- Opowiadanie: Wiktor Orłowski - Kotów kat

Kotów kat

Bracia i siostry, dawno mnie tu nie było z czymś nowym. ;) Wrzucam na prośbę jednego z użyszkodników (oraz z własnej nieprzymuszonej, bo chętnie wysłucham uwag i bicia kijem).

Za wszelkie błędy i nieścisłości historyczne* serdecznie przepraszam – starałam się, by ich nie było, ale wiadomo, że nie wiem, czego nie wiem.

Tekst był opublikowany w 8 numerze Magazynu Biały Kruk (kwiecień – czerwiec 2019), który poświęcono kotom. W tekście znalazły się nawiązania do dwóch piosenek – kto pierwszy zgadnie, ten ma u mnie piwo! 

 

*Względem bojówki, o której jest tu mowa – w roku 1944 dopiero się tworzyła, ale pozwoliłam sobie na niewielkie zaburzenie chronologii. Mam nadzieję, że wybaczycie. ;) 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kotów kat

 

Nad ranem do wsi Ullersdorf przyjeżdża Gestapo.

Jest jesień 1944, czas zbiorów brukwi i kapusty. Oficerów przybywa pięciu, w dwóch czarnych samochodach, a człowiek, który nimi dowodzi, mówi cicho i spokojnie. Im zaś grzeczniej się wysławia, tym bardziej sołtys Hochenwald się boi.

Ale oni nie mają nic na Hochenwalda. O Goldsteinów, którzy uciekli jeszcze przed wojną, nie pytają. Nie interesują ich ukrywane w szopach dzieci, na spytki biorą wdowę po Brunerze.

Stara wytrzymuje długo. Czarni biją ją pół dnia, zanim zaczyna krzyczeć, a krzyczy strasznie.

Gadają potem we wsi, że Brunerową gestapowcy zatłukli w stodole. Trupa kazali spalić razem z worem jej szesnastu martwych kotów, które najmłodszy z nich jak chart wytropił i zadusił w rękach.

O tym mężczyźnie szepczą z lękiem, plując przez ramię i strasząc nim niegrzeczne dzieci. Nazywają go kocim katem.

I mówią, że miał bardzo zielone oczy.

 

***

 

Okolice wsi Breitenhain nazywano Złotym Lasem. Miejscowi twierdzą, że to od poszukiwaczy złota, których spółka przed wojną mieściła się w tutejszej willi, ale Alexander podejrzewa, że chodzi o sam las. W pełni lata, z koronami drzew ciężkimi od liści musi przypominać szkatułę z drogocennego kruszcu, zupełnie jak Bursztynowa Komnata, którą – jeśli wierzyć plotkom – SS wywiozło w głąb Rzeszy kilka lat temu.

Dwa czarne mercedesy zatrzymują się przed schodami. Schludną fasadę szpeci czerwona szmata z symbolem swastyki. Obersturmbannführer Gottlieb krzywi się z odrazą – wyraźnie nie przepada za polityczną egzaltacją.

– Przeurocza posiadłość. Uwielbiam mur pruski – stwierdza cierpko. – Mam nadzieję, że poszukiwaczom złota przybyło sporo Żydów w rodowodzie. Alexandrze, idziemy.

Młody mężczyzna wysiada, kątem oka przepatrując okolicę. Po raz kolejny rodzi mu się w głowie szalona myśl, żeby uciec. Gasi ją natychmiast; Gottlieb jeszcze w Berlinie dobitnie wytłumaczył, co grozi za uciekanie, a argumenty miał więcej niż przekonujące.

W drzwiach wita ich oficer w stopniu Hauptsturmführera. Nazywa się Stryer, jest bardzo wysoki i wydaje się być uszyty na miarę aryjskich standardów urody. Strzela obcasami tak dynamicznie, jakby chciał skrzesać ogień, ręka wyrzucona w „Hail Hitler!” omal nie zmiata Gottliebowi czapki z głowy.

Hall wyłożono zimnym marmurem. Lokalny sztab umieszczono w największej sali Kominkowej, powietrze pachnie tu dębowym dymem i napięciem zbyt wielu mężczyzn stłoczonych w jednym miejscu. Obite suknem stoły przypominają zielone wyspy. Rozpięte na szpilkach mapy, maszynopisy, odręczne notatki i zdjęcia obsiadły je niczym roje bladych motyli. Alexander słyszy, że ktoś krzyczy z twardym bawarskim akcentem, i czuje, że serce wali mu o mostek. Zewsząd atakują go zapachy.

Stryer składa pospieszny raport:

– Sabotaże trwają od szesnastego października. Do tej pory odnotowaliśmy co najmniej czternaście incydentów w promieniu trzydziestu kilometrów od Waldenburga. Głównie niszczenie sprzętu i surowca budowlanego, napady na konwoje. Podejrzewam, że było tego więcej. To musi być cała siatka.

Gottlieb mruży jasnoniebieskie oczy. Jest młody – ma nie więcej niż trzydzieści pięć lat – i dobrze zbudowany, jasnoszare włosy nosi ścięte krótko, po żołniersku. Nie jest siwy; jego włosy mają ten szczególny odcień, którego Alexander nie widzi.

Na rozpostartej mapie ktoś ołówkiem zaznaczył miejsca i dopisał daty. Palce Gottlieba wodzą po zarysie pasma Eulengebirge. 16 października, Wüstewaltersdorf. 19 października, Königsberg. 1 listopada, okolice zamku Fürstenstein. Depozyty materiałów budowlanych, które od kilku lat zwożono z myślą o Riese, systematycznie wykrywane i niszczone. Straty liczone w setkach tysięcy niemieckich marek. Konwoje jenieckiej siły roboczej odbite i uwolnione. Ci, których na powrót ujęto, nie chcą mówić, choć przecież oficerowie Gestapo tak grzecznie pytają.

Wyzwolonych więźniów otruto niebezpiecznym jadem: wiarą, że z tysiącletnią Rzeszą ktoś może walczyć i zwyciężać, że można inaczej niż na kolanach, wielbiąc naród niemiecki i jednego Führera.

– Za pozwoleniem, uważam, że powinniśmy wzmocnić patrole wokół Waldenburga. Czujki obstawiające drogi dojazdowe nie wystarczą, mam podstawy, by twierdzić, że ruch oporu porusza się lasami – mówi Hauptsturmführer. – Mam tu za mało ludzi, ale gdyby wezwać posiłki z Schweidnitz…

– Wszyscy oprócz Stryera mają wyjść – przerywa mu Gottlieb miękko. Przez salę Kominkową przetacza się szmer.

– Ale…

– Wszyscy won. Serdecznie zalecam spacer, mamy dziś wyśmienitą pogodę. A pan niech siada, Stryer. Papierosa? – Starszy stopniem oficer wyjmuje srebrną papierośnicę i częstuje go.

Alexander obserwuje pustoszejącą salę. Polecenie wyjścia jego nie dotyczy – wie, co stałoby się, gdyby odstąpił Gottlieba bodaj na krok. W odbiciu wiszącego nad kominkiem lustra widzi samego siebie i czuje mdłości. Czarny mundur leży doskonale, kołnierzyk koszuli jest tak wykrochmalony, że mógłby nim sobie poderżnąć gardło.

Niczego zresztą bardziej nie pragnie.

Oficerowie przez chwilę palą w ciszy. Dwie srebrzystoszare smużki dymu wirują sennie, powietrze przesiąka aromatem tytoniu.

– Jest pan przesądny? – pyta nagle Gottlieb, a Stryer aż podskakuje na krześle. – Wierzy pan w czary?

– Nieszczególnie, Herr Obersturmbannführer.

– Skrzaty nie szczały aby w dzieciństwie do mleka? Matka czytała do poduszki braci Grimm?

Twarz gestapowca stanowi zdumiewający kolaż krwistych wypieków i śmiertelnie białych plam.

– Nie rozumiem pytania, Herr Obersturmbannführer – cedzi Stryer, nagle pewny, że z tego cholernego zadupia wyjedzie prosto do obozu pracy.

Alexander czuje zapach jego strachu.

– Pytam, czy matka czytała wam do poduszki baśnie braci Grimm.

– Istnieje taka możliwość. To było dawno temu.

Oczy Gottlieba błyszczą kpiąco.

– Doskonale. Zwalniam pana z dotychczasowych obowiązków. Chcę, aby do wieczora zebrał pan dziesięciu ludzi, którzy potrafią używać głowy w charakterze czegoś więcej niż stelaża na kapelusze, i tylu umundurowanych idiotów, ilu pan zdoła. Naszym priorytetem jest wytropienie i ujęcie sabotażysty. Koniecznie żywcem. Gdy nam się to uda, gwarantuję, że uwierzy pan w czary.

 

***

 

Nazajutrz Obersturmbannführer Henri Gottlieb wprowadza swoje porządki. Stoły kryte suknem każe wyrzucić; zebrane dokumenty rozkłada wprost na podłodze i krąży nad nimi jak głodny sęp. Każe przynieść sobie telefon i okupuje go, jakby to był drugi Paryż. Prerogatywy uprawniają go do powołania pod swoje rozkazy każdego, kto nawinie mu się pod ręce i ma nieszczęście nosić niemiecki mundur.

Gottlieb korzysta z nich bez skrępowania, ściągając do Breitenhain szesnaście wyposażonych w radiostacje ciężarówek i całe skrzynie amunicji. Ma do dyspozycji raczkujący Volkssturm i wszystkich ludzi Himmlera dewastujących Warszawę, jakich jest w stanie w porę odwołać ze stanowisk. Na jego ruchy przyznano absurdalnie dużo pieniędzy. Operacja Katzenhenker, nad którą pracuje od przeszło pół roku, ma kluczowe znaczenie dla konstrukcji niemieckiej broni odwetowej ostatniej szansy.

Towarzyszy mu młody podoficer w stopniu Hauptscharführera. Symbol na jego opasce przypomina rozciągniętą literę „Z” z prostopadłym przekreśleniem pośrodku. Nikt nie wie, kim ten mężczyzna jest, ale w wieczornej rozmowie telefonicznej Gottlieba z Karlem Wolffem przewija się hasło „Komando Werwolf”.

Podwładni Gottlieba zbijają z desek w ogrodzie dużą budę, choć nikt nie widział, żeby dowódca przywiózł ze sobą psa.

Henri pracuje jak szalony. Ma tylko garść poszlak: serię katastrof, które od czterdziestego pierwszego dręczą wojska niemieckie we Francji i Hiszpanii, by wreszcie przenieść się na teren Niederschlesien. Pogłoski o kotach kręcących się po polu walki na chwilę przed tym, jak coś wybuchło, zawaliło się lub z przyczyn niewyjaśnionych zniknęło. I samochód.

Czarny jak samo piekło mercedes G4 W31 o lśniącej karoserii i błotnikach wygiętych niczym pokrywy skrzydeł żuka. Mierzący prawie sześć metrów potwór ze srebrną głową kota w miejscu znaku marki, samochód, który widziano w maju czterdziestego drugiego nieopodal Rastenburga, tuż przed wykolejeniem pociągu, który miał wieźć Hitlera, oraz w przeddzień zamachu na Heydricha.

I ostatni raz przed trzema tygodniami, nieopodal Schweidnitz.

Przez dwa dni Gottlieb mówi sam do siebie. Przerzuca sterty dokumentów i odbiera telefony od zaprzyjaźnionych badaczy kultury. Na mapie przybywa notatek zamaszyście kreślonych ołówkiem. Grube linie splatają się w sieć, której rdzeniem jest góra. Gottlieb natychmiast wysyła cztery patrole, które wracają z niczym: po obiekcie nie ma ani śladu.

Henri długo wpatruje się w mapę, smukłymi palcami gładząc zdjęcie czarnego mercedesa.

A potem zerka do kalendarza i jednym telefonem organizuje natychmiastowy przerzut pięćdziesięciu jeńców z twierdzy Glatz do Gross-Rosen.

 

***

 

Kilka dni później prują szosą na Burkersdorf, ścigając ponury, dżdżysty świt. Prowadzi milczący blondyn o twarzy i temperamencie posągu. Henri Gottlieb swobodnie rozpiera się na tylnej kanapie, trzymając lufę lugera przy skroni Alexandra, który czuje mdłości. Odór rozgrzanego metalu i benzyny drażni mu żołądek, zbliżająca się pełnia sprawia, że kolana drżą lekko jak po forsownym biegu.

Okna samochodu są lekko uchylone. W podmuchach zimnego wiatru czuć butwiejące liście. Alexander kątem oka wyłapuje cień; to tylko lis. Słabo widzi obiekty statyczne, kontury przedmiotów leżących blisko i w bezruchu zawsze wydają mu się lekko rozmyte. Wzrok nie jest jego dominującym zmysłem, świat poznaje zapachami.

Węszy.

– Nigdy nie lubiłem psów – mówi Gottlieb, gdy mercedes mija wieś Jakobsdorf. Samochodowa radiostacja trzeszczy jak płonące drewno. – W moim domu były owczarki niemieckie, skakały ze szczęścia, ilekroć wracałem z miasta. Nigdy nie potrafiłem pojąć tej ich głupiej radości. Zawsze wolałem koty.

Alexander milczy. Nie daje się sprowokować.

– Muszę jednak przyznać, że imponuje mi psia karność – ciągnie oficer, a jego skóra pachnie francuskimi perfumami i arogancją. – Wytłukłeś chyba wszystkie koty w tamtej wsi. Ullersdorf, o ile dobrze pamiętam.

– Tylko te, które miały po sześć palców.

– O, skrupulatność kancelarzysty! Po wojnie wróżę ci karierę w księgowości.

Mężczyzna bardzo chce na Gottlieba warknąć, ale powstrzymuje się; wie, że za warczenie jest psia obroża i karcer. Tyle że nie dla niego – dla jego trzech małych sióstr, które Himmler trzyma pod aresztem w swojej posiadłości. Alexander widział te obroże jeszcze w Berlinie, wtedy jeszcze wydawało mu się, że jest tajemniczą, groźną istotą, nad którą SS nie ma żadnej władzy.

Gottlieb przed wojną był dziennikarzem i zawodowo łamał teksty. Potem włożył czarny mundur i zaczął łamać ludzi, w czym jest naprawdę dobry – do poskromienia Alexandra wystarczyły mu trzy paski dobrze wyprawionej skóry.

– To było konieczne – cedzi chłopak, zaciskając ręce na kolanach.

– By utrwalić obraz Gestapo jako krwiożerczej bestii?

– By nie pozwolić jej na odrodzenie. Czarownica dzieli swoją duszę i umieszcza ją…

– W kotach, tak, wiem. – Gottlieb uśmiecha się sardonicznie. – Czytałem raporty.

– Przetrwa tak długo, jak długo żyje ostatni jej kot.

– A one mają dziewięć żyć, dlatego trzeba umiejętnie je zabić. Tak jak ty potrafisz. To też wiem.

– Pan mi nie wierzy! – rzuca Alexander nagle. W lusterku wstecznym widzi, jak jego żółte oczy ze zdziwienia robią się okrągłe. – Jest pan tutaj i powiedział Stryerowi to wszystko, ale wciąż nie wierzy w nią i we…

I we mnie, chce dodać, ale nie potrafi.

Henri Gottlieb śmieje się. Głos ma niski i miękki, dobry, by topić nim serca kobiet, ale bez krzty wesołości. Alexander czuje zapach jego cynizmu; jest gorzko-mdły, jak piołun i stary kurz.

– Nie neguję twojego istnienia, chłopcze – mówi Obersturmbannführer kpiąco. – Jeżeli jednak miałbym stwierdzić, czy w ciebie wierzę, odpowiedź brzmi: nie. Nie wierzę ani w ciebie, ani w tę czarującą damę, której szukamy, ani tym bardziej w ten plac zabaw, który w Eulengebirge życzył sobie wystawić nasz ukochany akwarelista. Nie wierzę w ten idiotyczny projekt, a nade wszystko nie wierzę w tę na wskroś skretyniałą wojnę. Następnym razem, gdy będziesz rozmawiał z Heinrichem, racz mu tego, proszę, nie powtarzać. To straszliwa plotkara.

