Jest! Przybył!
Jednak Tom był trochę zawiedziony. To wszystko? Przed chwilą kupa kamienia, teraz wyrafinowana konstrukcja z metalu i plastiku, ozdobiona różnokolorowymi paciorkami. Wyglądała, jakby Moebius zamiast swojej wstęgi, do zabawy dostał metalową taśmę, parę drutów i trochę polimerów. Miało to swój urok, ale przecież towarowiec międzyplanetarny nie miał być ładny, tylko pojemny. Ten akurat, który przybył z Nowego Kolna, wiózł między innymi korę nibydrzew finga, tak potrzebną dla chorych z pęcherzykowatym zapaleniem skóry, gruczoły elektryczne driadr, czyli tamtejszych ośmiornic, służące za bateryjki w niemal każdym większym wszczepie, oraz ciekłe wodorosty, ostatni hit na rynku sztuki. I pewnie jeszcze tysiące rzeczy, o których Tom nie wiedział.
Tłum witający przybysza powoli się rozchodził, a on patrzył w milczeniu na skalne odłamki, które ogrzane kontaktem ze statkiem, dostawały mikronapędu, kiedy sublimujący gaz z powierzchni służył im jako mikrosilniczki. Tom z uznaniem kiwnął głową – tym razem Nawigator niemal doskonale obliczył masę, bo odłamków było naprawdę niedużo. Pomyślał przelotnie, całkiem nie na temat, czy ta półkoronówka leży jeszcze w kieszeni spodni w kabinie. Odwrócił się na pięcie i odmaszerował do Przystani Zdrowia, trochę popedałować przed snem.
***
Obudził się nagle. Pogłaskał wszczep na skroni, żeby wyświetlić na siatkówce aktualny czas. Z reguły bawił się cyferkami, wodząc wzrokiem po całym pomieszczeniu i wpasowując je w elementy otoczenia. O, mieszczą się w drzwi szafki, o, jedynka wpasowuje się w futrynę, dwukropek świetnie się prezentuje na tle sufitu. Nawet dwa plusy, majaczące gdzieś przez cały czas na granicy widzenia, tworzyły elementy tych surrealistycznych obrazów. Ale nie dziś. W brzuchu czuł wir, jak przy spotkaniu czarnej dziury z gwiazdą. To już jutro! Być albo nie być, zwycięstwo lub porażka, Gildia Nawigatorów lub… Czuł się świetnie przygotowany, wierzył we własne siły, ale coś z tym ostatecznym egzaminem było dziwnego. Nawigatorzy, których znał (a trzeba przyznać, że znał ich tylko kilku – szkoły nie odwiedzało zbyt wielu absolwentów) byli jacyś tacy… enigmatyczni, mrukliwi, zmieniali szybko temat, zbywali półsłówkami. Tom już dawno wywnioskował, że egzamin różni się mocno od tych uczelnianych, że wiedza wyniesiona z zajęć nie jest wszystkim, czego się wymaga. A już zazdrośnie strzeżonym sekretem wszystkich absolwentów Akademii był fakt, że pierwszy lot to swego rodzaju inicjacja, otrzęsiny nowego adepta. I ten jeden, jedyny raz, lata zawsze dwóch pilotów. Miał zostać absolwentem Akademii, elitarnej uczelni, kształcącej przyszłych nawigatorów międzygwiezdnych. Do tej pory transport pozaziemski obsługiwał tylko kilkanaście kolonii, ale poszukiwania nowych dopiero nabierały rozpędu.
Dlatego leżał w ciemności, międląc w głowie fizykę podróży międzygwiezdnych, statykę i dynamikę obciążeniową konstrukcji statku, instrukcje w razie wystąpienia nieprzewidzianych wypadków (były nawet tak kuriozalne, jak spotkanie z Obcymi czy skok w pobliże pulsara). Wcale go to jednak nie uspokoiło. Zawsze go dziwiło, czemu egzamin odbywa się w przededniu lotu. Gorączka przedstartowa, nerwy, hałas – i do tego egzamin. Zamiast spokojnie, miesiąc czy dwa przed lotem, przemaglować delikwenta w murach szkoły. Widać jednak Gildia ma w tym jakiś cel, uznał chłopak. Albo to tradycja, tak skostniała, że jeśli nawet przeczy zdrowemu rozsądkowi, nikt nie waży się jej zmienić. Choć przyjęcie przedegzaminowe, zwane inaczej „wstępniakiem”, miało odbyć się dopiero wieczorem, wstał, zrobił sto brzuszków i pięćdziesiąt pompek, po czym wziął prysznic. Założył fiołkowe soczewki (taki zwyczaj, nie wiedzieć czemu był to jakby nieoficjalny emblemat, nieomal mundur Nawigatorów). Na przemian gorący i zimny tusz pozwoliły przepłoszyć z głowy chmurne myśli.
