozbieranie żelastwa nie zajęło im więcej niż kilkanaście sekund. Wrócił też Kubek z puklerzami, które założył na swoje, wielkie jak bochny chleba, dłonie. Edi i Cicho, dodatkowe puklerze przywiązali liną do ciała krasnoluda, żeby jeszcze wzmocnić swój taran.
– Ruszamy – rozkazał Radomirowicz.
Lekkim truchtem wybiegli z bocznej uliczki, do której zeskoczyli wcześniej z dachu budynku. Zobaczyli niedobitki mnichów, które słaniając się uciekały w stronę Dzielnicy Handlowej. Manewr, który wykonaliby dużo wcześniej, gdyby nie oszustwo Radomira. Olbrzym, wyraźnie osłabiony, nawet ich nie gonił, szedł noga za nogą, w stronę najbliższego budynku.
Na znak Radomira, Cicho i Sona Edi chwycili krasnoluda, który położył się jak długi, z dłońmi obłożonymi mnisimi puklerzami wyciągniętymi przed siebie. Dowódca skoczył przed olbrzyma, machając szaleńczo szczupłymi rękoma, w próbie odwrócenia uwagi potwora od szarżujących towarzyszy. Potwór zatrzymał się i skierował wzrok na łysego strażnika a atakujący uderzyli opancerzonym Kubkiem wprost w piszczel berserkera. Ten zachwiał się niczym skrzydło bramy po ciosie tarana. Strażnicy zrobili nawrót i ponownie uderzyli w to samo miejsce. Olbrzym spojrzał na nich z grymasem złości i nieznośnego bólu. Ale i niewątpliwej inteligencji.
– Ups – powiedział sam do siebie Radomir.
Komin trzymany przez olbrzyma wylądował tuż przed Cicho i Son Edim, którzy uderzyli w niego swoim krasnoludzkim taranem. Ich formacja oblężnicza rozpadła się podobnie jak postawiona przed nimi przeszkoda. Gruz ze zniszczonego komina poszybował na wszystkie strony zmiatając z ziemi resztki drewnianych budynków, które zachowały się jeszcze po poprzednim ataku. Strażnicy padli na bruk oszołomieni a olbrzym zmierzał prosto na nich wyciągając wielgachne dłonie.
“To koniec” – pomyślał Radomir, powoli wycofując się z pola walki. Son Edi jednak wstał i, widząc co się szykuje, złapał leżącego bez ruchu Kubka za nogę. Podniósł krasnoluda i zaczął wywijać jego opancerzonym ciałem nad głową niczym pałką, uważnie obserwując olbrzyma. Zaskoczony nagłym ruchem potwór zmienił taktykę, próbował teraz rozdeptać atakujących, wielkimi jak łódki przemytników stopami. Son Edi usunął się przed kończyną olbrzyma cały czas wymachując towarzyszem nad głową. Druga próba rozdeptania niemal się powiodła, mimo niezwykłej siły Son Edi był coraz bardziej wyczerpany.
– Z Kubka go, z Kubka! – krzyczał Radomir, który po taktycznym odwrocie, jak na prawdziwego dowódcę przystało, zarządzał bitwą ze wzniesienia: w tym wypadku sterty wyrwanego przez olbrzyma ulicznego bruku.
Potwór po raz kolejny zaatakował mocarną nogą, Son Edi tym razem był jeszcze bliżej otrzymania ciosu, tak, że poczuł ruch powietrza, który nastąpił po ataku. Olbrzym chybił o włos, a czarnoskóry strażnik natychmiast doskoczył do jego nogi i z całej siły uderzył opancerzonym ciałem krasnoluda w piszczel potwora. Wielkolud zawył i opadł na jedno kolano.
– Szybko, dawajcie ten eliksir – krzyknął Radomir.
Cicho otrzepał pył z koszuli i wyciągnął zza pasa butelkę z magicznym płynem. Rzucił ją dowódcy, który niczym królewska kawaleria szarżował już ze swojego wzgórza wprost na olbrzyma. Na szyjce flaszki zatrzepotała zapisana od góry do dołu kartka.
– A to co? – Radomir przystanął na moment tuż przed pyskiem potwora. – "Przed użyciem eliksiru, przeczytaj pergamin, gdyż każdy eliksir…" – zaczął czytać lecz po chwili przerwał. – Co to ja głupi jestem, żebym eliksiru nie umiał wlać olbrzymowi do mordy? – szepnął do siebie, kręcą łysą głową z niesmakiem.
