Nie czułam nic poza muzyką, która pulsowała i wnikała w skórę, tłumiła wszystko inne wokół, docierała do tkanek i niszczyła komórki, by budować je na nowo wedle własnego szeregu alikwotów, własnej harmonii, własnego wzorca nut…
Absolut. Nic poza. Ja i dźwięk. Nie, tylko dźwięk. Ja nie istniałam. To była melodia nieistnienia, nieżycia, połączenia ze Wszechświatem. Chaos odgłosów i metafizycznych brzmień, jedynie pozornie chaotyczny, a tak naprawdę przybierający formę obrazu, tworzący niesamowitą, obracającą się w zawrotnym tempie spiralę. Zapierające dech w piersiach fraktale Lapunowa. Odlatywałam. Miałam zamknięte powieki, a moje ciało drżało.
Ktoś pociągnął mnie za rękę. Odwróciłam się gwałtownie. Otworzyłam oczy. Rzeczywistość. Syldo. Magiczny okrąg został przerwany, musiałam przynajmniej na chwilę się zmaterializować.
– Chcesz jeszcze jedno piwo?
Przytaknęłam.
– Takie ze wzmacniaczem?
Przytaknęłam.
Syldo zaczął przeciskać się przez skaczący tłum. A ja ponownie zatopiłam się w muzyce. Chciałam być pochłonięta. Dźwiękowa stymulacja. Naprzemiennie niskie i wysokie tony rozbrzmiewające z elektrofonów. Niewidzialne morze płynące na mnie wprost ze sceny. Dławiłam się wodą pełną niedających się opisać w ludzkim języku szmerów, brzęków i dzwonienia.
– Kochanie? – Mój chłopak wrócił z dwoma kuflami seledynowochamoisowej substancji. Włożyłam słomkę do ust i piłam. W pewnym momencie zgasło światło, a muzyka przeszła w pisk, który stopniowo zmieniał się w szum odkurzacza. Traciłam kontakt ze światem. Ciemność, rura, kurz, dywan w domu babci. Nie powinnam tam iść. Za dużo czerni.
– Rossi! Chodź!
– Nie mogę – wymamrotałam. Syldo wziął mnie na ręce niczym dziecko. Na szczęście byłam mała. Znowu usłyszałam muzykę, a parę sekund później poczułam przenikliwe zimno. Czas. Brak czasu.
– Oddychaj. Spokojnie. Oddychaj.
Powoli uchyliłam powieki. Wbiłam wzrok w Spodek. Jakim cudem przed chwilą byłam w środku, a teraz patrzyłam na niego z tak daleka? Siedziałam na ławce. Obok mnie Syldo, a dalej Sini, Fidio i Kram. Spodek mienił się żółcią wymieszaną ze szkarłatem. Wyglądał, jakby powoli się wznosił, jakby zamierzał odlecieć. Statek kosmiczny.
– Oddychaj.
Otrząsnęłam się i głęboko wciągnęłam powietrze. Byliśmy po drugiej stronie ulicy, a do moich uszu ciągle dobiegała muzyka.
– Masz. – Syldo podał mi butelkę.
– Co to? – zapytałam, nie odrywając wzroku od Spodka.
– Tylko woda.
– Dzięki.
Wypiłam haustem ponad jedną trzecią butelki. Poczułam w ustach lekki posmak cytryny. Zaczęłam wracać… Spodek przygasł, muzyka ucichła, twarze nabrały kształtów, odzyskałam swoje ciało.
– Dasz radę iść?
– Mhm.
Wsparłam się na ramieniu Syldo, Sini pogłaskała mnie po głowie, szepcząc:
– Biedactwo.
Fidio i Kram zaczęli się całować. Szłam. Jeszcze tylko na sekundę odwróciłam się w stronę Spodka. Zamrugał na pomarańczowo. Szłam po chodniku o chropowatej powierzchni, którego szafirowe płyty oddzielone zostały od siebie różowymi paskami. Kicz. Wciąż trochę kręciło mi się w głowie i stopy za bardzo tonęły w podłożu, ale szłam.
To był piękny koncert, za dużo wypiłam, lecz niczego tej nocy nie żałowałam. Nowy system akustyczny zmienił scenę w Spodku w swego rodzaju świątynię muzyki elektronicznej, uczynił ją melodycznie magiczną. Trudno, że jutro będę miała paskudnego kaca, trudno, że pewnie uszkodziłam sobie słuch, trudno, że wybiegając z toalety, przewróciłam się i być może skręciłam sobie kostkę. Auć. Moja noga. Raz się żyje.
