Dzieciak utrzymywał się na powierzchni wody resztką sił. Skłębione ubrania ciągnęły go w dół i utrudniały ruchy, ale z pasją kleszcza wczepił się w jakąś gałąź.
– Wytrzymaj jeszcze chwilę! – wrzasnął Wercyngetoryks, zawrócił klacz i pogalopował po cięciwie łuku rzeki.
Z tej skarpy nie dałoby się uratować chłopaka – za wysoka. Ćwierć mili dalej znajdował się bród. Nie do przebycia na wiosnę, a tym bardziej po porannej burzy, ale z piaszczystym i łagodnie nachylonym brzegiem.
Wercyngetoryks słyszał, że wojownicy jadą za nim, ale nie zamierzał tracić czasu na sprawdzanie.
– Wodzu! – dobiegł zza pleców głos Prudentyksa. – Zostaw go, to Rzymianin.
– To dziecko! – odkrzyknął Wercyngetoryks i wparł klacz w mętną wodę.
– Nie warto ryzykować dla wroga – usłyszał jeszcze z tyłu.
Zdążył.
Wódz ledwie sięgnął do końca gałęzi, naszarpał się z przerażonym chłopakiem, przemókł do ostatniej nitki, o mało sam nie utonął, ale w końcu – głównie dzięki woli życia kobyły – obaj, kaszląc, charcząc i dygocząc z zimna, wyczołgali się na suchy ląd.
– Wielojęzyksie, pogadaj z nim – polecił Wercyngetoryks.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – spytał Wielojęzyks po łacinie.
– Marek… Juniusz… – wydyszał obcy.
– To Marek czy Juniusz? Zdecyduj się!
– Mam… wiele… imion…
– Wobec tego będziemy na ciebie mówić Multinomiks.
Chłopak miał trzynaście lat i rzeczywiście był rodowitym Rzymianinem. Runął w fale L'Ozerain ze dwie mile dalej na południe, kiedy osunęła się skarpa, na której się bawił. Nikt w rzymskim obozie nie zauważył wypadku. Wercyngetoryks kazał dać Multinomiksowi suche ubrania i szykować się do odjazdu.
Już mieli wskakiwać na konie, kiedy na horyzoncie ukazała się jakaś sylwetka. Krzyczała coś i wymachiwała rękoma, jakby opadł ją rój pszczół.
– To Marnybardyks – mruknął Dalekowidzyks. – Pewnie przynosi wieści ze świętego gaju.
Wercyngetoryks zbladł, pozostali żołnierze zaczęli szperać za pazuchami. Właściwie należało się spodziewać wiadomości z gaju – po burzy las prawie zawsze miał wiele do powiedzenia. Ale czy musiało paść akurat na Marnybardyksa?
– Wercyngetoryksie, Wercyngetoryksie! – krzyczał bard, podjeżdżając. – Jak dobrze, że cię dogoniłem! Mam wieści od druida Prognoziksa!
Wódz, wykrzywiony, jakby nagle rozbolały go wszystkie zęby, polecił:
– Przekaż je więc.
Wojownicy pospiesznie, acz ukradkiem, wpychali sobie w uszy gałki koziego sera. Multinomiks rozglądał się, zaskoczony jak gach przyłapany na gorących uściskach. Marnybardyks uroczyście nabrał powietrza w płuca i ryknął:
Druid Prognoziks Wercyngetoryksowi wieści śle!
Jeśli, wodzu, ich nie posłuchasz, będzie bardzo, bardzo źle!
Trzymaj siebie i swych ludzi, Wercyngetoryksie, od Alezji z dala,
Bo Cezar nie zamierza się z wami obcyndalać!
Kto w Alezji się schroni, wojaczką znużony,
Tego wkrótce otoczą krwiożercze Rzymian legiony!
Na nic zdadzą się wojsk zastępy młode,
Żołnierz, choćby najlepszy, sromotnie przegrać musi z głodem!
Mysz się nie wyślizgnie, gdy ją Rzym oblegnie,
A zapasów starczy na miesiąc zaledwie!
Ratunku nie przyniesie i zewnętrzna pomoc,
Choć Galle jak lwy walczą – to każdemu wiadomo!
Piechota Cezara, choć idzie powoli,
Uparta jak woda, więc Wercyngetoryksa zniewoli.
