- Opowiadanie: Łukasz Kuliński - Krabośmiornica przychodzi dwa razy

Krabośmiornica przychodzi dwa razy

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Krabośmiornica przychodzi dwa razy

III

– Zrób coś, do diabła! – wrzasnął Sydney, gwałtownie skręcając kierownicą. – Chyba rosną jej skrzydła!

Luksusowy packard twelve wszedł w zakręt z głośnym piskiem opon, a światło dwóch rozjarzonych reflektorów prześliznęło się po rachitycznych drzewach, rosnących wzdłuż szosy.

Za samochodem, zbliżając się z każdą chwilą, człapała gigantyczna krabośmiornica. Sześć ostrych odnóży potwora wbijało się w ziemię, powodując dudnienie i nieprzyjemny chrzęst, który świdrował uszy. Wyrastające z pokracznego tułowia ośmiornicze macki z donośnym chlupotem wywijały w powietrzu, co i rusz młócąc ziemię wokół lub miażdżąc mijane drzewa. Ponadto, jak zauważył Sydney, istota zaczynała wykluwać nietoperze skrzydła i poruszała nimi miarowo, najwyraźniej starając się wzbić w powietrze.

– Naprawdę? – zainteresował się profesor. – Cóż za fascynujące stworzenie!

Siedzieli obok siebie, rozentuzjazmowany uczony z opasłą księgą w rękach, z goglami ochronnymi na twarzy, ubrany w kucharski fartuch narzucony na garnitur i wysokie kalosze, oraz jego przerażony bratanek za kierownicą rozpędzonej taksówki.

– Zrób coś, mówię! Przeczytaj tę przeklętą inkantację, zanim nas zeżre!

– Którą miałbym według ciebie przeczytać, nieuku!? – zagrzmiał stryjaszek Ben.

– To nie ma znaczenia, losową!

Profesor głośno wciągnął powietrze i złapał się za serce, porażony tą cokolwiek nienaukową propozycją.

– Być może gdybyś bardziej przykładał się do nauki chłopcze, nie wysuwał byś tak niedorzecznych supozycji – zaczął wykład. – Twój nieodżałowanej pamięci ojciec byłby srodze zawiedziony, jak daleko upadło jabłko od szlachetnego drzewa rodzinnej…

Przerwał, łapiąc za fotel, gdy kierowca rozpaczliwie skręcał pojazdem, unikając uderzeń gargantuicznych macek potwora, który zabrał się do dzieła zniszczenia z nową energią.

– Nie szamocz się, kiedy cię pouczam!

Las gęstniał. Wjechali między drzewa o grubych pniach i rozłożystych koronach, które zasłaniały księżyc. Wtedy Sydneyowi przyszedł do głowy pomysł.

 – Ben, trzymaj się! – krzyknął i docisnął pedał gazu.

Packard wystrzelił jak pocisk wypuszczony z lufy rewolweru. Przez chwilę mknęli z zawrotną prędkością, klucząc coraz bardziej zwężającą się drogą. A potem, gdy ogarnął ich całkowity mrok, Sydney zgasił światła reflektorów i zjechał w gąszcz.

Zdezorientowana krabośmiornica straciła ich z oczu i wydała z siebie wściekły pisk.

I

– Obiad, też mi coś – burknął tego samego dnia, lecz wczesnym rankiem, profesor Benjamin Jones, przekraczając próg antykwariatu. Dzwoneczek zawieszony nad drzwiami wesoło obwieścił przybycie nowego klienta. Właściciel wynurzył się znad stosu książek, bibelotów, zegarków, figurek, modeli okrętów i wszelkiego rodzaju dziwnych i na pierwszy rzut oka nieprzydatnych antyków. Wymacał okulary i dyskretnie otarł ślad śliny na brodzie.

– Dzień dobry, Oliverze! – zawołał radośnie profesor – Nie uwierzysz, co mi się dziś przydarzyło.

Antykwariusz wyszedł zza swojej lady zawalonej gratami i podał dłoń gościowi, uśmiechając się przyjaźnie.

– Dzień dobry, przyjacielu, dzień dobry. Wchodź śmiało, rozgość się, zaparzę czaju – powiedział i teatralnie mrugnął okiem. – Bądź łaskaw zamknąć drzwi i zasłonić okna.

Po dokonaniu tych niezbędnych przygotowań, panowie zasiedli przy biurku. Lód wesoło zagrzechotał w szklankach od herbaty.

– Wyobraź sobie, mój drogi – zagaił Ben – że mój niewydarzony bratanek, którego niepomyślny los rzucił mi pod opiekę, obwieścił dziś, wyobraź to sobie! Obwieścił! Że po powrocie z pracy, to jest późnym wieczorem, oczekuje zobaczyć na stole obiad. Obiad, Oliverze! Dodał też, że jeśli dalej chcę zajmować pokój na górze, muszę zacząć prać bieliznę i przynajmniej raz w tygodniu robić zakupy! Zdrówko, kochany.

Przechylili, a Oliver przyjrzał się koledze z powątpiewaniem.

– Chłopak ma trochę racji… Jakby nie patrzeć od kilku lat utrzy…

– Trzy pokolenia Jonesów – zagrzmiał profesor. – Trzy, mój przyjacielu, tak właśnie, poświęcały życie w najszczytniejszym z celów. Od pradziada, świętej pamięci profesora Williama, nasza rodzina zajmuje się najpiękniejszą, najpotrzebniejszą, najdonioślejszą z nauk. Malakologią! – wrzasnął i wzniósł pięść do góry.

– Tak, ale…

– Tymczasem ten nieuk… nieuk, powtarzam i ostatni cymbał, kupuje taksówkę! Taksówkę! Zamiast pilnie studiować, jak przystało na członka szlachetnej rodziny z tradycjami, on postanawia zarabiać. Pieniądze! Zaprzedał duszę mamonie, ot co!

Tutaj profesor sięgnął do kieszeni i przedstawiając je jako dowód niezbitej wagi, położył na stole pięć banknotów jednodolarowych.

– Więc kazał ci zrobić obiad?

– Tak. Wyobrażasz to sobie?

– I dał ci gotówkę na zakupy?

– Owszem.

– Co zrobisz?

– Kupię za nią jakąś pozycję z twego nieocenionego zbioru, naturalnie.

– Nie musisz mówić nic więcej.

Antykwariusz wstał i człapiąc kapciami podreptał w kierunku małego magazynu za biurkiem. Po kilku chwilach gwałtownego przerzucania rupieci, krzyknął:

– Nie uwierzysz, ale trzymałem coś specjalnie dla ciebie! Człowiek, który mi to przyniósł, słowo daję, chciał pozbyć się tej książki wyjątkowo pilnie i Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia, jakim językiem została napisana. Ale spójrz tylko na okładkę – Wręczył tomiszcze profesorowi. – To wygląda jak coś z twojej dziedziny, prawda?

Istotnie, na okładce księgi widniała malownicza, choć cokolwiek przerażająca maszkara. Wyglądem najbardziej przypominała ośmiornicę, choć wyjątkowo posępne kolory, jakimi została odmalowana, sprawiały, że każdy człowiek wzdrygnąłby się na widok tego obmierzłego, ponurego głowonoga.

Każdy człowiek za wyjątkiem profesora Jonesa. Wewnętrzne mechanizmy myślowe tego oryginała zapalały się już, niczym wnętrze ruszającej ze stacji lokomotywy. I tak jak wielotonowy pojazd, zdawały się być niepowstrzymane. W jednej chwili profesor przyglądał się okładce, snując w wyobraźni fantastyczne teorie na temat treści znajdującej się za nią. W następnej chwili kartkuje wolumin i ku jego bezbrzeżnemu zdumieniu – ależ tak! – zupełnie nie rozumie języka, którym został spisany. Tajemnica zatem. Lecz cóż to za przedziwna zagadka, myśli profesor. Oto widzę przed oczyma, tak, przed oczyma, powiadam, manuskrypt niezwykłej treści. Język, którym został spisany nie przypomina żadnego ze znanych mi dialektów. A skoro ja, profesor niepospolitej, powiadam, inteligencji, nie potrafię go odczytać, ani nawet rozpoznać, muszę mieć do czynienia z szyfrem. Szyfrem! Czyż pozostaje uczonemu takiej klasy zrobić cokolwiek innego niż natychmiast, powiadam, oddać się badaniom? Wolumin trzeba koniecznie przestudiować! Kryje on niewątpliwie najgłębsze, ukryte do tej pory przed ludzkim pojmowaniem tajemnice malakologiczne, spisane ręką tajemniczego badacza. Rysunek na przedzie świadczy o tym dobitnie. Dobitnie, powiadam!

Tak pomyślawszy, profesor zerwał się z krzesła, które uderzyło w chwiejną kolumnę książek, ułożonych jedna na drugą. Nie zwracając uwagi na rumor za plecami, staruszek rzucił się w kierunku drzwi. Mocował się z nimi przez chwilę, klnąc na skończonego durnia, który zamyka sklep w środku dnia i czym prędzej pomknął w kierunku domu.

Drogę udało mu się przebyć w jednym kawałku, za co dziękować powinien wyjątkowemu szczęściu oraz zręczności bostońskich kierowców, którym wielokrotnie niemalże wskakiwał pod koła. Wpadł do domu przez drzwi, które przezornie pozostawił otwarte i natychmiast rzucił się do badań. Projekt rozpoczął od wyciągnięcia z piwnicy ciężkich pudeł. Złośliwy bratanek ukrył je, chcąc zapewne dokuczyć poczciwemu starcowi, który otaczał latorośl rodziny troskliwą opieką. Wyswobodziwszy więc słowniki, począł wertować je gorączkowo w poszukiwaniu najmniejszych podobieństw dziwnego języka księgi do znanych człowiekowi dialektów.

Spotkał się jednak z klęską, czego rozgorączkowany umysł profesora nie mógł przetrawić. Aby więc ulżyć nerwom i rozprostować stare kości, postanowił udać się na spacer. Krążył wokół domu przez dwie czy trzy godziny, powtarzając w myślach zdania zapamiętane z woluminu. W końcu, załamawszy ręce, wrócił do pokoju. Tam, podnosząc księgę przed oczy, zawył:

– Jakie tajemnice kryjesz przede mną?!

Oto jednak przyszedł mu do głowy kolejny pomysł. A gdyby tak przeczytać zdanie na głos? Z pewnością treść śmielej trafi do umysłu, jeśli słowa zapadną w uszy badacza. Tak, to doskonała myśl. Odchrząknął więc i pełnym powagi głosem przeczytał:

– Ia! Ia! Shub-shurub ikabelelu tululu! Ia! Ia! Klulu fatan’g!

Nagły błysk rozjaśnił wnętrze domu. Stary profesor wypuścił księgę z rąk i wrzeszcząc przeleciał kilka metrów w tył, boleśnie uderzając plecami o ścianę. Wolumin zawisł w powietrzu i zaczął emanować zielonkawym światłem, od którego Benjaminowi zrobiło się mdło i słabo. Potem dało się słyszeć przedziwne mlaskanie, a z księgi zaczął wypełzać potwór. Początkowo jedna, oblepiona zielonkawą mazią macka wychynęła spomiędzy stronic. Następnie w ślad za nią podążyły kolejne, kurczowo czepiając się twardej oprawy. Nie minęło wiele czasu nim dołączyły do nich pokraczne ciało i trzy pary ostrych, krabowatych odnóży.

Nim profesor zemdlał, pogrążając się w niespokojnych, wzburzonych majakach, zdążył wyszeptać wzruszonym głosem jedno zdanie:

– Noblu, przybywam!

II

Sydney, tego wieczoru wyjątkowo zaniepokojony, zaparkował samochód. Zaciągnął hamulec, położył ręce na kierownicy i zamyślił się.