***
Spokojnie wyszedł na Promenadę. Gwar ludzkich i maszynowych głosów boleśnie uderzył go w uszy. Skrzywił się nieznacznie i, roztrącając lekko tłum zdążających za swoimi sprawami mieszkańców stacji, ruszył przed siebie. Ludzie i roboty spieszyli zaaferowani w różnych kierunkach, wyglądając trochę jak bezrozumny tłum na wyprzedaży w galerii handlowej. Jedni w lewo, inni w prawo, każdy zapatrzony gdzieś daleko w przestrzeń (czyli, jak wiadome było każdemu, usilnie wpatrując się w obrazy, przekazywane przez wszczepy wprost na siatkówkę), niektórzy nawet nosili w rękach archaiczne kartki prawdziwego papieru. Tak to zawsze wyglądało przed odlotem. Każdy student Akademii musiał co najmniej trzy razy odwiedzić statek w tym stanie, stanie wzbierającego niepokoju, nasiąknąć tą atmosferą pośpiechu i podskórnego zdenerwowania. Gdyby stacja miała iluminatory, Tom zobaczyłby paciorki świateł pozycyjnych wahadłowców transportowych, które jak szczenięta przed karmieniem grzecznie ustawiały się w kolejce do luków towarowych statku. Ale to nie one miały ssać, to statek wyssie do cna ich ładunek, a niektóre nawet wbuduje w swoją konstrukcję. To już jutro… Chłopak potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z niej niepokojące myśli, i niespiesznie udał się na umówione spotkanie. W „Wolności” miał spotkać się z przyjaciółmi – Olafem i Rudą, i choć trochę zagłuszyć stres wywołany zbliżającym się egzaminem. Idąc, przesuwał leniwie wzrokiem po nielicznych sklepach i lokalach, znajdujących się przy Promenadzie. Nielicznych, bo miejsce na stacji to najcenniejszy towar, jakimi dysponowały państwa i korporacje, uczestniczące w programie kolonizacji nowych światów. Największe pomieszczenia należały oczywiście do Korporacji Plus, która zazdrośnie strzegła szczegółów technologii skoków nadprzestrzennych i zmonopolizowała kontakty z pozaziemskimi koloniami.
Ale nie tylko Korporacja miała swe biura przy Promenadzie. Także Gildie: Nawigatorów, Tetrisowców, Prawników, korporacje Google, Greenpeace czy ONZ miały tu swoje siedziby. Sporo było lombardów, gdzie wybierający się w podróż do kolonii mogli pozbyć się nadbagażu, surowo zakazywanego przez korporację Plus i bez skrupułów odbieranego. Z nielicznych knajp słychać było odgłosy świadczące o tym, że niektórzy ostro zabrali się do zabijania strachu przed daleką podróżą, z reguły wycieczki tylko w jedną stronę. Ze wszystkich billboardów do emigracji zachęcały reklamy z wszechobecnym plusem. „Po co przekonywać już przekonanych?” – zdziwił się trochę Tom, ale nie zaprzątał sobie specjalnie tym głowy.
Na razie chłonął przedstartowy bałagan. Co i rusz mijał przyszłych kolonistów, którzy żegnali się ze starym światem wlewając w siebie te wytwory Ziemi, których na pewno zabraknie w koloniach. Inni biegali nerwowo od knajpy do knajpy, desperacko pragnąc za pomocą wrażeń dostarczanych przez kubki smakowe stłumić strach przed nieznanym. „Może to i ma jakiś sens?”, przemknęło przez głowę Tomowi. „Jeśli to komórki nerwowe zlokalizowane w jelitach odpowiadały za uczucie błogiego spokoju, to – czemu nie?”. Teraz i jemu zaburczało w brzuchu. Ponaglony muzyką własnych kiszek, zwaną kiedyś marszem, porzucił rozmyślania i udał się dziarsko na spotkanie z przyjaciółmi.
