- Opowiadanie: BasementKey - Klepsydra, albo czas ucieka

Klepsydra, albo czas ucieka

Ma być nieco zabawnie i trochę absurdalnie, a wszystko w lemopodobnej otoczce fabularnej.

Dziękuję Blacktom i stn za betowanie :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Klepsydra, albo czas ucieka

Wprowadzili mnie do sali rozpraw, a ja stanąłem i zacząłem się rozglądać. Nie żebym miał jakiekolwiek szanse na ucieczkę, punktowe pola zwiększonej grawitacji skutecznie krępowały mi ruchy. Ot, po prostu przyzwyczajenie, charakterystyczne dla mojej profesji. Dwa oporniki stojące przy drzwiach zmierzyły mnie wrogimi spojrzeniami, a po chwili jeden z dławików, eskortujących mnie z celi, dźgnął mnie lufą blastera i poszedłem dalej w głąb pomieszczenia. Dreptałem małymi kroczkami, aż do szerokiej ławy z poliwęglanu, na której mnie posadzili.

 – Nazwisko? – zapytał justycjariusz.

 – Zal, Valery Zal – odpowiedziałem.

 – Zawód?

 – Nemrod – poinformowałem.

Justycjariusz uniósł jedną brew.

 – Myśliwy – podpowiedział, siedzący z boku, koder wyroków.

 – To trzeba było tak od razu – marudził justycariusz. – Za co skazany?

 – Chwileczkę – powiedziałem szybko. – Przecież wyrok jeszcze nie zapadł.

 – Jak widzę, coś nazbyt czasoprzestrzenny nam się trafił podsądny. – Justycariusz spojrzał na mnie chłodno. – Wszystkiego w swoim czasie by się chciało, co? Osąd przed wyrokiem, pojmanie przed osądem, może jeszcze przesłuchania się zachciewa?

– Ano, przydałoby się, skoro już o tym mowa – potwierdziłem nieśmiało.

 – Dobrze – stwierdził po chwili justycariusz, jakby zły na siebie, że za dużo powiedział. Schylił się pod stół sędziowski, wykonany z czarnego kryształu, po czym ukazał się na powrót, trzymając w ręce niewielką klepsydrę, wypełnioną żółtym piaskiem w środku.

 – I to niby ja jestem czasoprzestrzenny… – wymamrotałem pod nosem.

 – Dwadzieścia minut. – Justycariusz nie słyszał, lub udał, że nie słyszy mojej uwagi. – Czas start.

Chwilę obserwowałem, jak drobne ziarenka przeciskają się z trudem przez wąską szczelinę w, odwróconej przed chwilą, klepsydrze. Przywodziło mi to na myśl moją obecną sytuację. Potem zacząłem opowiadać.

 

***

 

 Miałem w ręku międzygalaktyczny list gończy za Czarnorękim Bandytą jako pierwszy z nemrodów. A nawet więcej, miałem ów list zanim w ogóle został wydany, pozyskałem go z bliżej nieokreślonej przyszłości. Stało się to w związku z moim ostatnim pościgiem, który zaprowadził mnie aż na obrzeża największej czarnej dziury w obrębie Galaktyki Tygrysa. Mniejsza zresztą o szczegóły. Plan mój był prosty i stosunkowo łatwy do przeprowadzenia: pojmać Czarnorękiego i przetrzymać go aż do oficjalnego wyznaczenia nagrody, a następnie dostarczyć bandytę prosto przed odpowiedni trybunał i zainkasować kosmiczne kredyty wraz z odpowiednią gratyfikacją za szybkość wypełnienia misji. Jakby na to nie patrzeć – miałem wszystkie atuty w ręku, żaden nemrod nie mógł mnie uprzedzić w pojmaniu galaktycznego zbira, a na liście gończym znajdowała się informacja o miejscu, w którym widziano ostatnio Czarnorękiego, była to planeta Leso. Ustawiłem kurs, uruchomiłem lokalne zakrzywienie czasoprzestrzeni i, mając nadświetlną jeden na zegarach wahadłowca, wyruszyłem w obranym kierunku.

Planeta Leso uchodziła za najbardziej zalesiony świat we wszystkich galaktykach, z tego powodu z niemałym trudem znalazłem miejsce do lądowania dla mojego, niewielkiego bądź co bądź, wahadłowca. Drzewa, nie tylko gęsto tutaj rosły, specyfika klimatu sprawiła dodatkowo, że wszelka roślinność z niezwykłą wprost żywotnością pleniła się tak, że mieszkańcy planety, zwani drwAI'ami pracują dzień i noc, tnąc i karczując. DrwAI'e zresztą sami także składają się głównie z drewna, choć plotka głosi, że kiedyś byli metalowymi droidami, które, dopiero w związku z notorycznymi problemami z pozyskaniem części, stopniowo przeszły na drewniane zamienniki.

 Posadziłem w końcu statek na obszarze sporej przecinki, włożyłem ciężkie, podkute węglem krystalicznym buty, zabrałem blaster i wysiadłem. W dali majaczyło drewniane miasto – cel mojej podróży. Wokół mnie, co i rusz dostrzegałem grupki mieszkańców planety, pracujące przy drzewach i krzewach, porastających okolicę. Obejrzałem się na mój statek, myśląc o tym, że muszę się pospieszyć, jeżeli nie chcę, żeby bujne pnącza uniemożliwiły mi odlot z planety.

 W mieście niezwłocznie odnalazłem karczmę i od razu przysiadłem się do dwóch drwaAI'ów, których wypytałem o poszukiwanego przeze mnie osobnika. Niestety przydomek Czarnoręki Bandyta niczego im nie powiedział, ale od słowa do słowa, po kilku sokach z korzonków, przegryzionych prażonymi kornikami, rozwiązały im się nieco języki. Przyznali, że w mieście jest ktoś, kto posiada czarną rękę i z grubsza zgadza się z przedstawionym przeze mnie rysopisem. Na pytanie jak go znaleźć, poinformowali mnie szczegółowo, co muszę zrobić. Otóż po wyjściu z karczmy powinienem podążać prosto, po minięciu trzech skrzyżowań drewnianych ulic, powinienem dotrzeć do zagajnika, przy nim należy skręcić w prawo i iść dalej aż do trzech buków. Tam trzeba znów skręcić w prawo, aby, po przejściu niewielkiego bagna (najlepiej skacząc po suchych kępach wysokiej trawy), dotrzeć prosto do domu Czarnorękiego. Podziękowałem im za pomoc.

 Wyszedłem z karczmy i starałem się podążać według wskazówek. Nie wiedziałem jednak, czy jako skrzyżowania ulic liczyć także przecinające niebo drewniane wiadukty, pod którymi przechodziłem. Uznałem, że nie. Po przejściu trzech skrzyżowań drewnianych ulic, niemal od razu natknąłem się na zagajnik, problem jednak był w tym, że zaraz obok niego po obu stronach wyrastały kolejne. O ilości buków w tej okolicy, nie chcę się nawet rozwodzić i, jak na złość, zdawało się, że wszystkie rosną trójkami. Musiałem przyznać sam przed sobą, że zupełnie straciłem orientację. Próbowałem zagadywać nielicznych przechodniów, lecz oni nazbyt szybko przemykali, nie patrząc na mnie, byle szybciej zejść z pola widzenia. Wtedy wyciągnąłem blaster. Uwierzcie mi, że nic nie pomaga w błyskawicznej metamorfozie największego nawet gbura i prostaka w twojego najserdeczniejszego przyjaciela bardziej niż zimna lufa przystawiona do karku. Tak było i tym razem. Pierwszy przechodzień, który próbował umknąć w wydłużające się cienie drewnianych budynków, wskazany lufą zamarł, by już po chwili zapewniać mnie o swoim dozgonnym oddaniu i chęci pomocy w każdej możliwej sprawie. Pomyślałem, że tym sposobem pozyskiwania wsparcia zaoszczędziłem na kolejnych sokach z korzonków, że o kornikach nie wspomnę.

