Prawie dwie dekady nie widziałem morza i nie zamierzałem tego zmieniać.
Bałtyk i ja… mieliśmy za sobą przeszłość. Pierwsze dziesięć lat życia spędziłem w rybackiej wiosce, której nawet nie ma na mapach. Nieliczni turyści trafiali tam przypadkiem, kiedy nawigacja sprowadzała ich na niewłaściwą drogę gdzieś między Łebą a Kołobrzegiem, albo przyjeżdżali, by uciec przed światem.
Pewnego lata ojciec postanowił zabrać nas stamtąd, by po tym wszystkim zacząć życie od nowa. Nie pomyślałbym, że kiedykolwiek tam wrócę.
Jednak niektóre sprawy z przeszłości zawsze o sobie przypomną. Może minąć siedemnaście lat, a one nadal będą krążyć nad tobą, nawiedzać cię w snach, nie uciekniesz przed nimi, póki się nie dopełnią.
Nie sposób z tym walczyć.
***
W moim rodzinnym domu, w pokoju który pretendował do miana salonu, stała wysoka szafa z dębowego drewna. Była okropnie stara, a jej wnętrze pachniało naftaliną. Uwielbiałem się tam chować. Mogłem spędzić cały dzień w ukryciu, obserwując przez szczelinę między drzwiczkami szafy codzienne życie mojej rodziny.
To było moje miejsce.
Rzecz jasna wszyscy wiedzieli, że tam przesiaduję – matka, ojciec, siostry, babka Anastazja, nawet nasz szary kocur. Czasem, w upalne dni, kiedy zostawałem sam z kotem wylegującym się na stole, wsłuchiwałem się, coraz bardziej senny, w dźwięki bliskiego morza i udawałem, że płynę oto ku nieznanym lądom albo że przez wąską szczelinę między drzwiami widzę nie wnętrze dziennego pokoju z wyjściem na kuchnię, tylko złote plaże rajskich wysp i wybrzeża fantastycznych krain, o których czytałem do poduszki.
Wyobrażałem sobie, że w szumie fal słyszę szepty morskich duchów, rozmowy podwodnych stworzeń i ukradkowy śmiech elfów.
W dziecięcych latach nasza wieś wydawała mi się rajem ze snu. Ale każdy sen, jeśli śnić go odpowiednio długo, w końcu zmienia się w koszmar.
***
Wszystko było mniejsze, niż zapamiętałem.
Ulice zmalały do rozmiarów uliczek, rzeka przepływająca opodal wsi okazała się być strumykiem, plaża – ledwie kilkumetrowej szerokości pasmem piasku. Nawet domy skarlały.
Wieś skurczyła się i wynędzniała, ale nic więcej nie uległo zmianie przez te siedemnaście lat. W pamięci odtwarzałem mapę tego miejsca, przypominałem sobie nazwiska kolejnych rodzin i imiona niegdysiejszych przyjaciół. Zdumiewała mnie ta stałość, całkiem jakby czas służył tu tylko za miarę rozpadu.
Zatrzymałem się przed ogrodzeniem niskiego budynku z niedbale połatanym dachem. Przywitało mnie ujadanie psów.
– Czego?! – Na podwórku pojawił się rudy, piegowaty mężczyzna w ubłoconych gumowcach i z widłami w rękach. Rozpoznałem go. Aż dziwne, że byłem w stanie to zrobić po tylu latach.
– Sławek? Sławek Balcerzak?
Chłop zmrużył oczy i zbliżył się do ogrodzenia.
– A ty kto? – wycedził przez zęby.
– Maciek Majher. Pamiętasz mnie?
Pamiętał.
Piętnaście minut później siedziałem w jego domu i piliśmy wódkę. To znaczy on pił, a ja udawałem, wypluwając alkohol do szklanki z napojem. Po kilku kolejkach już nawet nie musiałem udawać. Sławek wlewał w siebie kieliszek za kieliszkiem nie zwracając na mnie uwagi, spod obitego ceratą stołu wytoczyła się opróżniona już wcześniej półlitrówka, a ja zachodziłem w głowę, dlaczego przyjąłem jego zaproszenie. Chyba nie czułem się jeszcze gotów, by zrobić to, po co tu przyjechałem.
– Aresztowali go… Mojego ojca… A nic nie zrobił! – Trzasnął pięścią w stół, kieliszki przewróciły się i zalały ceratę, ale Sławkowi już wszystko było obojętne. – Trzech gnojków zagi… zaginęło, znaleźli krew i kawałki ciała na polu i od razu powiedzieli: kombajn wciągnął. I na mojego ojca padło, bo on wtedy jeździł. Kurwy! A kombajn czysty, żadnej krwi. Mówią tamci: wysz… wyczyścił. Ta, kurwa mać! Ciekawe jak, hę? – Tu przerwał, by wydać z siebie głośne czknięcie. – Byłem tam, na polu… Widziałem… Krwi kupa, mięcha kupa, ale czy to ludzkie w ogóle? Mówią, że tak, ale kto by im wierzył, pies ich jebał! – Kolejna dawka alkoholu wylądowała w gardle Sławka, a ten skrzywił się i kaszlnął. – Policjanci mówią, że zwierzęta się do nich dobrały… He! Jakie zwierzęta?!… Coś ci powiem… Nie wierzyłem w żadne Złe… Ale mój ojczulek opowiadał, co się tu działo… Wiesz? Pamiętasz? Zaraz potem żeście się wyprowadzili.