***
„Tłumów to raczej nie będzie”, pomyślał z przekąsem Tom i pchnął drzwi restauracji. Olaf i Ruda już czekali, przy kubku czegoś mocniejszego, jak mimochodem zauważył. Olaf, najlepszy przyjaciel, był głównym specjalistą od tetrisa. Nikt nie wiedział, dlaczego tak nazywa się służbę rozmieszczenia ładunku. Wszyscy za to okazywali wielki respekt tetrisowcom – znane były przypadki katastrof statków, które wręcz rozpadały się po skoku, z uwagi na wcześniej przeoczone naprężenia konstrukcji pojazdu. Tak mówiła oficjalna wersja wniosków śledztw powypadkowych, choć… Furda! Furda, bo była też Ruda. Ruda, do której Tom kiedyś bezskutecznie wzdychał, a która teraz była partnerką jego przyjaciela. A także przyszłą panią prokuratorką na Liliowej.
Zanim jeszcze Tom zajął miejsce przy stoliku, trzasnęły gwałtownie otwierane drzwi. Ktoś nagle wybiegł z knajpy. Co to za szum? Jakby ktoś włożył patyk w gniazdo szerszeni, zaczęło się nieomal od infradźwięków, buczenia na granicy słyszalności, by po chwili przybierać tony coraz wyższe i głośniejsze.
– No ja pierdolę – zniesmaczony Olaf rzucił swoją kanapkę na talerzyk, porwał serwetkę i wypluł do niej to, co miał w ustach. – Muszą tędy prowadzić te zwierzęta? I czemu, do janiepawlej, nie pozwolą włączyć filtrów?
Bezskutecznie mrugał oczami, zmagając się z opornym oprogramowaniem wszczepów.
Głównym korytarzem stacji, służącym jeszcze wczoraj jako galeria handlowa, szły trzy postacie. Gapie zaczęli się już gromadzić, skuszeni darmowym widowiskiem, na jakie się zanosiło.
– Eee, technicznie to nie są zwierzęta – wtrąciła Ruda. – I nie włączają filtrów, żebyś widział. I żeby obrzydzenie nie wygasło.
– Przecież to nie ludzie – drwiąco rzucił chłopak.
– No, nie, ludzie nie. No wiecie przecież…
– Ruda, popisz się – kpił Olaf. – Studiowałaś to prawo, co nie? Nie ludzie, nie zwierzęta… Grzyby? – zarechotał z własnego pomysłu.
Dziewczyna zarumieniła się, jej policzki zbliżyły się odcieniem do koloru włosów.
– Nie pieprz, Olaf. Sam wiesz – to TRUP, czyli Towar Rozszerzonej Użyteczności Publicznej. A TRUP, według prawa, człowiekiem nie jest.
Tom niechętnie podniósł głowę znad wegeburgera. Nie interesowała go w ogóle ta dyskusja, interesował go jej przedmiot. Wstał od stolika i przyjrzał się uważniej. Między dwoma Wrogami Entropii, odzianymi w egzoszkielety o stonowanych barwach, wymachującymi od niechcenia peacekeeperami, szła… szedł… szło… coś. Coś, bo nie sposób było na pierwszy rzut oka ocenić jego/jej płci. Od razu w oczy rzucała się łysa, wygolona głowa, z wielkim plusem wytatuowanym na skórze. Zaczynał się pomiędzy oczami, by biegnąc poprzez sklepienie czaszki, potylicę, chować się pod ubraniem na karku. Drugie ramię plusa sięgało od ucha do ucha. Ta kreska (a raczej krecha) była jednak przysłonięta skórzanym paskiem, który przytrzymywał sporą kulę, którą Trup trzymał w ustach.
„Knebel?”, pomyślał Tom. „Ale po co?”. Knebel nie zaprzątał dalej jego uwagi, bo akurat odsłonił mu się widok całej tej dziwnej postaci i jego/jej stroju. Strój… Hm, to jednak spore niedopowiedzenie. Szata, w którą odziane było stworzenie, przywodziła na myśl skrzyżowanie Chewbakki z ludkiem Michelina, postaci ze starożytnych książek/filmów historycznych. Dokładnie otulała całą postać Trupa i niemożliwe było dostrzeżenie żadnych szczegółów jego/jej budowy. Tom nie był nawet w stanie ocenić, czy było opasłe, czy wychudzone. Raczej wychudzone, uznał, patrząc na zapadnięte policzki tej dziwnej kreatury. Do tego poruszała się w sposób, który nie przypominał chodu, a raczej wydawało się, że płynie ona nad posadzką. Równie dobrze mogła jednak drobić małymi kroczkami lub jechać na jakiejś platformie.