Czarny mercedes zwalnia, aż wreszcie zatrzymuje się płynnie w cieniu transformatora, skąd Gottlieb ma dobry widok na cały zakręt. Drugim samochodem jedzie dwóch z pozoru identycznych, wysokich blondynów; osadzają wóz u wylotu prostopadłej dróżki, w otulinie gęstych krzaków.

Henri sprawdza zegarek, a Alexander dostrzega, że jego ręka drży lekko.

On też się czegoś boi, pojmuje w szoku. Czego?

Trasa wytyczonego przez dowódcę konwoju wiedzie od twierdzy Glatz ku Breslau, przez Frankenstein. Na wysokości Jordansmühl odbija ostro w lewo, omija Zobtenberg, i biegnie dalej przez Endersdorf i Weizenrodau. Czterdziestokilometrowy odcinek od Gross-Rosen aż do podnóża gór obstawiono czujkami w autach osobowych i zdezelowanych ciężarówkach. Większość z nich ma radiostacje – oddziały porozumiewają się krótkimi komunikatami przypominającymi szczeknięcia. Gottlieb uparł się, by w okolicy Groß Wierau patrole były dwa razy liczniejsze.

Czekają.

Alexander drży niespokojnie. Drażni go coś niesprecyzowanego, jakiś obcy akord unoszący się w powietrzu, irytujący jak fałszywa nuta w koncercie lubianej filharmonii. Jeszcze nie jest w stanie tego nazwać, ale ma wrażenie, że czuje zioła – głęboki aromat burzy i pietruszki, suszonej szałwii, rozmarynu…

I cierpienia.

Chłopak nagle kurczy się, zapada w sobie z głuchym jękiem. Obie ręce podrywa do twarzy, zatyka nos, ale nie jest w stanie odseparować się od zapachu. Ten smród jest wszędzie i, o Boże, oni już tutaj są, cuchną gównem i strachem, źle gojącymi się ranami, błagam, nie, śmierdzą jak zgnębione, pozbawione nadziei zwierzęta, zaszczute i bardzo głodne, z twarzami słonymi od potu i łez. Alexander nie wie, kim są i skąd Gottlieb ich wytrzasnął, wie tylko, że ci ludzie boją się o życie i cierpią.

Odór potężnieje, Alexander szarpie drzwiczki samochodu i wymiotuje na zewnątrz. Ma wrażenie, że torsje wyciskają z niego wnętrzności, że wyrzyga je zaraz razem z wczorajszym boeuf bourguignon. Koszulę na plecach ma mokrą od potu. Trzęsie się i zwraca jeszcze raz, ale wtedy zapach zaczyna słabnąć.

Wokół panuje idealna cisza. Wszyscy czekają – Gottlieb z palcem nerwowo przytkniętym do języka spustu, niewzruszony jak beton kierowca, strzelcy wyborowi ukryci w cieniu lasu. Po nieskończenie długiej chwili radiostacja odzywa się z cichym trzaskiem:

– Tu Stryer, konwój dotarł do Goglau.

Henri rzuca się do mapy i klnie plugawie. Jego oczy gorączkowo śledzą kręte linie dróg, rozszerzają się z mieszaniną ekscytacji i lęku, kiedy rozumie: tu nie było żadnej innej trasy niż tak, którą obstawił, nie istnieje żaden objazd, który pokonałaby kolumna wozów obciążonych masą pięćdziesięciu mężczyzn.

Konwój musiał ich minąć o włos.

– Herr Obersturmbannführer, proszę o rozkazy.

– Czekać! – syczy. – Wszyscy czekać!

Alexander klęczy w zimnym błocie. Oddycha przez usta, po twarzy spływają mu strugi deszczu. Powietrze rozrzedza się; znów może myśleć, znów wyławia w nim zapachy mokrej ziemi i dzikiej zwierzyny, zioła i zjadliwy fetor kociej sierści, czuje…

Jasny szlag!

Pierwsze strzały padają dokładnie wtedy, kiedy przez jego nerwy przetacza się potężny dreszcz. Nagła fala ognia roztapia jego kości, rozciąga je, miękkie i podatne na odkształcenia jak plastelina w gorących rękach. Osuwa się na kolana – nie, na łapy – z mięsistą truflą nosa przytkniętą do gruntu.

Zapachy atakują ze zdwojoną siłą.

Gottlieb krzyczy coś, czego Alexander nie rozumie. Wilk puszcza się biegiem w stronę lasu, z łbem nisko nad błotnistą szosą. Kule świszczą mu koło ciasno stulonych uszu, zjeżona sierść grzeje kark, o tak, wreszcie jest mu ciepło i widzi wszystko, czuje ruch, czuje krew, ślad kociej woni wyraźny, jakby wyryto go gwoździem na kamieniu.

Drugi mercedes wysuwa łeb z kryjówki, blondyni strzelają ogniem zaporowym w stronę drzew. Obersturmbannführer z prędkością karabinu wykrzykuje przez radiostację rozkazy. Ukryci w zaroślach strzelcy wyborowi krzyczą i krwawią, ostrzelani jak kaczki; ciemne, uzbrojone sylwetki, które jak duchy wyłoniły się z głębi lasu, celują z morderczą precyzją.

Alexander trzyma trop. Warczy i przyspiesza, jest tuż-tuż, już czuje w pysku wełniany posmak kociej sierści.

Strzał. Pulsujący gorącem ból szybko zastępuje uczucie zimna. Wilk ujada wysoko, przystając w pół kroku, zraniona łapa zapada się w błoto. Ślad urywa się jak ucięty nożem.

Przez chwilę dyszy płytko, usiłując pochwycić go, ale już wie, że się pogubił. Zwierzę uciekło, gęsta mgła, która pojawia się znikąd, w jednej chwili pochłania strzelców. W nozdrzach wierci zapach krwi, ozonu i suszonych ziół.

 

***

 

– Przeklęty kundel! Wygryzł mi połowę futra.

– Przesadzasz, Grimalkinie. Ledwie uszczknął ci bok.

– To był on, Estero! Poznaję go, to ten dzieciak zabił Brunerową. Udusił wszystkie jej koty!

– Wiem, Grimalkinie. Pospieszmy się, musimy natychmiast powiadomić Friedę.

 

***

 

Noc nieudanej obławy Alexander spędza w budzie. Nie może spać, zraniona łapa szarpie bólem, mdlące światło księżyca sprawia, że jest mu niedobrze, jakby zjadł tojad. Żelazne kajdany przykuwają go do drewnianej ściany. To nie są żadne środki zabezpieczające; wyrwałby je, gdyby tylko chciał.

Kosmate uszy tuli do łba, pragnąc ogłuchnąć i nie słyszeć toczonych w sali Kominkowej rozmów, ale głos Gottlieba świdruje mu uszy (Nie mam wątpliwości, Karl, ona jest na Zobtenberg… Oczywiście, że patrole niczego nie znalazły, nie byłbym tu potrzebny, gdyby to było takie proste! Mój wilk może… Nie… Tak, jestem pewien i mogę to udowodnić, potrzebuję tylko… Ależ Karl, to tylko paru ludzi. Nie, przyjacielu, absolutnie mnie to nie interesuje, Adolf, jeśli chce, może sobie przymusowo wcielić całe zastępy Polaków albo Czechów, a ja muszę mieć…).

Czarny wilk piszczy, wylizując łapę.

Noc z 30 listopada na 1 grudnia na 1944 roku jest deszczowa i zimna. Wilk bardzo się boi; nie wie jeszcze, że wojna potrwa najwyżej pół roku, że SS, którego tak zaciekle nienawidzi, niebawem zniknie. Nie wie, że przetrzymujący jego siostrzyczki Himmler w maju połknie cyjanek potasu, że nie grozi im już skalpel doktora Mengele.

Nad ranem przychodzą dwie wiadomości. Pierwsza to lakoniczny raport grupy patrolowej Stryera, który twierdzi, że nieopodal wsi Költschen późnym wieczorem widziano czarnego mercedesa W31.

Drugą jest depesza z Gross-Rosen. Transport, który miał wjechać do obozu w okolicach godziny jedenastej, do tej pory nie dotarł.

 

***

 

Stryerowi, który na widok czarnego wilka śmiertelnie zbladł, Gottlieb miał do wyboru zaaplikować solidną dawkę waleriany albo od razu pocisk parabellum między oczy. Bogu dzięki, że z działaniami radykalnymi wolał wstrzymać się do kolacji. W przerwie pomiędzy wybornym bażantem w jabłkach a deserem Hauptsturmführer udowodnił, że kretynem pierwszej wody nie jest, a w kwestiach niewytłumaczalnych wykazuje daleko posuniętą afirmację. Jego ogląd sytuacji okazał się trafny i w wielu punktach zbieżny z wnioskowaniem Gottlieba, który z zadowoleniem powierzył mu dowództwo nad drugą grupą szturmową.

4 grudnia spadł śnieg. Kolumny wozów żłobią w białym puchu płytkie koleiny, ze wszystkich stron otaczając masyw góry Zobtenberg. Uzbrojone furgonetki czatują u wylotu każdej drogi dojazdowej. Na znak Gottlieba sześcioma samochodami prawie trzydziestu ludzi wjedzie do wsi Silingtal od zachodu, druga, piętnastoosobowa grupa objechała już Geiersberg od południa i czeka w odwodzie, nasłuchując rozkazów przez radiostację.

Alexandrowi jest strasznie zimno. Lewej ręki, bezwładnie zwisającej na temblaku, nie czuje prawie wcale.

– Zrozumiałeś swoje zadanie? – pyta Gottlieb, strzepując papierosa do porcelanowej popielniczki.

Nie zrobię tego.

– Alexandrze, zadałem ci pytanie.

Nie!

Złość i poczucie obrzydzenia palą jak napalm. Nienawidzi Himmlera, Gottlieba i ludzi, którzy żyją, by czynić zło, nade wszystko zaś nie cierpi siebie, bo jest jednym z nich, bo nosi ten pieprzony mundur, który leży tak idealnie. W głowie dźwięczy mu echo wczorajszej rozmowy (Siadaj, Alexandrze, i słuchaj bardzo uważnie, zgubiliśmy garstkę Rusków i Heinrich z jakichś względów jest o to cholernie wściekły, nie możemy pozwolić sobie na ani jeden błąd więcej) i ten rozkaz, obrzydliwa wypluwka spaczonego umysłu (Ona jest sprytna, ukrywa się, ale tak zdołamy ją wykurzyć i odłóż to, proszę, wiesz przecież, co zrobię twoim siostrom, jeżeli…), i ta wściekłość wciąż kipiąca w żyłach (SCHOWAJ KŁY, ALEXANDRZE, I NIE WAŻ SIĘ MNIE ATAKOWAĆ).

Gottlieb nie naciska. W krótkich, żołnierskich słowach przekazuje polecenia przez radiostację; wjeżdżają do wsi w asyście wirujących płatków śniegu. Iskrzą niesamowicie, tańcząc w promieniach grudniowego słońca.

Gestapo wysypuje się z samochodów jak czarne przecinki. Drzwi pękają z trzaskiem, ktoś wrzeszczy ochryple, ludzie wywlekani są z domów na mróz. Dwie pielęgniarki z sanatorium doktora Bohna podnoszą raban, rosły SS-Mann bije jedną z nich kolbą pistoletu w kark. Dziewczyna zwisa w jego ramionach jak zwiędły przebiśnieg. Zewsząd pachnie strachem i świeżo upieczonym chlebem.

Alexander na miękkich kolanach wysiada z samochodu.

Nie zrobisz tego, ujada przerażony wilk w jego głowie. Nie zrobisz tego, po prostu nie!

– Alexandrze? – Gottlieb pogania go gestem.

Nie waż się, ty cholerny, zapchlony…!

Wydaje mu się, że to wszystko trwa straszliwie wolno, choć tak naprawdę gestapowcy uwijają się nad podziw sprawnie. W ciągu kilkunastu minut przed główną bramę ogrodów sanatoryjnych spędzono dobre trzy tuziny ludzi. Niektórzy mężczyźni próbują stawiać opór; huk kilku ostrzegawczych wystrzałów strząsa z pobliskich gałęzi śnieg. Paru osobom udało się sforsować blokadę na głównej ulicy i uciec. Nikt ich nie goni – i tak nadzieją się na uzbrojony patrol niecałe dwa kilometry dalej.

Kobiety modlą się i szlochają cicho. Dzieci, stężałe ze strachu tak bardzo, że nie są w stanie nawet płakać, kilku drabów szturchnięciami popycha do przodu. Kuśtykają przed oblicze Gottlieba, który poprawia czapkę, wyglądając jak aktor szykujący się do występu solowego. Ich zapach przywodzi na myśl zaszczute króliki.

Obersturmbannführer chrząka teatralnie i rozkłada ręce.

– Szanowna pani! – zaczyna. Jest utalentowanym mówcą; podgórskie powietrze niesie jego przyjemny, głęboki głos. – Zacznę od tego, że po półrocznych zabawach w kotka i myszkę spotkać panią – bo w to, że niebawem pomówimy osobiście, nie wątpię – to niewysłowiona rozkosz. W zeszły czwartek próbowałem przekazać wyrazy uszanowania od mojego mocodawcy, niestety niefart sprawił, że rozminęliśmy się w drodze.

Gottlieb gestykuluje z emfazą. Każdy ruch jego ręki zaburza powietrze przesiąknięte odorem wody kolońskiej i okrucieństwa. Alexander trzęsie się w duchu. Czuje krew i, och, błagam, zabij go, dopóki na ciebie nie patrzy.

Zagryza zęby, przydługie górne kły kaleczą mu dziąsła.

– Pragnę być z panią całkowicie szczery – ciągnie Gottlieb zimno. – Może być pani pewna, że nie usłyszy z moich ust ani słowa, które byłoby kłamstwem. To bardzo ważne, abyśmy mieli jasność w tej sprawie. Wiem, że ma pani bazę na szczycie góry, tak ukrytą, że moi chłopcy mogą do usranej śmierci przepatrywać krzaki, ale nie znajdą po niej śladu. Wiem też, że los biednych i skrzywdzonych nie jest pani obojętny… Ufam, że moja przesyłka z Glatz nie sprawia kłopotu.

Zabij go, po prostu go zabij, skocz i przegryź mu gardło!

Alexander stoi bez ruchu, zaciskając prawą pięść w kieszeni paradnego płaszcza. Pazury orzą mu wnętrze dłoni; wie, że bunt nie ma sensu – nawet jeśli zabije Gottlieba, jego ludzie zrobią z niego sito, depeszę o zajściu Himmler odbierze jeszcze przed obiadem, a Sylvia, Diana i Erika będą martwe, zanim Heinrich zasiądzie do kolacji.

– Jeśli pamięta pani moją deklarację szczerości, proszę potraktować poważnie to, co teraz powiem. Mam tu na oko trzydziestu niewinnych ludzi. Każę ich rozstrzelać, jeśli pani się nie zjawi. Zacznę od dzieci.

Na niewielkim placyku zapada aksamitna cisza. Oddechy parują na zimnym powietrzu, jakiś chłopiec dławi się szlochem. Alexander dostrzega chudą dziewczynkę – jest nieludzko spokojna i kredowobiała na twarzy, jej włosy mają ten dziwny kolor, którego wilkołak nie widzi – i nagle jest pewien, z jakiegoś powodu po prostu wie, że Gottlieb zacznie od niej.

– Dressler – mówi Obersturmbannführer, niedbałym gestem wskazując dziecko.

Wywołany gestapowiec przyskakuje do dziewczynki, wyszarpując pistolet z kieszeni płaszcza. Huk jest tak głośny, jakby strzelał w zamkniętym pomieszczeniu.

Dziecko o szarych włosach nie rusza się. Patrzy Alexandrowi prosto w oczy, a ten dygocze, porażony siłą jego spojrzenia. Zdezorientowany policjant ogląda lugera; wilkołak kątem oka łowi błysk kuli w śniegu dobre dziesięć metrów dalej.

Nie ma pojęcia, co właśnie się stało, ale jest pewien, że drugi raz nie nastąpi.

Zrób coś, błagam! – ujada w jego głowie wilk.

– Dressler, na litość boską, czy ktoś cię uczył strzelać?

Lufa znów ląduje przy jej skroni. Twarz dziewczynki kurczy się, błyszczące oczy stają się wielkie, straszne. W powietrzu wibruje głuchy warkot. Nagle kilka rzeczy dzieje się jednocześnie.