Uwielbiał swoje auto. Kiedy wspominał ile wysiłku kosztowało go zdobycie pieniędzy na zakup, robiło mu się słabo ze wzruszenia. Gdy siedział tak w skórzanym fotelu i patrzył na maskę swojej dziecinki, chciało mu się płakać ze szczęścia. Wszystkie te rozmowy z bankierami, miesiące wypełniania papierów, podań, wniosków, proszenia, wręcz błagania o kredyt. Za każdym razem, gdy mu odmawiano, czuł się, jak gdyby ktoś kopnął go w podbrzusze. Nienawidził swojego życia, nieustannej biedy, pustych kieszeni i kalkulowania, żeby przeżyć kolejny miesiąc i utrzymać niezrównoważonego stryja.

A potem przyszła ona. Cudowna, jedyna, niepowtarzalna. Prohibicja. Boże, jak dobrze żyć w Ameryce! Nareszcie mógł zarabiać. Oczywiście na początku nie było idealnie. Zaczął od pracy bramkarza w Klubie Marynarza. W Bostonie było wielu spragnionych ludzi, ale najwięcej zawsze w porcie. Potem przyszły znajomości, awanse i nowe znajomości. Aż w końcu spełniło się marzenie – kupił wóz, prawo jazdy i zaczął rozwozić alkohol dla vipów. Nawet teraz w bagażniku brzęczały butelki znakomitego lorda buxtona. Policja się go nie czepiała, był teraz „taksówkarzem”. Zresztą, mundurowi też lubili wypić. Może szczególnie oni.

Dzięki pracy znalazł dziewczynę. Kiedy o tym pomyślał, zrobiło mu się przyjemnie ciepło, zupełnie jakby przechylił drinka. Miała na imię Sylvia i była śpiewaczką w Klubie. Krążył wokół niej dwa miesiące, zanim kupił elegancki garnitur, pomadę do włosów i zdecydował się zaprosić ją na randkę. Poszło lepiej, niż mógłby się spodziewać w najbardziej szalonych snach. Wybrali się do kina, wypili pół butelki burbona i tej samej nocy kochali się na tylnym siedzeniu jego ukochanego packarda.

Wspomnienie znów przywołało zły nastrój. Tego popołudnia, wchodząc do pracy Sylvia złapała go za rękę i powiedziała, że muszą poważnie porozmawiać. Poważna rozmowa, pomyślał Sydney. Nic dobrego nie wyszło nigdy z poważnych rozmów. Na pewno chce go zostawić. Może znalazła innego? 

W gorzkim nastroju otworzył drzwi i wysiadł z auta.

Ledwo stanął na chodniku, z domu obok wyfrunęła sąsiadka. Biegła, podciągając spódnicę.

– Panie Jones! – skrzeczała z daleka. – Panie Jones! Musimy porozmawiać!

Sydney rozpaczliwie przyspieszył kroku i desperacko rzucił się w kierunku swojego ganku, ale wiedźma wyczuła podstęp i ruszyła przez trawnik, przecinając mu drogę.

– Panie Jones. – Złapała go w połowie drogi. – Pana wujek znów łaził wokół domu.

– Stryj.

– I znów był pijany! – ciągnęła staruszka. – Podeptał moje rabatki, panie Jones! Podeptał! I co teraz? Chodź pan, pokażę panu! – Zacisnęła go w żelazny uścisk dłoni i zaczęła wlec w kierunku ogródka.

– Wie pani co, pani Gardens? – wyrwał się Sydney. – Przepraszam za stryja, na pewno nie chciał niczego złego. Proszę kupić sobie nowe kwiaty, ja chętnie zapłacę. O, proszę.

Wcisnął jej w dłoń banknoty i zanim zdążyła przeliczyć, rzucił się w kierunku domu i zamknął za sobą drzwi.

– Zrzędliwe pudło – westchnął, ściągając buty. – Tak się kończy staropanieństwo.

Rozejrzał się po ciemnym wnętrzu mieszkania, ale nie dostrzegł stryja.

 – Ben, wróciłem! – ryknął na całe gardło.

– Tutaj! – dobiegło go z kuchni.

Wyśmienicie, pomyślał. Tak się bałem, a jednak, przemówiłem mu do rozumu.

Z radosną werwą ruszył przez przedpokój i wpadł do pomieszczenia kuchennego. Widok, który tam ujrzał, sprawił, że opadła mu szczęka.

Zobaczył stryja, ubranego w kuchenne rękawice, gogle ochronne, fartuch i wysokie kalosze. Zlew pełen był brejowatej, czarnej substancji, która wylewała się na podłogę, dokumentnie zalaną i lepiącą się do podeszew butów. Stryj trzymał w dłoniach grubą księgę, którą studiował ze skupieniem, marszcząc przy tym brwi tak mocno, że zlewały się w jedną linię. Zaś w zlewie pływał potwór.

Słowa żadnego z języków ludzkich nie są wystarczające, aby opisać owo szkaradztwo. Wyglądało, jakby ktoś złączył ze sobą ośmiornicę, kraba i wnętrze kosza na śmieci.

Sydney wzdrygnął się z obrzydzeniem, cofnął, poślizgnął i runął na ziemię, z łoskotem przewracając krzesło, którego usiłował się złapać.

– Jezusie, co to jest!?

– To, mój drogi – obwieścił z dumą profesor – jest octopoda decapoda, krabośmiornica! Dlaczego leżysz na podłodze? Wstań, bezmyślny młokosie!

– Że co to niby jest?

– Krabośmiornica. Moja duma. Najwspanialsze dzieło.

– I ja mam to według ciebie zjeść?

Staruszek aż otworzył usta ze zdumienia.

– Zjeść! Też mi coś! Zjeść nagrodę Nobla! Dobry Boże, czy niczego nie wyniosłeś ze szkoły, moje dziecko? Czy nauczyciele nie pozostawili zupełnie nic w tym baniaku, który z niezrozumiałych dla mnie przyczyn nazywasz głową?

– To na co ci książka kucharska?

– Ha! – zakrzyknął Ben. – Tu się mylisz, mój drogi młokosie, choć wcale nie dziwi mnie już twoja indolencja. To nie żaden poradnik gastronomiczny. Patrzysz na najprawdziwszy, powiadam, wolumin okultyzmu malakologicznego.

Sydney wstał, wyszedł do pokoju głównego i ciężko usiadł na krześle. Stryj poszedł za nim i spojrzał krytycznie.

– O co chodzi?

– Słabo mi.

– Cóż, to zrozumiałe. Nie trwóż się jednak, twój mały rozumek może nie przyswoić koncepcji takiego kalibru od razu. Daj sobie czas. Bądź jednak dumny, gdyż okultyzm malakologiczny jest nową dziedziną i można by rzec, będąc moim asystentem, niejako stałeś się jej pionierem.

W pokoju zapadła cisza.

– Pionierem – powiedział głucho Sydney.

– Owszem.

– Okultyzmu malakologicznego.

– W istocie.

– Muszę się napić.

Sydney podniósł się z krzesła i powędrował na zewnątrz, w kierunku samochodu. Mijając kuchnię, wzdrygnął się ponownie, widząc potworka w zlewie. Czym prędzej otworzył bagażnik i sięgnął do środka.

– No nie… – jęknął, patrząc na butelkę. Z niezrozumiałych przyczyn, gorzelnia Buxtona umieściła na etykiecie rysunek macek, owijających się wokół nazwy trunku. Sydneyowi odechciało się pić. Nie zwracając uwagi na sąsiadkę zezującą z okna, powędrował z powrotem do domu.

– Przemyślałem sprawę – powiedział.

– Czyżby? – zainteresował się stryj.

– Owszem. I wiesz co? Postanowiłem, że mam już dosyć twoich wybryków. – Podszedł do kuchenki, zapalił gaz i postawił na nim patelnię. – Kompletnie dosyć. Ten numer był ostatnim, Ben. Czas dorosnąć.

– Co ty robisz? – zaniepokoił się staruszek.

– Czas na zmiany – kontynuował bratanek. – Zaczniemy zachowywać się jak dorośli, cywilizowani ludzie. A wiesz, co zrobimy najpierw? Obiad.

– Nie odważysz się.

– Owszem. Zjemy to… coś. Tak, jak było zaplanowane.

– Głupcze! – Profesor rozłożył ręce i zasłonił krabośmiornicę ciałem.

– Zejdź mi z drogi.

– Ani mi się śni.

– Złaź mówię.

– Ani mi się… co ty… nie! Nie! Co ty robisz? Tylko nie to!

Odepchnięcie staruszka nie stanowiło dla Sydneya najmniejszego wyzwania. Przyzwyczajony do wyrzucania pijanych marynarzy z knajpy, chłopak przesunął profesora, jakby ten był dzieckiem. Później z obrzydzeniem złapał za wspaniały okaz okultyzmu malakologicznego i rzucił go na rozgrzaną patelnię.

Wtedy świat oszalał.

Potężny wybuch zielonego światła oślepił kłócących się. Potem gwałtowny podmuch oderwał ich od ziemi i rzucił o ścianę. Profesor jęknął głucho, tracąc dech w wątłych piersiach. Sydney zebrał się w sobie i zasłaniając oczy ramieniem, spojrzał w kierunku patelni.

Krabośmiornica rosła. Z każdym podmuchem dziwnego, zielonkawego ni to światła, ni to kłębu pary, stawała się coraz większa i większa. Krabowate odnóża uderzyły już o podłogę, macki smagały sufit wściekłymi uderzeniami. W kuchni było duszno, przed Sydneyem zaczęły pojawiać się majaki surrealistycznych, cudacznych kolorów, których nigdy nie widział.

– Trzeba wiać! – ryknął w kierunku stryja i porwał go za kołnierz, wyciągając przed dom.

Gdy znaleźli się na drodze, spanikowany bratanek spojrzał na staruszka i jęknął przerażony:

– Gdzie ty to kupiłeś?

– Mówiłem ci – wykaszlał profesor – że nie kupiłem tego na obiad. Przywołałem to. Za pomocą księgi.

– Jak to, przywołałeś!?

– Przeczytałem inkantację i wezwałem tę cudowną istotę. – Znów się rozkaszlał. – Czy to nie wspaniałe?

– To przeczytaj coś jeszcze, może to odwołasz.

– To całkowicie nienaukowa metoda, chłopcze, całkowicie nienaukowa, powiadam!

W tym momencie dom zatrząsł się w posadach.

– Jezusie! Przeczytaj coś, zobaczymy, co się stanie.

– No dobrze.

Sydney cofnął się do samochodu i wyciągnął spod siedzenia rewolwer. Kiwnął głową na profesora, a ten odchrząknął i przeczytał:

– Ktululululu!

Ku zdumieniu obu mężczyzn z wyciągniętej dłoni staruszka wystrzelił zielony piorun, który przebił na wylot ścianę domu i pomknął w głąb wyrwy. Usłyszeli nieludzki, świdrujący uszy dźwięk, a potem wszystko ucichło.

– Czadowo! – ucieszył się Sydney. – Myślisz, że to zabiłeś? 

– Oby nie!

Uciszyli się i nasłuchiwali. A potem dom rozpadł się jak domek z kart. Rosnąc w oczach, z gruzów wypełzła krabośmiornica. Miała rozmiar Statuy Wolności.

– Do samochodu!

Wsiedli i zaczęli uciekać.

III

– Zrób coś, do diabła! – wrzasnął Sydney, gwałtownie skręcając kierownicą. – Chyba rosną jej skrzydła!

Luksusowy packard twelve wszedł w zakręt z głośnym piskiem opon, a światło dwóch rozjarzonych reflektorów prześliznęło się po rachitycznych drzewach, rosnących wzdłuż szosy.

*

Packard wystrzelił jak pocisk wypuszczony z lufy rewolweru. Przez chwilę mknęli z zawrotną prędkością, klucząc coraz bardziej zwężającą się drogą. A potem, gdy ogarnął ich całkowity mrok, Sydney zgasił światła reflektorów i zjechał w gąszcz.

Zdezorientowana krabośmiornica straciła ich z oczu i wydała z siebie wściekły pisk.

Stali w ciemności i nasłuchiwali. Potwór, tratując drzewa, oddalał się od nich.