– Tej jebanej korporacji PLUS wydaje się, że może porządnym ludziom pchać te monstra przed oczy, do tego podczas jedzenia, tfu! – żołądkował się Olaf. Ekokeczup wyciekał z serwetki z wyplutym jedzeniem, plamiąc krwawymi kleksami porysowany blat stolika. – Jak już cały Gabinet siedzi im w kieszeni, to myślą, że mogą literalnie wszystko, pacany! Popatrz, kurwa, w każdym biurze, w każdym sklepie, wszędzie: jebany, neonowy plus! I na tym wypierdku wszechświata też!
– A cóż ci tak ten Trup przeszkadza? – nie wytrzymał Tom.
– A ty spałeś na historii czy co? Te monstra są winne większej ilości śmierci niż Hitler, Stalin i Chaoling razem wzięci. A o cierpieniach tych chorych dzieci, tych skrzywdzonych chłopaczków, tych zgwałconych kobiet też nie słyszałeś? Najbardziej zbrodnicza organizacja w historii!
– No nie, pewnie, że się uczyłem…
– To co się dopierdalasz?
– Pytam się, co ci zrobił ten konkretnie? Przecież tamto… działo się dawno. Bardzo dawno. Dziesiątki lat temu? – zgadywał Tom.
Ale Olaf nie zdążył mu już odpowiedzieć, bo w kierunku eskortowanej postaci poleciały biopomidory, fitfrytki umazane ekokeczupem i wszelakie śmieci. Ktoś zaczął skandować: „eu-ta-na-zja, eu-ta-na-zja!”.
– Taa, eutanazja, żebyście się tylko nie nacięli sami – kpiąco prychnęła Ruda.
– Na co się mają naciąć? – nie zrozumiał Tom.
– Po ostatnich rozruchach na Arkadii, każde uszkodzenie Trupa, jako niszczenie mienia wspólnego i umyślne zwiększanie entropii jest karane natychmiastową eutanazją przez Wrogów. Nie widzisz, czym ta hołota rzuca?
Po obu stronach galerii handlowej ustawił się już szpaler ludzi, chcących sobie cisnąć czymś w ruchomy cel. I dopiero teraz Tom dostrzegł, że miotający dokładnie sortują materiał do rzucania, wybierając pociski miękkie, które w żaden sposób celu zranić nie mogły. Stąd na stołach piętrzyły się puste talerze, z których znikły fitfrytki, bezglutenowe bułki, sojanuggetsy. Obok talerzy leżały karnie poukładane sztućce, których nikt jako pocisków nie używał. Jednak, to co Trupowi zaszkodzić fizycznie nie mogło, na pewno nie było przyjemnym doświadczeniem. Już po chwili Trupia twarz ociekała czerwono-żółtym glutem, stworzonym w większości z wegemusztardy i ekokeczupu, ale Tom miał nieodparte wrażenie, że znajduje się tam coś, co niedawno było treścią mocno wykorzystanego pampersa.
– No to po co się na to gapisz? Zawsze możesz… – Tom wyszeptał w kierunku wszczepu, uaktywnionego po dotknięciu trzonowca językiem. „Wymazać. Zapisać”. – I już. Nie ma. Zero. Powietrze.
Wrażenie było nieco surrealistyczne. Peacekeeperzy szli oddaleni od siebie, podtrzymując pustkę pomiędzy nimi. Skierowane między nich spojrzenie zatrzymało się na różnokolorowym tłumie, wypluwającym z siebie emocje.
– Uważaj, bo się o niego potkniesz, jak go nie będziesz widział – burknął Olaf. – Ja to wolę widzieć gówno na chodniku, zanim w nie wdepnę. I nie mam tak wysokiego poziomu, żeby włączyć filtry na to… paskudztwo.
Na szczęście Wrogowie machnęli pecekeeperami, jakby odganiali się od much, i przyspieszyli kroku. Cała trójka zniknęła szybko w drzwiach windy.
– I jeszcze do tego, jakby nie dość, że takie obrzydliwe, to są nam potrzebne – Olaf wycierał energicznie pobrudzone dłonie serwetką. – Wiesz po co, Tom?