– Frieda! – wrzeszczy dziecko przejmująco. Luger wypala, ale to Dressler pada z przestrzeloną skronią. Warkot narasta, przeradza się w ryk ośmiocylindrowego silnika.

Na placu wybucha chaos. Padają strzały, wszystkie niecelne; ktoś potrąca Alexandra, w biegu dobywając broni. Mała dziewczynka wciąż krzyczy w imponująco wysokich rejestrach. Ludzie przepychają się we wszystkich kierunkach, wiedzeni odruchem ucieczki przed potężnym terenowym wozem, który nadciąga od wschodu, miażdżąc kołami śnieg.

Skórzany dach jest złożony. Za kierownicą siedzi biały, długowłosy kot.

– Wsiadajcie! – woła zdumiewająco grubym głosem. – Szybko!

Dziewczynka otrząsa się ze stuporu, biegnie w stronę auta. Lufa celuje w jej plecy; Alexander widzi ją i w jednym momencie umiera ze strachu, bo choć już spina się do skoku, wie, że nie zdąży. Gottlieb jest czerwony ze złości, ale mierzy pewnie.

Na skraju pola widzenia czarny cień. Kot z wściekłym piskiem rzuca się na rękę dzierżącą pistolet; oficer krzyczy i traci równowagę.

– Alexander! – wyje, jego oczy płoną z furii.

Biały kocur wrzuca wsteczny bieg i brawurowo wycofuje wóz z ciżby. Nie wiadomo kiedy zdążył rozłożyć dach; Alexander widzi zza szyb niewyraźne sylwetki i ma wrażenie, że weszło ich tam znacznie więcej, niż to producent mercedesa przewidział.

Warczy głucho i rzuca się w pogoń. Czarny W31 bierze ostry zakręt i, zamiast drogą na wschód, pędzi w stronę lasu. Potężne koła buksują na lodzie. Smród benzyny jest nie do wytrzymania, lewa łapa pulsuje bólem, z piersi wyrywa się skowyt.

Wilk biegnie przez las. Ścigają go krzyki i warkot silników pędzących za nim aut. Zapach magii potężnieje, jest teraz wszędzie, wierci w nozdrzach jak pieprz. Strzały terkoczą miarowo. Padające drzewo wali się z łoskotem; Alexander uskakuje, ujadając.

Zapach lasu zmienia się. On żyje, żyje i jest groźny, chce go zabić.

Trzask tłuczonego szkła.

Łapy przeszywa ból. Ostre, twarde jak stalowe liny kłącza pełzną po ziemi, dopadają go, bezlitośnie wpijają się w łapy, wgryzają pod żebra. Wilk wyje, szamocząc się rozpaczliwie, choć wie, że tylko pogarsza sytuację. Wpadł w sidła.

Ciemność otula go jak miękki, czarny płaszcz.

 

***

 

– Chodź, połóż się, Estero. On cuchnie kundlem, ale jest naprawdę ciepły.

– Ma wysoką gorączkę. Konwalie podcięły mu ścięgna i przebiły płuca.

– Ależ właśnie o tym mówię: jest cieplutki jak piecyk. No chodź.

 

***

 

Alexander dryfuje w miękkiej pustce. Jest bardzo daleko od samego siebie, ale nie chce wracać; własne ciało wydaje mu się obrzydliwe. Ktoś odsłania je i rozbiera na kawałki, a potem składa ze skrupulatnością szwajcarskiego zegarmistrza. Wilk obserwuje jego wysiłki obojętnie.

Śni o siostrach.

Są w salonie ich rodzinnego domu w Schwarzwaldzie. Przed kominkiem leży niedźwiedzia skóra, trzy małe szczenięta skaczą po niej, gryząc się wzajemnie. Powietrze nagle przeszywa wysoki pisk; ktoś naruszył ścisłe reguły zabawy. Brat unosi wzrok znad „Czarodziejskiej góry” i warczy głucho. Status quo zostaje przywrócony.

Wilk czuje zapach szpitala i z ulgą odpływa gdzieś dalej.

 

***

 

Świadomość wraca do niego z hukiem. Czymś zasłonięto mu oczy, nos i usta zapycha masa zbitego włókna. Klatka piersiowa unosi się i opada w rozpaczliwej próbie nabrania oddechu. Brakuje mu powietrza.

– Ten chłopiec umiera, Grimalkinie – słyszy.

– Moje serce rozdziera szczery żal, Estero. Może i zasłużył na swój los, ale jakiż to smutek widzieć świecę tak krótkiego życia zdmuchniętą przez zimny, obojętny oddech nocy. O, biedna, nieszczęśliwa dusza! Ogarnięta wieczną ciszą, na wieki tkwiąca w pustce i bezwładzie śmierci…

– Grimalkinie…

– Nie, pozwól mi, Estero. Musimy wyrzucić swój żal. Na głos, nim zastygnie w nas niczym lawa, w której skamienieją nasze serca.

– Grimalkinie, ty go dusisz. Zejdź mu z twarzy, proszę.

– Och.

Kłąb śmierdzącego futra znika. Alexander podrywa się do siadu i kaszle. Opuchnięte gardło płonie mu żywym ogniem, każdy centymetr ciała wrzeszczy z bólu.

Ktoś rozebrał go do naga, opatrzył rany (dużo, jak dostrzega z niepokojem) i położył w skromnej, ale gustownie urządzonej sypialni. Alexander nie rozpoznaje tego miejsca, tych mebli z wiśniowego drewna i reprodukcji van Gogha, która w niebezpieczny sposób zdaje się w ogóle reprodukcją nie być. Alexander bardzo lubi malarza za nadużywanie barw, które wilk widzi dość dobrze.

Na udach czuje ciepły ciężar. Musi zmrużyć oczy, by z tła śnieżnobiałej pościeli wyłowić zarys kota.

– Obudził się – mówi zwierzę zadziwiająco tubalnym barytonem. – Chwalmy Pana.

Kotka w nogach łóżka wypręża grzbiet, jakby nie miała w nim kości. Alexander próbuje wstać. Ktoś łapie go za ramiona i delikatnie popycha na poduszki, to tamta dziewczynka ze wsi – jest umyta, lepiej ubrana i całkowicie spokojna.

– Leż – mówi.

– To byłaś ty? – pyta wilk. Jest słaby jak ślepe szczenię, kręci mu się w głowie. – Byłaś tam od początku?

Dziecko przecząco kręci głową.

– Leż. Ona zaraz do ciebie przyjdzie.

– Kto? – rzuca, chociaż przecież wie.

– Pani Frieda.

 

***

 

Kariera Alexandra Leitza w SS trwa od osiemnastu miesięcy. Zdążyli przeszkolić go, jak powinien radzić sobie w sytuacjach ekstremalnych, z groźbą wiszącej nad głową obławy, depczącym po piętach szpiegiem, niewolą i torturami. Wie, jak oszukać wariograf, rozkręcić gniazdko elektryczne wykałaczką i zabić dziesięciu ludzi na raz.

Ale nie jest przygotowany na to, że czarownica okaże się piękna.

– Musisz teraz oszczędzać ciało – mówi, z wprawą pielęgniarki wymieniając opatrunki. Stojąca przy łóżku dziewczynka posłusznie zbiera pokrwawione płatki gazy. – Masz przebite lewe płuco, sześć pękniętych żeber, niegroźny wstrząs mózgu, kompletnie przecięte ścięgna Achillesa, rozległe urazy mięśni brzucha i ranę postrzałową. Normalny człowiek byłby już martwy, ale na tobie goi się jak na, nomen omen, psie.

Alexander przez chwilę boi się oddychać. Mechanizm, który w ciągu ostatniego roku pracowicie instalowano mu w głowie, wolno, z ociężałym zgrzytem zaczyna pracować.

– Kto mnie operował?

– Ja.

– Jak?

Kobieta uśmiecha się lekko.

– „Wiedźma” to kobieta, która dużo wie. Byłam doktorem medycyny w Lyonie.

Po niemiecku mówi doskonale, ale z dziwnym, jakby lekko staroświeckim akcentem. Jest szczupła, niewysoka i zadziwiająco młoda, choć jej piwne oczy wyglądają jak przeklejone z dużo starszej twarzy. Do baśniowego obrazu wiedźmy pasuje mniej więcej tak udanie, jak świni odpowiada rola operowej diwy. W kremowych rękawiczkach i pachnącym heliotropami kostiumie od Chanel przypomina córkę kulturalnego attache bardzo bogatego kraju.

Dotyka go bardzo delikatnie.

– Jak długo byłem nieprzytomny? – pyta Alexander schrypniętym głosem, bo czuje nagle, że coś powiedzieć należy.

– Osiem dni.

Osiem dni!

– Co się stało z…

– Gottliebem? Jest w ogrodzie. – Wiedźma wstaje, jedwabna bluzka napina się na jej drobnych piersiach. – Na razie odpoczywaj.

 

***

 

Więc wilk odpoczywa.

Nie rozumie, dlaczego jeszcze żyje i nie wie, jak długo ten wielce pożądany stan może potrwać. W panice zaciska na kołdrze obie pięści, usiłując uspokajać oddech i węsząc. Po zapachu orientuje się mniej-więcej w rozkładzie domu (a w każdym razie wie na pewno, gdzie jest kuchnia i toalety), z przerażeniem łowi woń błąkających się w okolicy kotów. Potęgę wiedźmy wyraża liczba jej chowańców. Frieda jest silna; według raportów ma ich około pięćdziesięciu.

Alexander ze łzami w oczach wścieka się, bo raporty kłamią.

Kotów naliczył sto dwadzieścia sześć.

Dwa z nich dotrzymują mu towarzystwa. Mają po sześć palców i potrafią mówić; Alexander płacze ze złości, zmuszony słuchać ich paplaniny, płacze tak długo, aż połamane żebra zaczynają go boleć z ledwo wstrzymanego śmiechu, bo Grimalkin – ta biała kula śmierdzącego futra – ma niewyczerpany zasób zabawnych anegdot, które wygłasza tym swoim jowialnym barytonem. Alexander zgrzyta zębami i gra z kotem w szachy. Rozmawiają o lasach Schwarzwaldu (do których obaj żywią ciepłe uczucia), o literaturze (Grimalkin uważa Manna za idiotę, przez co Alexander z czystym sumieniem za idiotę bierze Grimalkina) i wojnie (kot jest na bieżąco z doniesieniami z frontów). Czas płynie bardzo spokojnie; z nudów zaczynają się lubić.

Alexander nie wie, dlaczego łaciata kotka, która syczy i skarży się na odór psiej sierści, każdej nocy śpi na jego poduszce. Zdaje się, że nie wie tego też sama Estera.

Frieda odwiedza go rano i wieczorem. Wymieniane są opatrunki i zdawkowe uprzejmości; Alexander drugiego dnia spostrzega, że wyczekuje tych spotkań i wie, że to będzie komplikowało sprawę.

Czarownica ma rację, jego rany goją się w mgnieniu oka. Po trzech dniach ostrożnie wstaje, zirytowany, że od samego rana czeka już na niego szlafrok i para miękkich pantofli o dobrym numerze.

Posiadłość wiedźmy wpędza go w zakłopotanie. Sam nie wie, czego się spodziewał (chatki na kurzej stopie?), ale dom przechodzi jego najśmielsze oczekiwania. To cały folwark z kremowego kamienia, otulony ścianą złocistego, sosnowego lasu, gustownie urządzony i rozplanowany (Alexander ma wrażenie, że widzi tu cień ręki Eiermanna). Pół stodoły zmieniono w garaż. Pachnące heliotropami powietrze wibruje od magii; pradawne miejsce kultu tętni mocą, naturalnie podtrzymując chroniące je czary.

Wyczuwa ludzi, ale nigdzie ich nie widzi. Porządku w domu pilnują koty – uwijają się w kuchni, dzierżąc noże w łapach o przeciwstawnych kciukach, zamiatają i robią pranie. W jednym z gabinetów na piętrze każdego dnia materializują się gazety. Alexander wyławia kątem oka nagłówki po niemiecku, francusku, angielsku i hiszpańsku – gromada kotów segreguje je na osobne kupki.

– Kat! – syczą, kiedy je mija. Ich żółte oczy pałają wściekłością. – Morderca!

Nie musi nawet iść do ogrodu; dokładnie wyczuwa nutę sześciu rozkładających się pod ziemią ciał. Trup Gottlieba ostro pachnie jodyną, jak ktoś, kogo przed śmiercią próbowano ratować.

Tego dnia wiedźma po raz pierwszy zaprasza go na kolację. Do stołu usługuje Grimalkin, zamiast obroży ma wytworną muchę, a na pysku – komiczną powagę. Alexander nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Frieda w kobaltowej sukni wygląda tak wspaniale, że chce mu się wyć.

Podano wyśmienite małże z Tuluzy i kaczkę Moulard nadziewaną foie gras. W przerwie pomiędzy przystawką a głównym daniem rozmawiają o wojnie. Czarownicy nie interesuje projekt Riese; wie, że w podziemnym kompleksie na życzenie Führera wiedźmy mają tworzyć bojowe golemy.

– Nasz ukochany akwarelista traci cierpliwość – mówi, upijając łyk cointreau. – Rozpoczął ofensywę w Ardenach. To bez znaczenia, wojna skończy się w maju.

– Potrafi pani odczytać przyszłość?

– Potrafię odczytać gazety. – Przez jej twarz przebiega cień uśmiechu.

– Gottlieb używał tych samych słów – mówi nagle Alexander. – „Ukochany akwarelista”.

Czarownica odstawia kieliszek. Jej rysy nagle twardnieją, czarna, zmysłowa linia ust zmienia się w gniewnie zaciśniętą kreskę.

– Popisy oratorskie tego makiawelicznego sukinsyna są mi dobrze znane, Alexandrze – odpowiada spokojnie, a on nagle wpada w popłoch, chce się wytłumaczyć, powiedzieć jej, że wcale nie popiera Gottlieba, że jeśli go zabiła, to świat stał się nieco lepszym miejscem, że głęboko brzydzi się powodu, dla którego tu jest i robi to, co robi.

– On… – Odchrząka, bo zasycha mu w gardle. Brzmi to jak warknięcie psa. – On jest człowiekiem owładniętym ideą, choć nie dam sobie ręki uciąć, że jest to idea niezwyciężonych Niemiec.

– Jego idea to pieniądze. Dwieście tysięcy franków szwajcarskich, które dostanie za moją głowę.

Alexandra po raz kolejny nachodzi szalona myśl, by opowiedzieć jej o wszystkim – o zabójstwie jego rodziców, splądrowanym schwarzwaldzkim domu, zadaniu, siostrach…

– Dwieście tysięcy franków szwajcarskich – ciągnie Frieda – które w chwili mojego ujęcia wpłyną na konto pewnej kliniki w Zurychu. Na leczenie i rehabilitację jego syna. Dlaczego nie jesz, Alexandrze? Nie smakuje ci kaczka?

 

***

 

Dni mijają w ciszy, odseparowane od czasu świata złocistą ścianą lasu i rozpiętych w nim czarów. Alexander dochodzi do zdrowia. Po folwarku porusza się swobodnie, a ukryci w budynkach gospodarczych ludzie darzą go lodowatą uprzejmością. Starannie omija kurniki; na widok żywego drobiu wilk w jego wnętrzu ujada z uciechy.

Wieczory spędza na rozmowach z wiedźmą. Frieda jest ostrożna i mówi niewiele, ale z dnia na dzień w zapach jej ciała wkradają się zaciekawienie i akceptacja. Alexander wie, że ma mało czasu. Jest tylko młodym mężczyzną, natura każe mu w tym starciu przegrać.

Mechanizm w jego głowie pracuje gładko. Wilk obwąchuje ściany, szukając zmian w strukturze tynku wskazujących skrytki. Pod nieobecność czarownicy przetrzepuje dom – szuka czegokolwiek, punktu, o który sztab operacji mógłby się zahaczyć, by zmusić ją do uległości. Sposobu na złamanie zabezpieczającego czaru. W głowie szkicuje plan folwarku – robi to do upadłego, tak długo, aż potrafi na wyrywki opisać każdy fragment posiadłości z dowolnego miejsca. Gottlieb nie żyje, ale są inni – musi stąd uciec i powiedzieć im wszystko, co wie, opracować plan ataku na Zobtenberg, nim dotrze do niego, że jest beznadziejnie zakochany.