– Proszę pani, czy mogłaby mi pani pomóc?
Przede mną stał zakapturzony mężczyzna. Jego twarz ginęła w cieniu. Nie widziałam ani oczu, ani nosa, jedynie wolno poruszające się spierzchnięte wargi. I… dlaczego się zatrzymałam? Syldo i reszta byli tak przynajmniej dziesięć kroków przede mną.
– Czy mogłaby mi pani pomóc?
Zawahałam się, czy nie powinnam olać przybłędy w kapturze i pobiec za znajomymi, ale… nie mogłam. Wciąż byłam człowiekiem. Człowiekiem pozornie empatycznym.
– W czym pan potrzebuje pomocy? – zapytałam drżącym głosem.
– Chciałem wyciągnąć papierosa, ale za bardzo trzęsą mi się dłonie. Usiądziemy? – Ruchem głowy wskazał ławkę pod rozłożystym dębem.
– Tak – odpowiedziałam, bo rzeczywiście nie miałam już siły dłużej iść.
Spoczęliśmy obok siebie. Wyjął z kieszeni paczkę.
– Proszę. – Podałam mu papierosa, siląc się na uśmiech.
– Dzięki, ale i tak nie mam zapalniczki, a ty nie palisz, prawda?
Obrócił się w moją stronę, po czym zdjął kaptur. Był brzydki. Głównie przez wielkiego guza na czole. Paskudna narośl. Tętniąca, zielona, a może żółta, tylko zielona przez to jaskrawe światło. W nocy było jaśniej niż w dzień. Próbowałam patrzeć na wolno poruszające się wargi, ale guz… Dlaczego go sobie nie wyciął? Przecież teraz da się wszystko zmodyfikować. Takie boskie czasy. Ja sama rok temu pomniejszyłam sobie nos. A wstrętny guz usunęliby mu za darmo.
– Czy ty mnie słuchasz?
– Prze… prze… przepraszam – wyjąkałam, przenosząc wzrok na plamę na chodniku, bo już dłużej nie mogłam znieść widoku guza.
– Jaka jesteś Rossi? Jakbyś się opisała?
– Skąd znasz moje imię? – Przez parę sekund milczałam, po czym odparłam: – Jestem nijaka.
– Co to znaczy?
– Wata. Jestem jak wata. Wata bez formy, taka unosząca się w powietrzu.
Ciągle nie wiedziałam, co może nadać mi kształt. Ciągle szukałam. Być może ciągle byłam za młoda, ale przecież nie musiałam tego mówić.
– Dlaczego na mnie nie patrzysz?
Spojrzałam. Z twarzy nieznajomego zniknęły oczy i nos, i usta. Nie potrafiłam dostrzec nic poza guzem.
– Masz chłopaka?
– Miałam. Miałam, bo on nawet nie zauważył, że się oddaliłam. – Wskazałam palcem stojącą na przejściu dla pieszych grupkę. Kanciasta kropka. Czy oni skakali? Kropka poruszała się górę i w dół. W górę i w dół.
– Przykro mi.
– Mnie też. – Ponownie przeniosłam wzrok na chodnik.
– Trzymaj. – Nieznajomy położył tuż obok mojego uda drewnianą skrzyneczkę z wypalonym na wieczku motylem.
Popatrzyłam pytająco na guz.
– Otwórz ją, gdy będziesz chciała ponownie się ze mną spotkać – odpowiedziały niewidoczne usta.
***
Srebrne gwiazdki na suficie sypialni. Połknęłam trzy tabletki przeciwbólowe i do jutrzejszego ranka nie miałam zamiaru wychodzić z łóżka. Ostatnie, co pamiętałam to migoczący Spodek. Nie wiedziałam, kto przyprowadził mnie do domu. Pewnie Syldo. Zacisnęłam palce na poszewce, oblizałam wargi. Dzięki grubym kotarom w kolorze bordo w pokoju panował przyjemny półmrok. Nie chciało mi się myśleć. Dobrze, że jutro była niedziela. Dobrze, że najlepsze koncerty w Spodku odbywały się w piątki. Dwa dni na leczenie kaca.
Pukanie do drzwi. Cholera. Kto zakłóca moją ciszę?
– Proszę! – krzyknęłam.
Matka.
– Rozalia, to twoje? – Trzymała coś w ręce.
– Co? – Zmieniłam pozycję z horyzontalnej na półsiedzącą.
Drewniana skrzyneczka z motylem na wieczku.
– Skąd to masz? – Gula w gardle, kłucie pod lewym żebrem. Wyprostowałam palce, uwalniając poszewkę.