– A skąd? Korporacja ma swoje tajemnice handlowe. I zleź ze mnie, Olaf, bo nie mam nastroju – wysyczał do kumpla chłopak.
– Dobra, dobra, wyluzuj. Jak się dowiesz, to daj nam znać. Sami się tą robotą zajmiemy, przecież jakieś ścierwa nie są lepsze od nas. A kiedy to spotkanie?
Przyjaciele wiedzieli, że egzamin już jutro. Olaf i Ruda zdawali sobie sprawę ze zdenerwowania Toma i drwili z niego niemiłosiernie.
– Wasza Magellańskość, żebyśmy tylko nie wylądowali na Betelgeuzie albo Cygnusie! – rżał pulchny chłopak.
– Ależ skąd, nasz maestro nawigacji zawiezie nas wprost do Mgławicy Andromedy! – dołączyła dziewczyna, uśmiechając się kpiąco.
– Dajcie spokój, wiecie, że transfer generalnie jest bezpieczny, a najdalsze podróże nie sięgają stu lat świetlnych – ofuknął ich Tom.
– Oświeć nas, o światły prostowaczu ścieżek! Ale właściwie… sam jestem ciekaw, jak to działa. Wiesz może, o Wielki Wtajemniczony?
– A w szkole cię nie uczyli, matołku? Trzy filary, mówi ci to coś?
– Noooo…
– No? – Tom wyraźnie bawił się zmieszaniem przyjaciela.
– Eee, jakieś tam kwanty, teleportacja i geometrie… przedziwne, zdaje się – wydukał Olaf.
– Geometria nieprzemienna. Reszta prawie dobrze. Nasza komunikacja z odległymi światami opiera się na trzech filarach: splątaniu kwantowym, teleportacji kwantowej i indukowanym załamaniu funkcji falowej. Czyli teoretycznie – umiemy przesłać informację o dokładnym stanie kwantowym dowolnie wielkiej masy na dowolnie wielkie odległości. Bo odległość nie istnieje, tak przynajmniej mówi ta dziwna geometria. Wulgaryzując – tu mamy statek, nasz transportowiec „Pinta” o masie setek milionów ton, a gdzieś tam na orbicie mamy jakąś kupę kamieni – meteorów czy asteroidę – i przesyłając bezczasowo informację o jej wszystkich cechach, tam „Pintę” tworzymy, tu w zamian tworząc ową kupę kamieni. Ot, cała filozofia!
– A tak po ludzku? – Olafowi drwiący uśmieszek zniknął z grubych warg.
– Jesteśmy tu, potem pstryk i jesteśmy tam. To chciałeś wiedzieć? – Ruda nigdy nie interesowała się zawiłościami współczesnej fizyki.
– No… właściwie tak – roześmiał się Tom.
– Ale… Nie boisz się, Tom? – zafrasowała się Ruda.
– Czego? To sprawdzona technologia.
– Hm, według nieoficjalnych danych, odsetek samobójstw wśród Nawigatorów sięga ponad pięćdziesięciu procent? – dziwiła się dziewczyna.
– Skąd masz te bzdurne dane? – zdenerwował się Tom. – Znów ta szemrana propaganda? Oficjalne dane, które podawali mi w szkole, twierdzą, że ten odsetek nie odbiega od średniej dla całego społeczeństwa.
– Ale… Ale podobno oni… oni się zabijają PO rezygnacji z funkcji Nawigatora. Czyli…
– Echhhh, zamknij się! Twoje zdrowie!
***
Wyszedł na chwiejących się nogach z knajpki. Okazało się, że w spodniach była nie tylko jedna półkoronówka, ale kilka, i pozwolili sobie na więcej niż zwykle. Olaf i Ruda jeszcze zostali, Tom dał im czas na migdalenie się. Sam skierował się do Centrum Człowieka, żeby trochę uspokoić rozbiegane myśli. Zawsze mu to pomagało – ufność w ludzkość, w ludzi. „Człowiek to brzmi dumnie”, głosił napis nad wejściem do CeCe. Jakże to było kojące… Stoimy na barkach gigantów, czyż nie? Jestem człowiekiem, myślącym człowiekiem, i Wszechświat leży na wyciągnięcie ręki. Portrety Diagorasa, Sokratesa, Woltera, Laplace’a, Dawkinsa przypominały o potędze ludzkiego umysłu. Oraz kopie najpiękniejszych wytworów ludzkości – Dyskobol, Mona Lisa, Guernica. Tak przynajmniej głosiły plakietki pod kopiami dzieł sztuki. Plus hasła, krzepiące na duchu, jak:
„Pamiętaj,
By psyche chciało
Zadbać o ciało”.