– Nie – skłamałem, żeby o tym nie rozmawiać. Przeżyłem wtedy traumę i długie miesiące spędziłem na terapii, by do tego nie wracać.
– Nie? Może to i lepiej… – Chłop zamilkł, pokiwał głową, zdawało się, że przysnął, ale zaraz wrócił do wcześniejszego tematu. – Mojego ojca posądzają, że… hep… po pijaku kombajnem jeździł, a on nie pije już siedemnaście lat, odkąd z twem staruszkiem znalazł… no… tak, tak… A w ogóle co to za rodzice, co dzieci po nocy z domu wypuszczają? Kiedyś, to było kiedyś, ale teraz… hep…
Nie po raz pierwszy słyszałem o podobnej tragedii podczas żniw. Takie rzeczy zdarzały się, szczególnie w biednych, zapomnianych przez Boga okolicach jak ta.
Takie rzeczy zdarzały się, zwłaszcza tutaj, w tej wsi. I jeśli miało dojść do kolejnej tragedii, to właśnie wtedy, kiedy wróciłem.
– Współczuję. – Wstałem, poklepałem go po ramieniu w przyjacielskim geście, zamierzając wyjść czym prędzej, by nie słuchać o tutejszych problemach. Nie chciałem budzić dawno uśpionych wspomnień ani walczyć z demonami przeszłości. – Na mnie już pora.
Sławek kiwnął głową i, zataczając się na stołku, sięgnął ku już prawie pustej flaszce.
– Wiesz so mówio… te dzieciaki… one… hep… słyszały głosy, jak ty kiedyś.
Jasne, pomyślałem, przecież nie mogło być inaczej.
Nie zamierzałem walczyć z demonami przeszłości, ale one czekały tu na mnie. Czuwały przez ten cały czas, nasłuchiwały i wypatrywały, gotowe do ataku.
***
Nie powinienem tu przyjeżdżać.
Sądziłem, że jeżeli załatwię sprawę w jeden dzień, to przeszłość mnie nie dopadnie – ale to tak nie działa, nie w takich miejscach. Tu wszyscy wiedzą o sobie wszystko, pamiętają najmniejszy szczegół zasłyszanej wieki temu historii i gotowi są ją wywlec pod byle pretekstem, zupełnie jakby to, co warte uwagi, już się wydarzyło, a teraźniejszość stanowiła tylko odbicie minionych dni.
Dzieci nie zginęły na polu dlatego, że rodzice nie zważali na to, gdzie są, ani dlatego, że rolnik koszący żyto od szóstej rano przysypiał za kierownicą kombajnu – to Złe je zabrało. To samo Złe, które skrzywdziło moją rodzinę, które kazało nam stąd uciekać i które próbowało wepchnąć mnie w psychozę.
Złe odpowiadało za wszelkie miejscowe nieszczęścia już od szesnastego wieku, kiedy trójka rybaków znalazła doskonałe łowiska i postanowiła wybudować swoje chaty w pobliżu, dając początek tej wsi.
Nic nie znaczyła nauka, zdrowy rozsądek i racjonalny osąd, tutaj wciąż gwizdanie pod wiatr sprowadzało sztorm, rozsypana sól zwiastowała nieszczęście, a skrzaty szczały do mleka. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem magię w tym miejscu, ale teraz…
Ojciec, gdyby żył, nigdy nie pozwoliłby mi tu przyjechać.
Powinienem kogoś wysłać. Zapłacić agencji nieruchomości, by odwaliła za mnie całą robotę, albo w ogóle nie przyjmować tego spadku, albo przyjąć go, ale odpuścić sobie wizytę, pozwolić, żeby dom stał i niszczał ze wszystkimi innymi domami, wraz z całą zawartością.
Jednak nie mogłem, z jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić.
Musiałem zobaczyć tę cholerną szafę. Sprawdzić w jakim jest stanie i zabrać stąd albo porąbać na kawałki i spalić.
Inaczej sny nie dałyby mi spokoju.
***
Zawsze było tak samo.
Cichy, letni dzień, miarowy szum spokojnego morza, pusty salon i ja siedzący w szafie, zerkający przez szczelinę. Zaskrzypiały drzwi. Usłyszałem kroki na schodach, ale nikogo nie widziałem, bo ta część domu była ukryta za dębowymi drzwiami szafy.
Ciężkie kroki na trzeszczących drewnianych stopniach. Ktoś mozolnie wspinał się po nich na piętro. Musiał ważyć chyba z tonę, że robił przy tym aż taki hałas.
Dźwięk dzwonków zwisających w wejściu do pokoju dziewczyn dający znać, że ktoś otworzył drzwi.
I wrzask. Przeraźliwy wrzask Amelki, mojej młodszej siostry, niepodobny do żadnego innego dźwięku. To nie złość, to nie rozpacz ani ból, kiedy spadła z łóżka i nabiła sobie guza, tylko… coś dużo gorszego.
Dzień zmienił się w noc, a wrzask nie ustawał, ale nie mogłem nic zrobić. Już nie dziecko, już dorosły, wykrzykiwałem przekleństwa, biłem pięściami w drzwi, rzucałem się na nie całym ciałem, ale zamek trzymał mocno.
W jednej chwili wszystko ucichło. Nie słyszałem szumu fal, żadnych poskrzypywań, które lubił wydawać z siebie stary dom, ani nawet własnego oddechu. To było jeszcze gorsze.