– Znalazłam na szafce w korytarzu. Myślałam… – Matka znowu się ogoliła i wydepilowała brwi na zero. Wyglądała jak podróbka obcego.
– Daj mi to. – Niemalże wyrwałam jej skrzynkę. – Dzięki. I czy mogłabyś przestać nazywać mnie Rozalią? Jestem Rossi.
Matka wyszła, wyjątkowo nie trzaskając drzwiami.
Dotknęłam opuszką motyla i przypomniałam sobie mężczyznę z guzem na czole. Czy rzeczywiście istniał? Czy naprawdę ze mną rozmawiał? Czy był jedynie wytworem mojego upojonego alkoholem mózgu? Wzdrygnęłam się i odłożyłam skrzynkę na bok. „Otwórz ją, gdy będziesz chciała ponownie się ze mną spotkać” – usłyszałam w głowie zachrypnięty głos nieznajomego.
– Ponownie spotkać – wyszeptałam, po czym zamknęłam powieki i zobaczyłam pulsujący guz. Nigdy.
Podniosłam się i ukryłam skrzynkę w szafie, na górnej półce, do której nie byłam w stanie sięgnąć bez stawania na krześle. Rok dwa tysiące sto dwudziesty trzeci, piąty września. Miałam dziewiętnaście lat, trzy miesiące i dwa dni. W dzienniku oprawionym w popielaty plusz narysowałam znak zapytania. Taki na całą stronę.
W niedzielę przyszedł do mnie Syldo. Najpierw obejrzeliśmy film o wymierających gatunkach niedźwiedzi, a potem uprawialiśmy seks. Długi, nudny i suchy. Kiedy już „po” leżałam na plecach, gapiąc się na gwiazdki – jedna była trochę naderwana i bałam się, że spadnie mi w nocy na głowę – zapytałam Syldo o mężczyznę w kapturze. Powiedział, że majaczę, że byłam tak schlana, że musiał na rękach zanieść mnie do domu i że z nikim nie rozmawiałam.
***
Od pamiętnej nocy, kiedy w nie do końca wiadomy sposób zostałam właścicielką tajemniczej skrzyneczki z motylem, minęły ponad trzy lata. Ciągle spotykałam się z Syldo, chociaż prawie przestaliśmy się ze sobą bzykać i wspólnie spędzany czas poświęcaliśmy głównie na rozmowy o problemach społecznych i politycznych, zastanawiając się, kiedy wreszcie dojdzie do wojny. Takiej, która obejmie cały świat.
Kółko naszych wspólnych znajomych uległo znacznej redukcji. Sidi wyjechała do Niemiec, gdzie podobno poznała oszałamiająco przystojnego Włocha i dwa miesiące temu, w środku wyjątkowo mroźniej zimy, wyszła za mąż, a Fidio zostawił Kram, po tym, gdy się okazało, że regularnie zdradzała go z kolegą ze Zrzeszenia Nowoczesnych Astronautów, i udał się w podróż na Daleki Wschód w celu zgłębiania technik medytacji Zen.
Leżałam na dywanie z nogami w górze i liczyłam unoszące się w powietrzu cząstki. Kosmate, fruwające robaczki widoczne jedynie w powietrzu oświetlonym jaskrawym słońcem. Zawieszeni na niewidzialnych linach cyrkowi akrobaci. Taaa…
Za rok, dwa miesiące i dwa dni w Warszawie miała odbyć się Olimpiada Lekkoatletyczna. Syldo przygotowywał się do rzutów oszczepem – już od pięciu lat startował w tej konkurencji – a ja… ja po raz pierwszy załapałam się do reprezentacji Polski w biegach na rękach.
Codziennie przynajmniej dwie godziny intensywnie ćwiczyłam. Spięcie mięśni nóg, pośladków, brzucha, właściwe ustawienie i świadomość własnego ciała, plank, hollow body, a przede wszystkim koncentracja i pokonanie strachu. Chciałam wygrać. Chciałam dostać medal. Mógł być brązowy, ale za wszelką cenę chciałam sobie udowodnić, że jestem dobra.
Powoli się podniosłam, zadzwoniłam po taksówkę, włożyłam kurtkę przeciwdeszczową, złapałam w rękę plecak i pojechałam do kliniki.
– Rozalia Matkowicz?
– Tak. – Kobieta w recepcji uśmiechnęła się szeroko. – Pierwsze piętro, pokój sto dziesięć. Doktor już na panią czeka.
Ostatni raz byłam tutaj, gdy zmniejszali mi nos. A teraz zamierzałam wszczepić sobie specjalne „druty” w ręce i zmodyfikować skórę po wewnętrznej stronie dłoni. Tylko po to, by lepiej biegać. Oczywiście wszystko w ramach dopuszczalnych przez regulamin olimpijski.