No tak, człowiek to nie tylko świadomość, a raczej – głównie nie świadomość, bo ciało. Siłą woli powstrzymał odruch wymiotny. Trochę Toma mdliło, czy to od nadmiaru wypitego alkoholu, czy w obliczu jutrzejszej próby. Ciało miało jednak pewne minusy.
Niespodziewanie poczuł przypływ szczęścia – jak to dobrze, że żyje tu i teraz, w tej uporządkowanej epoce powszechnego szczęścia. A przecież mógł urodzić się w czasach obskurantyzmu i zabobonu. Brrr…
Coś go jednak niepokoiło. Tajemnice, tajemnice… Uderzyło go, że nawet nie wiadomo było, kto stoi za teorią geometrii nieprzemiennych. Świat bez czasu i wyróżnionych punktów w przestrzeni – osobliwe, a jednak się sprawdza w praktyce. Jak liczby urojone w elektrotechnice. Człowiek – to brzmi dumnie. Nagły spazm spowodował, że wegeburger zdecydował się ponownie ujrzeć światło lamp. Nie chcąc trafić w rysunek człowieka o ośmiu kończynach, Tom obrzygał ścianę obok obrazka jakiejś cycatej facetki niosącej kolorowy ręcznik na kiju.
***
– Wejść! – zaskrzeczał głośnik przy drzwiach.
Za biurkiem siedział kapitan Boerst. Badawczo przyjrzał się Tomowi. Ten głośno przełknął ślinę i podszedł do biurka.
– No i jak, skaczesz ze mną? – z jakąś dziwną powagą rzucił Boerst.
– Skaczę, panie kapitanie! – z pewną ulgą wykrzyknął niemal adept sztuki nawigatorskiej.
– Taaak! – przeciągnął w zamyśleniu Boerst. – Musisz tylko…
– Zdać egzamin? – dokończył młodzieniec. – Jestem gotów do odpowiedzi na pytania.
– Hm, ja cię o nic pytał nie będę. Ale ty możesz mieć potem sporo pytań. Chociaż nie, spytam cię tylko o jedno: na jakich zasadach odbywa się skok teleportacyjny takiego statku jak „Pinta”.
– Nooo, trzy filary… – zająknął się Tom.
– A coś… bardziej szczegółowego?
– Trzy filary, sześć kroków. Pierwszy – weź dwa fotony, splątane kwantowo; drugi – umieść je w miejscu startu i lądowania; trzeci – przygotuj statek do podróży i umieść na nim jeden z fotonów, drugi pozostawiając na Ziemi; czwarty – znajdź źródło masy o wielkości przekraczającej masę statku; piąty – poznaj stan kwantowy wszystkich atomów statku i jego ładunku i splątaj je z fotonem; szósty – oddziałując na splątany foton w miejscu startu spowoduj załamanie funkcji falowej w punkcie docelowym podróży, nadając masie tam się znajdującej stan kwantowy statku.
– Dobrze. Prawie. Skąd foton w miejscu docelowym?
– Od stu lat wysyłamy sondy do obiecujących możliwość zasiedlenia planet pozaziemskich. Sondy podróżują z prędkością przyświetlną, a na każdej – znajduje się kilka fotonów, splątanych z innymi, pozostającymi na Ziemi. Sondy w miejscu docelowym szukają odpowiednich planetoid bądź niewielkich księżyców, o odpowiadającej nam masie.
– Dobrze, dobrze. – Stukał palcami w blat biurka kapitan. – A co mi powiesz o informacji na temat stanu kwantowego statku?
– Te informacje… – zająknął się Tom. – Te informacje zbiera lokalna SI, będąca na wyposażeniu statku, za pomocą kwantowych mierników stanu.
– No i tu się właśnie mylisz, mój drogi! – Wydął wargi Boerst.
– Ale… Jak to?
– A tak. Wiesz, ile informacji należy zebrać, by poznać ścisły, zdeterminowany stan kwantowy statku? Liczba jest tak olbrzymia, że chyba jeszcze nie znaleziono dla niej nazwy. Owszem, komputery i mierniki są w stanie wyliczyć stan kwantowy pewnej masy. Ich możliwości kończą się na masie stu gramów, masie wielkości piłki tenisowej.