Na dwa dni przed Wigilią w ścianie jadalni odkrywa mechanizm, który wpuszcza go do sekretnej biblioteki. Metodycznie obwąchuje książki, szuka tych, których dotykano niedawno lub wyraźnie częściej, tych, które były w rękach innych ludzi…

– Mniej więcej to miałam na myśli, nazywając Henriego makiawelicznym sukinsynem – słyszy nad sobą.

Gwałtownie podrywa głowę. Wiedźma stoi na galeryjce, skrzyżowane w nadgarstkach ręce opiera o kutą balustradkę. Nie wydaje się zła. Raczej smutna.

Palą go policzki. Jasny szlag, jak mogłeś jej nie wyczuć?!

– Ja…

– Nie przeszkadzaj sobie. Dotarcie tutaj kosztowało cię przebite płuco.

W jednej chwili uchodzi z niego całe powietrze. Chce się położyć na podłodze i zwinąć w kłębek; jest pusty jak drylowana śliwka.

– Nasz wspólny przyjaciel wiedział, że udzielam schronienia potrzebującym, muszę więc mieć do dyspozycji duży dom. Domyślił się, że ukrywam go czarami, skoro nie jest w stanie znaleźć go od marca. Domyślił się też – lub ktoś mu powiedział – że tego rodzaju zaklęcia są trudne w utrzymaniu, więc muszę korzystać z miejsca emanującego naturalną mocą. Zobtenberg od wieków funkcjonuje jako miejsce kultu. Dawniej wierzono, że na szczycie odbywają się sabaty czarownic. – Frieda uśmiecha się półgębkiem.

Alexander milczy. Nie istnieje nic, co mógłby teraz powiedzieć.

– Przewidział, że do posiadłości nie dostanie się nikt, komu na to nie pozwolę. Dlatego kazał strzelać do dziewczynki najbardziej podobnej do twojej najmłodszej siostry, wiedział, że spróbujesz ją uratować. Wiedział, że jeśli to zrobisz, ja spróbuję uratować ciebie. Że tak czy siak nie zostawię nikogo na pewną śmierć w lesie, nawet jego. Ale nie, to jeszcze nie makiawelizm. To tylko zwykły spryt.

Wiedźma schodzi z galeryjki, uważnie stawiając stopy na wąskich schodkach. Jej wysokie obcasy dźwięczą miarowo. Wilk wyje w duchu, bo wie, że nie obroni się przed tym, co Frieda zaraz powie.

– Gottlieb ma za zadanie dostarczyć mnie do Berlina, chętną do współpracy lub tak połamaną, że moje chęci nie miałyby znaczenia. Obiecano mu za to zdrowie syna. Wie, że nie wtargnie tu siłą, więc przysyła mi swojego najlepszego szpicla, który ma szansę wylizać się z ran, gra w szachy z moim kotem i rozmawia po francusku o poezji.

Kobieta jest już na parterze, stoi tuż przed nim; musi zadzierać głowę, by spojrzeć mu w oczy, ale to Alexander czuje się cholernie mały i chory.

– Wie, że ja też się boję i tkwię tu sama z bandą kotów, więc – nie, nie przerywaj mi, Alexandrze! – więc przysyła mi młodego mężczyznę, który gardzi sobą i umiera ze strachu o rodzinę, przysyła mi go, żebym nie kiwnęła palcem, kiedy przewraca mój dom do góry nogami. Bo jest mi go szkoda, bo jego zielone oczy są naprawdę piękne, bo jest dobrym człowiekiem, którego złamano. Gottlieb liczy, że jeśli będzie miał szczęście, jego szpieg zdoła mnie zmiękczyć. A jeśli nie, to przynajmniej wypuszczę go żywego.

Wilk chwieje się na nogach, raptownie słaby, jakby ugodzono go w splot słoneczny. Podłoga faluje lekko. Nie wie, co powiedzieć, więc wypala tylko:

– Żółte.

– Co takiego?

– Moje oczy są żółte.

Przez chwilę myśli, że kobieta go uderzy. Ale jej ręka zamiera w pół ruchu, centymetry dzielące ją od jego twarzy pokonuje bardzo wolno. Kiedy dociera do celu, Alexander czuje potężny dreszcz, jak w chwili przemiany; fala gorąca spływa z jej palców i wypala mu siatkówki. Wrzeszczy, szarpie się, zaciskając powieki, i w chwilę później jest wolny.

Powoli otwiera oczy. Świat staje się ostry i zachwycająco barwny. Widzi wszystko, po raz pierwszy w życiu widzi wszystko tak jak człowiek, dostrzega barwy, które zawsze odbierał jako odcienie szarości, żółci i błękitu. Wiedźma bez słowa wskazuje mu wysokie tremo. Mężczyzna w odbiciu ma tęczówki o dziwnym, świeżym kolorze, którego Alexander nie potrafi nawet nazwać.

A usta Friedy nie są czarne. Ich ton zawsze już będzie kojarzył mu się z bólem i wściekłym pożądaniem, z chwilą, kiedy ona uśmiecha się smutno i mówi:

– Wynoś się z mojego domu, Alexandrze. Możesz odejść wolno, ale jeżeli ujrzę ciebie – lub kogokolwiek – na mojej górze w mundurze Gestapo, zrozumiesz, dlaczego Niemcy na cmentarz mówią „Friedhof”.

 

***

 

8 maja 1945 Rzesza ogłasza kapitulację. Wojna kończy się, Wehrmacht ucieka z Dolnego Śląska, porzucając rozgrzebane sztolnie. Plany znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, podobnie jak kilka przetrzymywanych w odosobnieniu kobiet.

Do akcji wkraczają bojówki Werwolf. Mówi się, że dowodzi nimi człowiek o zielonych oczach, ten sam, którego ponoć widziano w towarzystwie Eisenhowera.

Wilk robi to, co potrafi najlepiej. Węszy.

Ma teraz dużo wyższy stopień. Jego ludzie śledzą transfery pieniężne, wie, że zaraz na początku stycznia na konto jednej z klinik w Zurychu wpłynęło dwieście tysięcy franków. 16 maja po serii udanych operacji Klausa Wolfganga Gottlieba odbiera piękna kobieta. Przedstawia się jako Frieda Richter, z papierów wynika, że jest ciotką chłopca.

Pościg, który zmierza jej tropem aż do granicy, na polecenie Alexandra odpuszcza. Wilk nie jest gotowy. Czeka.

 

***

 

– Tutaj wystarczy? – pyta kierowca ciężarówki, zatrzymując się na skrzyżowaniu nieopodal wsi Sulistrowiczki.

– Tak, dziękuję – odpowiada mężczyzna i wysiada.

Jest młody – najwyżej dwadzieścia pięć lat – wysoki i barczysty. Motocyklowa kurtka leży na nim jak mundurowa bluza; kierowca napotyka jego spojrzenie i czuje na plecach dreszcz, bo tamten ma oczy zielone jak trawa.

Ale patrzy mu z nich dobrze.

– Stąd na Sobótkę najlepiej czerwonym szlakiem. Pan pewny, że nie trza podwieźć bliżej?

Ale nieznajomy dziękuje raz jeszcze i odchodzi.

Podejście na szczyt zajmuje mu mniej niż dwie godziny. Alexander trudniejsze fragmenty pokonuje na czterech łapach; tym razem pułapki ignorują go, jakby składał się z dymu. Woń lasu zmienia się: pietruszka, rozmaryn, szałwia, tymianek…

Folwark na szczycie góry materializuje się między jednym mrugnięciem a drugim. Brama zdobna w żelazny łeb kota uchyla się bez szmeru. Zewsząd obserwują go oczy.

Żółte, o pionowych źrenicach, niebezpiecznie zmrużone lub rozszerzone zdziwieniem, i te piwne. Sto dwadzieścia siedem par.

Frieda czeka przed frontowymi drzwiami.

– Nie spieszyłeś się.

– Miałem do załatwienia parę spraw.

– Jakich?

– Wolę porozmawiać o tym przy kolacji.

Kąciki jej ust unoszą się.

– Gdzie są twoje siostry?

– Z watahą z Wolfsberg, pod opieką wilczyc. To blisko i będą z nimi bezpieczne, ja nie miałbym pojęcia, jak wychować trzy dziewczynki. Kiepski ze mnie starszy brat.

– Włodarz.

– Słucham? – Alexander unosi brwi. Koty ocierają mu się o łydki, mrucząc jak silniki diesla.

– Szczyt Wolfsberg teraz nazywa się Włodarz – mówi spokojnie wiedźma, a jej uśmiech poszerza się. – Wiele spraw uległo zmianie, Alexandrze. Teraz jesteś kryminalistą.

Struchlały wilk milczy nagle. Wnętrzności szarpie mu pierwotna chęć, by paść na grzbiet przed silniejszym i, odsłoniwszy szyję, dopraszać łaski.

– Szukasz u mnie azylu? – pyta wiedźma miękko, a jej ton spośród wielu spraw, które są zagmatwane, tych kilka najważniejszych czyni prostszymi.

– Nie – odpowiada wilk. – Szukam ciebie. Zawsze szukałem.

 

***

 

Kobieta śmieje się, zbiegając po schodach. Mężczyzna jest bardzo wysoki, musi schylić się, by wziąć ją w objęcia. Kiedy podnosi ją, oczy świecą mu jak dobrze oszlifowany szmaragd.

Z wysokości dachu przypatrują im się dwa koty.

– Słowo daję, kundle są z miotu na miot coraz głupsze – mówi ten biały, elegancko owijając łapy ogonem. – Znowu wpadł w jej sidła. Drugi raz!

– Ale przyznaj, Grimalkinie, te są zastawione lepiej – odpowiada mu szylkretowa kotka.

– Co to za pułapka, w którą wpadają obie strony?

– Malkontent – mruczy Estera i ziewa z gracją. – To normalne, Grimalkinie. Każdy chce należeć do kogoś.

– Co teraz będzie?

– Czekamy.

– Na co?

– Aż świat zazieleni się na śmierć.

 

Koniec

Komentarze

Moje ulubione opowiadanie Wiktora ♥️♥️ Wrócę niedługo z pełnym komentarzem!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Witaj Wiktorio!

 

Zacznę od tego, co rzuciło mi się w oczy podczas lektury, choć to tylko luźne spostrzeżenia i uwagi, niekoniecznie trafne i niekoniecznie potrzebne XD:

 

Gadają potem we wsi, że Brunerową gestapowcy zatłukli w stodole. Trupa kazali spalić razem z worem jej szesnastu martwych kotów, które najmłodszy z nich jak chart wytropił i zadusił w rękach.

O tym mężczyźnie szepczą z lękiem, plując przez ramię i strasząc nim niegrzeczne dzieci. Nazywają go kocim katem. → Zawiesiłem się po przeczytaniu wyboldowanego zdania składowego na dłuższą chwilę. Dopiero, gdy doczytałem zdanie następne dotarł do mnie jego sens.

 

jasnoszare włosy nosi ścięte krótko, po żołniersku. Nie jest siwy; jego włosy mają ten szczególny odcień, którego Alexander nie widzi. → powtórzonko celowe? A ten kolor to jaki? Czerwonego koty nie widzą tak? I zielony słabo. A psy widzą w ogóle tylko trzy kolory hmpf…

 

Naszym priorytetem jest wytropienie i ujęcie sabotażysty. Koniecznie żywcem. Gdy nam się to uda, gwarantuję, że uwierzy pan w czary.

 

Jego oczy gorączkowo śledzą kręte linie dróg, rozszerzają się z mieszaniną ekscytacji i lęku, kiedy rozumie: tu nie było żadnej innej trasy niż tak, którą obstawił, nie istnieje żaden objazd, który pokonałaby kolumna wozów obciążonych masą pięćdziesięciu mężczyzn. -> literówka

 

cdn. bo mi przerwano :D

 

– Wynoś się z mojego domu, Alexandrze. Możesz odejść wolno, ale jeżeli ujrzę ciebie – lub kogokolwiek – na mojej górze w mundurze Gestapo, zrozumiesz, dlaczego Niemcy na cmentarz mówią „Friedhof”. -> Mówią, że nie dla psa kiełbasa, a tu rzucasz taki samczny kąsek! Mniam!

 

cdn.

 

Mężczyzna jest bardzo wysoki, musi schylić się, by wziąć w objęcia. Kiedy podnosi , oczy świecą mu jak dobrze oszlifowany szmaragd. -> nie wiem czy to celowe ją-ją, ale mnie się nie podoba. Może, gdyby to drugie było: "Kiedy ją podnosi"…

 

Komentarz do opowiadania wkrótce :-)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

No to tak: po pierwsze – klik się należy jak kotu waleriana ;)

Po drugie – jesteś jedną z milionów – ofiarą mitu mundurowego, ale nie przejmuj sie, bo wszyscy prawie są. Otóż czarne mundury, te od Hugo Bossa Gestapo, nawet wyżsi oficerowie tej tajnej policji, nosiło WYŁĄCZNIE do wybuchu II wś – a i to TYLKO jako galowe. Mundury polowe, używane na co dzień były zielonkawe (feldgrau), odpowiadające mundurom Wehrmachtu, a jedyna większa różnica, poza konkretnymi odznakami służby, dotyczyła oznakowania – tzw. gapy, która na mundurach Gestapo była nie nad piersią, a na rękawie.

Ten błąd chyba świadomie (większa groza czerni) powielany jest od czasów Stawki wiekszej niż zycie i podobnego jesli chodzi o prawdę historyczną serialu rodem z ZSRR, z dzielnym Stirlitzem, gdzie oficerowie SD i Gestapo noszą aż po rok 1945 na co dzień właśnie czarne galowe mundury, o wzorze wycofanym już bodajże w roku 1939.

W pamięci tzw. masowego widza ta czerń rzecz jasna dominuje, ale to nie jest prawda.

Czarne mundury podobne do gestapowskich nosili za to aż po rok 1945 hitlerowscy dyplomaci – to był ich uniform służbowy.

Druga sprawa: Na Ślężę wchodzi się około godziny i kwadransa – góra!, a schodzi około 45 minut. Lekkim spacerowym tempem, w towarzystwie słabszej nawet sporo kobiety. Byłem, wiem.;)

Pozdr.

 

Meow, meow,

 

Oczywiście, że w komentarzu są SOJLERY, kto czyta komentarze, przed opowiadaniem, ten trąba.

Tekst, poza kilkoma może mini miejscami, czyta się gładko i przyjemnie. Na początku nieco się gubiłem, głównie mając trudność w śledzeniu obcych nazw, szczególnie stopni wojskowych, ale to żaden zarzut. Chociaż momentami coś tam chyba było chaotycznie, choć teraz palcem nie wskażę.

Sam lubię stosować narrację w czasie teraźniejszym (no może wolę pierwszą osobę od trzeciej, acz obie mają plusy i minusy), tak więc narracja przypadła mi do gustu.

Masz kilka tych zdań wprowadzająco – umiejscowiająco – informacyjncyh, które wcale nie trącą infodumpem (niekoniecznie na początku fragmentów) i one są fajne i pasują do tekstu. Tworzą pewien klimat, oddając klimat IIWŚ (czy tam WWII jak kto woli :D).

Nad ranem do wsi Ullersdorf przyjeżdża Gestapo.

Jest jesień 1944, czas zbiorów brukwi i kapusty.

Noc z 30 listopada na 1 grudnia na 1944 roku jest deszczowa i zimna. Wilk bardzo się boi; nie wie jeszcze, że wojna potrwa najwyżej pół roku, że SS, którego tak zaciekle nienawidzi, niebawem zniknie. Nie wie, że przetrzymujący jego siostrzyczki Himmler w maju połknie cyjanek potasu, że nie grozi im już skalpel doktora Mengele.

8 maja 1945 Rzesza ogłasza kapitulację. Wojna kończy się, Wehrmacht ucieka z Dolnego Śląska, porzucając rozgrzebane sztolnie.