Wyrwał korek razem z kartką i przytknął butelkę do ust olbrzyma, który właśnie miał wydać mrożący krew w żyłach okrzyk. Wszyscy wstrzymali oddech i czekali co się stanie, nie przejmując się chwilowo Kubkiem, który leżał nieprzytomny obok klęczącego potwora. Oddech wielkoluda jakby się uspokoił, ogromne cielsko z głuchym łomotem przewróciło się na bok. Jeszcze tylko rozległ się donośny trzask i huk, jakby przez Czarny Wars przetoczyła się burza z piorunami, materiał opaski biodrowej olbrzyma lekko się uniósł, a strażnicy poczuli niebotyczny smród. Zasnął.
– Silne – Son Edi, zasłaniając nos dłonią podniósł z bruku karteczkę, uprzednio przyczepioną do eliksiru, i z marsem na czole spojrzał na zapisaną informację.
– Gdyby ci mnisi walczyli tak, jak mieszają mikstury. – Radomir westchnął przeciągle i otarł pot zebrany na czole. – Podnieście Kubka, chłopcy. – Przypomniał sobie o krasnoludzie.
Silne ręce ułożyły nieprzytomnego towarzysza tuż obok olbrzyma. Kubek ciężko dyszał, głośniej nawet niż sam olbrzym.
– Chyba mam złamane żebra – jęknął krasnolud. – Ale na wszystkich bogów, powiedzcie mi lepiej, co to za smród?
– To słodki zapach zwycięstwa – odpowiedział mu Radomir.
Dowódca spojrzał w niebo, próbując ustalić godzinę.
– Trzeba będzie skombinować jakiś wóz dla niego – rzekł odwracając się do towarzyszy.
– Mówi, że dać radę iść – odpowiedział Son Edi, który właśnie dźwigał z ziemi Kubka.
– Na olbrzyma, idioto. Na olbrzyma…
***
Cicho przyprowadził wóz zaprzężony w czwórkę koni, podczas gdy reszta pazura zbierała porozrzucane po pobojowisku skórzane pasy, służące mnichom do związywania habitów. Wszyscy mieli zajęcie, oprócz Kubka, który, z uwagi na nadwyrężone żebra, chwilowo był bezużyteczny.
Wkrótce okazało się, że na przyprowadzonym wozie jest ktoś jeszcze oprócz elfa.
– A niech mnie Łysa Wiedźma z Zielonki porwie, prawdziwy olbrzym tak jak opowiadałeś – rozległ się kobiecy głos.
Radomir podniósł głowę znad pobojowiska i spojrzał w stronę wozu. Obok Cicho siedziała szczupła, młoda kobieta w obcisłych spodniach i luźnym płaszczu z kapturem, obdarzona burzą czarnych włosów. Dowódca zerknął na elfa, ten wzruszył tylko ramionami.
– No co? – krzyknęła kobieta. – Mój wóz, moje konie, to i popatrzę sobie chwilę na tego cudaka, zanim go zabierzemy. Ładujcie go panowie rycerze na wóz, co prędzej, bo jeszcze się obudzi. Spieszno wam pewno do księcia, do zaszczytów i dworskich białogłów.
Skrępowali olbrzyma wiążąc ze sobą skórzane pasy mnichów, wykorzystali też linę, którą wcześniej obwiązany był Kubek. Na polu bitwy zgromadzili się już pierwsi gapie, dotąd ukryci w domach, których Cicho i Son Edi zapędzili do pomocy. Z niemałym trudem wtaszczyli ogromne cielsko na wóz i przysypali je pyłem oraz gruzami zniszczonych budynków, żeby nie wzbudzić paniki czy niezdrowego zainteresowania wśród mieszkańców Czarnego Warsu.
– A teraz do zamku, szlachetni panowie, do księcia – wydarła się kobieta i zacięła konie, ruszając w kierunku twierdzy. – Nic się nie martwcie, mężni rycerze, niedługo zobaczycie się ze swoimi wybrankami.
Ruszyła a pazur Wilka biegł tuż za nią, swobodnie nadążając za powoli toczącym się, obciążonym wozem. Wyglądali niemal zwyczajnie, ot pododdział straży ochraniający przemieszczający się przez miasto, wyładowany towarem wóz. Tylko Kubek, psuł nieco ten obraz, łapiąc się co chwila za bok i krzywiąc niemiłosiernie,
– Cicho, skąd ty ją wytrzasnąłeś? – odezwał się do elfa Radomir. – I co jej za bzdur naopowiadałeś? Jesteś przecież niemową, jak mogłeś jej tak nakłamać?
Elf ponownie wzruszył ramionami. Spod koszuli wyciągnął cyrkowy plakat, który pokazał dowódcy. Biegnący tuż za nimi Kubek pomyślał, że Cicho nieźle to wykombinował. Do przewidzenia było, że cyrk ma duży wóz, którym przewozi swoje sprzęty i rekwizyty. Na ostatnie dwa pytania elf jednak nie umiał, czy może raczej nie chciał odpowiedzieć.