– Wykonamy oba zabiegi naraz. – Lekarz nie patrzył na mnie, lecz na jakiś punkt za moimi plecami. Miał brodę, krzaczaste brwi i wyjątkowo pomarszczone czoło. – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pojutrze będziesz mogła wrócić do domu. Bandaże zdejmiemy ci za dwa tygodnie, ale przez następny miesiąc musisz wstrzymać się z ćwiczeniami. Rozumiesz?
Pokiwałam głową.
Sala operacyjna, zbyt intensywne światło, wygodne łóżko w kolorze cytryny. Odleciałam, by po paru godzinach przebudzić się w szpitalnej sali. W głowie słyszałam muzykę, tak głośno jakby przynajmniej część mnie znajdowała się na koncercie w Spodku. Obraz delikatnie migotał.
– To normalne efekty po narkozie. – Głos lekarza. Przytłumiony, dobiegający jakby zza niewidzialnej ściany, z trudem przebijający się przez wyimaginowane, elektroniczne dźwięki. I rozmazane czoło doktora z głębokimi niczym kaniony w Ameryce Północnej zmarszczkami. Wysiliłam się na uśmiech.
– Masz teraz super silne ręce.
Muzyka trochę ucichła.
Spojrzałam na bandaże. Ładne. Biało-niebieskie. Poczułam mrowienie w palcach obu dłoni. Przełknęłam ślinę i zamknęłam powieki, by zobaczyć siebie na bieżni. Biegłam na rękach, coraz szybciej i szybciej, wyprzedzałam dziewczynę o kruczoczarnych włosach, chyba Japonkę, a potem strasznie chudą blondynkę, byłam pierwsza, wygrywałam. Brawo, brawo. Oklaski tłumu, złoto, uściski i kwiaty. Z oczu leciały mi łzy szczęścia, a ja bardzo rzadko bywałam szczęśliwa.
Tak, jak obiecał lekarz, po dwóch tygodniach zdjęli mi bandaże, a po miesiącu wróciłam do ćwiczeń. Determinacja i trening. Tylko dzięki nim miałam szansę na wygraną. Prawie zaprzestałam spotykać się z Syldo. On też zresztą nie miał dla mnie czasu. Też ćwiczył. Obydwoje musieliśmy być twardzi.
Stanęłam przodem do ściany, położyłam dłonie na podłodze, po czym przeniosłam barki nad dłonie, podniosłam kolana, odepchnęłam się rękoma od podłogi i schowałam głowę między ramiona. Patrzyłam między kciuki, spinając mięśnie brzucha i przyciskając żebra do kręgosłupa. Koncentracja. Wzięłam głęboki oddech. Przecinające się linie, sztywne, a jednocześnie giętkie. Siła. Podeszłam jedną stopą bliżej dłoni, ugięłam nogę w kolanie i stanęłam na palcach stopy. Druga noga została w tyle… Ugięłam nogę, która była bliżej dłoni, odepchnęłam się nią od podłogi, drugą nogę przenosząc nad głowę i wyciągając ją jednocześnie mocno w górę, w stronę sufitu. Wyskoczyłam. Ku niebu, ku chmurom, ku nieśmiertelności. Stanie na rękach z wyskoku. Łatwizna. Banał. Każdego dnia próbowałam trudniejszych ćwiczeń. Aż do…
To był siódmy lipca, parę minut po dziewiętnastej. Wyszłam na rękach z mieszkania. Szorstka wycieraczka, zimna posadzka i cel mojej wyprawy – schody! Jedna ręka, druga ręka. Pierwszy schodek, drugi schodek… BUM. Straciłam równowagę, uderzyłam głową o betonowy kant, przekoziołkowałam się i spadłam. Nastała ciemność, ale jedynie na chwilę. Po ułamku sekundy świat wrócił i poczułam silny ból w prawym przedramieniu. Na podłogę kapała krew. Chyba z czoła.
– Pomocy! – krzyknęłam.
Na szczęście matka i ojciec wyjątkowo byli w domu.
– Roz… Rossi! Skarbie!
Dopadli do mnie z przerażeniem w oczach.
– Spokojnie.
– Ostrożnie. Pomóż mi z tej strony. Nie… Zadzwoń po pogotowie. Szybko.
– Uważaj, bo ona… jej się mogło coś stać z kręgosłupem.