– Dziękuję tobie, Marnybardyksie, i dostojnemu Prognoziksowi za ostrzeżenie. Postąpię, jak sugerujecie – odparł Wercyngetoryks. Las rzadko kiedy się mylił. – Aha, przekaż, proszę, druidom, że wyłowiliśmy z rzeki młodego Rzymianina. Gdzie on się podział?!
Multinomiks pokazał się dopiero, gdy Marnybardyks odjechał. Chłopak ostrożnie wysunął głowę zza głazu, ciągle zatykając uszy.
– Ccco tto było? – wyjąkał.
***
Chwilami Multinomiks nijak nie mógł się dogadać ze swoimi dobroczyńcami. Nauczył się sporo od Wielojęzyksa, ale niekiedy napotykał na mur nie do przebicia.
– Ja chcieć wysłać Rzymianie… – Znowu brakowało mu słowa. – Litterae, wiadomość.
– Ułóż wiersz – odpowiedział któryś z Gallów, bodajże Małyrozumiks, nie odrywając oczu od piekącego się nad ogniskiem sarniego udźca. Mięso pachniało tak, że oktet burczących brzuchów mógł zagłuszyć nawet Marnybardyksa.
– Ja nie chcieć układać poezja.
– No to jak zamierzasz wysłać wiadomość?
W końcu chłopak postanowił spróbować innego podejścia. Wytłumaczył żołnierzom, że pragnie wysłać do swojej rodziny podarek – kawałek odpowiednio wyprawionej skóry pokrytej wzorkami. Niestety – ani Multinomiks, ani Gallowie nie mieli pojęcia, jak robi się pergamin. Zdesperowany chłopak odciął kawałek płaszcza i na nim, przy pomocy łoju zmieszanego z sadzą, napisał kilka zdań do swego przybranego ojca. Przede wszystkim poprosił o kilka arkuszy pergaminu i inkaust.
Wojowie obiecali, że przekażą „prezent” Rzymianom.
***
– Wodzu, musimy porozmawiać – szepnął wojownik o twarzy tak niezapamiętywalnej i pozbawionej znaków szczególnych, że nikt nie zauważył, kiedy pojawił się w oddziale.
– Słucham cię, Espioniksie – odparł Wercyngetoryks, kierując klacz bliżej niepozornego żołnierza.
– Multinomiks jest synem samego Cezara.
– Niemożliwe! Las mówił, że on ma tylko córkę!
– A jednak! – Espioniks z zainteresowaniem oglądał mijane łąki. Ani jedna pszczoła nie umknęła jego uwadze. Przeliczył kwiaty lilii i krążące nad nimi motyle. – Moja kuzynka, która pierze ubrania Rzymianom, podsłuchała, jak Cezar mówił do generała: „Mój syn żyje!”. Stało się to wkrótce po tym, jak dostarczyliśmy do ich obozu prezent od Multinomiksa. Przy okazji, podarek musiał się tym barbarzyńcom bardzo spodobać, bo odesłali cały plik czystych skór na kolejne dzieła.
– Ale przecież las nigdy się nie myli! Ten człowiek nie może mieć syna!
– Być może żona Cezara nie jest tak wolna od podejrzeń, jak powiadają… – Obaj mężczyźni rozrechotali się. Nie ma nic zabawniejszego niż rozłożyste poroże zdobiące czoło wroga.
– Kiedy w świętym gaju się o tym dowiedzą, pewnie każą wymienić Multinomiksa na jeńców. – Wercyngetoryks zmarkotniał nieco. – Skoro Cezar jest jego ojcem, to nie powinien się targować. Szkoda, polubiłem chłopaka… Ale zdobywanie informacji dla lasu ponad wszystko! Jedź, zawiadom druidów.
– Wieści już posłane. Kto inny je zawiózł.
***
Las nie zwlekał z decyzją. Po pierwszym deszczu Marnybardyks odnalazł obóz żołnierzy i przekazał Multinomiksowi zaproszenie do świętego gaju. Od samego Ordinateriksa, druida wszystkich druidów! Widać parantela chłopaka wywarła ogromne wrażenie. Albo las wiedział lepiej.