 Mój przewodnik zaprowadził mnie wprost pod dom Czarnorękiego, za co podziękowałem mu zręcznym ciosem kolby laserowego miotacza w potylicę, po którym to ciosie, osunął się bez przytomności na ziemię. Zaciągnąłem go w suche kępy trawy, rosnące na pobliskim bagnie, i wróciłem pod budynek. Ponieważ byłem już trochę zmęczony, nie bawiłem się w żadne podchody, tylko wyważyłem drzwi od razu kilkoma silnymi kopnięciami moich ciężkich butów. Krystaliczny węgiel wszedł w deski jakby były z papieru. Wtargnąłem do środka z przygotowanym blasterem, minąłem korytarz i znalazłem się w pokoju z dużym łóżkiem. Jakąś krzyczącą kobietę uderzyłem wierzchem dłoni mocno w twarz, wychodząc z założenia, że jako ukrywająca przestępcę, sama jest przestępczynią. Jej krzyk umilkł natychmiast. Spod kołdry wystawała ciemna ręka, należąca bez wątpienia do ściganego przeze mnie osobnika. Chwyciłem za nią i zwlokłem z łóżka niezwykle bladą, wyłączywszy wspomnianą rękę, postać. Zakułem Czarnorękiego w cyber-stal i wyprowadziłem na zewnątrz.

 Przed budynkiem zebrała się już grupa zaniepokojonych tubylców, zwabionych zapewne hałasem. Wystrzeliłem kilka laserowych wiązek w pobliskie zagajniki, tuż powyżej niewielkiego tłumu, co wzbudziło słuszną panikę i skutecznie rozproszyło zgromadzenie. Ośmielony tym pokazem siły, ruszyłem w kierunku wahadłowca. Zresztą czas naglił, bo mój statek pewnie pokrywały już pierwsze, wszędobylskie pnącza, a nie chciałem, żeby jego stalowe ciało zostało spętane, niczym Guliwer przez Liliputów.

 Wlokąc się z bandytą uliczką poczułem nagle gryzący dym. Obejrzałem się przez ramię i zauważyłem, że moja salwa sprzed paru chwil spowodowała pożar, który obecnie skupił skutecznie uwagę mieszkańców, odciągając ją ode mnie i mojego więźnia. Zmieniłem typ pocisków w blasterze z laserowych na termoplazmatyczne i wystrzeliłem kilka dodatkowych pocisków, żeby spowodować jeszcze większą pożogę i zamieszanie. Zadowolony z siebie ruszyłem dalej, poganiając skutego Czarnorękiego przed sobą.

Pomysł z pożarami, na dłuższą metę okazał się jednak nie aż tak dobry, jak na początku sądziłem, ponieważ niszczycielski żywioł rozprzestrzeniał się zbyt szybko. Całe miasto wkrótce stanęło w ogniu tak, że coraz trudniej było się przez nie przedzierać. Płonące drewniane wiadukty i sięgające nieba drewniane drapacze chmur sypały iskrami niczym marsjańskie wulkany, przywrócone do życia niespełna dwadzieścia lat temu przez ziemską kampanię hutniczą. A oprócz tego ten dym. Mijając karczmę zacząłem się już dławić, a Czarnoręki, lekko podduszony, słaniał się, powłóczył nogami, tak że w pewnym momencie musiałem go na wpół nieść.

 W lesie, z dala od budynków było trochę lepiej, choć ogień coraz szybciej przenosił się również na, bujnie porastające przedmieścia, drzewa i krzewy, często otoczone płaszczem chwastów. Gdy dotarliśmy do wahadłowca, czerwone języki lizały już poszycie kadłuba. Miało to tę pozytywną stronę, że wszelkie pnącza, które mogły uwięzić statek zostały spalone na wiór. Wrzuciłem do środka Czarnorękiego i wsiadłem do maszyny, po czym od razu spróbowałem wystartować, dręczony pytaniem, czy wysoka temperatura lub dym nie uszkodziły wrażliwej elektroniki wahadłowca. Udało się jednak odpalić silniki. Ogień wylotowy tylko wzmógł pożogę, ale mnie to już niewiele obchodziło, jako że bez przeszkód wychodziłem w kosmiczną próżnię. Przez niewielkie okno statku obserwowałem kotłujące się w atmosferze Leso dymy, jednocześnie przywiązując Czarnorękiego Bandytę do zapasowej pryczy w kabinie pojazdu. Jednym słowem: sukces.

 Pojmany przeze mnie przestępca spoczywał związany na dodatkowym materacu w kabinie, ja tymczasem siedziałem przy komunikatorze i czekałem na list gończy, wydany za nim. I rzeczywiście list został ogłoszony, ale inny. To ja byłem nim ścigany. Nie mogłem uwierzyć, nie rozumiałem. Jak to? Ja? Bohater, pierwszy z nemrodów, ścigający niebezpiecznego przestępcę sam jest ścigany? Była to jednak najprawdziwsza prawda. Okazało się, że wypadki na zalesionej planecie wymknęły się spod jakiejkolwiek kontroli, a ogień niemal doszczętnie ją pochłonął. Byłem zatem poszukiwany m. in. w związku z sianiem pożogi (zgodnie z kodeksem karnym Leso), napaścią, włamaniem oraz uprowadzeniem praworządnego mieszkańca planety. Przeczytawszy ostatnie słowa splunąłem w ciemny kąt statku, taki on praworządny, ten Czarnoręki, jak ze mnie robot baletowy. Uspokoiłem się po chwili. Wszystko to przecież da się wytłumaczyć – perswadowałem sam sobie. Moje działania były przecież ściśle związane ze ściganiem groźnego złoczyńcy. W tym momencie Czarnoręki obudził się na pryczy i zaczął cicho płakać. Coś mi tu nie pasowało…

 Sięgnąłem po list gończy znaleziony przy czarnej dziurze i zacząłem intensywnie myśleć. List niestety nie miał daty, ale zweryfikowałem wcześniej w bazie poszukiwanych, do której jako nemrod miałem nielimitowany dostęp, że nie został wydany do tej pory, więc musiał pochodzić z przyszłości. Zresztą nie pierwszy raz zdarzają się takie przypadki w pobliżu czarnych dziur. Skoro jednak daty nie było na liście, to równie dobrze do przestępstwa może dojść i za dziesięć lat, a ja mogę mieć nielichy problem z wytłumaczeniem, prewencyjnie podjętych na Leso, działań, w tym “uprowadzenia praworządnego mieszkańca planety". Musiałem zatem nieco zmodyfikować swoje plany, postanowiłem zamiast czekać z założonymi rękami, pójść za ciosem i odegrać rolę katalizatora przyszłych wydarzeń. W tym celu należało się udać na kolejną planetę. Zamyślony nawet nie zauważyłem, kiedy bandyta przestał płakać. Obecnie, niejako w opozycji do swojego poprzedniego nastroju, począł drobnymi szarpnięciami drewnianego ciała sprawdzać więzy, którymi był przytwierdzony do łóżka. Pogroziłem mu delikatnie palcem i po chwili ponownie znieruchomiał.