Nic mi się nie stało z kręgosłupem, ale połamałam sobie w dwóch miejscach kość przedramienia prawej ręki, a poza tym rozcięłam głowę i zdarłam skórę na obu łokciach. Brutalny koniec mojej sportowej kariery. Gdy nastawiali mi kość, przy okazji usunęli też „druty” wzmacniające. A siódemka to niby liczba przynosząca szczęście…
W dzień olimpiady siedziałam na widowni, ale częściej patrzyłam na swoje ręce niż na arenę. Mimo tych wszystkich przejść, które je spotkały, wciąż były ładne – gładkie, bladokremowe, nieowłosione. Dopiero gdy ogłoszono zawody w rzucie oszczepem, skoncentrowałam się na fruwających w powietrzu prętach. Zmrużyłam powieki i ujrzałam wojowników polujących na dziką zwierzynę. Krew cieknąca po futrze rozwścieczonego niedźwiedzia…
„Am, czy ja tracę zmysły?” – zapytałam się w myślach, po czym zacisnęłam palce na kolanach, parę razy mrugnęłam i znowu zobaczyłam wystrojonych w obcisłe kostiumy dryblasów.
Syldo wykonał trzy niesamowite rzuty i zdobył drugie miejsce. Był z siebie taki dumny. Jeszcze tego sama dnia wieczorem poszliśmy z Fidio uczcić jego sukces w restauracji na Marszałkowskiej. Zamówiliśmy dwie olbrzymie pizze i sałatkę z czarnymi oliwkami, serem feta i całkiem smaczną turkusową rośliną, której nazwy nie znałam.
– Chcesz dotknąć? – Syldo przesunął w moją stronę srebrny medal.
Przejechałam opuszką palca wskazującego po cyfrze dwa. Westchnęłam. Odwróciłam medal na drugą stronę, wbiłam wzrok w boginię zwycięstwa i pomyślałam, że moja egzystencja nie ma już dłużej sensu. Przegrałam w biegu życia.
– Co tak milczysz?
– Jestem zmęczona. – Wzruszyłam ramionami, po czym włożyłam do ust oliwkę. Bardzo lubiłam ten gorzko-cierpkawy smak.
Do końca spotkania prawie się nie odzywałam. Syldo i Fidio rozmawiali o planach na następny weekend – tenis, kino albo brydż. Wszystkie propozycje odpadały. W tenisa nie mogłam grać ze względu na wciąż nie do końca sprawną prawą rękę, w kinie wyświetlali obecnie same głupie filmy, a do brydża brakowało nam jednej osoby, bo przecież Fidio nie był już z Kram.
***
Trzy tygodnie po zwycięstwie Syldo w środku nocy spadła mi na prawy policzek srebrna gwiazdka z sufitu – ta, co była trochę naderwana. Strasznie się wystraszyłam, oczami wyobraźni widząc włochatego pająka, która zamierza wygryźć dziurę tuż obok mojej powieki. Krzyknęłam, budząc matkę.
– Rozalia! Rozalia! Otwórz drzwi! Co się stało?! – Ojca nie było w domu. W sumie to nie wiedziałam, dlaczego.
Zajęło mi dobre parę sekund, zanim zorientowałam się, że nie jestem atakowana przez żadnego stawonoga, lecz przez kawałek błyszczącego papieru. Zapaliłam światło i odkrzyknęłam:
– Już wszystko dobrze! Miałam tylko zły sen! I nie mów do mnie Rozalio! Nienawidzę tego imienia.
Ostanie zdanie wyszeptałam, więc pewnie go nie usłyszała.
– Okej. To znaczy – będę mówić Rossi. A nie okej, że masz koszmary. Co ci się przyśniło? Możesz mnie wpuścić?
Chwilę się zawahałam, po czym przekręciłam klucz. Matka miała na twarzy zielony krem, który w połączeniu z łysiną, sprawiał, że wyglądała niczym krwiożercze monstrum z idiotycznego horroru, który oglądałam, kiedy jeszcze byłam dzieckiem, i gdybym nie wiedziała, że to ona, zapewne znowu zaczęłabym się wydzierać. Podeszła do mnie na palcach i położyła dłoń na moim ramieniu:
– Rossi, martwię się o ciebie.
– Dlaczego? – zapytałam, patrząc na nią złowrogo.
Zacisnęła wargi, uniosła lekko brwi, ale nic nie odpowiedziała.
– Okej. – Uśmiechnęła się smętnie. – Idź do łóżka, bo zmarzniesz. I… i śpij spokojnie.