Czułem, że coś się zbliża. Już nie próbowałem wydostać się z szafy, tylko stałem w jej środku jak sparaliżowany, wpatrując się w szczelinę między drzwiami, przez którą widziałem salon tonący w półmroku.
Coś pojawiło się w drzwiach kuchni. Podeszło bliżej, spojrzało na mnie przez szczelinę, wsunęło w nią palce i szarpnęło.
Zamek puścił.
W tym momencie zawsze się budziłem, podrywałem się z łóżka cały mokry od potu i próbowałem uspokoić oddech. W ustach czułem smak morskiej wody.
***
Ojciec przed siedemnastu laty pracował na jednym z kutrów Przebierzeńskich, jak wówczas co drugi mężczyzna stąd.
Teraz, kiedy szedłem wzdłuż brzegu, zbierając siły przed wizytą w tym, co zostało z rodzinnej kolebki majaczącej gdzieś na drugim końcu wsi, widziałem tylko wraki dawno niewykorzystywanych, zaciągniętych w zarośla łodzi, połamane maszty i butwiejące deski burt. Prześlizgnąłem się spojrzeniem po widnokręgu. Żadnych rybaków w trakcie połowu.
Przebierzeńscy mieszkali w największym domu we wsi. Część ich podwórza zajmował wielki ogród, gdzie bawiliśmy się w berka, kiedy tylko Robert, najmłodszy z rodziny, nas zapraszał. Nie robił tego często.
Obecnie dom i ogród były w równie opłakanym stanie co te porzucone kutry. Niegdyś starannie przycinane żywopłoty zdziczały i straciły kształt, farba odłaziła ze ścian domu, a okna na piętrze były zabite deskami.
To nie tylko kwestia wspomnień, w których wszystko jest większe, piękniejsze i bardziej radosne – wieś naprawdę popadała w ruinę.
Nie twierdzę, że mnie to obeszło. Czasy się zmieniają, a epoka miejsc takich jak to – małych, zacisznych wiosek w których lokalni przedsiębiorcy rozwijają swoje interesy – minęła jeszcze przed moim przyjściem na świat. Ostatnie lata ludzie żyli tu na kredyt i teraz nadeszła pora, by go spłacić.
Kolejny powód, by dziękować ojcu, że nas stąd zabrał.
Chociaż gdyby tego nie zrobił, może nie doszłoby do wypadku, może żylibyśmy wszyscy, a może żyliby wszyscy poza mną? Jednak prędzej czy później skończylibyśmy tak samo, trumna przy trumnie. Umarlibyśmy w tej przeklęte wiosce, nigdy nie zaznawszy życia. Bo nawet życie tutaj nie było życiem, a właśnie umieraniem, powolnym, nieuniknionym, bezbolesnym umieraniem, dopóki łaskawy los nie postanowi zakończyć tej udręki… Ogarnęła mnie fala czarnych myśli, widmo wszechogarniającego rozkładu odciskało się piętnem na umyśle.
Wyciągnąłem paczkę cameli. Zapaliłem. Rozżarzony tytoń pachniał obietnicą ukojenia. Pozwoliłem, by dym chwycił mnie w duszne objęcia. Kilka głębokich wdechów pomogło wziąć się w garść.
Brama stała otworem, więc wszedłem na podwórze, minąłem ogród i odrzuciwszy w żwir niedopałek papierosa, zatrzymałem się przed domem Przebierzeńskich. Kilkustopniowe schody oddzielały mnie od drzwi, nim jednak zrobiłem pierwszy krok, ktoś uchylił okno przy wejściu, a z otworu wyłoniła się lufa wiatrówki.
– Spierdalaj! – przywitał mnie głos z wnętrza budynku.
Cofnąłem się o krok i uniosłem ręce na wysokość twarzy. Chyba widziałem zbyt wiele amerykańskich filmów.
Odruchowo skoczyłem w bok. Musiałem wyglądać jak prawdziwy pacan, kiedy tak wylądowałem na plecach i sprawdzałem, czy nie mam przypadkiem dziury w tułowiu. Przecież to nie był karabin, dostałbym śrutem i raczej bym nie zginął. Poza tym na pewno bym to poczuł.
– Robert? Nazywam się Maciek Maj…
Kolejny strzał.
– Spierdalaj, mówię! Bo następnym razem trafię w ciebie!
I co niby miałem zrobić? Uciekłem.
Nie wiem, dlaczego tam poszedłem. Może chciałem zaproponować Przebierzeńskim kupno domu po babce? Raczej nie, sądząc po tym, jak wyglądało ich podwórze, nie mieliby za co go kupić. Może chciałem się wytłumaczyć przed babką Roberta, czemu nie pojawiłem się na pogrzebie? W końcu ona i Anastazja były siostrami… Nie, nie czułem się tak związany z Przebierzeńskimi.
A może po prostu, po tylu latach, chciałem go przeprosić?
***
Stara szafa w dziennym pokoju, który pretendował do miana salonu, była moją ulubioną kryjówką. Gdy zostawałem sam w domu, wsłuchiwałem się w szum fal i wyobrażałem sobie, że słyszę w nim szept morskich duchów, chichot elfów i rozmowy wodnych stworzeń.
Robiłem tak dziesiątki razy. Aż w końcu zrozumiałem, że to nie moja wyobraźnia – że one naprawdę do mnie mówią.
Niezliczone głosy wołały mnie, zapraszały do zabawy, opowiadały historie o pogrążonym we śnie mieście z głębin.
Czasem też podsuwały pomysły i nakłaniały do psot albo prosiły o przysługi.