Przemieszczali się sprawnie przez miasto, tak że wkrótce dotarli do Wierzbowej Alei, która prowadziła wprost do twierdzy. Radomir zerkający coraz częściej w niebo, miał jednak złe przeczucia: pora śniadania zdawała się dawno minąć.
Straże przy bramie bez problemu wpuściły ich na wewnętrzny dziedziniec, na którym czekał już Maksymilian Bul.
– Książę właśnie wstał i dopytuje o zakładnika, dawajcie go tu, dawajcie. Żywo!
Komendant sam rzucił się na wóz i zaczął rozsupływać sznury krępujące olbrzyma.
– Wody dajcie i jego odświętne ubranie, ruchy, ruchy, bo wychłostać każę – zwrócił się do chłopców stajennych i sług, którzy wybiegli na dziedziniec. – A wy… – Bul odwrócił się do Radomira i jego towarzyszy – wy zniszczyliście pół miasta, a drugie pół żąda waszych głów za tę burdę w Świątyni Iskry. O rozwalonej karczmie nie wspomnę. I o tej masie zabitych i rannych… Fanatyków i złodziei po prawdzie, ale zabitych. – Bul spojrzał w niebo i zaczął niuchać w powietrzu. – Jeżeli jakaś zaraza się trafi, jeżeli jakaś morowa choroba od tych zwłok, zawiśniecie na blankach twierdzy głową w dół, obiecuję to wam. – Przeniósł wzrok z powrotem na członków pazura Wilka. – O moich zszarganych nerwach nie będę nawet mówił. Zaraz was wszystkich zapędzę do grzebania zwłok, do odbudowy wszystkiego, co zostało zniszczone. Ale teraz, wynoście mi się z oczu. Idźcie precz!
– Mamy zaległy żołd do pobrania – wycofując się przypomniał Radomir.
– Won! – Bul aż opluł sobie brodę i sięgnął do lewego boku, zapominając, że z okazji wspólnego śniadania z księciem, zostawił szablę w prywatnej komnacie.
Towarzysze skwapliwie się oddalili, zabierając ze sobą piękną właścicielkę wozu, odprowadzani przekleństwami komendanta. Udali się do wspólnej izby, gdzie czarnowłosą w zawiłości historii z olbrzymem wtajemniczał Kubek, podczas gdy reszta pododdziału zmywała z siebie trudy walk i zmieniała ubrania. Krasnolud musiał prostować różne nieścisłości i przekłamania, których kobieta dowiedziała się, w bliżej nieokreślony sposób od Cicho. Son Edi uśmiechał się przez chwilę patrząc na wysiłki krasnoluda, po czym zdjął z siebie tunikę i poszedł napuścić wody do drewnianej balii. Z odłożonego przez niego ubrania, na stół wypadła zapisana niewielka kartka.
– "Nasenn elix" – przeczytał Kubek nagłówek. – Radomir, pozwól tutaj.
– O co chodzi? – na wpół nagi dowódca stanął nad krasnoludem.
– Na tej karteczce jest skład eliksiru i uwagi do stosowania – powiedział krasnolud – "Pięćset procent alkoholu. Ostrzeżenie: nie podawać olbrzymom pod żadną postacią".
– Pięćset procent? – sceptycznie podszedł do informacji Radomir – Daj spokój, coś im się chyba poprzestawiało w tych durnych, mnisich łbach.
– Może tak, może tak – szeptał do siebie Kubek. – To ja odprowadzę panią, do jej cyrkowej gromady – rzucił w kierunku dowódcy.
– Idź, tylko nie zapomnij potem napisać dla mnie raportu.
Krasnolud wskazał kobiecie drzwi i ruszył z nią w kierunku wyjścia z twierdzy. Szli szybko, pomimo grymasu bólu na zarośniętej twarzy strażnika.
– Czy może w waszej trupie nie znalazłoby się miejsce dla krasnoluda? – zagadnął nieśmiało. – Mam pomysł na całkiem ciekawe widowisko, nazwałem je roboczo “pałko-taran”.
***
Książę właśnie śniadał wraz z komendantem w zamkowej sali biesiadnej o wysoko sklepionym suficie. Władca był łaskaw przed chwilą się obudzić, jego nieuczesane włosy sterczały na wszystkie strony. Na jedwabną koszulę narzucił wełniany koc, dla ochrony przed porannym zimnem, choć słońce już stało wysoko i mocno przygrzewało. Szlachetny władca prowadził uprzejmą rozmowę z komendantem, przerywaną kęsami spożywanej strawy.
– Widziałem tego olbrzyma, widziałem. Śpi jak dziecko, rzeczywiście. Ale ty wiesz, Maksiu, że ja nie dlatego przyjechałem.
Komendant omal nie udławił się kawałkiem pszennego pieczywa, nie wiadomo, czy słysząc o powodzie wizyty księcia czy raczej z powodu tak oryginalnego zdrobnienia swojego imienia. Popił winem.