 

***

 

 Przelot w okolicę planety Rystal zajął mi niecałe dwadzieścia sześć godzin. Jest to obszar kosmicznego rezerwatu, dlatego musiałem chować się moim małym wahadłowcem przed wszelkiej maści strażnikami, mogącymi zawrócić mnie z drogi, czy nawet aresztować. To drugie wydawało się szczególnie prawdopodobne w kontekście wydanego za mną niedawno listu gończego. Chwilowo jednak starałem się o tym nie myśleć, pewny swoich racji i nowego planu, który zakładał, że Czarnoręki dokona swych destrukcyjnych zbrodni, a ja będę mógł, w majestacie prawa, go aresztować.

 Statek wylądował i przygotowywałem się do odwiązywania Czarnorękiego od zapasowej pryczy. Podczas tej czynności zaczął wierzgać i krzyczeć tak, że musiałem posiłkować się niezawodnym blasterem, żeby przestał przeszkadzać. Potem jednak pojawił się kolejny problem: nie chciał się ruszyć z łóżka. Nie pomogło straszenie miotaczem, niczego nie dały prośby i groźby, tłumaczenia, że to dla jego dobra. Musiałem w końcu zakasać rękawy i ściągnąć go z pryczy siłą, a następnie zmusić do opuszczenia statku, nie szczędząc przy tym kopniaków. W tym miejscu zaznaczę, że nie czerpałem z tego żadnej przyjemności, nie zmieniłem nawet butów na podkute krystalicznym węglem. Kierowały mną względy czysto utylitarne. Udało mi się go ostatecznie wypchnąć na zewnątrz. Rzuciłem mu jeszcze niewielki toporek używany przeze mnie do odkuwania lodu, pojawiającego się na wahadłowcu w trakcie międzygalaktycznych podróży przy nagłych zmianach temperatury. Zaraz potem zamknąłem drzwi statku i odleciałem. Nie wyszedłem jednak nawet wahadłowcem poza atmosferę planety, usiadłem statkiem zaraz niedaleko miejsca pierwszego lądowania, z zamiarem śledzenia bandyty.

 Rystal to ponoć najczystsza planeta we wszechświecie, cała składała się jakby z niewielkich kryształów. Nawet stąpając po jej powierzchni, słyszeć można denerwujący, nieustanny chrzęst. Ścierane kryształki zostawiają w podłożu wyraźny trop, którym podążyłem za Czarnorękim. Wkrótce dotarłem do wąskiej przecinki przechodzącej przez sam środek kryształowego lasu. Jak widać toporek, który mu rzuciłem, na coś się przydał, liczyłem zresztą na głupotę mojego niedawnego więźnia, zwłaszcza biorąc po uwagę nawyki wyniesione z rodzimej planety Czarnorękiego, na której wycinało się wszystko co rosło wokół, o ile samemu nie chciało się zostać wyciętym. Rystal jednak to nie Leso, a machać toporkiem w kryształowym lesie mógł tylko największy idiota, o czym wkrótce Czarnoręki sam miał się przekonać.

 Szedłem dalej. Ślady bandyty były wciąż wyraźne, lecz wśród zwalonych przezroczystych pni i wiotkich kryształowych gałęzi mogłem po dłuższej chwili rozróżnić także nowy trop. Niepokojąco świeży i niepokojąco duży, podążający wprost śladem przecinki. Gdy usłyszałem krzyk Czarnorękiego, nie byłem zdziwiony. Pobiegłem czym prędzej za donośnym głosem, aż wypadłem na sporą polanę, którą zajmowała czysta groza, destrukcja i uosobiona śmierć. Jednym słowem: smok. Ucieszyłem się, bo taki był właśnie mój plan. W liście gończym za Czarnorękim Bandytą opisano ogólnie, co się ma zdarzyć i wiedziałem, że kryształowy smok ma być nieodzownym elementem zajść na Rystal. Dlatego zwabiłem bestię przy pomocy Czarnorękiego, nieświadomie ścinającego kryształowe drzewa, czym skierował na siebie uwagę potwora, niczym mucha brzęcząca w kosmicznej ciszy kokpitu międzygalaktycznego wahadłowca. Czekałem już zatem tylko na to, co się stanie dalej.

 Kryształowy smok zaryczał, prychnął kryształowym dymem a następnie zionął ogniem, również zbudowanym z drobnych, przestrzennych elemencików. Wydawało się, że Czarnoręki ma szanse porównywalne z zapałką w reakcji termojądrowej, odwróciłem więc wzrok, bo nie lubię patrzeć na rzeź. Gdy spojrzałem ponownie, bandyta wciąż jednak stał niemal bez szwanku, tylko jego czarna ręka zniknęła, prawdopodobnie pod wpływem krystalicznego ognia smoka. Nad Czarnorękim unosił się za to gęsty, ciemny dym. Ten dym ze spalonej ręki, leciał prosto na smoka, który nie ruszał się wcale, zapewne zaskoczony równie jak ja odpornością przeciwnika na jego zabójczy ziew. Doszło do skażenia, dym wnikał w kryształy, z których zbudowany był potwór i rozsadzał je od środka, tak, że ze smoka po dłuższej chwili została tylko kupka czarnego proszku. Zwróciłem wzrok na Czarnorękiego, do którego obecnie bardziej pasowałby przydomek Kikut, krzyknąłem do niego i zacząłem wymachiwać rękami, żeby zwrócić jego uwagę. Przybiegł do mnie zdyszany, pokazując coś swoją całą ręką. Spojrzałem w tamtym kierunku, kolejne kryształy wypełniały się dymem i z cichym stuknięciem pękały. W miejscu zielonej polany ziała obecnie wielka dziura, nad którą wisiała mroczna chmura. Ta dziura gwałtownie się poszerzała, rósł wraz z nią także czarny obłok. Popchnąłem lekko Kikuta w kierunku wahadłowca i nakazałem mu biec.

 Uciekaliśmy przez kryształowy las wśród salw wybuchów, dławiąc się czarnym dymem i uskakując przed walącymi się drzewami. Gdy wybiegliśmy na otwartą przestrzeń zauważyłem, że pozostały na niej jedynie wąskie dróżki pomiędzy przepaściami, powstałymi na skutek rozpadu kryształów planety. Z winy Kikuta najczystsza planeta we wszechświecie miała niedługo rozpaść się w proch, pył i dym. Nie był to jednak dobry czas na komentowanie stanu przyrody na Rystal, musiałem się skupić całkowicie na ucieczce. Wybrałem najsolidniej wyglądającą ścieżkę i popędziłem w kierunku statku, za mną biegł, najszybciej jak mógł, niesławny pogromca kryształowego smoka. Dopadliśmy wahadłowca w ostatniej chwili, wisiał już nad przepaścią, grożąc, że lada moment runie w bezkresną czerń. Nie miałem nawet czasu grozić Kikutowi blasterem, ani przywiązywać go do łóżka, odpaliłem silniki i uruchomiłem stery. Wystartowałem, omijając gejzery czarnego dymu i opuszczając w pośpiechu atmosferę Rystal. Oglądając się przez ramię ujrzałem widok, który niepokojąco przypominał mi obrazek z poprzedniej mojej wyprawy, która tak fatalnie zakończyła się dla mieszkańców Leso.

 

***

 

 – Czas minął – justycariusz wskazał na pustą klepsydrę.