Zamień w słoiku cukier na sól.
Zwiąż Agacie sznurówki na supeł.
Obserwuj z ukrycia starego Koselę.
Wrzuć meduzę do herbaty pani Dudzińskiej.
Rozciągnij żyłkę wędkarską między drzewami.
Podrzuć do płaszcza pana Bogusławskiego damską bieliznę.
Uchyl tylne drzwi w domu Karolaków.
Wejdź na drzewo przy stodole Filipowskich i nadpiłuj gałąź.
Wrzuć kota Suskich do wody.
Staraj się, by nikt ciebie nie zauważył.
Namów Robercika i chłopaków, żeby zagrać w podchody tam, gdzie Kosela rozstawia wnyki…
Robiłem to, czego chciały, bez rozterek i moralnych oporów, jak przystało na dziesięciolatka, który mgliście zdaje sobie sprawę z konsekwencji własnych uczynków, a głosy mówiły do mnie coraz częściej.
Zwykle nawet nie wiedziałem, jaki był skutek ich próśb, ale nie tym razem. Ukryty pośród krzewów jałowca patrzyłem, jak stalowe zęby ukrytej w trawie pułapki zaciskają się na stopie Roberta, pozbawiając go trzech palców. Jasiek, Krzysiek i Zibi też to widzieli. Nikt nie miał mi za złe.
Tragedie się zdarzają, a przecież dzieci to tylko dzieci. Złe ich tam zagnało, a tak w ogóle, to stary Kosela winien, kłusownik jeden i element skończony.
Tylko ja znałem prawdę.
***
Przed laty, w połowie drogi między domem Przebierzeńskich a naszym, znajdował się sklep noszący wdzięczną nazwę „U Haliny”. Mogliśmy tam kupić wszystko, od proszku do pieczenia po smar silikonowy. Istny hipermarket o powierzchni kilku metrów kwadratowych z własnym programem ratalnym prowadzonym przez ekspedientkę w zeszycie.
Sklep nadal tam był. Nazwa, swoją drogą, też nie uległa zmianie. Nawet szyld pozostał ten sam, choć już mocno spłowiał. Przed sklepem stała ławeczka, nieodmiennie zajmowana przez wiejskich myślicieli, którzy jak nic w świecie kochali opowiadać, szczególnie o przeszłości i zwłaszcza o nie swojej. Dokładnie tak jak kiedyś.
– Młody Przebierzeński znów do ludzi strzela – rzucił jeden z nich siadając z naręczem tanich win, akurat gdy przechodziłem nieopodal. Przemknąłem spojrzeniem po ich twarzach. Nie wydawało się, by nowina wywołała w nich szczególne emocje.
Skręciłem do sklepu, uprzytomniwszy sobie, że męczy mnie pragnienie, tymczasem siedzący na ławce mężczyźni jeden po drugim otworzyli butelki i skosztowali siarczanowej ambrozji. Dwóch westchnęło, jeden, z wyrazem zadumy na twarzy, zapatrzył się na stado kołujących gołębi.
Ludzie tacy jak oni żyli innym tempem. W ich języku nie było słów pośpiech i przymus, nie zależało im na bogactwie, nie brali udziału w wyścigu. Byli jak alkoholowi święci, dla których liczyła się tylko ich pijacka komunia o smaku owocowej pulpy i spirytusu.
– Nie dziwota – odpowiedział pan Stasiek. Rozpoznałem go bez trudu, ale nie miałem zamiaru się przedstawiać. Przystanąłem za to przed wejściem, udając, że sprawdzam zawartość portfela, tymczasem on, zapatrzony w szyjkę butelki, dodał:
– Chłopina zrobił się nerwowy, bo ciągle go nachodzą te sępy, co chcą naszą ziemię wykupić. A teraz ta tragedia… on te dzieciaki znalazł… mało z nich zostało. Jednego syna miał tylko, jak oczko w głowie chował…
– Jak nie pił i nie bił dzieciaka – wtrącił najmłodszy z bywalców ławki. Ta twarz była dla mnie nowa. Przyjezdny?
– A ciebie ojciec nie bił jakżeś zasłużył?! – żachnął się pan Stasiek. – Sam dzieciaka wychowywał. A tera sam też na świecie został… Żal patrzeć co z Przebierzeńskich zostało. Kiedyś byli wielcy panowie, pamiętacie jak dwadzieścia lat temu Przebierzeński kuter za kutrem kupował, każdy pełne sieci wyciągał, tyle było ryb? A potem szlus! Jakby je co przepędziło. – Przerwał, żeby pociągnąć kolejny łyk wina.
– Nie musisz opowiadać, przeciem ja też u niego pracował – wtrącił się Miecio, niewiele młodszy od poprzednika. Zapisał się w mojej pamięci zupełnie inaczej. Ogolony, nienaganny, najlepszy rybak na kutrze, którym pływał ojciec. A przynajmniej zawsze tak mówił o Mieciu. – Wszędzie za tymi rybami goniliśmy, ale jakby ktoś na nas urok rzucił. Coraz mizerniejsze połowy były.
– I ludzie odchodzić zaczęli. Pierwszy był ten… Majher – dodał kolejny.
– Nie. On wcześniej odszedł. To w sumie zaraz potem się zaczęło jak się wyniósł, po tym jak mu się córka w morzu utopiła. Z Balcerzakiem ją znaleźli, a…
– Co się stało z jego żoną? Tego Przebierzeńskiego. Zmarła? – wtrąciłem się w rozmowę, by uciąć dyskusję nim padłyby słowa, których nie chciałem usłyszeć. Wystarczy, że i tak dręczyły mnie koszmary.