Dla mnie szczegół z mundurami, o którym mówi rybak – wierzę mu na słowo, jest nieistotny w kontekście fantastyki. Oczywiście fajnie jest trzymać się realiów, szczegółów i detali, ale tutaj plastyczność, opisy i klimat zyskują na tym czarnym kolorze. Choćby to:

Gottlieb nie naciska. W krótkich, żołnierskich słowach przekazuje polecenia przez radiostację; wjeżdżają do wsi w asyście wirujących płatków śniegu. Iskrzą niesamowicie, tańcząc w promieniach grudniowego słońca.

Gestapo wysypuje się z samochodów jak czarne przecinki.

Czytając ten fragment przed oczami miałem scenę jak na śniegowym tle z auta wypadają postaci w przyspieszonym tempie, rozmazane do tego stopnia, że przypominają przecinki właśnie. Taka trochę scena jak z jakiegoś filmu animowanego z XX wieku (na myśl przychodzi mi świetny, niespełna 9minutowy Peace on Earth z 1939, choć tam akurat takiej sceny nie ma), lub z anime.

 

Masz dużo fajnych zdań i opisów.

Koty ocierają mu się o łydki, mrucząc jak silniki diesla.

Czarny mundur leży doskonale, kołnierzyk koszuli jest tak wykrochmalony, że mógłby nim sobie poderżnąć gardło.

Akcja może nie porywa wartkością, ale wydaje się być całkiem dobrze rozłożona – także o nudzie nie ma mowy. Niewiele natomiast dowiadujemy się o czarownicach, o tym co nimi kieruje i o co chodzi z tym budowaniem broni ostatecznej dla Fuhrera, przez czarownice właśnie. No ale jakby tak chcieć to wszystko opisać, to musiałabyś napisać książkę z całą tą alternatywną rzeczywistością :D

 

O tutaj, to ładne, ale za cholerę nie wiem, czy stary kurz jest mdły?

Alexander czuje zapach jego cynizmu; jest gorzko-mdły, jak piołun i stary kurz.

W ogóle fajnie jak opisujesz świat widziany zmysłami Alexandra – gorszym wzrokiem, za to doskonałym węchem, np. o w tym bardzo dobrym opisie więźniów:

Ten smród jest wszędzie i, o Boże, oni już tutaj są, cuchną gównem i strachem, źle gojącymi się ranami, błagam, nie, śmierdzą jak zgnębione, pozbawione nadziei zwierzęta, zaszczute i bardzo głodne, z twarzami słonymi od potu i łez

Swoją drogą, oni przejechali obok niezauważeni, skryci jakąś magią, tak?

 

Dobrą postacią, w sensie, że dobrze napisaną, jest i Gottlieb, który jest wyrazisty i ma też swoje prywatne powody, dla których robi to co robi. Przypuszczam, że jego powód jest podobny do powodu Alexandra (dobrego człowieka, którego złamano) celowo. Być może nawet to, posłużyło mu za inspirację do tego, jak wilkołaka złamać.

 

Przy okazji łamania, to też ładne:

Gottlieb przed wojną był dziennikarzem i zawodowo łamał teksty. Potem włożył czarny mundur i zaczął łamać ludzi, w czym jest naprawdę dobry – do poskromienia Alexandra wystarczyły mu trzy paski dobrze wyprawionej skóry.

Okej, to by było na tyle. Jestem konent z lektury :-)

*klik* i *nominka*

 

Pozdrawiam!

 

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Cni panowie! Dzięki Wam za wizytę, ślad po wizycie, kliki, a nawet i nominację!

 

@Rybaku, 

Ha, w kwestii mundurów masz pełną słuszność i przyznaję, że jedno z pytań, które zadawałam paru znajomym historykom/pasjonatom dotyczyło właśnie nich (a brzmiało: “czy mocno przegnę pałę, jeżeli umieszczę tu powielany mit czarnych jak piekło fatałaszków od Hugo Bossa?”). Po namyśle postanowiłam je sobie zostawić – uczestniczą w budowaniu klimatu fikcyjnej opowieści, nie podważając przy tym fundamentów wszechświata. Właściwie są tak głęboko zakorzenione w świadomości potencjalnego odbiorcy, że ten mógłby się zdziwić, gdyby były jakieś inne. Aż wreszcie wytłumaczę się babską stroną Orłowskiego – te czarne są ładniejsze… 

 

Co się zaś podejścia na Ślężę szlakiem czerwonym ze Sulistrowiczek tyczy, śmiem zaprotestować, bo w ramach researchu osobiście wlazłam. ;) Zajęło to dwie godziny z kawałkiem, licząc moje stacje postojowe na wypluwanie płuc i nawoływanie “PRZEPRASZAM, KTÓRĘDY DO WINDY?!”. Mój przykład oczywiście nie jest miarodajną próbką możliwości wilkołaka, który w dodatku część trasy pokonał na łapach. Nalegałam, by w ramach eksperymentu wziąć ze sobą psa, niestety nie mieliśmy pod ręką żadnego psa. 

Internety twierdzą, że podejście czerwonym szlakiem zajmuje godzinę i trzydzieści pięć minut. Była burzliwa dyskusja, ile powinno to zająć zestresowanemu młodemu wilkołakowi (doliczając obciążenie w postaci plecaka, o którym wzmiankę ostatecznie wycięłam – ech, limity). Koniec końców zastosowałam bezpieczny wybieg, pisząc “Podejście na szczyt zajmuje mu mniej niż dwie godziny.” Godzina, nawet czterdzieści minut to, jakby nie patrzeć, mniej niż dwie godziny.

Jakby patrzeć, to też. ;) 

Dziękuję! <3

 

@Mytriksie, 

Woof, woof!

Ja też całkiem lubię narrację w czasie teraźniejszym, wprawdzie trzecioosobową (pierwszej jeszcze nie próbowałam… w sumie nie wiem, czy cokolwiek napisałam w pierwszej. Chyba nie. Czas to zmienić!). Nie rozumiem, dlaczego niektórych ludzi tak od niej odrzuca. Daje ładne pole do popisu w kwestiach “tu i teraz”, pozwala ładnie dynamizować tekst. No, lubię i tyle, cieszę się, że Ci podpadła do gustu w moim wykonaniu. ;) 

Zgodzę się, że kwestię czarownic i projektu Riese poruszyłam tu słabo, właściwie tylko posługując się skojarzeniami dwóch motywów (niemieckie “Riese” oznaczające olbrzym i legendarny golem, czyli taki no, powiedzmy, że olbrzym – wszak do mitu o golemie ponoć nawiązuje “kolos na glinianych nogach”). Powody były dwa – jeden trafnie wskazałeś (limit znaków i generalnie objętość tekstu, który musiałby całość pomieścić). Drugi – nie wykluczam, że jeszcze do tych motywów wrócę w innym opowiadaniu. ;)

O tutaj, to ładne, ale za cholerę nie wiem, czy stary kurz jest mdły?

Kiedyś polizałam kurz. Był… mdły. Tak mi się wydaje, powiedziałabym, że ten smak był mdły.

 

W ogóle fajnie jak opisujesz świat widziany zmysłami Alexandra – gorszym wzrokiem, za to doskonałym węchem, np. o w tym bardzo dobrym opisie więźniów:

Dziękuję, bardzo się cieszę, że Ci się podobało! <3 

 

Swoją drogą, oni przejechali obok niezauważeni, skryci jakąś magią, tak?

Tak było, panie, jakbyś pan przy tem był!

 

Dobrą postacią, w sensie, że dobrze napisaną, jest i Gottlieb, który jest wyrazisty i ma też swoje prywatne powody, dla których robi to co robi. Przypuszczam, że jego powód jest podobny do powodu Alexandra (dobrego człowieka, którego złamano) celowo. Być może nawet to, posłużyło mu za inspirację do tego, jak wilkołaka złamać.

Ciekawa interpretacja. Przyznaję, że nie przyszła mi wcześniej do głowy, a bardzo lubię takie inne spojrzenia na moich bohaterów. Dzięki!

 

I o matko, nominacja, dziękuję. <3 

Bardzo proszę :-)

Żona chyba coś przeczuwała, bo z zakupów wróciła z klimatycznymi rajstopkami dla córki.

Motyw z kotem i niemieckie "Strumpfhose", które brzmi jak jakiś stopień wojskowy :D

20190819-192759

No i Hoher Baumwollanteil.

Tak więc piórko się należy.

Lej Niemca w kask i patrz, czy równo puchnie. ♡

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Na początek babolek i pytanie.

Wydaje mu się, że to wszystko trwa straszliwie wolno

Coś może trwać długo lub krótko, ale z pewnością nie wolno.

W kremowych rękawiczkach i pachnącym heliotropami kostiumie od Chanel przypomina córkę kulturalnego attache bardzo bogatego kraju.

Czy ja dobrze rozumiem, że ona zmieniała mu w tym stroju zakrwawione opatrunki? Szkoda rękawiczek.

 

Co do samego tekstu – to jeden z tych, które ciężko mi się komentuje. Dokładnie taki, za jakimi nie przepadam, ale jednocześnie bezdyskusyjnie dobrze napisany.

Pięknie operujesz językiem, wspaniale budujesz nastrój – czy raczej nastroje, bo warstwa emocjonalna tekstu ewoluuje w trakcie lektury, każda scena ma tu swój klimat. Czytając za każdym razem dokładnie wiedziałem, jak czuje się bohater i jakiej reakcji ode mnie oczekujesz. 

Same postacie stworzone porządnie. Niemcy mogliby być może mniej stereotypowi, bo troszkę czuć od nich kalkę (szczególnie od Gottlieba, który doczekał się wprawdzie małego twistu, ale zbyt późno, by zmienić w moim odczuciu jego wizerunek), ale mimo to muszę przyznać, ze wykreowałaś ich bardzo dobrze. Główny bohater dla odmiany nieco mdły. Pasywny, pozbawiony inicjatywy – oczywiście w jego sytuacji to zrozumiałe, niemniej, biorąc pod uwagę, jak dużo nacisku położyłaś na jego postać, trochę to uwierało. Sprawiało, że tekst kompozycyjnie utykał – zrobiłaś bowiem postacią pierwszoplanowa kogoś, od kogo nic nie zależy i kto w tym tekście równie dobrze mógłby być statystą.

Podobnie jak Mytrixowi, podobały mi się opisy świata z jego perspektywy. Bardzo obrazowe.

Fabuła jest częścią tego tekstu, którą lubię najmniej. Bo jest jej zwyczajnie mało. Takie było założenie więc wiele się nie czepiam. Niemniej tekst momentami mi się dłużył, szczególnie z początku – po prostu dlatego, że nie działo się nic konkretnego.

Ozdobniki w postaci czarownic i Olbrzyma ładne, dodają smaku, choć można by może wykorzystać je w większym stopniu. Koty wspaniałe, choć Grimalkinowi chyba ciut za blisko Behemota, bym mógł go uznać za w pełni twojego. Niemniej ujął mnie. 

 

Podsumowując – tekst nie w moim guście, ale dobry. Struktura nie jest idealna, fabuła mało treściwa, ale potrafisz to zamaskować pięknym językiem i wspaniale budowanym nastrojem. 

Ostatnią istotą, jaką spodziewałbym się zobaczyć w oddziale Gestapo, jest wilkołak. Może dlatego początkowo podeszłam do opowiadania z pewnym dystansem, bo prawdę powiedziawszy, dość dziwny wydał mi się mariaż drugiej wojny z baśniową fantastyką.

Jednak moje zaciekawienie opowiadaną historią rosło niemal z każdym zdaniem i, co tu dużo mówić, utrzymało się do samego końca. Naprawdę niezły pomysł i takież wykonanie.

 

i wszyst­kich ludzi Him­m­le­ra de­wa­stu­ją­cych War­sza­wę, ja­kich jest w sta­nie w porę od­wo­łać ze sta­no­wisk. ―> …których jest w sta­nie w porę od­wo­łać ze sta­no­wisk.

 

Ale­xan­der wi­dział te ob­ro­że jesz­cze w Ber­li­nie, wtedy jesz­cze wy­da­wa­ło mu się… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

– A one mają dzie­więć żyć… ―> Wiem, że to powszechna wiedza dotycząca kocich żywotów, ale chciałabym też zaznaczyć, że życie nie ma liczby mnogiej.

 

gdy bę­dziesz roz­ma­wiał z He­in­ri­chem, racz mu tego, pro­szę, nie po­wta­rzać. To strasz­li­wa plot­ka­ra. ―> Piszesz o mężczyźnie, czy nie powinno być: To strasz­li­wy plot­ka­rz.

 

tu nie było żad­nej innej trasy niż tak, którą ob­sta­wił… ―> Literówka.

 

Noc z 30 li­sto­pa­da na 1 grud­nia na 1944 roku… ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Lewej ręki, bez­wład­nie zwi­sa­ją­cej na tem­bla­ku… ―> Nie wydaje mi się, aby ręka na temblaku zwisała – wszak temblak ją podtrzymuje, a ręka nie zwisa, bo opiera się na nim.

 

(Ona jest spryt­na, ukry­wa się, ale tak zdo­ła­my ją wy­ku­rzyć… ―> Czy tu nie miało być: (Ona jest spryt­na, ukry­wa się, ale i tak zdo­ła­my ją wy­ku­rzyć

 

Za­gry­za zęby, przy­dłu­gie górne kły ka­le­czą mu dzią­sła. ―> Można zacisnąć zęby, ale obawiam się, że własnych zębów zagryźć nie można.

 

i zabić dzie­się­ciu ludzi na raz. ―> …i zabić dzie­się­ciu ludzi naraz.

 

Po za­pa­chu orien­tu­je się mniej-wię­cej w roz­kła­dzie domu… ―> Po za­pa­chu orien­tu­je się mniej wię­cej w roz­kła­dzie domu

 

jest pusty jak dry­lo­wa­na śliw­ka. ―> …jest pusty jak wydry­lo­wa­na śliw­ka.

Drylowana śliwka może jeszcze mieć pestkę, dopiero po wydrylowana będzie pusta.

 

Wiedź­ma bez słowa wska­zu­je mu wy­so­kie tremo. ―> Masło maślane – tremo jest wysokie z definicji.

 

i, od­sło­niw­szy szyję, do­pra­szać łaski. ―> Czy tu nie miało być: …i, od­sło­niw­szy szyję, do­pra­szać się łaski.

 

oczy świe­cą mu jak do­brze oszli­fo­wa­ny szma­ragd. ―> Oczu jest dwoje, więc chyba: …oczy świe­cą mu jak do­brze oszli­fo­wa­ne szma­ragdy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lubię koty, dlatego podchodziłam to Twojego opka jak do jeża. Ale podobało mi się, nawet bym klikła, ale już nie potrzebujesz. :)

O tym, co się w Twoim opku podoba, napisano tu już praktycznie wszystko. Mogę się tylko podpisać pod wcześniejszymi komentarzami. Natomiast jedno mnie trochę rozczarowało. Uważam, że mogłaś wcześniej zagrać kartą z synem Gottlieba (swoją drogą, czy nazwisko to przypadek?), bo to mocna karta. Właśiwie obaj Twoi bohaterowie byli zakładnikami losu, nawet jeśli jeden ma władzę, a drugi jest właściwie więźniem. I to jest motyw, który został mocno niewykorzystany.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

#Mytrix, bój się Boru!

 

@None, cześć i czołem!

 

Odpowiadając na Twoje pytania otwierające: 1) ale ja lubię wolmo… (tj. tak, masz rację, przepraszam :<), 2) dlaczego nie? Wątpię, by kobieta podobnej konduity i majętności (vide model rzadkiego samochodu, którym rozbijał się Fuhrer) oszczędzała na rękawiczkach. Zresztą – jest wiedźmą, ma do dyspozycji więcej środków niż tylko pranie.

 

Dokładnie taki, za jakimi nie przepadam,

A widzisz, dla mnie to dokładnie taki tekst, jakich zwykle nie piszę! Aż mi trochę wstyd. Niemniej cieszę się, że mimo “nietrafienia w klucz” doceniłeś “Kata” i zaapelowałeś o klika. ;) 

 

Sprawiało, że tekst kompozycyjnie utykał – zrobiłaś bowiem postacią pierwszoplanowa kogoś, od kogo nic nie zależy i kto w tym tekście równie dobrze mógłby być statystą.