– Śpij spokojnie – powtórzyłam, kiedy już wyszła na korytarz, po czym wzięłam do ręki srebrny papierek. Podobno, gdy zobaczy się spadającą z nieba gwiazdę, trzeba pomyśleć jakieś życzenie. Hm, czego mogłabym sobie życzyć? Żeby poprawiły się moje relacje z Syldo? Tylko po co? On był znudzony mną, a ja nim. Żeby dostać po studiach dobrą pracę? Czy rzeczywiście miało to jakiekolwiek znaczenie, ile kasy będę zarabiać? Nie uważałam się za materialistkę, a poza tym byłam jedynaczką i zapewne mogłam liczyć na pomoc ze strony rodziców, a przynajmniej ojca. Żeby odzyskać pełną władzę w rękach i za parę lat wystartować w olimpiadzie? Medal, a potem co? Zwycięstwo – szczęście na chwilę, a ja potrzebowałam szczęścia na dłużej. Zmięłam gwiazdkę i wyrzuciłam do kubła na śmieci.
Następnego dnia wybrałam się na koncert do Spodka. Sama. Wypiłam cztery piwa ze wzmacniaczem i trzy razy wciągnęłam kokę w śmierdzącej chlorem toalecie. Muzyka rozrywała mi tętnice, zastępowała krew szafirowym płynem, docierała do serca, po czym cięła je na drobne kawałki, które przenikały przez skórę i wirowały w oparach boskiego dymu wymieszanego z potem ludzkiego szaleństwa.
Nie miałam pojęcia, jakim cudem nad ranem na własną rękę zdołałam zamówić taksówkę, wrócić do domu, zdjąć przepocone ciuchy i położyć się do łóżka. Przebudziłam się po siedemnastej, oczywiście z potwornym kacem. Założyłam szlafrok, przemyłam twarz i z butelką mineralnej w ręce poczłapałam do salonu.
Ojciec siedział na kanapie ze wzrokiem utkwionym w telewizor. Wyglądał niczym wycięty z fotografii zamieszczonej w podręczniku historii o poprzednim stuleciu. Popielate spodnie, flanelowa koszula w kratę, siwe włosy i do tego te grube, wykonane na specjalne zamówienie, kosztujące fortunę okulary, o które matka kłóciła się z nim przynajmniej raz na miesiąc. Bo… przecież nikt już dzisiaj nie nosił szkieł. Szybki zabieg laserem i wada skorygowana do zera, ale ojciec kochał antyki. Sam był jak antyk.
– Roz… Rossi… – wymamrotał, kiedy tylko spostrzegł, że pojawiłam się w pokoju.
– Tak? – Spojrzałam na niego pytająco.
– Znowu nie będzie wojny. – Westchnął ciężko i przetarł czoło bawełnianą chustką.
Zajęłam miejsce obok niego i skierowałam wzrok na ekran. Prezydent Stanów Zjednoczonych, premier Wielkiej Brytanii i Generalny Naczelnik Zjednoczonych Terytoriów Chin i Korei Północnej z uśmiechami na pucołowatych twarzach siedzieli razem przy stole. I co z tego, że uśmiechy były sztuczne? Wojny nie będzie, a zdaniem ojca ten trwający od dziesięcioleci pokój prędzej czy później doprowadzi ludzkość do zagłady. Naczelnik wręczył najpierw prezydentowi, a potem premierowi lśniące statuetki gołębicy z rozczapierzonymi skrzydłami, która trzymała w dziobie zamiast gałązki flagę, prawdopodobnie Zjednoczonych Terytoriów. Trzej wystrojeni w grafitowe garnitury politycy pokiwali głowami i raptownie zniknęli, bo ojciec wyłączył telewizor.
– Rossi… Ja się poddaję.
– Co? – Założyłam nogę na nogę, po czym wypiłam porządny łyk wody.
– Nieważne. Masz ochotę na pieczone ziemniaki?
Pieczone ziemniaki… Nie, nie miałam apetytu. Chciało mi się jedynie pić.
– Nie, muszę się położyć – wybełkotałam.
– Przecież dopiero wstałaś.
Podniosłam się i skierowałam w stronę drzwi, ale zanim wyszłam, odwróciłam się jeszcze na chwilę i zapytałam:
– Gdzie jest mama?
– U tatuażysty. Powiedziała, że chce mieć wokół lewego sutka wytatuowany jakiś łańcuch albo sznur. Już teraz nie pamiętam, to znaczy, nie za bardzo ją słuchałem. Wiesz, Rossi, ja jestem zmęczony.
– Ja też. – Odpowiedziałam, wychodząc.