– Chyba udało mi się ją zgubić, Ben.

Staruszek załamał ręce.

– To niedorzeczne! – jęknął – Musimy wrócić!

– Co? Rozum ci odebrało?

– Coś może jej się stać – lamentował profesor. – Albo co gorsza… albo co gorsza…

Otworzył drzwi, wypadł z auta i złapał się za serce. Potem zerwał z siebie fartuch, rękawice i zzuł kalosze. Wyglądał, jakby miał dostać udaru.

– Stryjaszku, wszystko w porządku?

– Albo co gorsza – wykrztusił z siebie wreszcie – może ją znaleźć inny badacz!

Sydney aż otworzył usta.

– Musimy po nią wrócić, nieszczęsny!

– Jesteś pomylony.

– Jestem wielki! A będę jeszcze większy, gdy przedstawię tajemnice okultyzmu malakologicznego tym bufonom z Towarzystwa Naukowego. Ciekawe, co powiesz wtedy, panie Anderson!? Tatuś w radzie miasta nie pomoże już zdobyć stypendium na kolejny rok, co!?

Wszystko ucichło. W lesie niósł się tylko krzyk profesora.

– Ben, uspokój się. Nie słyszę jej.

Ale staruszek był już w amoku. Energicznymi krokami obszedł samochód, wbił łokieć pod żebro bratanka i usiadł za kierownicą.

– Musimy wrócić! Natychmiast! Jak się to odpala? Naprzód! Prr! Wio!

Zaczął wściekle szarpać za kierownicę i szamotać się na siedzeniu, a potem zaciskając pięść, uderzył w klakson. Czysty dźwięk rozszedł się po lesie.

A potem odpowiedział mu świdrujący pisk krabośmiornicy.

– Przesuń się – powiedział Sydney, przepychając stryja na miejsce pasażera. – I otwórz tę księgę. Znajdź nam jakieś zaklęcie!

*

– Nie pojedziemy do domu rektora! – tłumaczył zawzięcie Sydney, prawie przyciskając twarz do szyby, żeby zobaczyć coś w mroku. – Gdzieś tutaj powinien być most. Przejedziemy przez rzekę, a potem zgubimy potwora na międzystanowej.

– Ależ tak! –zripostował profesor. – Wjadę do jego salonu niesiony przez octopoda decapoda i z miejsca zażądam dofinansowania!

– Przestań fantazjować, Ben, nie mogę się przez ciebie skupić. Tu naprawdę nic nie widać.

Ale staruszek już nie słuchał. W uniesieniu złapał za kierownicę i pociągnął silnie.

– Zawracaj, w tej chwili!

Samochodem szarpnęło. Najpierw Ben i Sydney podskoczyli, gdy koła natrafiły na przeszkodę, a później ze zgrozą zorientowali się, że packard już nie jedzie. Zamiast tego leciał.

Wybiwszy się ze skarpy, która niespodziewanie wyrosła przed nimi, pokonali w powietrzu kilka metrów. Potem podwozie z głośnym chrzęstem uderzyło w powierzchnię drogi, a Sydney zaczął hamować i rozpaczliwie kręcić kierownicą.

Sunąc na ręcznym, wjechali na most. Packard zarył przodem w metalową barierkę, która pękła, a potem zacisnęła się na samochodzie jak kleszcze. Auto zawisło, uwięzione nad rwącym strumieniem rzeki. Reflektory zaczęły migać, aż w końcu zgasły.

– Jezusie – stęknął Sydney, ciągle zaciskając dłonie na kierownicy. W czasie upadku uderzył się w czoło, a krew zalała mu oczy. – Ben? Ben, żyjesz!?

Profesor żył. Trzymał ręce skrzyżowane na księdze i patrzył na spienioną wodę.

– Zabraniam ci wsiadać do tego pojazdu, słyszysz? Nie umiesz prowadzić!

Sydney odetchnął. Rozejrzał się wokół i zebrał myśli. Słyszał zbliżającego się potwora.

– Ben, posłuchaj mnie teraz uważnie. Musimy wyjść z auta. Ostrożnie, inaczej się utopimy. Odsuń siedzenie i przejdź przez bagażnik.

– Sam sobie przejdź przez…

– Nie kłóć się ze mną chociaż przez chwilę! – ryknął rozjuszony. Samochód zaskrzypiał i przechylił się delikatnie w przód. – Po prostu. Wyjdź. Przez bagażnik.

Profesor mruknął pod nosem coś o „nadętym jaśniepanie”, ale posłuchał i wgramolił się na tylne siedzenie. Potem stękając i wzdychając teatralnie przechylił je i wydostał się na zewnątrz.

Starając się nie oddychać, Sydney podążył w ślady stryja. Kiedy próbował wyjść, zaczepił o coś paskiem spodni i zaklinował się w połowie drogi.

– Ben, pomóż mi.

– Ben pimiż mi – przedrzeźnił go profesor.

– To nie jest czas na żarty.

– To ni jist czas na ziarty.

– Jezusie! Ben, ona jest za tobą!

– Jejuje! Ben, ona jest zia tobom!

– Naprawdę! Ben! ONA JEST ZA TOBĄ!

Potem czas zwolnił. Profesor obrócił się i ujrzał nad sobą wykrzywioną, rozwartą paszczę krabośmiornicy. Pochylała się nad staruszkiem, a jej szczypce klikały złowrogo. Szykowała się, żeby go pożreć.

Ale uczony był szybszy. Otworzył księgę, złapał ją przed sobą oburącz i podsunął prosto pod oczy bestii. Krzyknął:

– Poczwórna pętla Hastura! Wpadłaś w moje sidła, kochana!

Bestia zawyła. Wstrząsnął nią potężny dreszcz i chaotycznie zachlupotała mackami. Potem zaśmierdziało gnijącą rybą, a monstrum zaczęło gwałtownie obracać się wokół własnej osi i kurczyć. Gdy zaklęcie dobiegło końca, potwór był nie większy od noworodka.

Sydney szarpnął się mocno i wydostał resztę ciała z bagażnika. Potem wyciągnął rewolwer zza paska spodni i krzyknął:

– Teraz, Ben! Możemy ją wykończyć!

I zaczął strzelać. Trzy pociski uderzyły w ziemię, ale żaden z nich nie trafił celu, który z zaskakującą prędkością kluczył między nogami mężczyzn.

– Nie! – wrzasnął profesor, po czym rzucił się na bratanka. Szczepili się jak dwa wściekłe kozły.

– Zostaw mnie! Trzeba zabić to draństwo!

– Po moim trupie, łajdaku!

Ale było już za późno. Krabośmiornica klekocząc zajadle szczypcami doczłapała do skraju mostu i rzuciła się w dół. Rzeka przyjęła ją z cichym pluśnięciem.

– Nieeee! – zawył stryj, padając na kolana.

*

– To twoja wina – wycharczał, zbliżając się do bratanka. – Nigdy nie powinienem był cię adoptować, niewdzięczny bydlaku!

– Nie dramatyzuj, Ben. Przeżyliśmy. A teraz pomóż mi lepiej wymyślić, jak wydostać wóz.

– Wydostać wóz? –zagrzmiał staruszek. – Wydostać!? Oto jak wydostaniemy twój przeklęty wehikuł!

Po czym rozpędził się i z całą mocą na jaką było go stać, kopnął w tylny zderzak.

Packard zaskrzypiał złowieszczo. Stalowe pręty, które trzymały go w kleszczach zaryły o karoserię, po czym powoli puściły. Samochód przechylił się jeszcze mocniej, potem koła zaczęły obracać się o kilka centymetrów, aż w końcu pojazd runął w dół i wpadł do rzeki.

– Dlaczego to zrobiłeś, do diabła!? – ryknął Sydney, rzucając się na stryja. – Dlaczego!? Dlaczego mi to robisz, draniu!?

Zaczęli się bić. Profesor wpił się zębami w ramię bratanka i owinął mu nogi wokół pasa. Ten zawył z bólu i próbował go strącić, ale nie mógł tego zrobić, więc wolną ręką okładał przeciwnika po głowie. W końcu odczepił go od siebie i zrzucił na ziemię. Zanim tamten zdążył się podnieść, dopadł do księgi, która w szamotaninie wypadła uczonemu z rąk. Otworzył ją na środku i zaczął wyrywać strony.

– Malakologia sralakologia! – wrzeszczał i wyrzucał kartki. – Nigdy więcej głowonogów w moim domu! – zamachnął się i wyrzucił tomiszcze do wody.

– Ty diable!

– Koniec z nami, Ben! Koniec! Wyprowadzasz się! Nie będziesz więcej mieszkał w moim domu!

– Ty nie masz domu, durniu! Masz kupę gruzu! Ha! I kto jest teraz głupkiem!?

Na ten argument Sydneyowi zabrakło odpowiedzi.

– Masz rację – powiedział w końcu. – Nie mam domu. Wszystko zniszczone.

Kwadrans później, śmiertelnie skłóceni, wracali starą szosą w kierunku Bostonu.

IV

Dotarli na miejsce o świcie. Obaj byli brudni, zmęczeni, a Sydneyowi spuchła prawa stopa, bo gdzieś w krzakach zahaczył o wystający konar i zgubił but. Nie odzywali się do siebie przez całą drogę. Przed domem, a właściwie tym, co z niego zostało, stały dwa policyjne radiowozy. Wokół szczątków kręciło się trzech funkcjonariuszy, uzbrojonych w nieśmiertelne notesy i zapisywali je skrupulatnie, strona po stronie. Kolejny stał przy pani Gardens, która na tę okazję zakręciła loki i włożyła nową kieckę.

– To oni – zawołała radośnie, gdy tylko przybyli. – To oni, panie funkcjonariuszu!

Sydney mógłby przysiąc, że policjant ucieszył się na ich widok.

Oczywiście zostali zabrani na posterunek, gdzie zaczęło się przepytywanie. Stryj przez pierwsze kilka godzin twierdził uparcie, że jego profesura zapewnia mu immunitet i żaden cymbał po skończonym collegu nie będzie przesłuchiwał wybitnego malakologa najwyższego kalibru. Sydney zapewnił, że chętnie udzieli wszelkich niezbędnych ustaleń, jeśli policjanci zgodzą się odstrzelić staruszka i zeznać, że próbował uciekać. Żart przeszedł bez wyraźnego efektu, więc zmęczony bratanek zażądał prawa do wykonania telefonu, którego mu udzielono. Zadzwonił do swojej dziewczyny, Sylvii. Zgodziła się odebrać ich z aresztu z samego rana lub później, jeśli przesłuchanie się przedłuży.

Potem obaj zaczęli mówić.

Oczywiście słysząc, co prawda zgodną, lecz zupełnie nieprawdopodobną historię o przywołaniu, pościgu i walce z ogromną krabośmiornicą, funkcjonariusze uznali obu aresztowanych za pijanych. Pozostawiono ich w celi do czasu wytrzeźwienia, który spędzili śpiąc na dwóch, twardych pryczach.

Rankiem powtórzyli zeznania, wzbudzając tym samym zdumienie u nieszczęsnych gliniarzy, którzy taką samą wersję wydarzeń usłyszeli od sąsiadki podejrzanych, starej panny Gardens.

Stryj i bratanek złożyli zeznania łącznie cztery razy, w tym jeden raz dla szeryfa z sąsiedniego hrabstwa, który został sprowadzony do Bostonu specjalnie na tę okazję. Potem zostali zwolnieni i późnym popołudniem stanęli przed drzwiami głównego posterunku policji, przed którym czekała już zmartwiona Sylvia.

Sydney powiedział zmęczonym głosem:

– Dziękuję, że przyjechałaś.

– Co się z wami stało? – odpowiedziała, wyraźnie zmartwiona. – Odchodziłam od zmysłów!

Chłopak westchnął.

– To naprawdę skomplikowana historia. Uwierz mi.

Profesor fuknął zirytowany i odwrócił się do nich plecami.

– Co się tobą dzieje, Sydney? Dlaczego nie możesz dorosnąć?