Cały oddział postanowił odprowadzić chłopca. Dobrze się złożyło, bo Multinomiks – jak to barbarzyńca – w ogóle nie potrafił zachować się w świętym gaju. A to chciał wspinać się na drzewa i wybierać jajka z gniazd, a to próbował przyginać gałęzie, żeby sprawdzić, czy orzechy już się zawiązały, a to pozwalał koniowi podszczypywać liście… Sam Marnybardyks nie upilnowałby dzikusa.
Wreszcie nie dało się już odwlekać momentu rozstania. Zatrzymali się na polanie, za którą zaczynało się najzieleńsze serce lasu tętniące łopotem ptasich skrzydeł, usłane butwiejącymi liśćmi i pachnące grzybami. Wojownicy po kolei uściskali Multinomiksa. Ostatni do chłopaka podszedł Wercyngetoryks.
– Mam nadzieję, że spodoba ci się w świętym gaju. To wielki cud natury i owoc wysiłków wielu pokoleń. Pamiętaj, że zaproszenie tutaj jest prawdziwym zaszczytem. Pewnie spotkasz człowieka z białą brodą do kolan. Okaż mu szacunek. To Ordinateriks, druid wszystkich druidów, najstarszy żyjący człowiek lasu w całej Galii.
***
Cezar chodził w tę i we w tę po namiocie. Czytał list od swojego przybranego syna i coraz mniej rozumiał. Po raz kolejny przebiegł wzrokiem po gęsto zapisanych linijkach:
Ave Cezar!
Pytasz, Tatku, o znaczenie świętego gaju dla Gallów. Trudno mi to pojąć, a tym bardziej wytłumaczyć, chociaż druidzi nie szczędzą wyjaśnień.
Las zachowuje się, jakby był bogiem, ale innym od naszych. A jednocześnie jest świątynią, lecz inną od naszych. Nie znajdziesz tu posągów ani ołtarzy – Gallowie czczą drzewa, a jednak nie składają im ofiar.
Ogromne znaczenie ma woda, chociaż nikt tutaj nawet nie zna imienia potężnego Neptuna. Ale druidzi nie leją jej do korzeni, gdzie jest najbardziej potrzebna. Już italscy niewolnicy podczas kanikuły wykazują więcej rozsądku przy podlewaniu. Dla Gallów liczy się tylko woda spływająca z góry na liście. Leśni kapłani czekają więc na deszcz i dopiero wówczas odprawiają swoje rytuały. Uwielbiają ulewy i nazywają je „optymalnym taktowaniem”.
W deszczu las przemawia do druidów językiem, który tylko oni rozumieją. Wróżą z ugięcia gałęzi i wzorów kropel kapiących na ziemię lub podłożone uprzednio płótna i inne materiały. O dziwo, w przewidywaniach są o wiele trafniejsi niż nasi augurowie. Właściwie, nie pamiętam przypadku, żeby się pomylili. Las musi być potężnym bogiem, a moi gospodarze wielkimi kapłanami.
Ich mądrość nie podlega wątpliwościom. Rozmawiałem z Technicyksem, który wśród nich uchodzi za jednego z mniej ważnych, a i tak nie mogłem pojąć wytłumaczeń. Może Ty, Tatku, zrozumiesz, jak można zmusić drzewo do liczenia i jak liście, które wszak nigdy nie czytały traktatów wielkiego Arystotelesa, rozwiązywać mogą problemy logiczne, a nawet tworzyć tajemnicze branki logiczne.
Branka z liści! Słyszał kto kiedy o takim zniewoleniu Flory?! Albo o logicznej kobiecie?!
Ale faktem jest, że druidzi biegają dookoła tych swoich drzewek ze złotymi sierpami. Przycinają gałązki albo nawet listki w pożądany kształt. Powiadają, że dzięki temu woda spływa w odpowiedni sposób. I że sierpy muszą być złote, bo wszystkie inne rdzewieją na deszczu. A w lesie nie wolno złamać nawet jednej gałązki, bo to mogłoby położyć cały system.
Aha, bardzo obawiają się robali, które zżerają drzewa. Mówią na nie „bugi”.
Tatku, muszę kończyć, bo Warcraftyks obiecał, że pokaże mi jakieś wyjątkowe drzewo. Podobno będę nim zachwycony.