Niczym lunatyk pokonałam korytarz i znalazłam się w tonącej w półmroku sypialni. Połknęłam tabletkę przeciwbólową i położyłam się na dywanie, stopy oparłam o szafę. Zmęczenie, znużenie, nuda, nieistnienie. Pragnęłam przestać być, rozpuścić w powietrzu, nigdy nie urodzić. Wata. Wata niczym żywy organizm pełzająca po podłodze, przedostająca się przez szparę do środka szafy, sunąca ku górze, aż do…
Gwałtownie zmieniłam pozycję z półleżącej na wyprostowaną, otworzyłam plastikowe drzwi, przysunęłam krzesło, ostrożnie się na nie wspięłam i sięgnęłam na górną półkę. Skrzynka z motylem. Ciągle tam była. Tylko motyl zniknął pod grubą warstwą kilkuletniego kurzu. Kichnęłam. Raz, drugi, trzeci.
Usiadłam na łóżku, położyłam skrzynkę na kolanach i ostrożnie uchyliłam wieczko.
***
– Kim ty jesteś?! Co ty tu robisz?! To pokój Rossi! – Syldo stał w progu sypialni z czerwonymi wypiekami na policzkach i krzyczał. Krzyczał, krzyczał, krzyczał. A gdy zamilkł, podbiegł do mnie, złapał za ramiona i zaczął trząść, ponownie wrzeszcząc:
– Co ty jej zrobiłeś?! Ty cholerny dziwolągu! Ja cię zabiję! Zabiję… zabiję… zabiję…
Mówił coraz ciszej i ciszej, a wraz ze zanikającym głosem słabł jego uścisk. Ostrożnie się uwolniłam i zrobiłam dwa kroki do tyłu. Syldo na moment znieruchomiał, po czym bez słowa opuścił pokój, a ja spojrzałam w lustro. I… nie ujrzałam tam siebie, tylko mężczyznę z guzem. Zakryłam dłońmi twarz.
Dziwaczne potrzeby i pragnienia. Zielona łąka i fruwające nad nią motyle. Kolorowe, radosne, jakieś takie nierzeczywiste, jakby wykreowane w programie do grafiki trójwymiarowej, zbyt perfekcyjne, zbyt sztuczne, zbyt martwe. Dotknęłam palcem guza. Był miękki, lekko chropowaty i bardzo ciepły. Przygryzłam dolną wargę, wbiłam paznokcie w uda i zaczęłam sobie przypominać… a może nie przypominać, tylko uzupełniać czas, który ukradła mi skrzynka.
Koncert w Spodku, ten, na który poszłam sama, piwo, dragi i kac. Światowy pokój i ojciec w okularach. Totalna, masakryczna, wszechogarniająca depresja. Jego i moja. Przede wszystkim moja. Za wszelką cenę musiałam coś zmienić. Wizyta w szpitalu, u tego samego lekarza, który zmodyfikował mi ręce. On był specem niemalże w każdej dziedzinie. Super mózg. Bardzo długo ze mną rozmawiał, a potem wysłał do psychologa, takiej miłej kobiety o różowo-błękitnych włosach i bardzo długich rzęsach. Ona też dużo mówiła i pytała o wiele rzeczy, ale ja byłam pewna swojej decyzji.
I mimo niezadowolenia ze strony rodziców – ba, ojciec, gdy usłyszał, co chcę zrobić, najpierw zbladł, potem na mnie wrzeszczał, a na koniec oznajmił, że już nigdy więcej nie zamieni ze mną słowa – rozpoczęłam proces zmiany płci. Powolny i staranny.
Najpierw uregulowałam kwestie prawne, potem brałam androgeny, miałam przeprowadzoną obustronną mastektomię, usunięto mi macicę i jajniki, wykonano kilkanaście operacji plastycznych twarzy. Wszystko szło jak po maśle, aż nagle coś się zepsuło i urósł mi na czole guz. I…
Wróciłam z krainy wspomnień i poczułam spływające po policzkach łzy. Bałam się, nie wiedziałam do końca czego, ale cholernie się bałam. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego otworzyłam tę przeklętą skrzynkę? Przecież ja tak naprawdę nie chciałam być motylem.
Sięgnęłam po leżący na stoliku telefon i zadzwoniłam do szpitala. Umówiłam się na wizytę jeszcze dzisiaj wieczorem.
– Chcę przerwać terapię – oznajmiłam, kiedy tylko znalazłam się w gabinecie lekarza cudotwórcy.
Doktor podrapał się w lewe ucho, czyniąc swoje zmarszczki na czole jeszcze głębszymi, i powiedział:
– Na tym etapie grozi to poważnymi powikłaniami. Am. Tego nie da się tak po prostu przerwać. Najpierw musimy dokończyć parę rzeczy, a potem ewentualnie krok po kroku zacząć się cofać.