Prawie nie pamiętałem tamtego dnia, wyparłem ze świadomości to, co się wtedy wydarzyło, a po przeprowadzce nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Zbudowałem prawdziwą barierę wokół tych wspomnień i obawiałem się, że kilka przypadkiem zasłyszanych słów mogło zrobić w niej wyłom, a wtedy ona pęknie jak uszkodzona tama pod naporem wody.
– Co? A, Andżelika. Do zakładu ją wzięli – odparł pan Stasiek.
– Zbzikowała znaczy się – uściślił Miecio.
– Ale mówiliście, że Przebierzeński sam syna wychowywał.
– Ano. – Pan Stasiek opróżnił butelkę i sięgnął po następną. – Jego żona zmysły postradała, ale już dawno. Kuba, syn ich znaczy się, ze trzy miesiące wtedy miał.
– Depresja poporodowa? – zapytałem, ale zaraz się poprawiłem. – Za to nie trafia się do psychiatryka… Próbowała się zabić? – To też nie trzymało się kupy.
– Gdzie tam! – zapiszczał pan Stasiek i machnął ręką. – Tutaj życie ciężkie, to i ludzie twarde, nie dla nas takie duperele. Wy, miastowe, to jak pączki w maśle siedzicie, mata te całe luksusy i wam od dobrobytu jakieś depresje do głowy przychodzą. Bez urazy, ma się rozumieć. Przebierzeńska po prostu rozum straciła.
Kiwnąłem głową na znak, że nie mam żalu.
– Razu jednego – wtrącił się Miecio – do dzieciaka wstała w nocy, bo płakał straszliwie. I podniosła się, patrzy, a tam przy kołysce widziadło jakieś czarne stoi. I widzi ona, że zjawa trzyma jej syna, a do łóżeczka podmieńca wkłada. Krzyknąć chciała, a tu ani odezwać się nie może ani ruszyć, a zjawa krwi jej synkowi upuszcza i podmieńca karmi. Wyczuć ją musiał stwór, bo odwraca się i jak jej w oczy spojrzy, pada ona w sen. Rano jak się zbudziła, to ją Przebierzeński przyłapał, jak dzieciaka poduszką chciała udusić.
– Wstyd głupoty powtarzać takie! – zbeształ go pan Stasiek.
– Przecie mówię tylko, co ludzie gadają. A ty co, Stasiek, myślisz, że tu żadne Złe swoich paluchów nie maczało?!
– Babskie gadanie!
– Taa, a jak żeś siedemnaście lat temu mówił…
Między mężczyznami rozgorzała dyskusja, a mnie rozbolała głowa i poczułem, że żołądek wywraca mi się na drugą stronę, więc wstałem i odszedłem chwiejnym krokiem, nie zważając na pytania o moje samopoczucie, na wyrazy troski ani spostrzeżenia, że stałem się trupioblady i może potrzeba mi sobie golnąć.
Nie miałem pojęcia, co się ze mną działo, ale wiedziałem, że już tego wystarczy. To miejsce, ci ludzie – to źle na mnie wpływało. Nie potrafiłem nawet uspokoić drżenia rąk na tyle, by zapalić papierosa. Szlag!
Już czas, bardziej gotowy nie będę, pomyślałem, pora to zakończyć. Zniszczyć, spalić wszystko, szafę, dom, przeszłość, wyrzuty sumienia pogrzebać w popiele.
Może wtedy dam radę spokojnie zasnąć.
***
Byłem na miejscu.
Stanąłem w progu starego rodzinnego domu – kiedyś pomalowanego na biało, a teraz szarobrązowego i butwiejącego gdzieniegdzie – a wspomnienia ożywały.
Widziałem babkę przesiadującą na werandzie, siostry bawiące się na kocu pod jesionem, siebie biegającego z latawcem w wietrzne nadmorskie dni, kiedy jeszcze głosy ukryte w szumie morza nie stały się moją obsesją.
Zaciągnąłem się co sił w płucach. Spalany tytoń radośnie zaskwierczał. Wypuściłem z ust ostatni kłąb dymu, kiwnąłem głową, by dać sobie znak, że jestem gotów i włożyłem w zamek klucz, który dostałem od notariusza.
Stało się, wszedłem do środka.
Kiedyś domowe pomieszczenia przepełniał zapach wędzonych ryb, ale teraz, gdy przekroczyłem próg drzwi, czułem jedynie kurz. Dom nie wyglądał jednak na opuszczony, raczej sprawiał wrażenie, jakby ktoś tylko wyszedł na jakiś czas – dosyć pospiesznie, sądząc po rozrzuconych w sieni szpargałach, przeciwdeszczowym płaszczu ciśniętym niedbale na taboret w korytarzu i elementach fajansowej zastawy wyjętej na kuchenny blat.
Przeszedłem do salonu, serce waliło mi w piersi jakbym spacerował nad przepaścią i spojrzał w dół.
Szafa była tam, gdzie kiedyś. Trochę zakurzona, ale ząb czasu nie zdołał jej nadgryźć. Poczułem się znów jak dzieciak. Podszedłem do niej i uchyliłem drzwi. W środku było pusto. Kiedyś wisiały tu stare babcine futra, kurtki, garnitur świętej pamięci dziadka Romana i inne ubrania nieużywane na co dzień lub mające już wartość czysto sentymentalną, tak jak i sama szafa.