Ściskam mocno,
Twój MJB
Cezar potrząsnął głową. Kolejne czytanie niewiele przyniosło. Postanowił, że zwoła zebranie sztabu. Nie ulegało wątpliwości, że lasy stanowiły ważny obiekt strategiczny. Może któryś z oficerów wymyśli, jak można je zniszczyć, nie ryzykując życia chłopca przetrzymywanego w roli zakładnika.
***
Kiedy nie padało, druidzi nie mieli wiele do roboty. Ordinateriks z Prognoziksem przechadzali się wśród dostojnych dębów.
– Jak Multinomiksowi podoba się nasz gaj? – spytał starszy druid.
– Warcraftyks dołożył starań, aby zachwycić chłopaka. Wprawdzie face-buk nie zrobił na nim należytego wrażenia, ale to chyba zrozumiałe. W końcu Multinomiks jest barbarzyńcą, jego bliscy nie pielęgnują własnych gałęzi, nie znalazł tam żadnego znajomego… Za to spodobał mu się zagajnik MMORPG-wowy. Wiesz, te drzewka, które pokazujemy kandydatom na bardów podczas dni otwartych gajów.
– Rosną jeszcze? Dawno nie zaglądałem do tej części lasu.
– O tak! Zmodyfikowane morwy rosną i mają się świetnie. – Prognoziks z lubością pogładził brodę, nie tak imponującą jak Ordinateriksowa, sięgającą tylko do pasa. – Multinomiks spędza przy nich mnóstwo czasu.
– Doskonale. Wszystko rozwija się zgodnie z planem lasu. Każę wykopać wilcze doły dookoła zagajnika.
– Nie przewidzieliśmy tylko jednego…
– Czegóż to? – zainteresował się Ordinateriks.
– Ten mały Rzymianin za dużo gada z bardami. Podsuwa im barbarzyńskie pomysły.
Pogawędkę przerwał Courrieriks, z głośnym tupotem nadbiegający od strony serca gaju. Aż ptaki milkły obrażone czynionym przez niego hałasem.
– Ordinateriksie! Ordinateriksie! Bardowie powariowali!
– Cóż takiego robią?
– Chodzą w kółko po brzozowej polanie i wymachują gałęziami!
– Na niewyczerpywalny puchar Dagdy! – zaklął Prognoziks. – Chyba nie złamali ich w gaju?!
– Nie. – Courrieriks aż się wzdrygnął na samą myśl o takim świętokradztwie. – Wzięli stare gałęzie, odłamane przez zimowe wichury. Mówią, że to się nazywa pikieta.
– No widzisz, Ordinateriksie? Ostrzegałem, że będą z tego kłopoty!
– O co chodzi bardom? – spytał druid wszystkich druidów.
– Multinomiks naopowiadał im jakichś bzdur, że wcale nie trzeba układać wiersza, by przekazać wiadomość. Teraz żądają wprowadzenia pisma miast pieśni, co jest tak proste, że nawet nam się nie śni. Tfu! – zirytował się Courrieriks. – Nie czuję, że rymuję! To przez tego krzykacza, Marnybardyksa. Jego głos potrafi przegnać wszystkie myśli z głowy, a kiepskie rymy sprawiają, że długo jeszcze nie chcą do niej wracać… Ale do rzeczy; bardowie domagają się reform.
– Nie! – postanowił Ordinateriks. – Póki żyję, Gallowie nie będą wprowadzać żadnych barbarzyńskich zwyczajów.
– W takim razie musimy jak najprędzej pozbyć się tego rzymskiego szczeniaka. Nie przestanie podburzać bardów. Jest jak żagiew w świerkowym lesie w upalny dzień.
– Nie – oznajmił Ordinateriks, a Prognoziks poparł go, energicznie kiwając głową, aż broda szorowała po kraciastej szacie. – Las ma inne plany wobec Multinomiksa. Musimy jeszcze trochę wytrzymać.
***
Multinomiks pokochał deszcz.