– Wiesz co? – odpowiedział zmęczony. – Prawdę mówiąc, nie wiem. Ale wiem, że chcesz mnie rzucić, więc zrób to teraz i miejmy sprawę z głowy. Mam już wszystkiego dosyć.

– Czemu miałabym zrobić coś takiego? – zapytała zdziwiona.

– Bo chciałaś ze mną poważnie porozmawiać? Bo straciłem wóz, dom, resztki cierpliwości i nawet cholernego, prawego buta? Jestem teraz nikim, Sylvia! Nikim i nie mam niczego! Więc zrób, co i tak zamierzałaś zrobić i rozstańmy się w spokoju.

– Nie to chciałam ci powiedzieć.

– A co? – westchnął ciężko.

– Jestem w ciąży.

Cisza zawisła w powietrzu. Stryj obrócił się do nich i otworzył usta. Jego bratanek bezgłośnie powtarzał ostatnie słowa, bez zrozumienia.

– Będę dziadkiem? – zapytał profesor drżącym głosem.

– Tak jakby – uśmiechnęła się do niego Sylvia, kładąc rękę na brzuchu.

Wtedy staruszek wybuchnął.

– HA! – ryknął. – Słyszałeś to, nieuku!? Będę dziadkiem! Prawdziwym dziadkiem!

Po czym rzucił się bratankowi na szyję. Ten zaś otrząsnął się w końcu z szoku i przytulił zarówno stryja, jak i dziewczynę.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział. I uśmiechnął się szeroko.

– A w ogóle, to co z wami jest nie tak!? – krzyknęła niespodziewanie Sylvia i strzeliła ich obu po głowie z otwartej dłoni. – Jak dzieci! Macie się w tej chwili przeprosić!

– Właśnie! – ochoczo potwierdził staruszek – Przeproś stryjaszka, raz, raz.

Sydney zrobił się czerwony na twarzy.

– Nie przeginaj… Ała, za co!?

– Jesteś młodszy, przeproś pierwszy. A stryj się tak nie szczerzy!

– Przepraszam – wykrztusił w końcu – że podarłem ci książkę.

– Ja też – odpowiedział profesor – że zepchnąłem samochód do rzeki. Kupię ci nowy.

– Ben, to nie jest tania rzecz.

– Kupię ci nowy, powiadam! Myślisz, że stary wariat nie wie, co mówi, tak? Otóż informuję cię chłopcze, że swojego czasu ja i twój nieodżałowanej pamięci ojciec całkiem nieźle grywaliśmy w blackjacka. I może stypendia naukowe nie są zbyt duże, ale stają się całkiem spore, kiedy płacą trzy do dwóch. Całkiem spore, powiadam!

Sydney otworzył usta ze zdumienia.

– Masz odłożoną gotówkę? Czemu nic nie mówiłeś?

– To miały być pieniądze na twoje studia, nieuku! Ale skoro i tak nic z tego nie wyjdzie, musimy zainwestować w przyszłość malutkiego Benjamina. Z początku będzie oczywiście uczył się w domu, ale gdy osiągnie odpowiedni wiek…

Jego bratanek nie słuchał już dalej. Uścisnął stryja bardzo mocno i klepnął go w plecy.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Ben. Dziękuję.

– Nie ma za co – odpowiedział speszony staruszek i lekko poklepał bratanka po głowie. – No, nie rozklejaj mi się tu. Nie rozklejaj, powiadam! Chodźmy coś zjeść.

Objęli Sylvię i poszli przed siebie. 

*

Chuck był kloszardem od dwudziestu lat i z reguły potrafił całkowicie bezbłędnie odróżnić rzeczy jadalne od takich, których w żadnym wypadku nie należy brać do ust. Tym razem, po raz pierwszy od bardzo dawna, miał wątpliwości.

Coś, co leżało przed nim, przypominało małą ośmiornicę, ale miało też trzy pary krabowatych odnóży i szczypce. Ponadto skrzydła, więc przypominało nieco nietoperza. Chuck zastanawiał się, czy bezpiecznie jest zjeść nietoperza?  

Zmarszczył brwi i pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się martwej istocie. Wtedy istota okazała się całkiem żywa i otworzyła swoje sześć par oczu, które skierowała wprost na niego. Była szybka, wściekła i pragnęła krwi. Pod mostem dało się słyszeć urywany krzyk, a potem odgłos przypominający klikanie, gdy twarde szczypce krabośmiornicy szarpały ciało ofiary.

Coś złego przebudziło się tej nocy. Coś, co szukało zemsty. Coś, co kliknęło szczypcami i ruszyło na polowanie.

Koniec

Komentarze

I ja też z przyjemnością kliknę szczypcami, bo bardzo zacne to opowiadanie i ubawiło mnie nieźle.

Wokół szosy – dwa razy to powtarzasz, a powinno być wzdłuż szosy, wokół placu

zza graciarni – graciarnia to pomieszczenie, więc tutaj albo zza lady zawalonej gratami, albo wymyśl sobie coś innego

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, cieszę się, że Ci się podobało, dziękuję :). 

Za samochodem, z każdą chwilą zbliżając się coraz bardziej, człapała gigantyczna krabośmiornica.

Chyba zbędne, w końcu skoro się zbliża, to wiemy, że coraz bardziej.

 

Sześć ostrych odnóży potwora wbijało się w ziemię, powodując dudnienie i nieprzyjemny chrzęst, który świdrował uszy. Wyrastające z pokracznego tułowia ośmiornicze macki z donośnym chlupotem wywijały w powietrzu, co i rusz młócąc ziemię wokół lub miażdżąc mijane drzewa. Ponadto, jak zauważył Sydney, istota zaczynała wykluwać nietoperze skrzydła i poruszała nimi miarowo, najwyraźniej starając się wzbić w powietrze.

Bardzo dobry, dynamiczny opis.

 

Las wokół niech gęstniał.

Wokół nich. ;)

Poza tym przemyśl, czy to w ogóle konieczne. Już wiemy, że jadą drogą między drzewami. Wykreśliłbym.

 

W jednej chwili profesor przyglądał się okładce, snując w wyobraźni fantastyczne teorie na temat treści znajdującej się za nią. W następnej chwili kartkuje wolumin i ku jego bezbrzeżnemu zdumieniu – ależ tak! – zupełnie nie rozumie języka, którym został spisany. Tajemnica zatem. Lecz cóż to za przedziwna zagadka, myśli profesor.

W jednej chwili przeszedłeś w narracji z czasu przeszłego na teraźniejszy i mnie osobiście to trochę zgrzytnęło.

 

Dobitnie, powiadam!

Sam do siebie w myślach powiada, ale w końcu profesorek to niezłe indywiduum. :)

 

profesor zerwał się z krzesła, które uderzyło w chwiejną kolumnę książek, ułożonych jedna na drugą

Nie jestem ekspertem od przecinków, ale ten przed “ułożonych” wydaje mi się (podkreślam: wydaje mi się) zbędny.

 

Projekt rozpoczął od wyciągnięcia z piwnicy ciężkich pudeł, które złośliwy bratanek ukrył, chcąc zapewne dokuczyć poczciwemu starcowi, który otaczał młodszą latorośl rodziny troskliwą opieką.

Nie lepiej: poczciwemu starcowi otaczającemu latorośl rodziny troskliwą opieką?

Wykreśliłem też “młodszą” bo latorośl to młody pęd ew. potomek, więc wyszło trochę masło maślane.

 

Spotkał się jednak z klęską, czego rozgorączkowany umysł profesora nie mógł przetrawić.

Bardzo ładne zdanie. Ogólnie masz sporo bardzo ładnych zdań. 

 

Następnie, w ślad za nią podążyły kolejne

Kolejny przecinek, którego konieczność bym rozważył. 

 

przechylił drinka

Wychylił?

 

Zbiornik zlewu, przed którym stał pełen był brejowatej

Tu z kolei przydałby się przecinek po “stał”.

 

Staruszek, aż otworzył usta ze zdumienia.

A tu z kolei zbędny. :)

 

Tu się mylisz, mój drogi młokosie, choć wcale nie dziwi mnie już twoja indolencja

W sensie, że niezaradność, zobojętnienie? Jakoś mi ta indolencja nie wynika z kontekstu, już bardziej ignorancja… czy może to zabieg celowy, że profesor używa nieodpowiedniego sformułowania?

 

klucząc coraz bardziej zwężającą się

Nie wiem, może to moja awersja do tego sformułowania, ale przecież jak coś się zwęża, to wiadomo, że staje się coraz bardziej wąskie, po co to podkreślać?

 

Sydney aż otworzył usta.

Tu już przecinek się nie wkradł, ale drugi raz użyłeś bardzo charakterystycznego sformułowania.

 

– Ben, pomóż mi.

– Ben pimiż mi – przedrzeźnił go profesor.

– To nie jest czas na żarty.

– To ni jist czas na ziarty.

– Jezusie! Ben, ona jest za tobą!

– Jejuje! Ben, ona jest zia tobom!

– Naprawdę! Ben! ONA JEST ZA TOBĄ!

Rozumiem humor, ale to już było dla mnie zbyt infantylne w porównaniu do sytuacji, w której się znaleźli. Wszystkie pozostałe humorystyczne sytuacje jak najbardziej mi się podobały.

 

Bestia zawyła. Wstrząsnął nią potężny dreszcz i zaczęła chaotycznie chlupotać mackami. Potem zaśmierdziało gnijącą rybą, a monstrum zaczęło gwałtownie obracać się wokół własnej osi i kurczyć. 

Powtórzenie.

Wokół szczątków kręciło się trzech funkcjonariuszy, uzbrojonych w nieśmiertelne notesy i zapisywali je skrupulatnie, strona po stronie.

Zgrzytnęło. Proponuje zmienić początek na: Wokół szczątków kręcili się trzej funkcjonariusze.

 

Żart przeszedł bez wyraźnego efektu, więc zmęczony bratanek zażądał prawa do wykonania telefonu, którego mu udzielono. Zadzwonił do swojej dziewczyny, Sylvii, która zgodziła się odebrać ich z aresztu z samego rana lub później, jeśli przesłuchanie się przedłuży.

Wykreśliłbym “którego mu udzielono”, bo skoro zadzwonił, to jasne, że udzielono. Przy okazji unikniesz powtórzenia.

Ogólnie rzecz biorąc w bardzo krótkim fragmencie upchnąłeś mnogość wydarzeń i w moim odczuciu wypadłoby to lepiej, gdybyś zrezygnował z tak złożonych zdań. Np. napisałbym: Zadzwonił do swojej dziewczyny. Zgodziła się ich odebrać (”z aresztu” też wykreśliłem, bo wiadomo, gdzie są) z samego rana…

 

Pozostawiono ich w celi do czasu wytrzeźwienia, który spędzili śpiąc na dwóch, twardych pryczach.

Rankiem powtórzyli zeznania, wzbudzając tym samym zdumienie u nieszczęsnych gliniarzy, którzy taką samą wersję wydarzeń usłyszeli od sąsiadki podejrzanych, starej panny Gardens.

W tym opowiadaniu słowo “który” pada jakieś czterdzieści razy.

 

Objęli Sylvię, która stała między nimi i poszli przed siebie. 

Zbędna informacja.

 

Zmarszczył brwi i pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się martwej istocie. Wtedy istota okazała się całkiem żywa

Powtórzenie. 

 

Całkiem zgrabna historia w klimacie horrorów komediowych/filmów akcji klasy B ← i to nie jest zarzut, bardzo mi się podobało, była to niezła rozrywka. 

Wyraziste postacie (puszczam oko ;), akcja trochę w stylu zabili go i uciekł, ale to ma swój urok. Większych emocji, co prawda, tekst we mnie nie wzbudził, ale przecież nie taki jest cel akcyjniaków, do tego z humorystycznym wątkiem. Dobrze, że dopisałeś epilog do zakończenia, bo już mnie bił po oczach ten happy end, a tak, to wyszło smacznie! 