I jest to działanie bynajmniej nieprzypadkowe. Teksty kultury przyzwyczaiły nas do wizji, w której Tajemnicza Istota (wampir/wilkołak/czarownica/wiedźmin/ktokolwiek) z uwagi na swoją tajemniczość bierze wszystko w swoje ręce. Ja zaś chciałam osiągnąć cel dokładnie odwrotny (czego skutkiem ubocznym, fakt, może być bierność bohatera). Myślę, że to się dobrze zawiera w tym zdaniu: “Alexander widział te obroże jeszcze w Berlinie, wtedy jeszcze wydawało mu się, że jest tajemniczą, groźną istotą, nad którą SS nie ma żadnej władzy.” Postaw wilkołaka przed machinerią państwa totalitarnego, a możesz z zaskoczeniem uznać, że jest równie bezradny co zwykły człowiek – a może i bardziej, bo przecież skoro JEST TYM CZYMŚ, to powinien móc zrobić COŚ. Ale nie może. Z na wskroś ludzkich względów.

A że fabuły jest mało – no wiem. ;) Ale nie zawsze muszą być pościgi i wybuchy, no nie? 

Dzięki!

 

@Reg!

Wilkołak w SS to, wbrew pozorom, pomysł nie taki z czapy wyjęty. Z inicjatywy Himmlera powstała (podobno, bo są jakieś głosy, że to niby propaganda – przyznam, że nie wiem, aż tak głęboko w historii nie siedzę) organizacja “Werwolf”, która w swojej symbolice nawiązywała do wilka. Samo “Werwolf” z niemieckiego oznacza właśnie wilkołaka. ;) Fakt faktem, w listopadzie roku 1944 była jeszcze w powijakach, ale uznajmy Alexandra za prototyp. ;)

Cieszy mnie Twoje uznanie i dziękuję za łapankę – jak zawsze niezawodna!

 

@Irko_Luz, 

witam na pokładzie, dziękuję, że zajrzałaś (i za deklarację klika – grzeje moje serduszko!). Przyjmuję Twoje argumenty, natomiast pozwolę się nie zgodzić co do zagrania kartą Gottlieba (nic mi nie wiadomo o jego nazwisku? Nawiązujesz do dosłownego tłumaczenia z niemieckiego?). Jestem z tej postaci, jak i ogółem z tego tekstu, całkiem zadowolona, głównie z powodu swego rodzaju minimalizmu. Znalazło się tutaj parę drobnych szczegółów, które moim zdaniem zyskiwały na znaczeniu właśnie dlatego, że są drobne. Wydaje mi się, że dalsza ekspozycja tej postaci byłaby nachalna.

I wydaje mi się, że napisałam o nim więcej, pisząc mniej.

Dziękuję Ci raz jeszcze za komentarz! 

I, ejże, naprawdę nikt nie chce piwa? Te piosenki są łatwe! No, przynajmniej jedna z nich.

No, nazwisko jakoś mi się samo przetłumaczyło. Choć przypuszczam, że poprawnie powinno brzmieć Gottlieber. To -er na końcu czyta się jak a.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nie, Henri Gottlieb, just Henri Gottlieb. To funkcjonuje jako imię lub nazwisko. ;)

Wiktorze, dziękuję za wyjaśnienia o wilkołakach i wyrażam radość, że mogłam się przydać. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja zaś chciałam osiągnąć cel dokładnie odwrotny (czego skutkiem ubocznym, fakt, może być bierność bohatera).

Rozumiem celowość zabiegu, niemniej i tak nie przepadam za biernymi bohaterami. Prawo autora. 

A że fabuły jest mało – no wiem. ;) Ale nie zawsze muszą być pościgi i wybuchy, no nie? 

Aj waj, a to fabuła się tylko z pościgów i wybuchów składa? Kurde blaszka, “Szybcy i wściekli” część siedemnasta musi być najbardziej fabularnym dziełem od zarania czasów. :P

Niemniej cieszę się, że mimo “nietrafienia w klucz” doceniłeś “Kata” i zaapelowałeś o klika. ;) 

Może mi się nie podobać, ale to wciąż bardzo porządny tekst. Pewnie nawet piórkowy, znając trochę lokalne gusta. Gdyby było w tym opowiadaniu trochę więcej opowiadania, to sam bym był na tak.

Wszystko już chyba zostało napisane ;) Mogę jedynie pogratulować świetnego opowiadania. Czytało się super yes

Opowiadanie w klimacie, który bardzo lubię, z postaciami na granicy świata zwierzęcego i ludzkiego. Przyznam, że na początku tekstu miałam problem z zapamiętaniem wszystkich nazwisk i stopni Niemców. Jako czytelnik, poczułam się trochę zagubiona. W miarę “rozkręcania się” opowiadania to wrażenie zniknęło.

Eksperymentujesz z narracją w czasie teraźniejszym, z własnego doświadczenia wiem, że to trudne, ale Tobie świetnie się udało. Podobnie, jak opisy świata odbieranego przez Alexandra poprzez zapachy. Dobrze uzasadniona motywacja głównego bohatera. Ujęła mnie postać Grimalkina i ogólnie koty widziane oczami wilka.

* przerwa na utwór muzyczny *

 

* Kam wydziera się jakby jutra miało nie być *

 

KOTÓW KAT MA OCZY ZIELONE, JA PAZURAMI TRZYMAM SIĘ ZA ŻYCIA BRZEG, MOJE DNI MAM JUŻ POLICZONE, CZEKAM AŻ ŚWIAT ZAZIELENI SIĘ NA ŚMIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEERĆ 

 

* Kam chrypnie na amen *

 

* koniec przerwy *

 

No to ten, kapitalny tekścik, buziaczki i całuski, dobrze się czytało, świetne opowiadanie, wszystko zostało już napisane, to co będę powtarzać, nie? Pozdróffki i do zobaczenia we Wro.

 

 

No dobra, to teraz na poważnie. Co prawda skłamałam pisząc, że to mój ulubiony tekst pióra Wiktora, bo od niedawna jest nim ten, który będzie można we wrześniu przeczytać w Fantazjach Zielonogórskich, ten jednak trafił do mnie na tyle sposobów, że nie sposób poddać się jego czarowi.

 

Podobała mi się tematyka, bajkowe elementy splecione z historią (gadające koty grające w szachy z żołnierzem Hitlera) a to wszystko gęsto usadzone w rzeczywistości. Tym większy fun miałam, że poprzedzający miesiąc śledziłam twój research do Kata i widziałam, jak zgrabnie wplatałaś i wzbogacałaś tekst o swoje odkrycia. Poważę się stwierdzić, że w początkowych scenach reseach był przytłaczający (masz kilka takich akapitów, które napakowane są niemieckimi nazwami aż się w głowie kręci), ale widać duży postęp od, na przykład, pierwszej wersji “Świtu nad doliną”.

 

Czarowali mnie bohaterowie. Frieda, nieobecna przecież przez większość historii, przez długi czas zdawała się raczej ładnym, atrakcyjnym wizualnie (sukienki, samochód, rękawiczki) elementem. Nie dałaś jej wiele do powiedzenia, natomiast czytelnik może na jej temat wiele wywnioskować. Przykład:

Trup Gottlieba ostro pachnie jodyną, jak ktoś, kogo przed śmiercią próbowano ratować.

Scena, w której unosi rękę, a wilkołak myśli, że go uderzy, jest słodka i uderza w czułe struny – doskonale wiesz, jakich emocji oczekujesz od czytelnika, i potrafisz to wyegzekwować jak niemiecki generał.

 

Główny bohater jest bierny, a jednak dzięki walce toczącej się w jego głowie potrafimy go zrozumieć (dobry background, jasno nakreślona motywacja i cel) i zacząć mu kibicować. Zabieg, na który się poważyłaś – brak działania – był ryzykowny i rozumiem, czemu taka postawa może się nie wszystkim podobać. To samo wymyślił scenarzysta Miasta 44 i dość by rzec, że była to moim zdaniem największa bolączna tego filmu. U ciebie na szczęście aż tak skrajnie nie jest.

 

Natomiast najbardziej w tym tekście kupił mnie język. Nie wiem, po ilu butelkach wina to pisałaś, ale zdania skrzą się błyskotliwymi porównaniami i poetyką, opisy trafiają do wyobraźni (choćby opis oddany za pomocą węchu i emocji, bez zmysłu wzroku), a żarty między Grimalkinem a Esterą przyjemnie balansują poważną przez większość tekstu historię.

 

Sporo tego, co mi wpadło w oko, było już wspomniane powyżej, ale jeszcze zacytuję:

Nazywa się Stryer, jest bardzo wysoki i wydaje się być uszyty na miarę aryjskich standardów urody.

Czarny mundur leży doskonale, kołnierzyk koszuli jest tak wykrochmalony, że mógłby nim sobie poderżnąć gardło.

Zewsząd pachnie strachem i świeżo upieczonym chlebem.

 Grimalkinie, ty go dusisz. Zejdź mu z twarzy, proszę.

 

Dawno już mi się nic nie podobało jak ten tekst. Gdyby zależało to ode mnie, to byłoby złote piórko murowane, a tak pozostaje mi trzymać kciuki, by w Loży znalazło się wystarczająco fanów kotów :) Buziaki!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dobry tekst. Zgadzam się z przedpiścami – bardzo fajny język, ze zdań-perełek niezły naszyjnik wyjdzie.

Szacun za research. Musiało być mnóstwo rycia po starych mapach, terminologii… No, szapoba, normalnie.

Z fabułą cieniej. I nie chodzi mi o wybuchy i pościgi, tylko o wydarzenia w ogóle. Tekst na prawie 50 kilo i właściwie to tylko jedna próba wkręcenia szpiega do serca wrogiego obozu. Jej skutki jakoś się rozmyły, ostatecznie nie miały znaczenia. I romansowa końcówka raczej nie po mojej myśli.

Wilkołacze komando też się nie przydało. Może dlatego, że wykończyły je ruskie niedźwiedziołaki? ;-)

– Wszyscy won.

“Won” to rosyjskie słowo. Czy niemiecki oficer by go użył?

Babska logika rządzi!

– Alle raus.

 

tak nieśmiało proponuję. Lub:

 

– Wszyscy precz.

 

No i ewentualnie z wykrzyknikiem.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

@None, 

Przyznam, że niezbyt rozumiem ten fragment Twojej wypowiedzi:

Gdyby było w tym opowiadaniu trochę więcej opowiadania, to sam bym był na tak.

Za pierwszym z brzegu źródłem, czyli Wikipedią: opowiadanie – krótki krótki utwór literacki o prostej akcji, niewielkich rozmiarach, najczęściej jednowątkowej fabule, pisany prozą. Wydaje mi się, że mieszczę się w definicji – może z opowiadaniem nieco innego rodzaju, nieco spokojniejszym i bardziej “opisowym”, ale jednak.

 

@grzelulukasie, 

dzięki i zapraszam do mnie ponownie!

 

@ANDO, 

Bardzo Ci dziękuję za słowa uznania i nominację do piórka – cieszę się, że tekst spodobał Ci się na tyle, byś uznała go za jeden z najlepszych w miesiącu, podobnie jak cieszy mnie odbiór zastosowanej narracji i zabiegu “zapachowego”. Polecam się na przyszłość!

 

@Kam_mod,

KOTÓW KAT MA OCZY ZIELONE KOT

PAZURAMI TRZYMA SIĘ ZA ŻYCIA BRZEG

JEGO DNI SĄ JUŻ POLICZONE

NIE WIE, ŻE ŚWIAT ZAZIELENIŁ SIĘ NA ŚMIERĆ!

Gratuluję, wygrała pani piwo (wobec niezgadnięcia drugiej piosenki wprowadzam do puli kolejne piwo, którym obdaruję kolejnego zgadywacza!)

Dzięki, bardzo zrobiłaś mi dzień swoim komentarzem (jak i nominacją do pierza). Jeżeli chodzi o research, sama lubię teksty, które o taki zawrót głowy przyprawiają – to dla mnie najprzyjemniejsza forma nauki czegoś nowego. Moje zboczenia mogą być niekiedy ciężkostrawne, przepraszam. :c 

po ilu butelkach wina to pisałaś,

Hm, o ile dobrze pamiętam, wcale nie było dużo… Ale za to dobre! Biały Anselmann, polecam!

 

@Finklo, 

witam na pokładzie! Przyjmij, proszę, ten naszyjnik z pereł, skoro zdania Ci się podobały. ;) 

Kwestię fabularną postaram się wybronić analogicznie jak w przypadku wypowiedzi skierowanej do None – myślę, że jest to nieco inny tekst niż moje pozostałe tutaj wrzucone, nastawiony na eksplorowanie trochę innej płaszczyzny. Nie stwierdzałabym jednak, że “tu się kompletnie nic nie dzieje” – jeśli rozbić te 50 kilo na sekwencję poszczególnych zdarzeń, to “coś” się jednak dzieje, i mam nadzieję, że nie kończy się kompletnym brakiem sensu. ;) 

Z tym “won” – trafna uwaga! Mytrix też słusznie prawi, będę to miała na uwadze na przyszłość.

 

Dziękuję Wam! <3

Piwa nie wygrałam, bo tyś mi panna sama powiedziała, że to bazuje na tej piosence, ale jeśli już w temacie alkoholicznym jesteśmy, to jak sobie zaczniemy stawiać te piwa, co je sobie wisimy za wzajemne bety, pomoce i inspiracje (”Kam tak słodko śpi, ale fajnie byłoby ją zabić”) to skończymy o szóstej rano w rynsztoku.

Nie mogę się doczekać :3

www.facebook.com/mika.modrzynska

Masz taki świetny styl pisania, ah! To nawet nie jest kwestia tego czy lekki czy nielekki, ale ma w sobie takie coś i to coś robi robotę. 

Pidżama Porno, mówisz? ;-) Aż dziw, ze jeszcze nazwa zespołu nie padła, skoro i tytuł i cytaty. (a nie, jednak Kam widzę wychwyciła :-) )

Często sięgasz po inspiracje piosenkami? Mnie sie zdarza.

 

"jego włosy mają ten szczególny odcień, którego Alexander nie widzi"

– fajne sformułowaine.

 

"Skrzaty nie szczały aby w dzieciństwie do mleka?"

– a to nie aby typowo słowiańskie? W folklorze germańskim też był ten motyw?

 

"Za kierownicą siedzi biały, długowłosy kot."

– przeciwstawne kciuki zwiększają możliwości, ale na czym ten kot siedzi, że nie tylko sięga do kierownicy, ale i widzi co przed maską? I jeszcze sięga do skrzyni biegów oraz pedałów gazu i hamulca.

 

"Ktoś rozebrał go do naga"

– w postaci zwierzęcej miał na sobie ubranie, że po przemianie powrotnej było z niego zdejmowane?

 

"– Potrafi pani odczytać przyszłość?

– Potrafię odczytać gazety."

– fajne.

 

"dlaczego Niemcy na cmentarz mówią „Friedhof”."

– gra słów dobra, ale mówią po niemiecku – jak by to brzmiało po niemiecku?

 

Tyle marudzenia. W mojej opinii chyba najlepszy z Twoich tekstów, przynajmniej z tych, które czytałem. W moim odbiorze w porównaniu z poprzednimi zbudowany dużo staranniej i z większym ładunkiem. Czyta się płynnie, w dodatku już od początku ciekawie naprowadzasz wątek percepcji. Obrazowo, dokładnie, bez lania wody (ba, nawet dałoby się miejscami rozszerzyć), można sobie wyobrazić niektóre sceny. Pisałbym o bibliotekę, ale już jest komplet.

No i niejednoznaczności są, to też dobre.

I jeszcze ten wtręt na końcu, gdy okazuje się, że chowańce nie tak do końca są zależne ;-)

 

Niezależnie od samego opowiadania widać, że potrafisz pisać “bardzo inaczej niż zazwyczaj”, a to spory atut, jeżeli pisze się dużo.

 

Edit: “Alexander” odmienia się jako “Aleksandra” (tak jak Linux – Linuksa).

Nie stwierdzałabym jednak, że “tu się kompletnie nic nie dzieje”

Nie twierdzę, że nic się nie dzieje, tylko marudzę, że mało się dzieje.

Babska logika rządzi!