– Ja już nie chcę, rozumiesz? Teraz. Zaprzestaję brać hormony i nie zamierzam iść w tym do przodu ani tego odwracać.
– Nie rozumiem. Musisz się na coś zdecydować, nie możesz być… – nie dokończył, lecz wstał, wyciągnął dłoń w moim kierunku i po chwili dodał: – Jedź do domu, porządnie się wyśpij i wszystko jeszcze raz na spokojnie przemyśl. I nie martw się o guza. Po zakończeniu terapii bez problemu go usuniemy.
Wyszłam ze szpitala, cała się trzęsąc, a kiedy taksówkarz zwrócił się do mnie per „pan”, wybuchnęłam histerycznym płaczem.
– Przepraszam… Czy… Co się panu stało? – Mężczyzna patrzył na mnie, a raczej na moją narośl z szeroko otworzonymi oczyma.
– Nic. Proszę jechać. Na ulicę Kościuszki, numer cztery.
Ruszyliśmy. Przestałam płakać, wysmarkałam nos, po czym zacisnęłam palce na pasku od spodni. Taksówkarz włączył radio. Jakaś nieznana mi wokalistka śpiewała o nieszczęśliwej miłości i uschniętych różach, a ja zgrzytając zębami, obserwowałam mijane budynki, drzewa, ludzi, uciekającą rzeczywistość. Kim ja niby teraz byłam? Człowiekiem z guzem.
Gdy już znalazłam się w domu, wzięłam zimny prysznic i z obrzydzeniem spojrzałam w lustro. Oprócz tego, że na czole wyrosło mi jakieś świństwo, wyglądałam jak mężczyzna. Taki odrobinę zniewieściały, ale jednak facet. W porównaniu do poprzedniej wersji miałam dużo większy nos, bardziej kwadratową szczękę i ohydne, krzaczaste brwi w kolorze cynamonu. Wzdrygnęłam się i drżącą dłonią zakryłam usta. Przypomniałam sobie o skrzyneczce. Może, kiedy z powrotem ją zamknę, czas się cofnie i przeniosę się do tego dnia, kiedy zobaczyłam w telewizji gołębicę z flagą w dziobie.
Pobiegłam do sypialni z zamiarem przeszukania szafy, tylko… tam już nie było czego przeszukiwać. Łóżko, stolik i bieżnia treningowa. Ruszyłam na korytarz i przeklinając, rozsunęłam drzwi wbudowanej w ścianę garderoby.
– Kurwa! Gdzie to jest?!
Same szmaty, ręczniki, poszewki i buty. Garściami wyrzucałam cały ten syf na podłogę.
– Rossi? – Nawet nie zauważyłam, że tuż obok mnie pojawiała się matka. – Co ty wyprawiasz?
– Nic, kurwa, nic. Co cię to obchodzi? – Z całej siły kopnęłam czerwony trzewik ze świecącymi, żółtymi sznurówkami, po czym oprałam się o wieszak, ciężko westchnęłam i zapytałam:
– Gdzie jest tata?
Matka popatrzyła na mnie jak na wariatkę.
– Przecież ojciec nie żyje.
– Co?! Jak? Kiedy? – Złapałam ją za rękę i wymamrotałam: – Jak to się stało?
– Rossi, wszystko z tobą dobrze? Przecież… prze… przecież ojciec dwa miesiące temu popełnił samobójstwo.
Samobójstwo. W milczeniu uprzątnęłam bajzel, którego byłam sprawczynią i zamknęłam się w sypialni. Czy tata zabił się z mojego powodu? Byłam mentalnie wstrętna i zasługiwałam na guza. Postanowiłam, że nie będę go usuwać.
***
Rok dwa tysiące sto trzydziesty ósmy, siedemnasty czerwca, godzina ósma czternaście. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej w sojuszu z Wielką Brytanią wypowiedziały wojnę Zjednoczonym Terytoriom Chin i Korei Północnej. Zgłosiłam się do wojska. Nie przeszłam komisji lekarskiej. Nie wiedziałam, czy bardziej przez nieokreśloną płeć, czy przez guza. Kiedy siedziałam przed telewizorem i oglądałam wiadomości wojenne, było mi całkowicie wszystko jedno, kto wygra. Tak naprawdę chciałam, żeby w ruch weszła broń atomowa. Żeby był koniec. Wielkie bum.
Tydzień później do Ameryki i Brytanii dołączyła Polska. Chińczycy wysadzili Spodek. Nastała cisza.