Nie jest to lektura wybitna (choć miejscami bardzo dobrze napisana), ale spełniająca swoje zadanie, więc oczywiście zgłaszam do biblioteki. :)

 

Fabularnie najbardziej zgrzytnęło mi to, jak łatwo profesor pokonał krabośmiornicę – jeszcze wcześniej nie miał pojęcia, co w ogóle jest napisane w księdze, a potem z kunsztem najwytrawniejszego maga, udało mu się opracować pułapkę i to w trakcie wypadku samochodowego, a krabośmiornica miotała im się między nogami, jakby w zmniejszonej postaci nie była już wcale groźna (a w epilogu okazuje się, że była).

 

Daleko idących uwag odnośnie wykonania czynić nie będę, ale garść powyższych przykładów sugeruje, że przydałoby się tekst przejrzeć jeszcze raz.

 

Pozdrawiam! 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Gekikara, dzięki za odwiedziny i komentarz. Zerknąłem na poprawki, niektóre słuszne i potrzebne, więc kłaniam się ;). 

 

Całkiem zgrabna historia w klimacie horrorów komediowych/filmów akcji klasy B

No tak, takie było założenie. 

 

Wyraziste postacie

Cieszę się.

 

Większych emocji, co prawda, tekst we mnie nie wzbudził, ale przecież nie taki jest cel akcyjniaków, do tego z humorystycznym wątkiem.

Hm? A jaki? 

 

Nie jest to lektura wybitna (choć miejscami bardzo dobrze napisana), ale spełniająca swoje zadanie,

O.o

 

więc oczywiście zgłaszam do biblioteki. :)

Dzięki :).

 

Fabularnie najbardziej zgrzytnęło mi to, jak łatwo profesor pokonał krabośmiornicę

Taka konwencja, rolą malakologa jest ogarniać malakologię. Pewnie wyszedł mu dobry rzut na mity Chtulhu ;).

 

Pozdrawiam!

Ja również.

Gekikara, dzięki za odwiedziny i komentarz. Zerknąłem na poprawki, niektóre słuszne i potrzebne, więc kłaniam się ;). 

Jasne, to twój tekst, więc sam uznasz, co ci się przyda. :) 

 

Hm? A jaki? 

Może źle ujem to i emocjach, bo emocje wzbudził, ale takie związane z zainteresowaniem fabułą itp. Miałem na myśli, że jak czyta się taki tekst, to nie dla wzruszeń czy melancholii, ani, by postawić się przed jakimś dylematem moralnym, ale dla lekkiej rozrywki płynącej z wartkiej akcji. 

I tekst to zadanie spełnia. 

 

 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Może źle ujem to i emocjach, bo emocje wzbudził, ale takie związane z zainteresowaniem fabułą itp. Miałem na myśli, że jak czyta się taki tekst, to nie dla wzruszeń czy melancholii

Dlaczego? 

 

ani, by postawić się przed jakimś dylematem moralnym

Teksty humorystyczne stawiają dylematy moralne i głębsze pytania oraz proponują wartościowe postawy. Żeby nie być gołosłownym, mój tekst mówi o tym, że cała awantura i kłótnia między profesorem i bratankiem w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia, bo ostatecznie są rodziną. 

 

lekkiej rozrywki płynącej z wartkiej akcji

Nie rozumiem. Czym się różni lekka rozrywka od zwyklej rozrywki?

Dlaczego? 

Kwestia oczekiwań. Tekst jest nastawiony na akcję i humor – i nie jest to jego wada, nic mu pod tym względem nie brakuje. 

Oczywiście, to nie oznacza, że nic więcej taki tekst zawierać nie może, ale nie musi. 

 

 Teksty humorystyczne stawiają dylematy moralne i głębsze pytania oraz proponują wartościowe postawy. Żeby nie być gołosłownym, mój tekst mówi o tym, że cała awantura i kłótnia między profesorem i bratankiem w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia, bo ostatecznie są rodziną. 

No, to jest budująca puenta. :) 

 

Nie rozumiem. Czym się różni lekka rozrywka od zwyklej rozrywki?

Dla mnie literatura pełni funkcję rozrywkową. I może być to rozrywka typu Dukaja, a może być też taka jak Pratchett. 

 

 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Ciekawa historia, taka z pogranicza Indiany Jonesa czy Mumii. Całkiem przyjemnie się czytało, śmieszne wstawki zrobiły swoje. Podobało mi się ;)

Przyczepiłbym się do końcówki, zbyt landrynkowa jak dla mnie – nie dość, że dziewczyna kocha i spodziewają się dziecka, to jeszcze stryj ma worek z pieniędzmi. Hmmm ;)

 

Kilka uwag do tekstu:

 

Ten początek to raczej prolog, ja bym oznaczył: “Prolog” zamiast “III”.

 

wykluwać nietoperze skrzydła i poruszała nimi miarowo

“Wykształcać” może. Wykluwa się coś z jajek, nie pasuje to mi tutaj.

 

– Trzy, mój przyjacielu, tak właśnie, poświęcała życie w najszczytniejszym z celów.

“Poświęcały.”

 

Tak pomyślawszy, profesor zerwał się z krzesła, które uderzyło w chwiejną kolumnę książek, ułożonych jedna na drugą. Nie zwracając uwagi na rumor za plecami, staruszek rzucił się w kierunku drzwi. Mocował się z nimi przez chwilę, klnąc na skończonego durnia, który zamyka sklep w środku dnia i czym prędzej pomknął w kierunku domu.

Nie zapłacił za książkę? Czy nie ogarnąłem tego?

 

– Noblu, przybywam!

Prawie, jakby wołał do któregoś z Przedwiecznych. Zabawne :)

 

Później z obrzydzeniem złapał za wspaniały okaz okultyzmu malakologicznego i rzucił go na rozgrzaną patelnię.

No tego jeszcze nie grali, zjeść mackowatego potwora :D

 

Wtedy staruszek wybuchnął.

Może “wybuchnął śmiechem”? Samo wybuchnął kojarzy mi się negatywnie.

 

Chuck zastanawiał się, czy bezpiecznie jest zjeść nietoperza?  

W Wuhan pewnie też się zastanawiali ;)

 

Pozdrawiam!

 

Che mi sento di morir

No cześć!

 

Więc napisałeś na Cthulhowy konkurs opowiadanie w stylu thrilling tales, momentami śmieszne, w ogóle nie straszne, przypominające – jak ktoś już wspomniał – przygodówkę w stylu Indiany Jonesa (nazwisko profesora, hehe). Konwencja przypominała mi “Gęsią skórkę” albo stary serial “Piątek trzynastego”. W ogóle, całe opowiadanie jest napisane bardzo, hmmm, jak by to ująć? Filmowo, powiadam! Wszystko się ze sobą klei, akcja cały czas prze do przodu, nie ma nudy – nawet w tym fragmencie retrospekcyjnym.

Ładnie użyłeś rekwizytów z czasów prohibicji, więc research pewnie był zrobiony solidnie. Językowo jest w porządku. Historia wciąga, a lektura pozostawia wiele satysfakcji. Nawet ten happy end wpisuje się w przyjętą konwencję, a zostawiony na końcu, oderwany od reszty opowiadania i jego bohaterów, cliffhanger z kloszardem konsumowanym przez karbośmiornicę przywodzi na myśl stare horrory, takie jak “Blob”. Tylna furtka zostaje otwarta i może kiedyś coś przez nią jeszcze wypełznąć.

Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to do momentami wręcz stoickiego spokoju Sydneya, który na fanaberie wuja reaguje w stonowany sposób. Ciężko mi uwierzyć w tę jego pobłażliwość, tym bardziej, że Sydneya rysujesz jako ochroniarza w klubie, kolesia który ma kontakt z ówczesnymi gangsterami i nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek poślizgnięcie, żeby wszystkiego nie stracić. A sposób bycia wuja jest dość ofensywny w stosunku do bratanka, a ponadto lekceważący. Ja bym nie sytrzymał i go strzelił kilka razy w ucho ;)

Reasumując: fajne opowiadanie, widać w nim Lovecrafta, ale w bardziej pulpowej odsłonie, bez zadęcia, patosu i próby wzbudzenia niepokoju u czytelnika. Polecam do biblioteki i życzę powodzenia w konkursie!

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

BasementKey, dzięki serdeczne za uwagi i nominację do biblioteki, bardzo mi miło. Jeśli chodzi o książkę to zapłacił za nią, zostawił na blacie pieniądze, które dostał od Sydneya na obiad.

 

Outta Sewer,

 

Konwencja przypominała mi “Gęsią skórkę”

Oglądałem za dzieciaka ;).

 

cliffhanger z kloszardem konsumowanym przez karbośmiornicę przywodzi na myśl stare horrory, takie jak “Blob”. Tylna furtka zostaje otwarta i może kiedyś coś przez nią jeszcze wypełznąć.

Filmu nie widziałem, pamiętam natomiast opowiadanie “Och, być Bloblem!” Dicka. Tak, zostawiłem sobie tych bohaterów i kraba, żeby kiedyś dopisać im przygody, bo mnóstwo miałem frajdy z tym tekstem. 

 

Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to do momentami wręcz stoickiego spokoju Sydneya, który na fanaberie wuja reaguje w stonowany sposób. Ciężko mi uwierzyć w tę jego pobłażliwość, tym bardziej, że Sydneya rysujesz jako ochroniarza w klubie, kolesia który ma kontakt z ówczesnymi gangsterami i nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek poślizgnięcie, żeby wszystkiego nie stracić. A sposób bycia wuja jest dość ofensywny w stosunku do bratanka, a ponadto lekceważący. Ja bym nie sytrzymał i go strzelił kilka razy w ucho ;)

Podarł mu książkę, a to znacznie bardziej bolesny cios dla staruszka ;). (Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają komentarze przed opowiadaniem). 

Dzięki serdeczne za miły komentarz i nominację. Pozdrawiam!

 

Podarł mu książkę, a to znacznie bardziej bolesny cios dla staruszka ;)

Za zrzucenie samochodu i tak powinien dostać w dziób ;)

 

Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają komentarze przed opowiadaniem

???

 

 

Known some call is air am

Za zrzucenie samochodu i tak powinien dostać w dziób ;)

No racja :)

Che mi sento di morir

Przyznam, że ciężko mi było przebrnąć. Co trzecie – czwarte zdanie stara się tutaj być dowcipem albo slapstickowym gagiem, w moim odczuciu zwykle dość nieśmiesznym. Dialogi są teatralne i zwyczajnie średnio napisane (zwłaszcza, że sposób wysławiania się jednej z pierwszoplanowych postaci miał być chyba jej rysem charakterologicznym – przydałoby się to zrobić lepiej).

Styl, którym się posługujesz jest wystarczający, ale nie widzę Twojego głosu (chyba, że bardzo starałeś się go nie pokazać, zgaduję po to, żeby było “pulpowo”). Napisałeś to tak, jak mógłby to napisać ktokolwiek inny.

Zmierzając do sedna, nie rozumiem czemu właściwie tekst powstał w tej formie. Językowo jest średnio na jeża, nie ma świeżej fabuły, ciekawej koncepcji, narracji ani oryginalnych postaci, nie zabiera głosu w żadnym dialogu, a Lovecraft gdzieś tam majaczy w tle, ale tego co w nim jest najlepsze, też tutaj nie ma. Jeśli opowiadanie miało być takie w założeniach, to moim zdaniem dobrze by było te założenia zmienić.

 Zwykle się nie odzywam, jeżeli tekst mnie w jakiś sposób nie ujął, ale widziałem Twoje komentarze, pod innymi opowiadaniami zgłoszonymi w konkursie (często się z Twoimi argumentami zgadzałem, czasem nie zgadzałem z ich tonem) i byłem ciekawy co sam wrzuciłeś, a biorąc pod uwagę Twoją miniaturkę, oczekiwania były wysokie.

Pozdrawiam

Leniwy2, cześć!

Dzięki za wizytę i komentarz :). Porozmawiajmy. 