Wiedziałem, że muszę ją zniszczyć.
Miałem plan, by odnaleźć w szopie na tyłach domu siekierę i porąbać ją, ułożyć drewno w ognisko i spalić na plaży, ale przedtem…
Sam nie wiem, co mną powodowało, kiedy otworzyłem drzwi na rozcież, wszedłem do środka i przymknąłem je, by tak jak kiedyś zerknąć przez szczelinę.
Zdławiłem w gardle krzyk, cofnąłem głowę i uderzyłem z hukiem o plecy szafy.
– Wiedziałam, że przyjedziesz – powiedziała zjawa. – Złe do złego ciągnie.
Duch babki zbliżał się. Usłyszałem skrzypienie schodów i odgłos kroków co najmniej kilku par nóg.
– Mieli mnie za wariatkę, wynieśli się do Warszawy, kiedy im tylko powiedziałam, że Złe ma nad tobą władzę. Kochali cię i co im z tego przyszło?
Na skraju pola widzenia mignęły mi sylwetki kilku osób, kobiet i mężczyzn. Co najmniej dwoje z nich miało broń. Po co ona duchom?
– Ty żyjesz – stwierdziłem, gdy zaskoczenie ustąpiło miejsca rozsądkowi. – Wiadomość o pogrzebie, testament, notariusz… Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałem, uchylając drzwi szafy, pewien, że babka postradała zmysły. Razem z nią przyszło pięcioro ludzi. Dwie kobiety i trzej mężczyźni. Dwaj z nich trzymali strzelby i celowali do mnie.
– Co ja zrobiłam? Coś ty zrobił, szatański pomiocie! Wiedziałam, że Złe w tobie mieszka, ale myślałam żeś nasza krew, wnuk mój, że to cię opuści… Dopiero kiedy usłyszałam, że Andżelika, miej ją Boże w opiece, oby rozum odzyskała, w nocy zobaczyła jak widmo piekielne jej dziecko podmienia, zrozumiałam, czym żeś naprawdę jest!
– Babciu, przecież to… – Jeden z mężczyzn strzelił w miejsce tuż nad moją głową. O dziwo plecy szafy wytrzymały. Kula utknęła w nich nie czyniąc większych szkód.
– Milcz i słuchaj – zagroził strzelec. Przyjrzałem się mu wtedy i chociaż minęło tyle lat, a z chłopca stał się mężczyzną, rozpoznałem tę twarz. Do tego przenosił ciężar ciała na lewą stopę, bo u prawej brakowało mu palców. Nie miałem wątpliwości.
– Robert…
Kolejny strzał. Jeszcze bliżej głowy.
Cholera, wszyscy tu powariowali!
Grupa wieśniaków pod wodzą mojej stetryczałej babki bawiła się w sąd. Za co chcieli mnie zabić? Za kilka psikusów z dziecięcych lat?! Mimo to nie miałem wyjścia, musiałem uczestniczyć w tej parodii procesu, licząc na to, że jakoś z tego wybrnę.
– Poczułam wtedy z wieczora, jakeś miał trzy miesiące, że jakie Złe po domu krąży – kontynuowała babka Anastazja – alem nie zajrzała do was, boście spali. Mogłam się domyślić. Wcześniej płakał żeś co noc, jak tylko ciemno się robiło, a potem ani razu nawet nie zakwiliłeś. Mogłam się domyślić, żeś nie jest moim wnukiem, tylko plugawym diabelskim nasieniem, i mogłam wtedy zadusić cię w kolebce! Teraz i ja mam wszystkich na sumieniu… ale z tym koniec!
Słuchałem oskarżycielskiej przemowy, myśląc o tym, co się ze mną stanie. Ci ludzie co do jednego wyglądali na szalonych, ale przecież nie mogli mnie ot tak zabić! To absurd! Trzeba być potworem, żeby po prostu zastrzelić bezbronnego, a oni, mimo wszystko, nie wyglądali na morderców. Nie zrobią tego, nie będą w stanie. Chyba, że…
– To wy ich zabiliście – wyrwało mi się z ust. – Tych trzech chłopców na polu… To były wasze dzieci!
– To nie były dzieci! – krzyknęła jedna z kobiet. Ją też rozpoznałem. Sylwia Filipowska. Przynajmniej tak kiedyś miała na nazwisko. – To podmieńcy! Jak ty! Teraz wiem, kto gałąź nadpiłował i przez kogo mój braciszek spadł i złamał kręgosłup! A oni… Mój syn… Mój Stasio… on też robił takie rzeczy… – Kobieta wpadła w szloch, a stojący obok niej facet opuścił broń i objął ją ramieniem.
– To wszystko zrobił podmieniec, nie nasz syn. Wiesz o tym – powiedział do niej.
Już tylko jedna strzelba była wycelowana we mnie. Jeśli i Robert się rozproszy, może będę miał szansę uciec.
– Wyznasz swoje winy, pomiocie? – zapytała babka Anastazja, a jej oczy błyszczały w manii. – Skrzywdziłeś rodziny każdego z tu obecnych, naznaczyłeś je złem i Złe do nich przyszło. Zabiłeś własną siostrę, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem…
– Amelka się utopiła! – krzyknąłem i już chciałem się wyrwać w stronę babki, kiedy Robert i ten drugi stanęli między nami kierując lufy broni prosto ku mojej twarzy.