– Oczywiście mój panie, oczywiście.
– Moi szpiedzy donieśli mi, co się działo dziś w nocy i nad ranem.
– Mój książę, oczywiście wszystko jestem w stanie wyjaśnić.
Książę podniósł władczo dłoń.
– Spokojnie, Maksiu. Mój ojciec zwracał mi już od dawna uwagę na problemy Czarnego Warsu. – Młody władca przełknął kawałek dziczyzny, a następnie wstał od stołu i zaczął przechadzać się po sali. – Król mówił, że ktoś musi wziąć za mordę to miasto. Choćby ten cały kult Iskry, mnichów-żołnierzy, handlujących potężnymi eliksirami. Jest to siła, zdolna do dezorganizacji życia nie tylko miasta, ale i całego państwa. Siła łącząca magię alchemii ze zbrojnym ramieniem. Podobno sprzedają te eliksiry komu popadnie i to setki, a nawet tysiące butelek. Na to nie możemy pozwolić, nie możemy się godzić, żeby w naszym księstwie rozwijały się takie ruchy. No i jeszcze te Arkady na dokładkę. Toż to organizacja już jawnie przestępcza, szydząca z praw Zjednoczonego Królestwa i karmiąca się naszą bezsiłą w obliczu skrytobójczej przemocy. Skryta Dzielnica, czy nie tak się nazywa to w gównie utytłane miejsce, w którym przebywają?
– Tak sądzę, panie – przytaknął nieco zbity z tropu Maksymilian.
– No właśnie – kontynuował książę, który ponownie zasiadł do stołu. – Siedzą tam, kryją się pod ziemią i myślą, że są nietykalni. Ale nie. Dziś pokazałeś im, kto tu rządzi. Nie wiem, jak zdołałeś wykorzystać olbrzyma w swoim planie, przyznać jednak trzeba jedno, podziałało. I jeszcze napuściłeś na nich tych mnichów z kultu Iskry, naprawdę genialne. Dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Komendant nie tłumaczył księciu, że to właśnie olbrzym wytłukł najpierw jednych a potem drugich. Bul siedział w osłupieniu nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
– Ale nie o tym chciałem porozmawiać, nie o tym – kontynuował władca. – Chciałem ci zdradzić cel mojej wizyty, prawdziwy cel, którym jest mianowanie nowego Namiestnika miasta Czarny Wars. Po tym co widziałem, po tym co usłyszałem od szpiegów, nie mam żadnych wątpliwości, że nikt nadaje się lepiej na to stanowisko niż ty, drogi Maksiu. Moi słudzy właśnie niosą tutaj purpurowy płaszcz i niewielki diadem dla ciebie, a tymczasem… – książę wstał i gestem nakazał Maksymilianowi zrobić to samo. Komendant Wilka klęknął na jedno kolano, władca sięgnął po spoczywający za krzesłem miecz i dotknął samym jego koniuszkiem prawego ramienia Bula. Komendantowi błysnęła na chwilę jedwabna pidżama władcy. – Powstań, władco Czarnego Warsu.
Świeżo mianowany namiestnik wstał i trwał w bezruchu z zamkniętymi oczami i rozkoszował się chwilą. Słyszał przez moment jakiś hałas i krzyki na korytarzach twierdzy, jednak nie zwracał na to uwagi. To był jego dzień. Kiedy drzwi do sali jadalnej trzasnęły, nie otwierając oczu wyobrażał sobie sługi spieszące z diademem i czerwonym płaszczem. Ten diadem, już za chwilę spocznie na jego skroniach, jako znak władzy.
Więc jednak na dobre wyszło, więc wszystko się poukładało. Gówno obróciło się w złoto, noc w dzień. Ciąg niefortunnych z pozoru zdarzeń, rozwalenie karczmy, zniszczenie kilku dzielnic, śmierć paru mieszkańców Czarnego Warsu, ostatecznie wszystko to przyczyniło się do obecnej chwały. Dziś Czarny Wars, a jutro kto wie, może księstwo?
– Mości komendancie – powiedział książę, ale jakoś tak dziwnie, nie było w tych słowach obietnicy władzy. – Komendancie! – krzyknął cienko władca.
Bul otworzył oczy i ujrzał olbrzyma, o czerwonych ślepiach, w których szalał berserkerowy szał. Na jego oczach potwór zaczął rosnąć, sięgając sklepienia biesiadnej sali, by już po chwili przebić się przez kamienny sufit. Jednym ruchem ręki potwór zniszczył resztki sklepienia a następnie nachylił się nad stołem. Wyciągał właśnie łapę po księcia, gotów zmiażdżyć go w morderczym uścisku.
– Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee! – zawył rozdzierająco niedoszły namiestnik Czarnego Warsu.