Co trzecie – czwarte zdanie stara się tutaj być dowcipem albo slapstickowym gagiem, w moim odczuciu zwykle dość nieśmiesznym.

Nie stara się, po prostu jest. A czy śmiesznym? To zależy czy kogoś śmieszy. 

Dialogi są teatralne

Tak.

i zwyczajnie średnio napisane (zwłaszcza, że sposób wysławiania się jednej z pierwszoplanowych postaci miał być chyba jej rysem charakterologicznym – przydałoby się to zrobić lepiej).

Uważam, że są dobrze napisane. Bardzo mi się podobają, jestem z nich zadowolony. I tak, sposób wysławiania się profesora jest jego rysem charakterologicznym.

Styl, którym się posługujesz jest wystarczający, ale nie widzę Twojego głosu (albo bardzo starałeś się go nie pokazać, zgaduję po to, żeby było “pulpowo”). Napisałeś to tak, jak mógłby to napisać ktokolwiek inny.

Nie rozumiem. Co to znaczy, że styl jest wystarczający? Czym jest mój głos i w jaki sposób pulpowość tekstu go zasłania? I co to znaczy, że ten tekst mógłby napisać ktokolwiek inny?

Zmierzając do sedna, nie rozumiem czemu właściwie tekst powstał w tej formie.

Lubię pulpową konwencję.

nie ma świeżej fabuły, ciekawej koncepcji ani oryginalnych postaci

Uważam, że jest. 

nie zabiera głosu w żadnym dialogu

Jak wyżej, nie rozumiem, co to znaczy.

a Lovecraft gdzieś tam majaczy w tle, ale tego co w nim jest najlepsze, też tutaj nie ma

Nie majaczy, wziąłem sobie z Lovecraftowych motywów zajebiście wielkiego, dziwnego potwora, badacza, lata 20ste XX wieku i ubrałem te motywy w pulpową szatę, żeby opowiedzieć zabawną i ciepłą historię o rodzinnych więzach. 

Co jest w Lovecrafcie najlepsze? I kto o tym decyduje?

Jeśli opowiadanie miało być takie w założeniach, to moim zdaniem dobrze by było te założenia zmienić.

Oczywiście, że opowiadanie w założeniach nie miało być pozbawione świeżej fabuły, ciekawej koncepcji i oryginalnych postaci. To byłoby niedorzeczne :).

biorąc pod uwagę Twoją miniaturkę, oczekiwania były wysokie.

To dziwne, ale okej ;).

Czytałem pulpa tyle, co kot napłakał i to zupełnie nie moja para kaloszy, ale skoro już tu jestem, to się wypowiem, a co wink.

Podoba mi się Twój styl i barwne opisy. Budujesz je na tyle dynamicznie, że tekst nie męczy, czyta się go szybko i przyjemnie. Z chęcią zerknąłbym na coś Twojego autorstwa w bliższych mi klimatach. Humor sytuacyjny zdecydowanie na plus. Miejscami ilość gagów nieco przytłaczała, przy czym tu znów – pulp nie jest mi bliski, a może właśnie tak miało być.

Mam problem z końcówką. Rozumiem konwencję i dążenie do pozytywnego zakończenia, ale moim zdaniem wyszło trochę zbyt cukierkowo.

 

Pozdrawiam pierzaście i powodzenia w konkursie!

Nie stara się, po prostu jest.

Stara się, bo dowcipy zwykle mają jakiś twist albo inteligentną puentę, a w powyższym opowiadaniu dowcipem jest to, że ktoś wrzasnął, a drugi się przewrócił.

A czy śmiesznym? To zależy czy kogoś śmieszy. 

Dlatego właśnie napisałem, że mnie osobiście nie śmieszy.

Nie rozumiem. Co to znaczy, że styl jest wystarczający? Czym jest mój głos i w jaki sposób pulpowość tekstu go zasłania? I co to znaczy, że ten tekst mógłby napisać ktokolwiek inny?

To znaczy, że w warstwie językowej/koncepcyjnej nie znalazłem nic, dzięki czemu zapamiętałbym ten tekst na dłużej – ot, da się przeczytać. Nic co wyróżniałoby go pod tymi względami spośród setek innych, podobnych mu produktów kultury i nic co pokazałoby mi wyjątkowość Twojego warsztatu.

Dosłownie, mógłby go napisać ktokolwiek inny i w wersji ostatecznej wyglądałby bardzo podobnie.

nie ma świeżej fabuły, ciekawej koncepcji ani oryginalnych postaci

Uważam, że jest. 

Obawiam się, że tym razem to nie jest kwestia opinii. Trop przyzywania demonów/potworów jest starszy niż cała literatura grozy, a jego realizacja tutaj – schematyczna. Bo zakładam, że piszesz o fabule.

Może trochę rozwinę – dla mnie tekst nie musi być specjalnie oryginalny, żeby być dobry – wystarczy świetny warsztat albo to, że coś ciekawego mówi (zabiera głos w jakimś dialogu, a propos Twojego pytania). Ale jeśli tych dwóch elementów nie ma, to niesztampowość może tekst ratować.

Nie majaczy, wziąłem sobie z Lovecraftowych motywów zajebiście wielkiego, dziwnego potwora, badacza, lata 20ste XX wieku i ubrałem te motywy w pulpową szatę, żeby opowiedzieć zabawną i ciepłą historię o rodzinnych więzach.

I szczerze mówiąc ten akcent rodzinny, co do którego większość komentujących miała jakieś uwagi, dla mnie był całkiem miły.

Co jest w Lovecrafcie najlepsze? I kto o tym decyduje?

W komentarzu z moją opinią ja decyduję. I podpowiem, że w mojej ocenie, nie są to “zajebiście wielkie, dziwne potwory”, ich badacze ani nawet lata 20ste XXgo wieku (chociaż te elementy na pewno pomagają nawiązać do konwencji jego opowiadań).

Co do miniaturki, jest fajna, ale spodziewałem się po niej, że na konkurs powstanie coś mocniej zahaczającego o eldritch horror.

Pozdrawiam

Sokolniku, dzięki za wizytę i ciepłe słowo!

 

Leniwy2

Stara się, bo dowcipy zwykle mają jakiś twist albo inteligentną puentę, a w powyższym opowiadaniu dowcipem jest to, że ktoś wrzasnął, a drugi się przewrócił.

To oczywiście nieprawda. Dowcipy są różne, są to zwyczajnie krótkie formy nastawione na to, żeby rozbawić odbiorcę. Rodzaj humoru o którym mówisz to humor slapstickowy, który zresztą sam przywołałeś.

Obawiam się, że tym razem to nie jest kwestia opinii. Trop przyzywania demonów/potworów jest starszy niż cała literatura grozy, a jego realizacja tutaj – schematyczna.

Oczywiście, że jest stary i oczywiście, że to kwestia opinii :). Wszystkie teksty bazują na jakichś koncepcjach stworzonych już wcześniej i wszystkie jakoś je przerabiają i modelują na własną modłę. Ten konkretny tekst interpretuje trop przyzywania demonów w formie humorystycznej. Używam narzędzia typowo Lovecraftowego, żeby opowiedzieć humorystyczną sytuację, która jest zupełnie nie Lovecraftowa. Dlatego mam prawo twierdzić, że zabieg jest koncepcyjnie ciekawy, ale wydawanie sądów ostatecznych jest mocno na wyrost.

I szczerze mówiąc ten akcent rodzinny, co do którego większość komentujących miała jakieś uwagi, dla mnie był całkiem miły

Czyli coś Ci się jednak podobało. Dlatego warto pytać. A jeśli już jesteśmy w tym miejscu, to ten wątek zabiera głos w dialogu, którego tak Ci brakuje. Mówi, że wartości rodzinne są więzią trwalszą i ważniejszą, niż wszystkie problemy i awantury, które mogłyby powstać między członkami rodziny. Nawet jeśli problem jest wielki jak krabośmiornica. 

W komentarzu z moją opinią ja decyduję

A więc w Twojej opinii, w porządku. Ale ponownie, sądy ostateczne są mocno na wyrost. 

 

W każdym razie, jeszcze raz dzięki za wizytę i komentarze. Pozdrawiam!

Łukaszu, nie wiem gdzie wyczytałeś, że wydaję nad Twoim opowiadaniem jakiekolwiek sądy ostateczne. Sama dyskusja na temat tego, co w moim komentarzu jest “tylko moją opinią”, a co nie trochę mija się z celem, bo to forum pisarskie, w którego tkankę wpisana jest subiektywna ocena opublikowanych nań tekstów (chociaż akurat co do oryginalności fabuły kłóciłbym się jeszcze długo – fabuła to nie ton utworu). W każdym razie, przerzucanie się argumentami pod tytułem “to tylko twoja opinia” nie doprowadzi nas raczej do żadnych konstruktywnych wniosków.

Czytaj te trzy komentarze, które Ci zostawiłem, jako impresję jednego z wielu odbiorców, na temat powyższego tekstu. Dodaj je sobie do innych subiektywnych komentarzy, pomnóż i podziel, zastanów się samemu czy jest tu coś wartego uwagi. Może pozwoli to Tobie spojrzeć z nowej perspektywy na opowiadanie, może nie.

Pozdrawiam 

Całkowicie się zgadzam, dlatego lubię dyskutować o opiniach, które wydają czytelnicy. Po krótkiej wymianie zdań, wychodzi zupełnie nowa perspektywa, której nie widać przy pierwszym komentarzu. 

Niezobowiązująco przyjemne.

 

Inspiracja Lovecraftem oczywista.

 

Fabularnie nie ma się nad czym rozwodzić, bo i nie o fabułę tu chodzi. Opowiastka jest prosta jak trzonek od grabi i nie wchodzi czytelnikowi w drogę.

 

Humor, który robi tu za gwiazdę, nie jest zły. Boków nie zerwałem, ale uśmiechnąłem się raz czy drugi. Gagi w większości dość porządne, jeden czy drugi może zbyt slapstickowy na mój gust, ale gusta są różne. Końcówka trochę rozczarowała, zabrakło mi jakiejś puenty, dowcipnego posumowania całości, ale tak nie narzekam.

 

Postacie… Tu uczucia mam mieszane. Profesorek przerysowany, jego bratanek dla odmiany nijaki. Rozumiem celowość tego zestawienia, jednak ta asymetria nie całkiem w mojej opinii zagrała, Sydneyowi nie zaszkodziłaby jedna czy druga komiczna cecha. 

 

Językowo nieźle, dobrze wykorzystałeś opisy i narrację w celach humorystycznych, czyta się gładko. Jeżeli gdzieś się potknąłem, to już nie pamiętam.

 

Fajne, lekkie opowiadanie. Niezły humor, dobry język, poprawne postacie. Niedługo je zapomnę, ale jako chwila rozrywki sprawdziło się w porządku.

None, dzięki serdeczne za wizytę i komentarz. Nie ukrywam, że czuję się jakby mi ktoś sieknął grabiami w pysk, więc muszę dopytać co nieco. 

Fabularnie nie ma się nad czym rozwodzić, bo i nie o fabułę tu chodzi. Opowiastka jest prosta jak trzonek od grabi i nie wchodzi czytelnikowi w drogę.

Co to znaczy, że nie o fabułę tu chodzi? I dlaczego jest prosta i nie wchodzi w drogę? Ja tu zupełnie poważnie starałem się przekazać pewną myśl.

Jeśli chodzi o Sydneya to nie mogłem mu dać śmieszkowych cech charakteru, bo stworzyłem te postacie na następującej dynamice – Sydney przedstawia pragmatyczne podejście do życia, a Ben marzycielskie. Ośmiornica jest problemem, który wyrasta ze zderzenia tych dwóch światów, a spoiwem łączącym te dwie postacie są więzy rodzinne. Tu leży ukryta puenta, a dziecko, czyli nowa osoba w rodzinie tę puentę symbolizuje. 

 Fajne, lekkie opowiadanie. (..) Niedługo je zapomnę, ale jako chwila rozrywki sprawdziło się w porządku.