To tyle z ucieczki, brawo Maciek, pomyślałem, kiedyś lubiłeś przesiadywać w tej szafie, a teraz będzie ci ona trumną.
Babka sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła z niej gładką, lito czarną muszlę i cisnęła mi ją pod nogi.
– To rozpoznajesz? Znalazłam ją tamtego dnia pod poduszką twojej siostry. A te… – z drugiej kieszeni wydobyła jeszcze trzy takie muszle i rzuciła tam, gdzie poprzednią – …były pod poduszkami rodzeństwa… nie, nie rodzeństwa. Pod poduszkami prawdziwych dzieci tych biedaków. Znów chcieliście to zrobić! Ale ja wiedziałam, wiedziałam, że Złe powróci. I tym razem nie pozwoliłam wam na to!
Było źle. Bardzo źle.
Dlaczego w ogóle tu przyjechałem?
Powinienem kogoś wysłać. Zapłacić agencji nieruchomości, by odwaliła za mnie całą robotę, albo w ogóle nie przyjmować tego spadku, albo przyjąć go, ale odpuścić sobie wizytę, pozwolić, żeby dom stał i niszczał razem ze wszystkimi innymi. Szalona babka sczezłaby gdzieś pod mostem, bezdomna, bez pomocy, bo przecież oficjalnie już nie żyła. Jak jej w ogóle udało się upozorować własną śmierć?
Czy to ważne? Twoja będzie jak najbardziej realna, jeśli czegoś nie zrobisz, zganiłem się w myślach.
– Byłem wtedy dzieckiem – wyjęczałem. – Na Boga, byłem dzieckiem! Nie pamiętam, co się wtedy stało! Psociłem, to prawda, ale nie chciałem nikogo skrzywdzić… I nie zabiłem własnej siostry!
– Byłeś dzieckiem, tak? – Anastazja zbliżała się do mnie, coraz lepiej widziałem jej rozoraną zmarszczkami i pokrytą plamami wątrobowymi twarz, łysiejącą głowę, przerośnięte uszy, pokrytą brodawkami szyję. Była okropnie stara, a jednocześnie miała w sobie nieprzebrane pokłady wigoru. To zemsta dawała jej siłę. – A teraz, kiedy jesteś dorosły, nie skrzywdziłeś nikogo?
– Nie, przysięgam, nie zrobiłem nic…
– A gdzie jest twój ojciec, a mój ukochany syn, gdzie jest twoja matka i druga siostra. Gdzie oni są?
– Przecież zginęli w wypadku, kiedy miałem osiemnaście lat! Ja wtedy…
– Zostałeś w domu – dokończyła za mnie, mrużąc oczy. – Wszyscy wyjechali, a ty zostałeś. Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego zostałeś? Powiedz, że to był przypadek… Powiedz i jeśli ci uwierzę, to może, może, może cię uwolnię.
– Ale jak to?! Myśmy własne dzieci…!
– To nie były nasze dzieci!
– Przecież i tak go nie wypuścimy!
To ten moment!
Dwie matki, trzech rybaków i obłąkana starowina to nie była grupa żołnierzy, wystarczyło jedno nieopatrznie rzucone słowo, by w emocjach zaczęli się przekrzykiwać, dając mi (marną, bo marną, ale jedyną) okazję ucieczki.
Dlaczego więc zamiast ruszać, wracałem pamięcią do tamtego dnia, kiedy mieliśmy wybrać się na weekend do Szczyrku, a ja w ostatniej chwili uparłem się, by nie jechać. Czemu to zrobiłem? Źle się wtedy czułem? Miałem sprawy? Czy może głosy, ledwie słyszalne szepty niesione wiatrem aż z dalekiego Wybrzeża, podpowiedziały mi, by nie wsiadać do samochodu?
Wydawało mi się, że one zniknęły, gdy stąd uciekliśmy. Że to ta stara szafa… a jeśli to nie w niej tkwił problem?
Dlaczego tu przyjechałem? Dlaczego odwiedziłem Balcerzaka, dlaczego poszedłem do Przebierzeńskiego, dlaczego wszedłem do tej cholernej szafy? Czy to byłem ja, czy…
– Spokój! – zaskrzeczała babka Anastazja. – Nie pozwolę pomiotowi diabelnemu uciec! Chciałam tylko, żeby się przyznał! Żeby powiedział! No, powiedz! Powiedz to!
Staruszka wyszarpnęła strzelbę Robertowi i przyłożyła kolbę do ramienia. Próbowała uspokoić drżenie ręki i wiedziałem, że gdy tylko to zrobi, wystrzeli, ale zamiast się bać, zamiast prosić o litość albo kłamać, by jakoś się wywinąć, wpatrywałem się tylko w głęboką czerń rozrzuconych muszli.
Były niespotykane. Nigdzie nie widziałem takich.
Chociaż nie, to nieprawda… miałem kiedyś taką, znalazłem ją… ją…
Szybkim spojrzeniem obrzuciłem oprawców, ale już nie czułem się zwierzyną. Teraz byłem myśliwym. Jednym ruchem zgarnąłem muszle z podłogi, ścisnąłem je w pięści. Słowa przyszły do mnie same.
– Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn! – wyrecytowałem, a potem schowałem się w szafie i zacisnąłem powieki.
***
Zawsze było tak samo.
Cichy, letni dzień, miarowy szum spokojnego morza, pusty salon i ja siedzący w szafie, zerkający przez szczelinę. Potem odgłos ciężkich kroków, uchylone drzwi do pokoju dziewczyn i krzyk Amelki, i ja, już dorosły, próbujący wydostać się z zamkniętej szafy, i to coś zbliżające się do niej, szarpiące drzwi, póki nie wyłamało zamka. Zawsze ten sam koniec.