 – Ależ nie – zaprotestowałem. – Nie zdążyłem jeszcze opowiedzieć o kolejnych planetach, które odwiedziłem razem z Czarnorękim, to znaczy z Kikutem, a w sumie to z Kadłubkiem (którym stał się po dramatycznych przejściach na planecie Iltr). Jeżeli można przybliżyć, choć pokrótce…

 – Nie można – kategorycznie włączył się do rozmowy koder wyroków. – Był tu już taki jeden, nazwiska nie pomnę. Ale jak zaczął opowiadać bajki, to nie było końca. A to o robotach, o konstruktorach, o maszynach różnych dziwnych. Bardzo to było interesujące, nie powiem, ale sam jego proces trwał dziesięć lat, a pewnie ciągnąłby się jeszcze dłużej, gdyby nie pewien przygłuchy woźny droidowy, który wezwał nas do opamiętania. Od tego momentu postaraliśmy się o klepsydrę, żeby więcej nie doszło do takiej sytuacji.

 – I co się stało z tym podsądnym? – zapytałem i przełknąłem ślinę.

 – A co się miało stać? – obruszył się justycariusz. – Zesłany na Cyberię, ponoć dalej tam opowiada swoje historie. – wzruszył ramionami. – A wracając do obecnej sprawy, bardzo ładna opowieść panie nemrod, ale ja mam tutaj raport z zatrzymania: Valery Zal, zatrzymany za bójkę w karczmie "Nad Podziemnym Dronem", oraz stawianie oporu przy aresztowaniu, w nawiasie zapisane: napaść na dławika miejskiego będącego w czynnym użyciu.

 – Pokażcie ten raport – zażądałem.

Justycariusz dał znać koderowi wyroków, który wyłączył pola grawitacyjne tak, że mogłem się wreszcie swobodnie poruszać. Podszedłem do kryształowego stołu sędziowskiego i chwilę udawałem że zaglądam w wirtualne papiery. W dogodnym momencie moja prawa ręka wystrzeliła jednak w kierunku stojącej wciąż na blacie klepsydry, chwyciłem ją i wsadziłem sobie w usta. Justycariusz natychmiast poderwał się zza stołu, z boku przybiegł koder wyroków. Jednocześnie kilka dławików doskoczyło do mnie, a oporniki przy drzwiach, pobiegły w głąb korytarza po posiłki.

 – Za późno – powiedział justycariusz po daremnej szarpaninie ze mną – Połknął.

 – Dlaczego to zrobiłeś!? – Koder wyroków miał łzy w oczach.

Poczekałem chwilę, aż w sali zrobiło się tłoczno od oporników i dławików, przybyli również dwaj woźni droidowi i jedna kodopisaczka.

 – Zaraz wam wszystko wyjaśnię – powiedziałem. – Musimy jednak cofnąć się do wydarzeń z zeszłego tygodnia, które zagnały mnie aż na obrzeża Galaktyki Dzika Przebitego Strzałą.

 – Pierwsze słyszę o takie galaktyce – powiedział kodopisaczka.

 – Właśnie, a jest o czym opowiadać – zauważyłem i zacząłem snuć kolejną opowieść, mówiąc głośno i wyraźnie, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał problemy ze słuchem.

Koniec

Komentarze

Sympatyczne. Zakończenie zostawia szerokie wrota do kontynuacji. Będzie?

Faktycznie, czuć trochę Lema. Ten absurd połączony z SF. Może bez tego poziomu geniuszu, ale i tak miodnie.

Nie żebym miał jakiekolwiek szanse żeby się uwolnić,

Powtórzenie. Przed drugim przecinek. W ogóle, widywałam lepsze interpunkcje.

Posiadałem międzygalaktyczny list gończy za Czarnorękim Bandytą

Czy można posiadać list?

Krystaliczny węgiel wszedł w drewniane deski

Bywają niedrewniane deski?

Babska logika rządzi!

Po raz kolejny przekonuję się, że nie takie strasznie SF jak mi się kojarzy z czasów gimnazjalnych. Z przyjemnością i na jednym wdechu przeczytałam całą historię. Fabuła logiczna, przemyślana i zabawna – przynajmniej ja kilka razy chichotałam pod nosem. No dobra, to nie był chichot, obudziłam tym swoje psy). Przy końcówce nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że owy “tajemniczy” skazany na Cyberię (Cyberia-Syberia:) Zresztą odniesień jest znacznie więcej, super), to własnie nasz bohater Valery, tylko w trochę innej kombinacji czasowej :) 

(…) które odwiedziłem razem z Czarnorękim, to znaczy z Kikutem, a w sumie to z Kadłubkiem (…)

Mistrzostwo :)

I kto dalej twierdzi, że nie mamy wpływu na zmianę swojego losu? Valery pewnie zapobiegł jakieś ciężkiej zbrodni dokonanej przez Czarnorękiego, chociaż to, co spotkało jego więźnia nijak ma się do kary, którą otrzymałby w swoim czasie – przynajmniej słusznie. 

Niech los chroni nas przed takimi Nemrodami :) 

Finklo, deska tarasowa kompozytowa w Castoramie ;)

Deska z litego kompozytu? Ech, wszędzie erzace…

Babska logika rządzi!

Lity kompozyt? To chyba oksymoron ;)

A ta decha z Castoramy to niby nie?

Babska logika rządzi!

Kompozyty to z założenia materiały o strukturze niejednorodnej, a taka deska to może mieć w sobie np wióry bambusowe, albo inne odrobiny organiczne zalane polimerem w stosunku 30 do 70 % :) Przepraszam za mega offtop ;)

Czuć Lema. I właśnie przez to czyta się lekko i sprawnie, jako absurdalne SF. Ale z tekstów Twojego autorstwa, które do tej pory czytałem, ten chyba najmniej przypadł mi do gustu. Trudno powiedzieć dlaczego, w zasadzie nie mam żadnego konkretnego powodu. Ot, subiektywna opinia.

 

Dziękuję za komentarze i przepraszam za późny odzew.

 

@Finklo – Twoje zwłaszcza w punkt :)

 

Powtórzenie. Przed drugim przecinek. W ogóle, widywałam lepsze interpunkcje.

Zmieniłem, dzięki.

Posiadałem międzygalaktyczny list gończy za Czarnorękim Bandytą

Hmm, zmieniłem na: miałem w ręku.

 

Bywają niedrewniane deski?

Słownik twierdzi, że nie, usunąłem pleonazm. Dzięki!

Może bez tego poziomu geniuszu

He he, no racja. Ale mało kto może się równać z Lemem, mistrz po prostu. Co nie znaczy, że nie będę próbował :P

W ogóle, widywałam lepsze interpunkcje.

Cóż mogę powiedzieć – ja również :D

 

 

@Firiel – miód na moje serce, aż chce się pisać, bardzo dziękuję :) Miło, że oprócz czochrania, czasem ktoś pogłaszcze ;)

 

@barniuszu – dzięki za opinię. Cieszę się, że coś tam mojego już przeczytałeś. Starałem się wrzucić kilka różnych tekstów, przydatne byłoby dla mnie, gdyby przy ich porównywaniu jednak te powody lubienia/nielubienia wybrzmiały. Mógłbym wtedy z tym pracować.

 

Che mi sento di morir

przydatne byłoby dla mnie, gdyby przy ich porównywaniu jednak te powody lubienia/nielubienia wybrzmiały. Mógłbym wtedy z tym pracować.