Ostatnio gdzieś w komentarzach przewinęło się pytanie, czym się kierujemy zgłaszając dany tekst do piórka? Też się nad tym zastanawiałam, a dzisiaj rano przeczytałam “Kotów kata” i mogłabym powiedzieć, że tekst wciągnął mnie od pierwszych linijek, że używasz genialnych porównań, że klimat wojenny z całą swoją grozą jest świetnie oddany, że wspaniale pokazujesz ludzkie emocje, że fabuła jest intrygująca, że… itd. Ale powiem tylko, że opowiadania ma po prostu to COŚ.

Idę nominować.

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Przyznam, że niezbyt rozumiem ten fragment Twojej wypowiedzi:

Bo i wyraziłem się nieściśle. Gdyby w tym tekście fabuła odgrywała większą rolę, byłby w moich oczach piórkowy. A tak… Jest ładny, robi wrażenie, ale nie porywa. Cóż, teksty oceniam właśnie po historiach, jakie opowiadają – reszta to dla mnie ozdobniki.

@Kam_mod, 

względem inspiracji, w/w sytuacja chyba czyni Cię matką chrzestną S(zajb)ama Wiesz Kogo. Nie spiernicz tego!

 

@CharliseEileen, 

dziękuję Ci bardzo! Lejesz miód na moje serce. Pitny, rzecz jasna.

 

@Wilku-zimowy,

Ano Pidżama Porno. Ale jest jeszcze jeden utwór, podejmiesz wyzwanie? Piwo, piwo, piwo!

Czasami mi się zdarza. Nie jestem jakąś szaloną miłośniczką muzyki, więc najczęściej jest to bardziej związane z tekstem danego utworu niż nim samym jako dziełem muzycznym. Nawet w konkursie “Zatruty dźwięk” jakoś tak mi się odbiegło od pierwotnego założenia muzyki… 

Dzięki, że wpadłeś i cieszę się, że tekst Ci się spodobał. Względem fragmentów, które można byłoby rozszerzać – muszę przyznać, że był w fazie poprawek nieco skracany do limitu (a i tak przekroczył go o ponad 5 tysięcy znaków…). 

Edit: “Alexander” odmienia się jako “Aleksandra” (tak jak Linux – Linuksa).

Matko Boska Wolnostojąca, napisałam inaczej? O.O

 

@Finkla, 

przepraszam, następnym razem postaram się więcej. :c

 

@AQQ, 

witaj na pokładzie! Padam do stópek i rączki całuję w podziękowaniu i radości, że dostrzegłaś w “Kacie” to COŚ, co skłoniło Cię do nominacji. Dziękuję i polecam się na przyszłość!

 

@None, 

Rozumiem i szanuję. :D Może następnym razem trafię w Twoje gusta trochę bardziej.

Ano wszędzie masz “Alexandra” :)

Ta druga piosenka to też cytatem, czy nawiązaniem? Bo w sumie scena z samochodem we wsi przywołała skojarzenia z “Kocięta i szczenięta”, też Pidżamy (”patrzą na kociaki w szybkich autach, które szybko odjeżdżają (…) cały świat dzieli się a kocięta i szczenięta”).

 

Wilku,

Mirosław Bańko i serwis odmiana.net nie popierają twojej wersji. Przykład, który podałeś, jednak jest inny, bo tam x występuje na końcu, a nie w środku.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Hm, nie wiem jak w imionach, ale gdzieś na stronach sjp.pwn.pl były przykłady wyrazów “zwykłych”, z x nie tylko w końcówkach.

Bardzo ładna baśń o osobliwym klimacie będącym mieszanką braci Grimm i “okultystycznej III Rzeszy”. Podziwiam zwłaszcza Twoją umiejętność stosowania budujących atmosferę porównań: te buty stukające, jakby chciały wykrzesać iskry, te odniesienia do sytuacji na froncie czy znanych ówcześnie miejsc. Fajne od strony językowej i pozwalające zanurzyć się w tekście.

Od strony treści podziwiam, bo udało Ci się wykrzesać coś z oklepanego motywu “III Rzesza i okultyzm”. Mamy tu wszystkie podstawowe składniki – wiedźmę, wilkołaki, czary – ale konwencja baśniowa, dodana do romantycznej treści o upadłym rycerzu (na służbie u złego króla), zakochanym w poszukiwanej przez niego czarownicy, działa. Rozbudziłaś emocje, trzymasz napięcie do niemal samego końca i za to należą się największe brawa.

Czasem zdarzały się drobne grudki. Ot, nie do końca jasny dla mnie motyw z humanizowaniem Gottlieba i obecności jego syna. Bezwzględny nazista, postać o duszy czarnej jak węgiel też ma swoje plusy, a w konwencji baśniowej sprawdza się jak nigdy. Ale to, jak sama widzisz, raczej preferencja czytelnicza niż jakikolwiek zarzut :)

Tak więc jestem bardzo zadowolony z tego koncertu fajerwerków. Widać tu zmyślne połączenie konwencji, wykrzesujące emocje i napięcie :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

To pierwsze opowiadanie Twojego autorstwa (chyba, że natknęłam się na jakieś anonimowe fun-tastyczne), jakie przeczytałam. Początek był dla mnie doskonały, trzymał w napięciu, świetnie opisałaś świat z perspektywy Alexandra – pełen zapachów zamiast widoków. Druga część, już w domu Friedy, wydała mi się lekko przyspieszona (w porównaniu do początku), jakby mniej dokładnie opisana – a może to po prostu ja się rozpędziłam w lekturze? Widzę, że mój odbiór stoi w opozycji do None, któremu początek się dłużył :) Końcówka z kolei wydała mi się trochę… nagła, urwana? Może nazbyt prosta – ot, szczęśliwe zakończenie, a może po prostu chciałabym dowiedzieć się więcej, by historia jeszcze trwała. Pozostał jakiś niedosyt.

Styl i język, którym operujesz to miejscami prawdziwa magia. Grasz na mojej wyobraźni jak na instrumencie i tworzysz mi w głowie taki nastrój, że trudno oderwać się od lektury. Urzekł mnie ten fragment:

Obite suknem stoły przypominają zielone wyspy. Rozpięte na szpilkach mapy, maszynopisy, odręczne notatki i zdjęcia obsiadły je niczym roje bladych motyli.

Trudno o lepszą lekturę na wieczór (bo czytałam wczoraj). Co prawda jeszcze formalnie tego zrobić nie mogę, ale w moim osobistym rankingu nominowałabym tekst do piórka.

Pierwszą piosenkę pidżamy odgadłam już po tytule, drugiej nie :(

@Wilku-zimowy, 

a, myślałam, że chodzi Ci o coś innego niż “x”->”ks”. W tym przypadku zgodzę się z Kam_mod, internetowe podpowiadaczki sugerowały mi odmianę imienia zagranicznego w niespolszczonej formie.

 

@NWM, witam chlebem i solą!

Cieszę się, że taka aranżacja motywu okultystycznej III Rzeszy – kotleta trochę już odgrzewanego – przypadła Ci do gustu, tym bardziej, że starałam się zanurzyć ją w rzeczywistości, jak tylko mogłam. ;) Motywu Gottlieba pozwolę sobie nie wyjaśniać; objaśnianie własnych opowiadań mogłoby przypominać wiwisekcję żaby – dowiemy się, jak co działa, ale żaba przy tym zdechnie. O wiele bardziej wolałabym, byś zinterpretował jego rolę po swojemu. ;)

Jeśli zdołałam zafundować Ci koktajl emocjonalny do tego koncertu fajerwerków, to dumnam!

 

@Nir, 

w takim razie serdecznie witam i cieszę się, że zechciałaś do mnie wpaść (jak i zachęcam i zapraszam do lektury innych moich tekstów fruwających po NF i różnych innych miejscach). Względem odbioru tekstu – zwłaszcza w opozycji do opinii None – cóż mogę powiedzieć? Jeden rabin mówi tak, drugi rabin mówi…

No, wszystkim nie dogodzę. Nie mam zresztą nad tym specjalnej kontroli. Się pisze, jak się wydaje, że będzie ok.

Styl i język, którym operujesz to miejscami prawdziwa magia.

Sprawiłaś mi tym sformułowaniem niesłychaną przyjemność. Mam nadzieję, że inne moje teksty także nie zawiodą!

Dziękuję za deklarację zgłoszenia do piórka – to dla mnie ważniejsze niż samo pierze. 

 

 

No dobra, będzie podpowiedź! Druga piosenka to właściwie ballada, baaaardzo stara, pewne zapachy w tekście do niej nawiązują. 

Wiktorio, czy to było opowiadanie o miłości? Gestapo, duszenie kotów, Gross-Rosen – zaiste wielce romantyczną scenerię wybrałaś.

 

Początek bardzo brawurowy. Świetnie operujesz słowem, a w przypadku dynamicznych scen akcji, jesteś chyba tu najlepsza. Wrzucasz od razu czytelnika w kocioł egzotycznego świata, przyznam w dość imponujący sposób. I pewnie bym się tu jeszcze dalej rozpływał w superlatywach, gdyby to nie kolejny z Twoich tekstów, w którym to robisz, więc zdążyłem już to tego przywyknąć.

Ma to jednak też swoje minusy, a mianowicie chaos. Dużo postaci, niemieckojęzyczne nazwy miejscowości, które bez Googla nic nie mówią, i informacje dozowane po kawałeczku. Momentami trudno się w tym odnaleźć. Przyznam, że w pewnym momencie mnie to zmęczyło. Gdzieś w środkowej części opowiadania. Potem gdy już Aleksander trafił do wiedźmy, a akcja nieco zwolniła, tajemnice zaczęły się łączyć w całość, znowu zaczęło mi się podobać.

Duży plus za Ślężę, bo to nie mogło mi się nie podobać, nawet w wydaniu niemieckim.

Niewielka uwaga merytoryczna. Polskie nazwy miejscowości nie pojawiły się od razu po wojnie. Trwało to dobrych kilka lat, zanim stosowna komisja je nadała, a do tego czasu wciąż funkcjonowały nazwy niemieckie. Szczególnie w przypadku niewielkich wsi. U Ciebie ma się wrażenie, jakby wojna się skończyła i od razu nazewnictwo było polskie, bez okresu przejściowego.

 

Czego mi jeszcze tu brakuje? Postać głównego bohatera jest zbyt płytko przedstawiona. Rozumiem, że jako wilkołak ma instynkty zwierzęce, więc nie mogłaś zrobić z niego wrażliwego filozofa. Jednak nie potrafiłem się z nim utożsamić. Nie czułem jego złości, jego rozdarcia, czy dramatu. Inna sprawa, że złamany bohater, działający wbrew sobie, bo jest szantażowany… ta motywacja wydała mi się drogą na skróty. Stać Cię na więcej. 

I to jest sfera, nad którą chyba najbardziej musisz pracować. Owszem, Twoje opowiadania imponują dynamiką, ciekawą historią, umiejętnym wykorzystaniem słów i języka, ale po przeczytaniu chyba już czterech, ja nadal nie potrafię dostrzec w nich duszy Wiktorii.

Skrywasz tę duszę. Nie pokazujesz jej. Twoi bohaterowie to często takie bardzo samcze osobniki. Norweg – macho, łowca wielorybów, Norton – złamany buntownik, Aleksander – również złamany. Zimni, bezuczuciowi, tak jakbyś unikała obdarowania ich jakąkolwiek głębią. Dlaczego? Czy Wiktor Orłowski potrafi pisać bardziej emocjonalnie? Ja chcę odnaleźć w końcu kawałek Twojej duszy, a nie jedynie błyskotliwe popisy lingwistyczne.

 

Moja ocena 5.15/6, bo jednak opowiadanie mimo wszystko niezłe. 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przeczytałam i długo się zastanawiałam nad komentarzem. I w sumie powinnam się wywinąć skopiowaniem opinii None’a: “to jeden z tych, które ciężko mi się komentuje. Dokładnie taki, za jakimi nie przepadam, ale jednocześnie bezdyskusyjnie dobrze napisany.” Ale pozwolę sobie na jeszcze jeden cytat z jego komentarza, bo chyba najlepiej streszcza mój problem z tym tekstem (podobnie zresztą, mogę to retrospektywnie stwierdzić, z tym tekstem z Geo): “za każdym razem dokładnie wiedziałem (…) jakiej reakcji ode mnie oczekujesz”.

 

Właśnie. To był problem: czułam się w pewnym sensie emocjonalnie złapana w pułapkę, czułam się zakładnikiem emocjonalnym tego tekstu, a tego wyjątkowo nie lubię w literaturze ani filmie (vide moje komentarze i odczucia z okazji opowiadania “Miłość”). Może gdyby ta sama fabuła została umieszczona w nieco innym kontekście – co nie było niemożliwe, bo postać wilkołaka i wiedźmy pasuje do dowolnego settingu – a nie w piekle piekieł XX wieku, to poczucie byłoby mniejsze, bo dystans zarówno czytelniczy jak i historyczny inny. I nie jest tak, że odmawiam pisarzom prawa do pisania o II wojnie, ale zawsze czuję się nieswojo, kiedy jej koszmar jest tłem dla historii jednak rozrywkowych i dość płytkich. To samo miałam z Twoim krajanem, Markiem Krajewskim i “Festung Breslau”. To najwyraźniej dobra strategia, bo działa na wielu czytelników, ale musisz się liczyć także z tym, że przerysowanie emocjonalne, gra na skrajnych uczuciach zarówno bohaterów jak i czytelnika i prawie że manipulacja nimi dla części odbiorców będzie zniechęcająca. Bo dla mnie w tym tekście jest koncert fajerwerków (to nie jest nawiązanie do ulubionego elementu komentarzowego NWM-a, ale opis zastanej rzeczywistości literackiej), jest mocna przynęta emocjonalna, ale troszkę poza tym całość to wydmuszka. Efektowna, ale jednak tylko wydmuszka. Bohaterowie są typami, są sprawnie wpisani w wyznaczone im role, a świat jest tylko rekwizytem – sprawiającym wrażenie, że został wybrany tak, żeby ta emocjonalna przynęta była jak najtrudniejsza do odrzucenia. I w rezultacie te wszystkie emocje wydają mi się sztuczne, narzucone.

 

Co nie zmienia faktu, że jak zwykle bardzo sprawnie operujesz językiem, fabułą (choć ta nieco mi się dłużyła, ale może po części przez ten emocjonalny dyskomfort i bunt przeciwko pewnym elementom opowiadania), nieźle kreujesz bohaterów (aczkolwiek tu, jak dla mnie, mogłoby ich być nieco mniej, bo czytając na kilka podejść lekko się gubiłam w imionach i nazwiskach, co czyniło lekturę momentami ciężką i irytującą). Czas teraźniejszy mnie irytował tylko trochę.

 

Z mojej strony dwa babole:

Uwielbiam mur pruski

No, nie. Niemiec tak nie powie. W zależności od tego, co tam jest naprawdę, powinien być fachwerk albo szachulec.

 

irytujący jak fałszywa nuta w koncercie lubianej filharmonii

Filharmonia to instytucja lub budynek, koncert gra orkiestra.

http://altronapoleone.home.blog

Ale mi, Wiktorio, zaimponowałaś. To co tu wyprawiasz językowo, to w moim odczuciu twórczość bardzo wysokiej próby. I wiem, jest to dość śmiała teza, dodatkowo padająca ze strony de facto laika. Niemniej musiałem zacząć od pochwały tego niebywałego popisu, bo najwyższej próby zdań jest tutaj całe mnóstwo, a Ty z premedytacją nie dajesz się nacieszyć ich błyskotliwością, tylko atakujesz kolejnym, a potem jeszcze jednym. Wow.

Tak się składa, że mam rodzinę w Waldenburgu i w te wakacje zwiedzałem któryś już raz tamtejszy zamek, bo dowiedziałem się, że udostępniono zwiedzającym nazistowskie tunele. Stąd też na widok hasła “projekt Riese” oczka zaświeciły mi się błyskawicznie. Nie wiem, czy miałaś okazję widzieć tę ekspozycję, ale jest przedstawiona w duchu teorii spiskowej i aż się prosi o fantastyczną interpretację.