Warcraftyks pokazał mu prawdziwe cuda przyrody. Zaczęli od niewielkiego klonu. Deszczówka wypłukiwała z ptasich gniazd jajka, które potem toczyły się po gałęziach we wszystkie strony. Multinomiks dostał koszyk wyścielony słomą i miał za zadanie chwytać spadające jajka. Nabiegał się wtedy dookoła pnia jak szaleniec, ale było to bardzo wesołe. Tym bardziej, że towarzysz nie szczędził złośliwych komentarzy. A jeszcze bardziej bawiło patrzenie na wysiłki Warcraftyksa, kiedy zamieniali się rolami. Multinomiksa aż brzuch rozbolał ze śmiechu, kiedy druid próbował złapać jedno jajko do koszyka w wyciągniętej ręce, drugie do podołka szaty, a w tym czasie trzecie rozbiło mu się na głowie i spłynęło po włosach za lewym uchem. Tego dnia dostali na kolację jajecznicę. Dość wodnistą.
Później były jeszcze inne zabawy i drzewa. Warcraftyks nazywał je zmodyfikowanymi morwami, chociaż rzadko które faktycznie przypominało morwy. Druidzi stanowili specyficzny rodzaj ludzi i posługiwali się dziwnym językiem. Przy okazji Multinomiks dowiedział się, że liście tworzyły nie brankę logiczną, tylko bramkę. Jakby coś podobnego do łuku triumfalnego. Im więcej rozmawiał o świętym gaju, tym mniej rozumiał.
Ale rozrywka była niesamowita! Wielka kradzież orzechów – na starej lipie z mnóstwem dziupli. Przy pomocy długiego drąga zwanego przez Warcraftyksa dżojstikiem należało wykradać wiewiórkom orzechy, chować je w dziuplach, pod liśćmi i w innych zakamarkach, umykać przed pogonią gryzoni…
Albo drzewo o imieniu Treestram. Wybierało się jednego tresowanego pająka, a potem tak nim kierowało, by, unikając zmycia deszczem, wspinał się na coraz wyższe poziomy, pokonywał wrogie owady, znajdował pożywienie i krople uzdrawiającego eliksiru. Po dotarciu do czubka Treestrama pająk musiał stoczyć walkę z monstrualnym owadem, którego Warcraftyks nazywał diabliszką.
I jeszcze stadko lemingów, które należało bezpiecznie sprowadzić ze spróchniałej wierzby na ziemię, i zręcznościówki, w których trzeba było skłonić jakąś nagrodę – zazwyczaj ciastko lub kawałek plastra z miodem – by przytoczyła się do gracza, unikając błotnistych kałuż, gniazd mrówek i innych pułapek, i… Tych niby-morw druidzi mieli mnóstwo. A każde drzewo inne. Warcraftyks cierpliwie objaśniał zasady wszystkich zabaw, dostarczał niezbędnych narzędzi, pokazywał pożyteczne sztuczki i w najróżniejsze sposoby pomagał dojść do końca gry.
Multinomiks nieraz oberwał po głowie szyszkami lub kolczastymi kasztanami, został oblany lodowatą deszczówką albo lepką żywicą, wiewiórki obrzucały go patykami i bobkami, ale i tak za nic w świecie nie zrezygnowałby ze spędzania czasu w świętym gaju. Przy czymś takim wyścigi rydwanów albo walczący gladiatorzy wydawali się śmiertelnie nudni. Co to za zabawa, jeśli nie masz żadnego wpływu na rezultat i jedyne, co możesz zrobić, to wrzeszczeć aż do ochrypnięcia?
Kiedy pogoda się psuła i świeciło słońce, chłopak rozmawiał z Gallami, szczególnie z młodymi bardami. Żeby jakoś odwdzięczyć się za wspaniałą rozrywkę, próbował zachęcić biednych dzikusów do używania pisma. Wiele upalnych popołudni spędził, objaśniając śpiewakom dobrodziejstwa wysyłania listów. Jak się dowiedział, bardowie całymi latami – nawet przez dwadzieścia, zgroza! – studiowali wiersze i uczyli się ich na pamięć, zanim pozwolono im śpiewać publicznie.
***
W świętym gaju wrzało. Najstarsi i najdostojniejsi druidzi zebrali się, by obradować nad okropną sytuacją. Ich kraciaste szaty sprawiały wrażenie, że na polanie rozegrały się zawody szalonych tkaczek. Las wydawał się wstrzymywać oddech. Nawet ptaki umilkły, jakby chciały usłyszeć, jakie decyzje zapadną.
– Okropny postępek! Barbarzyństwo!
– Ba! Czego innego oczekiwać po Rzymianinie?
– Ale dążyć do zniszczenia świętego gaju? Jak tępym idiotą trzeba być?!