Wiem, rozumiem i uwierz – sam z dziką chęcią bym Ci je wymienił! Ale tym razem po prostu naprawdę nie umiem. ;) 

Jest tam ten Lem, czy Lema tam nie ma, tekst całkiem pomysłowy, całkiem zabawny, napisany dość lekko i potoczyście, a z uchybień technicznych nie rzuciło mi się w oczy nic poważniejszego, niż spacja przed przecinkiem. Znaczy – przyjemna lektura. 

Krótka to opinia, ale nie wiem czy coś jeszcze mógłbym dodać :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki za odwiedziny, klik i komentarz @thargone. Tekst spełnił zatem swoje przeznaczenie, miał być lekki, nieco zabawny i przyjemny w odbiorze :)

Che mi sento di morir

Zachęciłeś mnie tą lemopodobną otoczką fabularną.

Opowiadanie skojarzyło mi się trochę z Dziennikami Gwiazdowymi (z lekką domieszką Pirxa, myślę o początkowym fragmencie). Nie wiem, czy taka była twoja inspiracja, ale naprawdę miałem momentami poczucie zetknięcia się z taką specyficzną (ale pozytywnie) wersją przygód I.Tichego.

Tekst napisany naprawdę “przystępnie”. Bardzo pomaga mu nienachalny humor. Był jeden moment, kiedy mogłeś się mocno wyłożyć (przynajmniej moim zdaniem). Było to wtedy, kiedy twój bohater “polował” na Czarnorękiego, siejąc pożogę bez żadnych (jak mi się wtedy zdawało) konsekwencji. Od tego fragmentu miałem trochę obawę, że jednak zdecydowałeś się przyjąć takie bezmyślne nieco założenie, zgodnie z którym fantastyka może automatycznie oznaczać brak logiki.

Uspokoiłeś mnie bardzo szybko.

Swoista zamiana pozycji i ustawienie bohatera w roli ściganego, chociaż może to się wydawać drobiazgiem, dla mnie była jednak bardzo istotna. Pokazywała bowiem pewną konsekwencję zdarzeń.

Więcej uwag nie mam. Może po za tą, że opowiadanie oceniam naprawdę przyzwoicie. Do Lema, jak już ktoś chyba pisał, trochę brakuje. Ale to przecież nieuchronne…

Na koniec drobne zastrzeżenie, które pojawia się w wielu moich komentarzach. Piszę opinie z perspektywy przeciętnego czytelnika. Laika, który ocenia tekst według najprostszych kryteriów, typu fajne/ niezbyt fajne (bo tylko na taką ocenę w tej chwili mnie stać). Staram się to wyraźnie podkreślać, bo też odbiór opowiadania jest wtedy nieco inny. A i opinia ma swoją specyfikę. Merytoryka kuleje. Za to pogląd na odbiór tekstu staje się dla autora nieco szerszy.

Parę spostrzeżeń na koniec.

 

 Statek wylądował i przygotowywałem się do odwiązywania Czarnorekiego od zapasowej pryczy.

Czarnorękiego?

 

Jak widać toporek, który mu rzuciłem, na coś się przydał, liczyłem zresztą na głupotę mojego niedawnego więźnia, zwłaszcza biorąc po uwagę nawyki wyniesione z rodzimej planety Czarnorekiego

Tutaj podobnie.

 

Pozdrawiam.

 

 

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

@CM dzięki za odwiedziny i bogaty komentarz. Lemowskie inspiracje dobrze wychwycone :) Dodałbym jeszcze “Bajki robotów” – mimo, że fabularnie bardziej odległe od mojej historii, to one były bezpośrednim bodźcem do napisania tej historii.

 

Do Lema, jak już ktoś chyba pisał, trochę brakuje. Ale to przecież nieuchronne…

Tak, trochę brakuje :)

 

Literówki poprawiłem – dzięki serdeczne .

Che mi sento di morir

Przyjemna space opera. Od strony technologicznej prezentujesz przyszłość, że tak się wyrażę, “odlotową” – super-hiper wynalazki, szybkie podróże międzygwiezdne, a nawet międzygalaktyczne. Przyjemny przerywnik od zwykle czytanego przeze mnie hard sf :)

Początkowa scena fajne intryguje, końcówka także spina całość. Ogólny pomysł na fabułę także na plus. Natomiast szwankuje dla mnie tempo opowieści – trochę tutaj wina formy, która nakazuje opowiadać wszystko z perspektywy pierwszej osoby. A że bohater gaduła, to między ważniejszymi wydarzeniami mocno mi się dłużyło. No bo musiał opowiedzieć, jak to przeleciał, gdzie wylądował – mnóstwo szczegółów, nie zawsze potrzebnych.

Trochę też przez to narracja zawiodła w najbardziej dramatycznych momentach, jak ta finalna walka z Kryształowym Smokiem. Nie czułem napięcia, zagrożenia dla głównego bohatera.

Sam tekst czytało się nieźle, czasem coś zachrzęściło pod kołami.

Podsumowując: przyzwoita space opera, taka akurat na klika bibliotecznego. Ma jednak i wady: koncert fajerwerków ma nierówne tempo, a narracja nie za bardzo działa w momentach akcji/napięcia.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dodałbym jeszcze “Bajki robotów” – mimo, że fabularnie bardziej odległe od mojej historii, to one były bezpośrednim bodźcem do napisania tej historii.

O nich pomyślałem przy ostatnim fragmencie, który wydawał mi się właśnie taki mocno “bajkowy”. Było to jednak skojarzenie na tyle niepewne, że wolałem z nim nie szarżować. :)

 

Tak, trochę brakuje :)

Stworzyłeś opowiadanie dalekie od taniej imitacji twórczości słynnego autora. To już bardzo dużo.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dzięki @NoWhereMan za komentarz i klika. To jest i ważne i trudne, żeby tempo historii było odpowiednie. Pracuję nad tym ;)

 

Trochę też przez to narracja zawiodła w najbardziej dramatycznych momentach, jak ta finalna walka z Kryształowym Smokiem. Nie czułem napięcia, zagrożenia dla głównego bohatera.

Hmm, może powinienem zaplanować tę scenę, jako swoisty punkt kulminacyjny. Jeszcze nie bardzo mi to wychodzi, jak widać.

 

 

@CM

Stworzyłeś opowiadanie dalekie od taniej imitacji twórczości słynnego autora. To już bardzo dużo.

Dziękuję Ci :) Ja tak sobie zażartowałem trochę, Lem jest dla mnie mistrzem, bardziej się nim i jego twórczością inspiruję niż aspiruję do osiągnięcia jego poziomu :)

Che mi sento di morir

Sympatyczny tekst :) Czytało się lekko i przyjemnie. Humor mi podpasował ( drwaAI'e są super :D ) i kilka razy zdarzyło się uśmiechnąć.

Fajnie zabawiłeś się motywem przeznaczenia. W pewnym momencie zastanawiałem się tylko, po co Twój bohater to wszystko opowiada i tak naprawdę pogrąża się swoimi zeznaniami. (Dewastacja dwóch planet to chyba większa skala przewin niż bójka w karczmie ;) ) Końcówka nieco to wyjaśniła i za to plus ;) 

No, podobało się :) 

Dziękuję Ci :) Ja tak sobie zażartowałem trochę, Lem jest dla mnie mistrzem, bardziej się nim i jego twórczością inspiruję niż aspiruję do osiągnięcia jego poziomu :)

Zdrowe podejście.