Prawie zawsze.
Raz było inaczej.
Raz, nim uderzenie adrenaliny wyrywało mnie ze snu, zdążyłem dojrzeć oblicze potwora, który porwał Amelkę.
Raz udało mi się go rozpoznać.
Potwór miał moją twarz.
***
Powietrze pachniało solą, a w ustach czułem smak morskiej wody.
Zdawało mi się, że zamknąłem oczy ledwie na chwilę, na dwa, może trzy uderzenia serca. Ale kiedy zebrałem się na odwagę, by zerknąć na zewnątrz, zauważyłem, że nastała już noc, a pokój kiedyś pretendujący do miana salonu tonął w półmroku, oświetlany przez niewielką, stojącą w kącie lampę.
W domu panowała cisza, słyszałem tylko szum bliskiego morza. Czyżby odeszli? Zostawili mnie? Zniknęli? Uchyliłem drzwi szafy, by zobaczyć więcej.
Byli tam.
Czterej przybysze z pogrążonego w odwiecznym śnie podwodnego miasta R’lyeh. Ich sylwetki z grubsza przypominały ludzkie.
Nie mieli twarzy tylko kłębowiska pozostających w ciągłym ruchu macek, wyrastających z czegoś, co musiało być głową. Nie widziałem ust ani uszu, ani nosów, jedynie parę czarnych, okrągłych ślepi u każdego z nich. Chude ręce zakończone błoniastymi dłońmi o groteskowo długich pazurach, niezgrabne nogi kończące się płetwiastymi stopami uzbrojonymi w szpony. Nosili na sobie coś na podobieństwo ubrań wykonanych z wodorostów, muszli i pancerzy skorupiaków.
Stali nad zwłokami.
Babka Anastazja, Robert, Sylwia, jej mąż i druga para tutejszych dzieciobójców, oni wszyscy leżeli na podłodze martwi.
Ten widok mnie uspokajał.
– Cahf ah nafl mglw'nafh hh' ahor syha'h ah'legeth – przemówił jeden z przybyszy. Słowa brzmiały jak grad uderzający o blachę i paznokcie przeciągane po tablicy. Taka mowa mogła powstać tylko w świecie pozbawionym ciepła, słońca i gwiazd, w głębinach, gdzie nie docierało światło z powierzchni.
Jej dźwięk mnie uspokajał.
Teraz już wszystko rozumiałem.
Niektóre sprawy zawsze o sobie przypomną. Może minąć siedemnaście lat, a one nadal będą krążyć nad tobą, nawiedzać się w snach, nie uciekniesz przed nimi, póki się nie dopełnią. Nie sposób z tym walczyć.
Wyszedłem z szafy, delikatnie zamykając za sobą drzwi i odpowiedziałem:
– Ng llll or'azath syha'hnahh n'ghftephai n'gha ahornah ah'mglw'nafh.
Każdy kolejny krok wydawał mi się trudniejszy, jakbym powoli zapominał jak należy chodzić. Chrzęściło mi w stawach, ból dawał o sobie znać, z ledwością podnosiłem stopy, kiedy dostrzegłem, że zmieniają swój kształt, jakby coś wykręcało je i rozpychało od środka. Spojrzałem na ręce. W miejscu paznokci wyrosły mi pazury.
Dotknąłem policzka. Coś poruszało się pod skórą.
Kiedy otworzyłem usta, wysunęły się z nich macki próbujące objąć moją głowę. Ślizgały się po twarzy, ściskały policzki, nachodziły na oczy.
Drapałem pazurami czoło, barki, ręce, tułów. Zalewała mnie krew, a skóra odchodziła całymi płatami, ale trwało to długo, okropnie długo, więc przybysze postanowili mi pomóc.
Razem zerwaliśmy ze mnie ostatnie fragmenty człowieka.
***
Teraz, kiedy jestem w R’lyeh, blisko tego, który wyśnił nas wszystkich, naprawdę czuję, że wróciłem do domu. W mojej duszy gości spokój, a przeszłość już nie dręczy mnie jak uporczywa mucha.
Teraz, kiedy jestem w R’lyeh, blisko tego, który wyśnił nas wszystkich, już rozumiem, że to, co się wydarzyło, było jego próbą porozumienia się z żyjącymi na powierzchni.
I już wiem, co on chce im powiedzieć.
Ile to już minęło lat, odkąd razem z moimi braćmi zanurzyłem się w morską toń? Nie sposób mi to określić. W R’lyeh czas upływa inaczej.
W domu, w którym spędziłem pierwsze lata i ostatnie godziny jako człowiek, mieszka teraz nowa rodzina. Para z dwójką dzieci. Dziewczynka sześć lat, syn ledwie trzy miesiące.
Odwiedziłem ich niedawno, w czasie ostatniego sztormu.
Jestem pewien, że wychowają chłopca jak własne dziecko. Nawet się nie zorientują.
Stara szafa nadal stoi w dziennym pokoju. Zostawili ją, bo to ponoć antyk. Niedługo znów wypełni ją szept niesiony szumem morza, ale tym razem to ja będę szeptał.
Znalazłem już czarną muszlę. Dam ją chłopcu, kiedy przyjdzie pora, by wyznaczył ofiarę za swoje Wstąpienie.
Nie mogę się doczekać.