Oburzenie druidów wywołał podstępny Cezar, który wysłał do lasu parkę koni iliońskich. Te niepozorne zwierzęta, maścią i wielkością podobne do osłów, stanowiły postrach lasów. Z upodobaniem podgryzały korę młodych drzew, niszcząc całe połacie. A przy tym mnożyły się niemal równie szybko jak króliki.
Dostojni starcy przekrzykiwali się nawzajem, tylko Ordinateriks milczał swoim zwyczajem. A i Prognoziksowi podejrzanie świeciły się oczy. Specjalista od przewidywania przyszłości nadął się, jakby wypełniająca go tajemnica puchła bez przerwy i groziła rozerwaniem ciała.
Kiedy wreszcie w wiekowych płucach brakło tchu, odezwał się druid wszystkich druidów:
– Musimy zwabić te konie w pewne miejsce, stosunkowo mało istotne i odizolowane od reszty gaju. Wyjaśnię wam, gdzie dokładnie…
***
Kiedy Multinomiks zobaczył zagajnik MMORPG-wowy, wył nie gorzej niż wilczyca, która wykarmiła Romulusa i Remusa. Technicyks próbował ratować okaleczone drzewa, pomagało mu kilku kandydatów na bardów. Miny wszyscy mieli nietęgie – kora zwisała płatami, dużej części brakowało, na ziemi walały się gałęzie z jeszcze zielonymi liśćmi…
– Co tu stawszy się?! – wrzasnął Multinomiks. – Technicyks! Co to? Nie bywszy wichury ani nic?!
Druid oderwał wzrok od zmasakrowanego pnia Treestrama. Przez chwilę patrzył na Rzymianina, nie poznając go.
– Ach, to ty.
– Co tu stawszy się?! – powtórzył Multinomiks. – Dlaczego destrukcja?!
– To Cezar.
– Co Cezar?! – Chłopak zacisnął pięści w bezsilnym gniewie. – Cezar przyszedłszy tu i zniszczywszy drzewa?
– A, nie. Cezar przyprowadził tu konie iliońskie. Pewnie nawet nie osobiście, tylko wydał taki rozkaz.
– Kiedy drzewa znowu zdrowe? – Multinomiks aż trząsł się z wściekłości.
– Jeśli w ogóle uda się je odratować, w co wątpię, to za jakieś dwadzieścia lat. Może dziesięć, jeśli pogoda będzie wyjątkowo sprzyjać… Jesienią posadzimy nowe, ale one też będą potrzebować co najmniej trzydziestu lat, zanim da się je wykorzystać do czegoś bardziej złożonego niż tabliczka mnożenia. Już się tu nie pobawisz. Przykro mi, chłopcze.
Multinomiksowi czerwone płatki przesłaniały gaj. Cezar! Jak on mógł zrobić coś takiego własnemu synowi?! Przecież dostawał listy z wyjaśnieniami, jak ważne są te drzewa, ile radości zsyłają ludziom… Cezar! Ten… rzymski barbarzyńca! Pieprzony świętokradca! Bestia w żałobnie białej todze!
– Dokąd się wybierasz, Multinomiksie?
Chłopak drgnął, jakby ktoś go obudził z koszmarnego snu. Rozejrzał się. Niestety, to nie był sen.
– Na spacer, Prognoziks. – Głos ciągle trząsł mu się ze złości. – Nie mogę spojrzeć na ta destrukcja.
Druid z powagą pokiwał głową.
– Jeśli dalej będziesz szedł tędy, trafisz na bagna. Lepiej skieruj się na wschód, tam znajdziesz dogodniejsze tereny do spacerowania. Aha, jeszcze jedno.
– Tak, Prognoziks?
– Weź sztylet. – Druid wyjął spomiędzy fałd szaty broń. – Może ci się przydać, jeśli spotkasz jakieś groźne zwierzę.
Młody Rzymianin maszerował dziarsko. Sztylet rytmicznie kołysał się przy udzie. Przybrany ojciec zniszczył wszystko, co chłopiec najbardziej kochał w Galii. Więc dobrze! Cezar sam tego chciał. Czas stać się na powrót podstępnym i podłym obywatelem imperium. Multinomiks umarł, niech żyje Marek Juniusz Brutus.