Inspiracja zawsze działa twórczo na tekst, a brak nadmiernych aspiracji poważnie ograniczenia ryzyko wystąpienia frustracji. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

@Ospały, dzięki za wizytę i miłe słowa. Mi się podoba, że Tobie się podoba. Może jeszcze kiedyś coś napiszę w tym klimacie :)

 

@CM

Inspiracja zawsze działa twórczo na tekst, a brak nadmiernych aspiracji poważnie ograniczenia ryzyko wystąpienia frustracji. :)

Pewnie należałoby zachować złoty środek ;) Myślę, że aspiracje są okej, jeżeli idą w parze z ciężką pracą i pewną dozą skromności.

 

Che mi sento di morir

Dobre, zabawne, ma mój głos na Bibliotekę.

Dzięki za wizytę i głos. Miło mi, że Ci się spodobało :)

Che mi sento di morir

Niestety, nie uwiodło. Z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, tekst napisany jest niedbale, żeby nie powiedzieć niechlujnie. Teoretycznie za raczej niewyszukany i mało literacki język opowiadania można by obwinić narratora pierwszoosobowego, którym jest średnio rozgarnięty łowca nagród, ale dla porównania zerknąłem na inne Twoje teksty (taka pierwszoosobowa narracja w nich przeważa). Na pierwszy rzut oka są napisanej lepiej, ale zazwyczaj cierpią na podobne schorzenie – są opowiedziane bardziej językiem mówionym niż literackim. Dużo w nich powtórzeń, zaimków, dosyć ograniczone słownictwo, dla wyrażenia prostych kwestii używasz często zbyt wielu słów, a zdania pełne są niepotrzebnych części mowy. 

Opowiadanie choruje również na głęboką zaimkozę. Wprowadzenie jest tego najjaskrawszym przykładem:

 

Wprowadzili mnie do sali rozpraw, a ja stanąłem i zacząłem się rozglądać. Nie żebym miał jakiekolwiek szanse na ucieczkę, punktowe pola zwiększonej grawitacji skutecznie krępowały mi ruchy. Ot, po prostu przyzwyczajenie, charakterystyczne dla mojej profesji. Dwa oporniki stojące przy drzwiach zmierzyły mnie wrogimi spojrzeniami, a po chwili jeden z dławików, eskortujących mnie z celi, dźgnął mnie lufą blastera i poszedłem dalej w głąb pomieszczenia. Dreptałem małymi kroczkami, aż do szerokiej ławy z poliwęglanu, na której mnie posadzili.

 

Dalej jest niewiele lepiej, sporo tych mnie, mi, ja itd. Inna sprawa, że nie całkiem udało się Tobie uniknąć typowej pułapki narracji pierwszoosobowej i sporo jest czasowników zakończonych – ałem; – ąłem itp.

 

Wspomniana niechlujność objawia się także od strony technicznej. Trafiają się w tekście spacje przed przecinkami, a nawet w środku wyrazu (znalazłem np: dale,j), błędne odmiany (drwalów zamiast drwali), czy niewłaściwy zapis liczebników (20 lata temu – poza tym tutaj nawet forma rzeczownika nie pasuje).

 

Drugą, nieprzekonująca mnie kwestią jest strona fabularna opowiadania. Ktoś wspomniał utwory Lema, ktoś inny space operę jako gatunek. Problem w tym, że Lem tworzył swoje absurdalne światy w "Dziennikach gwiazdowych" czy "Bajkach robotów" z mistrzowską gracją, kunsztem i polotem. I miał w tym jakieś cele, nasycając swoje opowieści podtekstami i aluzjami. Absurd czemuś służył. Przy tym jego poczucie humoru osiągało zdecydowanie wyższe poziomy. W powyższym tekście podobnego kunsztu i ukrytych znaczeń brakuje. Zatem porównań do Lema bym unikał. 

Co do space opery. Może i jest to gatunek rozrywkowy i niezobowiązujący, ale jednak światy w nim tworzone wykazują się większą wewnętrzną logiką, dlatego nazywanie powyższego opowiadania space operą jest mocno naciągane. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę konstrukcję opowiadania (opowieść bohatera-gaduły) i jego żartobliwy charakter. Jak pisać space operę z przymrużeniem oka pokazał np. Harry Harrison w "Billu, bohaterze galaktyki". A szukając bliżej, portalowy Rybak w swoich "Opowieściach starego Nawigatora". Podobne gatunkowo utwory Rybaka, napisane są z większą werwą, jajem i zębem, a ich styl oraz język zdecydowanie bliższe są literatury. Wodolejstwo i gawędziarstwo rybakowego bohatera ma wdzięk i styl. Tutaj fabuła wygląda jakby to nie narrator opowiadał co mu ślina na język przyniesie, tylko Autor.

 

Twoje przymrużenie oka było dla mnie zdecydowanie zbyt naciągane. Cały czas pamiętając, że to tylko niepoważna i koloryzowana opowieść bohatera, nie mogłem przełknąć planet, które rozpadały się w wyniku jego działań w przeciągu kilku chwil (tempo w jakim spłonęła zadrzewiona planeta jest po prostu bzdurne nie absurdalne). Poza tym samo stwierdzenie, że jakaś planeta była najbardziej zalesiona w kilku galaktykach brzmi nonsensownie. Rozumiem konwencję, żartobliwą formułę, ale takich głupot nie absorbuję. I nawet nie będę się już czepiał karczmy w kosmosie ;)

 

Poza tym, że sporo zdań trzeszczało mi i zgrzytało, zdarzały się również takie, w których podejrzana wydała mi się ich konstrukcja lub szyk. Albo nie zagrały w nieuchwytny sposób. Podam kilka przykładów:

 

Nie­ste­ty przy­do­mek Czar­no­rę­ki Ban­dy­ta ni­cze­go im nie po­wie­dział

 

– a ja widzę gadający przydomek.

 

Otóż po wyj­ściu z karcz­my po­wi­nie­nem po­dą­żać pro­sto, po mi­nię­ciu trzech skrzy­żo­wań drew­nia­nych ulic, po­wi­nie­nem do­trzeć do za­gaj­ni­ka, przy nim na­le­ży skrę­cić w prawo i iść dalej aż do trzech buków. 

 

– mieszasz (powinienem, należy), powtarzasz (powinienem). Nie pytam nawet co robią buki na obcej planecie.

 

(…) krzy­czą­cą ko­bie­tę ude­rzy­łem wierz­chem dłoni mocno w twarz, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że jako ukry­wa­ją­ca prze­stęp­cę, sama jest prze­stęp­czy­nią.

 

– ącą, dząc, ąca, ępcę. Brzmi to kiepsko. Szyk dziwny (mocno).

 

 

A oprócz tego ten dym.

 

– co ten dym?

 

 

(…).pró­bo­wa­łem wy­star­to­wać, drę­czo­ny py­ta­niem, czy wy­so­ka tem­pe­ra­tu­ra lub dym nie uszko­dzi­ły wraż­li­wej elek­tro­ni­ki stat­ku.

 

– serio? Statek kosmiczny poddawany bardzo wysokim temperaturom podczas lotu przez atmosferę uszkodzony przez dym?

 

 

(…) jako że bez prze­szkód wy­cho­dzi­łem w ko­smicz­ną próż­nię. Przez nie­wiel­kie okno mo­je­go stat­ku ob­ser­wo­wa­łem ko­tłu­ją­ce się w at­mos­fe­rze Leso dymy. 