Wiele jest schematycznych komentarzy na portalu, ale wariacje na temat “Lekkie, przyjemne, do zapomnienia” jest moim znienawidzonym, bo sprowadza tekst do banału. A mnie do podłogi. 

Co to znaczy, że nie o fabułę tu chodzi? I dlaczego jest prosta i nie wchodzi w drogę? Ja tu zupełnie poważnie starałem się przekazać pewną myśl.

Cóż, w takim razie w moim przypadku ci się nie udało – może dlatego, że czytałem na raty. A może skryła się w gąszczu profesorskiej elokwencji. Trudno orzec.

Jeśli chodzi o Sydneya to nie mogłem mu dać śmieszkowych cech charakteru, bo stworzyłem te postacie na następującej dynamice – Sydney przedstawia pragmatyczne podejście do życia, a Ben marzycielskie. Ośmiornica jest problemem, który wyrasta ze zderzenia tych dwóch światów, a spoiwem łączącym te dwie postacie są więzy rodzinne. Tu leży ukryta puenta, a dziecko, czyli nowa osoba w rodzinie tę puentę symbolizuje. 

Ogólnie rzecz biorąc, wszystko ma sens. Szczególnie rzecz biorąc, pragmatyczne podejście do życia też mogłoby być źródłem komizmu. 

Wiele jest schematycznych komentarzy na portalu, ale wariacje na temat “Lekkie, przyjemne, do zapomnienia” jest moim znienawidzonym, bo sprowadza tekst do banału. A mnie do podłogi. 

Wybacz szczerość, ale nie widzę w tym tekście nic, co byłoby w dowolny sposób “pamiętne”. Czytało się go przyjemnie, nie powiem. Ale nic ponadto. Nie odbieraj tego jako zarzut, bo absolutnie nim nie jest – cenię tego typu teksty, bo wymagają od autora technicznej biegłości.

Być może owa myśl, którą chciałeś czytelnikowi przekazać, zmieniłaby mój odbiór tekstu, ale cóż, nie dostrzegłem jej. Inna rzecz, że nie szukałem, bo lektura była na tyle lekka, płynna i pełna humoru, że nawet mi nie przyszło do głowy analizować ją dogłębniej.

Jest taki wywiad z Bukowskim, w którym stary pijak tłumaczy, jak według niego powinno wyglądać dobre pisanie. Nie ukrywam, że mocno się tym inspiruję. 

Równocześnie dostrzegam pewną tendencję w Nowej Fantastyce, która pogłębia się z każdym numerem. Jest ona taka, że autorzy konstruują coraz bardziej niejasne i mętne fabuły. Mnóstwo jest w tekstach fikuśnych zdań, intelektualnej ekwilibrystyki, słowotwórczej gimnastyki, dymu, luster i dziwactw, a brakuje zwykłej, prostej prawdy, przekazanej w jasnej i dobrej prozie. Staram się pisać w taki sposób, żeby nie nudzić czytelnika, dać mu dobrą, fajną rozrywkę i przekazać jakąś myśl. Tutaj, starałem się powiedzieć “Hej, zobacz co myślę. Rodzina to niezniszczalna więź, a ile krzywdy wyrządzają sobie krewni. Mają problemy wielkie jak, bo ja wiem, gigantyczne ośmiornice na sterydach, czy coś.”

Szkoda, że teksy humorystyczne są często skazywane na machnięcie ręki i wzruszenie ramion tylko dlatego, że są humorystyczne. Równocześnie drażni mnie, że teksty dziwne są analizowane i interpretowane dlatego, że są dziwne. I nie zrozum mnie źle None, każdy może czytać lub pisać tak, jak mu się podoba. Żywię tylko nadzieję, że ogólna tendencja nie zamorduje innej prozy, na przykład takiej, którą proponuję.

Łukaszu, ja również tej prostej, stojącej za fabułą myśli, nie wyłapałem. I to nie dlatego, że nie czytałem tekstu skupiony. Jak wspomniał None, tekst był zbyt lekki, pulpowy i humorystyczny, żeby się w nim doszukiwać jakichś głębszych treści. Jasne, można iść w głębokie interpretacje, ale gdybym patrzył na niego pod kątem myśli “więzy rodzinne są najważniejsze”, to nawet Indianę Jonesa mozna uznać za film, w którym przygoda jest jedynie tłem dla pokazania siły, jaka drzemie za relacjami w rodzinie.

Ja nie piszę, że tego tam nie ma, albo jest, ale zbyt niejasne. Mnie chodzi o to, że ta myśl gubi się w tle, pozostając jedynie drugorzędną sugestią, zbyt zwyczajną, aby pod jej kątem odbierać fabułę.

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

nawet Indianę Jonesa mozna uznać za film, w którym przygoda jest jedynie tłem dla pokazania siły, jaka drzemie za relacjami w rodzinie.

Dokładnie tak jest…

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Jak wspomniał None, tekst był zbyt lekki, pulpowy i humorystyczny, żeby się w nim doszukiwać jakichś głębszych treści.

A ja się właśnie sprzeciwiam takiemu pojmowaniu tekstów lekkich i humorystycznych. Lekkość i humorystyczność nie oznacza braku głębi. Gdyby tak było, nie uważalibyśmy, że bajki uczą. 

nawet Indianę Jonesa mozna uznać za film, w którym przygoda jest jedynie tłem dla pokazania siły, jaka drzemie za relacjami w rodzinie.

Tak, dokładnie! Ale większość nie uzna, bo lasso. Uważam, że to smutne. 

Przemyślałem dość poważnie kwestię przekazu, który chciałbyś przekazać czytelnikowi i doszedłem do kilku wniosków, odnośnie prawdopodobnych przyczyn porażki owego przekazania w moim przypadku. 

 

Na początek kwestia oczekiwań czytelnika. Wszystkie elementy prezentacji tekstu – tytuł, przedmowa, początkowe fragmenty – mówi odbiorcy, że będzie miał do czynienia z tekstem rozrywkowym. Jak sam to określiłeś, “pulpowym”. Co siłą rzeczy nie nastawia na poszukiwanie głębi, bo pulpa to pulpa, nie ma tu czego szukać. 

Choć podobnie jak ty nie przepadam za komplikowaniem tekstów dla samego komplikowania, ta forma “podania” tekstu automatycznie wymusza na czytelniku większe skupienie, bardziej analityczne podejście. Z kolei tutaj odebrałem sygnał, że mogę spokojnie się zrelaksować i czytać bez głębszego zaangażowania. 

 

Co więcej, myśl, którą starasz się czytelnikowi przekazać:

Hej, zobacz co myślę. Rodzina to niezniszczalna więź, a ile krzywdy wyrządzają sobie krewni. Mają problemy wielkie jak, bo ja wiem, gigantyczne ośmiornice na sterydach, czy coś

 to truizm. O mocy rodziny mówi się bez przerwy od setek lat, od czasów kultury plemiennej. Każdy to wie. Podobnie jak to, że z krewnymi najlepiej na zdjęciach itd. Wychwyciłem te elementy przy lekturze. Ale nie jest to przekaz, który skłoniłby mnie do myślenia, bo nie mówi mi nic nowego.

 

Największy jednak problem to fakt, że ta metafora nie jest do końca spójna. Uznajmy, że krabośmiornica to problemy rodzinne. Pojawia się z winy wuja (ok), pogarsza się z winy bratanka (również ok). Potem wspólnymi siłami ją pokonują – ale nie tak całkiem wspólnymi siłami. Cały czas się przy tym spierają, zachowanie profesora jest wręcz toksyczne (ciągłe wyzwiska, przedrzeźnianie) – ich relacja nie ulega poprawie. Ostatecznie problem ląduje w rzece, ale rodzina pozostaje zwaśniona – ba, jest nawet bardziej zwaśniona. Dopiero pojawienie się rekwizytu w postaci dziecka magicznie gasi spór. A potem mamy zajawkę, że problem powróci.

Szczerze mówiąc, kiedy wczoraj myślałem nad tym tekstem, nabrałem przekonania, że wuj i bratanek to metafora patologicznej pary, która próbuje ratować związek dzieckiem, co przynosi czasową poprawę, ostatecznie jednak ich relacja jest skazana na zagładę. Tu mi pasowały i toksyczne zachowania i pojawiające się znikąd dziecko i zapowiedziany powrót problemów i zapędy wuja, który poprzez nacisk finansowy próbuje kształtować przyszłość nienarodzonego (wybiera mu imię, ścieżkę edukacji). Ale okazało się, że to moja nadinterpretacja.

 

Ten wywód nie zmienia oczywiście mojej pierwotnej oceny tekstu. To po prostu moja analiza na temat tego, czemu zamierzony i faktyczny odbiór tekstu były w moim przypadku tak rozbieżne.

Szczerze mówiąc, kiedy wczoraj myślałem nad tym tekstem, nabrałem przekonania, że wuj i bratanek to metafora patologicznej pary, która próbuje ratować związek dzieckiem, co przynosi czasową poprawę, ostatecznie jednak ich relacja jest skazana na zagładę.

Znam takie przykłady z życia i to nigdy nie jest dobry pomysł.

Ciekawa interpretacja, None ;)

Che mi sento di morir

Cześć!

Przeczytałem i uśmiechnąłem się nie raz, po fakcie mam jednak trochę mieszane uczucia. Z jednej strony lekka, humorystyczna historyjka o domorosłych pogromcach (i przywoływaczach) potworów. W sam raz na wieczorny relaks. Super.

Z drugiej przypomina to trochę hollywoodzki film akcji (fantastyka mieszająca się z humorem) i motywy są dosyć ograne. I jeszcze pytanie gdzie tu jest Lovecraft? Nie jestem znawcą, ale niewiele go tu widzę. Jest Krabośmiornica i jej przywołanie, tak, ok. I tyle. Mam wrażenie, że gdyby zastąpić ją przykładowo smokiem, to mogło by to być inspirowane Tolkienem. No bo przecież jest smok. Albo wrzucić tyranozaura i mieć tekst inspirowany parkiem jurajskim. Brakuje czegoś więcej. Ale to tylko moja skromna opinia.

Postać Sydney’a jest też taka trochę dziwna. Jest w nim sporo niezdecydowania i sprzeczności. Z jednej strony zaradny chłopina bez skrupułów (taksówka z wódą), z drugiej kompletnie nie ogarnia opieki nad profesorem. I jeszcze kierownice daje sobie wyrwać – a podobno pracował na bramce. Trochę się nie klei.

Opowiadanie fajne, lekkie, wciąga, ale Lovecrafta jakoś tu nie czuję. Albo może ja jestem taki trochę ograniczony i nie widzę HPL jak nie ma grozy.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Tekst nazwałbym takim literackim odpowiednikiem filmowej komedii. Takie budzi skojarzenia i trochę tak się go czyta.

Zawsze fajnie widzieć na portalu tekst humorystyczny, bo jakoś szczególnie dużo to tu tego nie ma, więc i marudził specjalnie nie będę.

Opowiadanie, jak pisałem, przywodzi na myśl literacki odpowiednik komedii. Fabułę odpowiednio dobierasz do konwencji, tak, by było na czym ten humor budować. Tekst jest lekki, czyta się go przyjemnie i płynnie. Bohaterowie przerysowani. Niektórzy, jak stryj, całkiem mocno. Momentami odnosiłem wrażenie, że nawet zbyt mocno. Myślę o takich sytuacjach jak choćby tutaj:

Wyobraź sobie, mój drogi – zagaił Ben – że mój niewydarzony bratanek, którego niepomyślny los rzucił mi pod opiekę, obwieścił dziś, wyobraź to sobie! Obwieścił! Że po powrocie z pracy, to jest późnym wieczorem, oczekuje zobaczyć na stole obiad. Obiad, Oliverze! Dodał też, że jeśli dalej chcę zajmować pokój na górze, muszę zacząć prać bieliznę i przynajmniej raz w tygodniu robić zakupy! Zdrówko, kochany.