Tom w oszołomieniu otworzył usta, by po chwili wybuchnąć:
– To… jak to działa? Czyli to wszystko, czego mnie uczyli, to nieprawda?
– Zależy, jakie wszystko i zależy, co to jest nieprawda – ironicznie odparował Boerst. – Widzisz, nie uczymy w szkole o jednym istotnym, a może najistotniejszym filarze. Załamanie funkcji falowej… No dobra, interpretacji jest tyle, ilu fizyków. W każdym razie, empirycznie ustaliliśmy, że to świadomość człowieka załamuje funkcję falową. Czyli – straszliwie spłycając – istnieje to, co nasza świadomość powoła do życia. I przeteleportowanie masy stu gramów to wszystko, na co stać przeciętnego człowieka. A raczej nie człowieka, a cały zespół, zajmujący się teleportacją. Ale to już dzielenie włosa na czworo, nie będziemy tu dywagować o szczególikach.
– Więc jak…
– Właśnie, jak nam się udaje. A udaje się niewątpliwie – tu kapitan spojrzał koso na Toma. – No cóż, znaleźliśmy pewną kategorię, hm, ludzi, których siła umysłu jest w tym akurat konkretnym zadaniu zdecydowanie większa. Otóż żywią oni tak silne przekonanie, czy to w siłę własnego umysłu, czy to w wytłumaczalność Wszechświata, czy to w potęgę nauki, że im udaje się załamać funkcję falową tego mrowia atomów, tych biliardów cząstek, samą siłą woli, stanem umysłu, wewnętrznym przekonaniem, czy jak chcesz sobie tę umiejętność nazwać.
– To wspaniale. Ale… Ale…
– Aha, załapałeś. Skoro to tacy bohaterowie i filary astronautyki, po co ta tajemnica? Niestety, potrzebna. I to bardzo.
Kapitan nacisnął klawisz interkomu.
– Wprowadzić!
Oczom Toma ukazało się dwóch Wrogów, podtrzymujących… powietrze. Podprowadzili pustkę do biurka i odmeldowali się.
Tom zbaraniał i wodził dzikim wzrokiem po całej kajucie. Kapitan spoglądał na niego z coraz większym zdziwieniem.
– No?
W końcu Tom opamiętał się. Rzucił krótkie „wyłącz wszystkie filtry” do SI i…
I oczom Toma ukazała się ta marna istota, którą spotkał już wcześniej na promenadzie. Zaskoczenie malujące się na jego twarzy musiało być nadzwyczaj plastyczne, bo kapitan parsknął krótkim, niewesołym śmiechem.
– Poznaj Hiacyntę, naszą pilotkę, specjalistkę od teleportacji. To będzie już jej… Który? Siódmy skok zdaje się.
Boerst szyderczo skinął głową do paskudnego indywiduum.
– No już, do dzieła! – szczeknął krótko.
Niezrażona wrogim przyjęciem Hiacynta niespiesznie podniosła rękę do czoła, opuściła do mostka, dotknęła najpierw lewego ramienia, a potem prawego. Zamknęła oczy, a jej usta zaczęły się poruszać, wypowiadając niesłyszalne słowa.
Tom zerknął niepewnie w ekran, przekazujący widok z zewnątrz. Ziemia pyszniła się w swej niezmierzonej krasie. Czas mijał i nic się nie działo. Chłopak spojrzał na kapitana i… Nagle niebieski cień na policzku kapitana zmienił się w liliowy. Nie odczuli żadnego drgnięcia, minimalnego nawet poruszenia, nie zaryczały silniki, nie rozległ się żaden dźwięk, tylko nagle miejsce Ziemi zajęła inna planeta, większa, o liliowych obłokach.
– To już? – wyjąkał Tom.
Boerst skrzywił się tylko. Po policzku Hiacynty przemknęła lśniąca łza, szybko niknąc za linią podbródka, a po jej ustach przemknął niemal niewidoczny uśmiech, który zaraz zniknął, jakby nigdy go nie było.
Boerst przybrał oficjalny ton:
– Tomie Ashu, oficjalnie mianuję cię Nawigatorem Gildii Plus.
Tom zrobił trzy kroki i zacisnął dłonie na krtani Hiacynty.