 

– wyszedł z atmosfery i z orbity widzi ogień jaki zaprószył kilka minut temu? Serio?

 

 

Do­pa­dli­śmy wa­ha­dłow­ca w ostat­niej chwi­li, wi­siał już nad prze­pa­ścią, gro­żąc, że lada chwi­la runie w dół.

 

– a ja widzę grożący im pięścią wahadłowiec.

 

Itd. Itp.

 

Oczywiście zauważyłem, że masz grono zadowolonych z lektury czytelników. Moje marudzenie możesz zatem potraktować jako odrębny głos faceta, w którego gust nie trafiłeś z tym opowiadaniem. Nie jest to przecież tekst zły, czy beznadziejny. Ale mam wrażenie, że stać Ciebie na zdecydowanie więcej.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Dzięki mr.marasie za wizytę i uwagi. Cieszę się, że mimo, że historia Ci się nie spodobała, nie machnąłeś ręką, tylko zadałeś sobie trud napisania komentarza.

 

W wolnej chwili postaram się odnieść do konkretnych cytowanych fragmentów tekstu, zgadzam się, że poprawki są wskazane.

 

Jeżeli chodzi o zaimkozę, to chyba największa choroba moich tekstów – próbuję (się) leczyć. Wszelka pomoc mile widziana.

 

Twoje Odnosząc się do uwag do mojego stylu:

 

niewyszukany i mało literacki język opowiadania

 

Tak mam, nie ukrywam. Myślę, że nie wynika to z niechlujstwa, tylko z moich preferencji komunikacyjnych – lubię krótko pisać, rozmawiać. Pracuję, z jednej strony nad stylem a z drugiej nad tym, żeby więcej pisać. Dlatego też wrzucam i będę wrzucał teksty z których nie jestem zadowolony, bo chcę, żeby krytyka mobilizowała mnie do pisania.

 

Wspomniana niechlujność objawia się także od strony technicznej. Trafiają się w tekście spacje przed przecinkami, a nawet w środku wyrazu (znalazłem np: dale,j), błędne odmiany (drwalów zamiast drwali), czy niewłaściwy zapis liczebników (20 lata temu – poza tym tutaj nawet forma rzeczownika nie pasuje).

Poprawiłem “dale,j” i “20 lata”. Jeżeli chodzi o, jak ich nazwałeś. “drwalów” – w tekście piszę o “drwaAI’ach”, to takie słowo, powstałe z połączenia “drwa“ (od drewna) i AI (sztuczna inteligencja) ;)

Mam dużo błędów, mimo, że czytam tekst wiele razy, nie widzę często pomyłek we własnym tekście :(

 

Może i jest to gatunek rozrywkowy i niezobowiązujący, ale jednak światy w nim tworzone wykazują się większą wewnętrzną logiką,

Mówiąc szczerze nie wymyśliłem tutaj całej otoczki, całego uniwersum. Pewnie jakieś szersze ramy by tutaj przydały. Nie miałem ambicji ”stworzenia świata”, miałem pomysł i spisałem go. Być może z tych braków wynika Twoja głęboka niechęć do tego tekstu.

 

Tutaj fabuła wygląda jakby to nie narrator opowiadał co mu ślina na język przyniesie, tylko Autor.

Hmm… Jeśli dobrze rozumiem, cały tekst wydał Ci się stekiem bzdur? Ale, że co Autor?

 

Twoje przymrużenie oka było dla mnie zdecydowanie zbyt naciągane.

W sumie cała ta historia jest mocno naciągana, tak była pomyślana. Sam motyw listu gończego, znalezionego przy czarnej dziurze np.

 

Nie jest to przecież tekst zły, czy beznadziejny.

Ach, nie jest?

 

Ale mam wrażenie, że stać Ciebie na zdecydowanie więcej.

Może kiedyś będzie mnie stać. Ale liczę się z tym, że Twojego gustu mogę nie zadowolić…

 

 

Che mi sento di morir

Z tą śliną chodzi o to, że tekst wygląda na mało przemyślany i zaplanowany na płaszczyźnie światotworstwa, kompozycji itd. i wygląda jakby Autor tworzył go ad hoc i na gorąco. 

A zły i beznadziejny nie jest. Nie czuję także"głębokiej niechęci". Pozostałem niewzruszony Twoją opowieścią po prostu.

No i naprawdę nie przejmuj się moim gustem. 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Miałam wrażenie, że będę uczestniczyć w procesie sądowym i wysłucham zeznań oskarżonego, a tymczasem rzecz przerodziła się w opowieść gawędziarza, który dość malowniczo opisał swój pobyt na kolejnych planetach.

Pomysł był, ale cóż, wykonanie zawiodło i lektury nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

 

– Jak widzę, coś nazbyt czasoprzestrzenny nam się trafił podsądny – justycariusz spojrzał na mnie chłodno. –>  – Jak widzę, coś nazbyt czasoprzestrzenny nam się trafił podsądny.Justycariusz spojrzał na mnie chłodno.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

wy­ko­na­ny z czar­ne­go krysz­ta­łu. po czym… –> Zamiast kropki powinien być przecinek.

 

nie­wiel­ką klep­sy­drę, z drob­nym, żół­tym pia­skiem w środ­ku… –> Czy bywają klepsydry z piaskiem na zewnątrz?

 

z od­po­wied­nią gra­ty­fi­ka­cją za szyb­kość wy­peł­nie­nie misji. –> Literówka.

 

DrwAI'e zresz­tą sami ,także… –> Zbędna spacja przed przecinkiem i brak spacji po nim.

 

mia­sto, do któ­re­go skie­ro­wa­łem swoje kroki. –> Zbędny zaimek. Czy kierowałby do miasta cudze kroki?

 

skie­ro­wa­łem swe kroki wprost do karcz­my… –> Jak wyżej.

 

(naj­le­piej ska­cząc po su­chych po­ła­ciach wy­so­kiej trawy) –> Pewnie miało być: (naj­le­piej ska­cząc po su­chych kępach wy­so­kiej trawy)

Za SJP PWN: połać «duża część jakiejś przestrzeni»

 

ze­bra­ła się już grupa za­nie­po­ko­jo­nych tu­byl­ców, zwa­bio­na za­pew­ne ha­ła­sem. –> …ze­bra­ła się już grupa za­nie­po­ko­jo­nych tu­byl­ców, zwa­bio­nych za­pew­ne ha­ła­sem.

Zwabieni hałasem byli tubylcy, nie grupa.

 

mój sta­tek pew­nie po­kry­wa­ły już pierw­sze, wszę­do­byl­skie kłą­cza… –> Pewnie miało być: …wszę­do­byl­skie pnącza

Kłącza, jako że są podziemnymi pędami niektórych roślin, nie są wszędobylskie.

 

spę­ta­ne, ni­czym Gu­li­wer przez li­li­pu­tów. –> …spę­ta­ne, ni­czym Gu­li­wer przez Lili­pu­tów.

 

Zmie­ni­łem typ po­ci­sków w moim bla­ste­rze… –> Zbędny zaimek.

 

Za­do­wo­lo­ny z sie­bie ru­szy­łem dale,j po­ga­nia­jąc… –> Przecinek żyjący własnym życiem. ;)

 

i się­ga­ją­ce w niebo drew­nia­ne dra­pa­cze chmur… –> …i się­ga­ją­ce nieba drew­nia­ne dra­pa­cze chmur

 

przy­wró­co­ne do życia nie­speł­na 20 lata temu… –> …przy­wró­co­ne do życia nie­speł­na dwadzieścia lat temu…

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Czar­no­rę­ki wręcz sła­niał się na no­gach i mu­sia­łem go wpół nieść. –> Czy mógł słaniać się, nie używając nóg?