Trzy pokolenia Jonesów – zagrzmiał profesor. – Trzy, mój przyjacielu, tak właśnie, poświęcały życie w najszczytniejszym z celów. Od pradziada, świętej pamięci profesora Williama, nasza rodzina zajmuje się najpiękniejszą, najpotrzebniejszą, najdonioślejszą z nauk. Malakologią! – wrzasnął i wzniósł pięść do góry.

Tymczasem ten nieuk… nieuk, powtarzam i ostatni cymbał, kupuje taksówkę! Taksówkę! Zamiast pilnie studiować, jak przystało na członka szlachetnej rodziny z tradycjami, on postanawia zarabiać. Pieniądze! Zaprzedał duszę mamonie, ot co!

gdzie stryj czuje jakąś usilną potrzebę akcentowania dosłownie wszystkiego.

Zbyt mocne, jak nazwałem, przerysowanie bohaterów, czy może raczej ich określonych wypowiedzi czy zachować, trudno nazwać wadą tego opowiadania. Robisz to świadomie, konsekwentnie oraz z określonym zamysłem. Można też łatwo owo przerysowywanie wybronić, bo taka forma grubszej kreski służy często w humorze do obśmiewania określonych przywar, postaw, rzeczywistości, mocniejszego podkreślania pewnych postaw czy zachowań, które w życiu nas irytują.

Natomiast tak, jak można to mocne przerysowanie uzasadnić, tak też trzeba pamiętać, że humor jest dla autora gatunkiem dosyć wrednym, bo każdy czytelnik w innym miejscu stawia granicę tego, co dla niego zabawne. Każdy też inaczej wyobraża sobie formę budowania humoru.

Ponieważ wpada do Ciebie CM, to mogę określić jedynie to, jak te oczekiwania wyglądają u mnie. I tak, jak samo przerysowanie bohaterów i ich zachowań mi się podoba, tak czasem te mocniej akcentowane fragmenty leżały mi mniej.

Humor masz tu w miarę równy. Generalnie najważniejsze w nim jest to, że udaje Ci się raczej uniknąć takich zwrotów czy dialogów “pod rechot”. Takich, które gdzieś balansują na granicy dobrego smaku. U Ciebie tego nie ma, widać, że dobrze czujesz się w tej konwencji i wiesz, jak w niej budować tak sam tekst, jak i humor.

Humor, jak pisałem, w miarę równy, bo tak, jak generalnie wypada przyjemnie i tak samo przyjemnie można przy nim spędzić czas, tak zdarzyło się tam parę takich fragmentów, które nazwałbym czystymi gagami, próbującymi w trochę łatwiejszy sposób ten uśmiech sprowokować. Jak choćby tu:

– Ben, pomóż mi.

– Ben pimiż mi – przedrzeźnił go profesor.

– To nie jest czas na żarty.

– To ni jist czas na ziarty.

– Jezusie! Ben, ona jest za tobą!

– Jejuje! Ben, ona jest zia tobom!

– Naprawdę! Ben! ONA JEST ZA TOBĄ!

I znów, nie nazwę tego bezpośrednią wadą tekstu, bo trzymasz się konwencji, i takie formy dialogów też są niejako w nią wpisane. Natomiast nie ma też co ukrywać, że nie każdemu one podejdą, bo (jak pisałem) wyżej, to jest trochę niższy poziom kreatywności, jeśli chodzi o budowanie humoru, niż generalnie prezentujesz to w całym tekście.

Pisałem już o konsekwencji w trzymaniu się konwencji i jest to jedna z największych zalet tekstu. Wybierasz sobie konkretny styl humoru (warto to podkreślić, bo humor można budować na sto sposobów) i nie gubisz go w tekście nawet na moment. Są fragmenty, które pasują bardziej, są fragmenty, które podejdą mniej, natomiast nie można Ci zarzucić, że cokolwiek tutaj próbujesz robić na siłę. Że silisz się na nieśmieszne żarty, na humor, któremu bliżej do rechotu, itp. Znów powtórzę to, co pisałem wcześniej: jeden czy drugi może się wydawać próbę łatwego wywołania uśmiechu, ale takie fragmenty wymusza konwencja, o czym trzeba pamiętać, oceniając ten tekst.

Jeśli chodzi o długość, widziałbym ten tekst jednak trochę krótszym. Myślę, że tak 22000, może 25000 znaków byłoby dla niego optymalne. Oczywiście wyłącznie z punktu widzenia CM-a. Dla mnie mniej więcej po 2/3 tekstu przyszedł ten moment, kiedy pojawiło się lekkie znużenie i oczekiwanie końca. Jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało – rzecz w humorze całkiem powszechna. Te wszystkie zabiegi, które tutaj zastosowałeś, na końcowym etapie tekstu stały już dosyć powszechne, znane. Jako czytelnik byłem już z nimi “oswojony” na tyle, że coraz ciężej było się uśmiechnąć.

Generalnie tekst jako całość był dla mnie przyjemną, lekką lekturą. Nie do końca mój typ konwencji humoru, że tak to ujmę, ale nie miało to aż tak dużego wpływu na przyjemność z czytania. Samo opowiadanie pewnie na dłużej w pamięci mi nie zostanie. Nie dlatego nawet, że to humor, raczej dlatego nic jakoś mocniej o moją pamięć nie zawalczyło, natomiast też trzeba oddać, że swojej dziedzinie to jest równy, solidny tekst, który pozwala miło spędzić czas, a jednocześnie, dzięki lekkości i wybranej konwencji, też zbyt wiele od czytelnika nie oczekuje. I tak, wbrew pozorom to zaleta, bo czasem chce się przy lekturze zwyczajnie odpocząć, odprężyć, zamiast zbierać łopatą między oczy, tarzać się w emocjach czy gęstości, albo przejmować wszelkimi możliwymi problemami bohaterów.

Tyle ode mnie.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

None, fajnie, że wpadłeś i podzieliłeś się dodatkowymi przemyśleniami. 

krar85CM, dzięki serdeczne za obszerne i budujące komentarze. 

Cześć Łukasz, trafiłeś w mój gust :). Ucieszyła mnie lekkość tekstu, zabawne sytuacje (najbardziej ta, kiedy Syndey wrzuca kraboośmiornicę na patelnię) i jasne nawiązania do Lovecrafta.

Przeszłam przez całość gładko i z przyjemnością.

Mam tylko jedno zastrzeżenie, stryjek jest osobą toksyczną i z taką personą lepiej nie utrzymywać bliskich relacji rodzinnych. Raziło mnie, jak przezywa bratanka, przekręca rzeczywistość i nie docenia, że dzięki niemu ma dach nad głową. Uważam, że zasłużył na inny finał ;). Na przykład zjedzenie przez ukochanego potwora.

Cytryno, bardzo się cieszę, że tekst trafił w Twój gust. Dziękuję za miły komentarz. Masz zabawny nick:).

Cześć, Łukasz, taki lekki tekst to miły powiew świeżości na tle innych konkursowych tekstów. Humorystyczna konwencja, której się trzymasz jest konsekwentna i przyjemna w odbiorze. Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że gdzie ten ciężar, ale dajesz czytelnikowi sporą dawkę groteskowej dziwności, która kompensuje. Klimat tak ogółem choć nie do końca mój, to lektura była miłą rozrywką.

Pozdrawiam.

 

Oidrin, dziękuję i polecam się na przyszłość ;).

Zacne opowiadanie, Łukaszu, zacne, powiadam!

toż to niemal klasyczna przygodówka, a jednak Cthulhu pasuje do niej idealnie, a i końcówka, jak ze starych horrorów filmowych, jest tu idealnie dopasowana.

Jest wesoło, jest groteskowo, ale wszystko trzyma się kupy. Jest wyrównanie, bez zastojów, bez przymuleń, każdy fragment jest tutaj na miejscu. Są i postacie, które niby są stereotypowe, a jednak każda z nich ma “coś więcej”, co sprawia, ze nie są płaskimi.

 

"Nim profesor zemdlał, pogrążając się w niespokojnych, wzburzonych majakach, zdążył wyszeptać wzruszonym głosem jedno zdanie:

– Noblu, przybywam!"

 

Tutaj miałem chwilę zawiechy, a potem z tej inkantacji prychnąłem :D

Zrobiłeś mi dzień :D

A najlepsze jest to, że źle to przeczytałem, przeczytałem “Noblu, przybywaj”, co już do potęgi tu pasuje w dwuznaczny sposób. Dopiero czytając komentarz zauważyłem, ze to “przybywam” :-)

 

" – Ben, trzymaj się!"

" – Ben, wróciłem! – ryknął"

Nadmiarowe spacje przed akapitem

 

Dobre to było :) Podoba mi się Twoje podejście do tematu, bo mam już dość dołujących tekstów. Postać profesora – rewelacyjna, Sydney trochę stoi w cieniu stryja, ale przypuszczam, że tak miało być. Trochę tylko żałuję, że w zakończeniu zdecydowałeś się jednak postraszyć. Generalnie cud i miód na moje skołatane nerwy :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Wilku, bardzo się cieszę, że podeszło. Nie ma nic gorszego, niż humorystyczny tekst, który nie śmieszy. 

Irko, tak sądziłem, że konkurs będzie pełen mocno weirdowych tekstów, ale to nie moje klimaty. Cieszę się, że Twoje nerwy odpoczęły przy moim tekście ;). 

Zabawny teks, pełen specyficznego humoru – czyli miłe zaskoczenie na tle pozostałych tekstów. Stryjaszek irytujący w tak dziwny sposób, że aż zabawny. Taki walnięty wujek, którego się znosi, bo to jednak rodzina. Gdyby nie to, na bank zostałby zamknięty w jakiś zakładzie ;) A Krabośmiornica cudna, szczególnie ta mała – posilająca się pod mostem.

Kasjopejateles, dziękuję za komentarz :). Cieszę się, że podeszło. 

Cześć. Ubawiłem się setnie, kupuję tę konwencję i świetnie się w nią wpisujące opowiadanie. Podoba mi się zabawa kliszami, wartka akcja i przymrużenie oka – humor nie na siłę, wynikający z zabawy konwencją. Super było, dzięki :)

Miło mi, kłaniam się ;). 

Przeczytane, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Muszę zgodzić się z tym: Przyznam, że ciężko mi było przebrnąć. Co trzecie – czwarte zdanie stara się tutaj być dowcipem albo slapstickowym gagiem, w moim odczuciu zwykle dość nieśmiesznym. Dialogi są teatralne i zwyczajnie średnio napisane, oraz z tym, że nie widzę tu samego autora, tzn. opowieść snuje się dla samej opowieści, którą mógłby i wygenerować program. Ale jak widzę, krytyka nie jest dobrze przyjmowana, a ja nie mam ochoty na przepychanki, które cierpliwie zniósł leniwy.

Nadmiar imiesłowów nie dawał spokojnie czytać. Niektóre akapity zdają się składać z samych imiesłowów współczesnych poprzetykanych ówczesnymi. Są też źle używane i mają problem z przecinkami, np. tu: Stary profesor wypuścił księgę z rąk i wrzeszcząc przeleciał kilka metrów w tył, boleśnie uderzając plecami o ścianę. Mnóstwo niedopracowanych zdań: Kryje on niewątpliwie najgłębsze, ukryte do tej pory, kochali się na tylnym siedzeniu jego ukochanego, zaczął od pracy bramkarza w Klubie Marynarza.

Nie zauważyłam klimatu HPL.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Cthulhu na wesoło? OK, wchodzę w to. Zabawny tekst, dla mnie przyjemny w odbiorze. Nietypowy w konkursie właśnie ze względu na humor.

Sydney wyjątkowo cierpliwy, ja bym nie wytrzymała.

Trochę to nagłe rozwiązanie problemu deusowe, ale chyba konwencja dopuszcza takie przypadki.

No i dowiedziałam się, czym jest malakologia.

Babska logika rządzi!

Dzięki za komentarz, Finklo. Cieszę się, że podeszło.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Bardzo mi miło, Anet! Serdecznie dziękuję Ci za wizytę. 

Nowa Fantastyka