Po co robię taki rozwlekły wstęp? Bo kwiecistością języka i konstrukcją zawiązania akcji zręcznie zarzucasz wędkę, wprost wspominając o Riese. Jako osoba, która zna ten wycinek drugiej wojny światowej, być może naiwnie założyłem, że może trochę pospiskujesz w tym opowiadaniu. Okazało się jednak, że tekst jest o czym innym. Riese przepada, pojawiając się pod koniec i zyskując zdawkowe wytłumaczenie. Zamiast realistycznej historii muśniętej jakimś paranormalnym wątkiem, wpadają wilkołaki, wiedźmy, koty prowadzące pojazdy, magia i cała reszta. Z jednej strony jest to tylko mój prywatny niedosyt nad rozbudzonymi, lecz nie spełnionymi oczekiwaniami (a może źle zinterpretowanymi sygnałami?). Z drugiej natomiast, skoro wątek Riese jest właściwie nieistotny, po co umiejscawiać akcję w tym konkretnym miejscu, wspominać o tej konkretnej nazistowskiej operacji?

Główny bohater jest wilkołakiem i przeszło mi przez myśl, że być może to on może być jakoś powiązany z Riese. Na początku tekst jest realistyczny, a wątek fantastyczny subtelny. Gdy zaczęły się dziać te wszystkie baśniowe rzeczy, odrzuciło mnie to, bo nic nie wskazywało, że fabuła skręci w tak egzotyczną stronę.

Ponadto Alexander pląta się po kolejnych scenach jak statysta. Niby wszystko obserwuje i opisuje z wielką przenikliwością, a jednak odniosłem wrażenie, że jest popychany z miejsca na miejsce kolejnymi wydarzeniami, jakby nie miał albo nie chciał mieć na nic wpływu. Szkoda, bo reszta bohaterów wypadła, w moim odczuciu, całkiem soczyście. Choć i tu przyczepiłbym się do zbytniego wskazywania palcem, co jest czarne, a co białe. Widać, że z Gotlieba chciałaś zrobić postać o skomplikowanych motywacjach, jednak w narracji w odniesieniu do niego wprost pada, że jest zły. Z drugiej strony, gdy Frieda w końcówce, w nieco infodumpowym tonie wyjaśnia Alexandrowi i czytelnikowi większość niewyjaśnionego, sama określa się jako ta jednoznacznie dobra, która nie mogłaby nikogo zostawić bez pomocy, nawet SS-mana, nawet stwora, o którym wie, że może być szpiegiem i jej zagrozić. Jej postawa wygląda mi niewiarygodnie, zwłaszcza w perspektywie wojny, gdy wrogowie przeczesują teren, by odnaleźć dom Friedy. Taka była potężna, że się ich nie obawiała? Skoro tak, to po co się kryła?

I jeszcze na koniec dwa słowa o akcji. Z dwóch różnych biegunów są tutaj sceny. Albo widowiskowa akcja, porządnie napisana, ale jednak nie popychająca wydarzeń za bardzo do przodu, jak na ilość miejsca, które trzeba zużyć na jej opisanie. Albo Rozmowy, przemyślenia, wspomnienia, które w sumie też nie wnoszą aż tyle. Moim zdaniem jak na 46k, to może nie dzieje się tutaj za mało, ale z pewnością brakuje tu paru wyrazistych zaskoczeń.

Krótko mówiąc, opowiadanie jest napisane “bezdyskusyjnie dobrze”, ale jego lektura mnie zmęczyła.

 

Gestapo walczące z dolnośląską partyzantką wiedźm przy pomocy wilkołaka – wygląda to bardzo sensownie. Spodziewałem się wprawdzie Wolfensteina, a dostałem coś w rodzaju Franky’ego Furbo – ale też dobrze. Troszkę bym się czepiał proporcji – za długi początek, a nieproporcjonalnie krótki wątek romansowy, zwłaszcza w tej części powojennej. Jeśli chodzi o samą fabułę, nie bardzo zrozumiałem akcję z uprowadzeniem konwoju więźniów – skoro ci zniknęli już w pobliżu zasadzki Gottlieba, dlaczego (zgodnie z meldunkiem Stryera) pokazali się na drodze później, by ostatecznie zniknąć ponownie i nie dotrzeć do Gross-Rosen? I skąd strzelanina, skoro udało się konwój przeprowadzić niezauważony koło nosów Gottlieba i Alexandra? Przy okazji – miałem cały czas wrażenie, że coś mi umyka przez nieznajomość geografii Dolnego Śląska, zwłaszcza w wydaniu niemieckojęzycznym.

Co się tyczy samej narracji, tu odczucia mam ambiwalentne. Jej wybór musi być zawsze uzasadniony czymś więcej niż próbą napisania czegoś inaczej niż dotychczas. Tutaj czas teraźniejszy świetnie się sprawdza w epizodach z punktu widzenia Alexandra – podkreśla jego zwierzęcą zmysłowość i „uważność” – brawo za to rozwiązanie! Gorzej natomiast (bo właśnie bez czytelnego powodu) wypada w tych fragmentach obiektywnych (jak choćby pierwszy fragment). Momentami miałem wrażenie, że przyjęta konwencją staje się dla Ciebie ciężarem, jak np. w tym fragmencie z ciągłymi zmianami czasu:

4 grudnia spadł śnieg. Kolumny wozów żłobią w białym puchu płytkie koleiny, ze wszystkich stron otaczając masyw góry Zobtenberg. Uzbrojone furgonetki czatują u wylotu każdej drogi dojazdowej. Na znak Gottlieba sześcioma samochodami prawie trzydziestu ludzi wjedzie do wsi Silingtal od zachodu, druga, piętnastoosobowa grupa objechała już Geiersberg od południa i czeka w odwodzie, nasłuchując rozkazów przez radiostację.

Masz trochę błędów w niemieckiej pisowni. Nie będę się mądrzył, bo po co, ale chociaż to “hail” zmień. Bo bije po mordzie.

Takie sformułowania też trochę nieszczęśliwe: “Francji i Hiszpanii, by wreszcie przenieść się na teren Niederschlesien. “ Gdyby być konsekwentnym, to na terenie Frankreich i Spanien. Co oczywiście brzmi bez sensu.

Czytałem z dzieckiem na kolanach i niewątpliwie to jest główna przyczyna, dla której opowiadanie mnie przede wszystkim zmęczyło. Przyzwyczaiłaś już, że nie stronisz od eklektyzmu, ale gestapo z wiedźmami to dla mnie lody z mielonką. Niestrawne. Przynajmniej w wersji dramatycznej. Choć chyba najbardziej nie pasowały mi te koty, wzięte jakby z czegoś znacznie lżejszego i zupełnie zmieniające klimat opowieści. Źle zniosłem to zderzenie. Ale to są gusta, więc trzeba je traktować z przymrużeniem oka. I cały czas miałem wrażenie, że tekst jest napisany po łebkach, jakby zabrakło Ci cierpliwości do ostatecznego jego wygładzenia, przez co stale natrafiałem na nieprzyjemne drzazgi.

Było trochę smaczków, ale o tym już wiemy, że umiesz. Były. Nie popsułaś się :)

Zdaję sobie sprawę, jak słaby to komentarz, ale chwilowo zaznaczam swoją obecność jedynie takim. Może jeszcze się poprawię.

Jedna rzecz mnie jeszcze gryzła – ale może coś mi umknęło – czy to generalnie wygląda tak, że Niemcy bili Niemców, bo… chcieli złapać wiedźmę, która… nie wiem… broniła kogo popadnie? Czy nie woleliby już bić tych jeńców, skoro to było bez znaczenia? Z pewnością czegoś nie zrozumiałem. Ale to przez to dziecko na kolanach.

Lubię niemieckie i wilkołackie wątki, koty trochę mniej, ale też. Czyta się dobrze, język jest plastyczny. Zapewne można doczepić się różnych rzeczy, ale nie będę powtarzał, tego co już zostało powiedziane w powyższych komentarzach. W moim odczuciu wiedźmy są jakoś podejrzanie szlachetne, a happy end nieprzekonujący. Wiedźma zdecydowanie za łatwo zwycięża, za bardzo góruje nad swoimi przeciwnikami i nigdy nie traci panowania nad sytuacją, przeto dramatyzm i napięcie w ostatniej części opada. Nie zaszkodziłby moment w którym byłaby zdana na łaskę Alexandra, żeby mógł się wykazać jako szlachetna bestia i prawdziwy mężczyzna. W aktualnej wersji zawsze będzie jej głupiutkim kochającym pieskiem.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Dziwne opowiadanie. Jak właściwie każde Wiktoriańskie opowiadanie czytało się to-to dobrze, ale gryzie mnie dysonans między tym początkowym, twardym aspektem “history” i późniejszym “fantasy”.

Trochę zbyt drastyczny, przez co opowiadanie traciło na wiarygodności. Najpierw brud, potem tęcza. Zakrwawiona tęcza ;p

Koty fajne, wiedźmy i wilkołaki takie trochę meh. Choć napisane wprawnie, to jednak rozjeżdżało się i być może ostatecznie zostałem z wrażeniem: przekombinowane. Jakbyś na siłę chciała dodać tej prostej w gruncie rzeczy historii kolorytu, sięgając po dziwne rozwiązania.

 

Trzymaj się ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Zaczęłam czytać i pomyślałam sobie: ło borze, tylko nie wojna, Niemcy, zaduszanie kotów i zapewne splugawianie niewiast.

Ale potem okazało się, że koci dusiciel jest całkiem interesujący i wielowymiarowy, pojawiła się też odpowiednio skrojona wiedźma, no i koty, koty, zatrzęsienie kotów.

Budowa opowiadania pozwoliła na zaskoczenie mnie i zaciekawienie twistami oraz kreacjami głównych bohaterów, a wmieszanie ich w sprawy historyczne, potraktowane uważnym riserczem, zaplusowało w kwestii świata przedstawionego i osadzenia historii. Dla mnie to “tracenie na wiarygodności” było znacznie atrakcyjniejsze, niż gdybyś opowiadała dalej o wojnie bez tak wyraźnych magicznych akcentów. 

Tak jak Cobold zwróciłam uwagę na nieco po macoszemu potraktowany czas narracji, ale nie przeszkadzał mi w pozytywnym odbiorze. Poprzetykanie akcji zwierzęcymi rozmowami i ogólny dysonans zwierzę-człowiek, ułagodzony poprzez przenikanie i wmieszanie w to baśni, dobrze urozmaica akcję. Mogę stwierdzić, że to jest jedyna strawna dla mnie forma czytania o tych wojnach.

Nie zwróciłam jakiejś wielkiej uwagi na język, z tego względu jednak, że zwracam uwagę już głównie na błędy, bo poprawiam tyle tekstów dziennie, że inaczej nie dałoby się zachować zdrowia psychicznego. Skoro nie zwróciłam na niego uwagi to znaczy, że był dobry ;)

Jedyny tekst w tym miesiącu z nominowanych, któremu bez dłuższego wahania dałam TAK. Generalnie jedyny, któremu dałam TAK ;) Stworzył jakieś obrazki w mojej głowie i przemówił do wyobraźni.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

W ogóle to jestem trąba.

Kilka dni temu wrzuciłem komentarz na szybko i nawet nie sprawdziłem czy się dodało. A potem nie było mnie przez kilka dni i teraz muszę przepraszać za okropne opóźnienie :-) 

Ale do rzeczy. 

Tekst mocno przypomina ten o sukience, bo podobnie napisany. To znaczy dokładnie tak jak lubię – bardzo wizualnie, "akcyjnie", filmowo. Zamiast opisywać całokształt danej sceny, skupiasz się na detalach, robisz zbliżenia na poszczególne, drobne elementy – ślady opon na śniegu, ciemne sylwetki w lesie, kolor oczu – dzięki czemu scena nie dość, że nic nie traci na dynamice (w czym wydatnie pomaga czas teraźniejszy, może nie do końca konsekwentnie stosowany, ale to zupełnie nie przeszkadzało w czytaniu) to jeszcze zyskuje świetny, charakterystyczny i mocno wyczuwalny nastrój. Do tego wszystko celnie punktowane jest bardzo dobrymi i oryginalnymi metaforami – nic tylko pokiwać z wyrazem głębokiego uznania. 

No dobrze, że tymi metaforami to nie zawsze jest tak w punkt – na przykład to o gestapowcach wysypujących się z samochodu jak czarne przecinki spowodowało, że parsknąłem śmiechem (zwłaszcza, że wredna wyobraźnia podsunęła mi obraz kilkunastu Herr Otto Flicków wyskakujących z Kubelwagena) a w kontekście całej sceny to było raczej niepożądane. Albo:

Złość i poczucie obrzydzenia palą jak napalm.

Anachronizm, Aleksander nie mógł wiedzieć co to napalm. 

Widzę też zamiłowanie do efektownych rekwizytów – w "Sukience" była rusznica przeciwpancerna w charakterze karabinu wyborowego, a tutaj mamy terenowego mercedesa. Ogólnie to bardzo fajna sprawa, bo nadaje tekstom dodatkowy, charakterystyczny, zapamiętywalny sznyt, ale trzeba uważać na przesadę. Ten konkretny mercedes jest superfajny, to jeden z najbardziej złowrogich aut w historii, obok lamborghini aventadora, porsche 917 i rolls-royce phantom jonckheere. Ale zbudowano ich tylko kilkanaście i wszystkich używali najwyżsi notable, wliczając Hitlera. Pomijając fakt w jaki sposób czarownica takiego zdobyła, to jeżdżenie czymś takim wywoływałoby sensację i wzbudzało podejrzenia wśród żołnierzy. Zakładam, że wiedźma mogła sprawić że rozpływał się we mgle, sam zacierał za sobą ślady czy co tam jeszcze, ale tu właśnie pojawia się to, do czego zmierzam – czarownica jest zdecydowanie przekokszona. Jak ten snajper w "Sukience" (sorki, nie pamiętam imienia) mądry, dobry, zabójczo sprawny i przystojny, tak i czarownica tutaj – pozwala sobie na mercedesowy szoł bo wie, że nikt i tak nie namierzy tego bardzo rzucającego się w oczy auta, potrafi zatrzymywać kule, rozbijać uzbrojone konwoje, znikać transporty więźniów, mieszać na szwajcarskich kontach, a do tego jeszcze jest piękna. Aż rodzi się pytanie: Dlaczego sama nie pogoni hitlerowców w cholerę? Zapewne są powody, dla których tego nie robi, ale trudno kibicować komuś, kto nie ma równorzędnego przeciwnika. 

No i fabuła. 

Połączenie hitlerowców i wilkołaków jest nośne i często zresztą wykorzystywane, więc tu nic się w zasadzie nie gryzie i jest okej. Fakt, kiedy jest mowa o Niemcach i wilkołakach od razu widzę to:

https://youtu.be/xynLdCh2Uss

Ale każdy ma własną pulę skojarzeń i nie mogę krytykować tekstu dlatego, że ja mam nieodpowiednią :-) Chodzi mi o to, że opowiadanie rozpada się na szereg znakomitych opisowo, klimatycznie i emocjonalnie scen, a fabuła gdzieś się w tym gubi. A gdy już się znajduje wychodzi na to, że zbyt porywająca nie jest. Są przygotowania do rozprawy z wiedźmą, ktoś na kogoś zastawia pułapki, ale trochę się gubi kto na kogo, coś się dzieje, nieco chaotycznie, coś się stało z konwojem, a potem czarownica wszystkich ustawia i nie sprawia jej to żadnego problemu. Główny bohater w zasadzie nic nie robi, poza zakochaniem się w wiedźmie (który to wątek jest raczej zbędny). A potem happy end. 

No dobrze, może przedstawiam to w nieco zbyt ciemnych barwach i za bardzo lekceważącycm tonem, bo przecież źle nie jest. Ale po lekturze miałem wrażenie, że historia nie dotrzymuje kroku stylowi. Nie na nawet części mocy i nie robi nawet odrobiny takiego wrażenia, jak poszczególne sceny. (oraz postać Gottlieba – o tym zapomniałem, a facet jest świetnie przez Ciebie skonstruowany) Jak z doskonałym technicznie i wizualnie filmem, w którym fabułę potraktowano nieco po macoszemu. Wciąż oglądanie sprawia niebywałą przyjemność, ale pozostaje niedosyt. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Nowa Fantastyka