Proponuję: Czar­no­rę­ki wręcz sła­niał się i mu­sia­łem go podtrzymywać/ prawie nieść.

Za SJP PWN: słaniać się «iść chwiejnym krokiem»

 

na ro­sną­ce buj­nie drze­wa i krze­wy pod­miej­skie. –> Czym różnią się drzewa i krzewy podmiejskie od rosnących w mieście i poza nim?

 

że wszel­kie kłą­cza, które mogły uwię­zić mój sta­tek… –> …że wszel­kie pnącza, które mogły uwię­zić mój sta­tek

 

Przez nie­wiel­kie okno mo­je­go stat­ku… –> Zbędny zaimek. Wiemy czyj jest statek.

 

do za­pa­so­wej pry­czy w ka­bi­nie mo­je­go po­jaz­du. –> Jak wyżej.

 

To ja byłem nim ści­ga­ny. Nie mo­głem uwie­rzyć, nie ro­zu­mia­łem, jak to ja? –> Końcówka zdania wydaje mi się mało czytelna.

Proponuję: To ja byłem nim ści­ga­ny. Nie mo­głem uwie­rzyć, nie ro­zu­mia­łem… Jak to? Ja?

 

mu­sia­łem chwy­cić za nie­za­wod­ny bla­ster… –> …mu­sia­łem chwy­cić nie­za­wod­ny bla­ster

 

to­po­rek uży­wa­ny prze­ze mnie do od­ku­wa­nia wa­ha­dłow­ca z lodu… –> Raczej: …to­po­rek, uży­wa­ny prze­ze mnie do od­ku­wa­nia lodu z wa­ha­dłow­ca

 

przy na­głych zmia­nach tem­pe­ra­tur. –> …przy na­głych zmia­nach tem­pe­ra­tury.

Ile temperatur może zmienić się jednocześnie?

 

Nawet stą­pa­jąc po jej pod­ło­żu sły­szeć można… – Chyba: Nawet stą­pa­jąc po jej powierzchni, sły­szeć można…

 

w ostat­niej chwi­li, wi­siał już nad prze­pa­ścią, gro­żąc, że lada chwi­la runie w dół. –> Powtórzenie.

Masło maślane. Czy coś może runąć w górę?

 

za­trzy­ma­ny za bójkę w karcz­mie "Nad pod­ziem­nym dro­nem"… –> …za­trzy­ma­ny za bójkę w karcz­mie "Nad Pod­ziem­nym Dro­nem"

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@reg, dzięki za uwagi. Siądę do poprawek w tym tygodniu., niestety mało mam czasu ostatnio :(

Che mi sento di morir

Bardzo proszę, BasemencieKeyu. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zabawna jesteś reg :)

 

Wreszcie poprawiłem. Niemal wszystko + kilka błędów, które sam jeszcze wyłapałem.

 

na rosnące bujnie drzewa i krzewy podmiejskie. –> Czym różnią się drzewa i krzewy podmiejskie od rosnących w mieście i poza nim?

Różnica jest właśnie w lokalizacji – PWN: podmiejski «związany z terenami położonymi wokół miasta».

 

Dzięki raz jeszcze!

Che mi sento di morir

BasemencieKeyu, wiem, co to znaczy podmiejskie. ;)

Zastanowiło mnie tylko wyróżnienie drzew i krzewów podmiejskich. Bo na przykład w Łodzi, tak w mieście, jak i na przedmieściach, rosną takie same drzewa i krzewy. No, może na poza miastem jest więcej chwastów wszelakich. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rozumiem. Zastanowię się nad tym jeszcze, może dodam coś o tej podmiejskości…

Che mi sento di morir

Jeśli mogę zaproponować:

na drzewa i krzewy, bujnie porastające przedmieścia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W lesie, z dala od budynków było trochę lepiej, choć ogień coraz szybciej przenosił się również na, bujnie porastające przedmieścia, drzewa i krzewy, często otoczone płaszczem chwastów.

 

Tak to wyrzeźbiłem, inspirując się Twoimi uwagami.

Che mi sento di morir

No, BasemencieKeyu, prawdziwy z Ciebie snycerz! ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W paru miejscach jest  justycariusz.

Schylił się pod stół sędziowski, wykonany z czarnego kryształu. po czym ukazał się na powrót,

Zamień kropkę na przecinek.

Niektóre przecinki są w dziwnych miejscach, na przykład:

Stało się to[-,] w związku z moim ostatnim pościgiem,

albo:

miałem[-,] wszystkie atuty w ręku

przyjrzałabym się im.

DrwAI'e zresztą sami ,także składają się głównie z drewna,

A tu spacja przed przecinkiem zamiast za nim.

Zadowolony z siebie ruszyłem dale,j

Nie wierzę, że takich rzeczy nie podkreśla na czerwono :/

No, nie urzekło mnie :(

Przynoszę radość :)

Dzięki za uwagi @Anet. Kilka rzeczy już wcześniej poprawiłem po uwagach @reg. Przykro mi, że nie urzeka :(

Che mi sento di morir

No mnie też. Może następnym razem ;)

Przynoszę radość :)

Dzięki, do następnego razu zatem :)

Che mi sento di morir

Czy pan istnieje, Mr Johns?

I to, przykro mi, jedyne, co z Lemem faktycznie się wiąże. Reszta jedynie echowo przypomina Cyberiadę, Bajki robotów etc. 

Pomimo tego opowiadanie “daje się czytać”, a po solidnym szlifie językowym i wyeliminowaniu kwestii wręcz nieprawdopodobnych --- albo znalezieniu uzasadnienia dla nich – stałoby się dobre, po prostu dobre.

Za plus poczytuję odwagę nawiązywania do klasyka.

 

Dzięki (chyba). Trudno mi aspirować, ja jedynie nawiązuję. Garść krytyki już zebrałem, wiem, że może być lepiej, aczkolwiek pewnie nie jest też aż tak źle ;)

Che mi sento di morir

Tekst wciągający, wartka akcja , pomysł naprawdę świetny.

 

Jestem pod dużym wrażeniem.

 

 

 

 

Pozdrawiam – Goch.

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Hej, hej, Gochaw :)

 

Dziękuję, miło mi, że pomysł Ci się spodobał i pozostało pozytywne wrażenie :)

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Cześć!

 

przyjemną historię opowiedziałeś. Na plus oceniam spójną kreację głównego bohatera, którego charakter jest widoczny w narracji. Kreacja świata za to jest przedstawiona tylko fragmentarycznie i nie spina się to w całość. Zabrakło mi trochę przedstawienia zasad funkcjonowania wszechświata jako całości. Rozpad całej planety pod wpływem dymu to dla mojej wyobraźni za wiele. 

Zakończenie mnie zaskoczyło, bo spodziewałam się brawurowej ucieczki. 

Cześć :)

 

Miło mi, że zajrzałaś tutaj. Przyjmuję zarzuty na klatę, właściwie to taka wprawka mocno inspirowana Lemem. Pewnie powiniem ją bardziej dopracować… Jak to mówią, nigdy nie jest za późno, może kiedyś.

 

Rozpad całej planety pod wpływem dymu to dla mojej wyobraźni za wiele. 

Nie przesadzaj, tak nisko cenisz własną wyobraźnię? :D

A tak poważnie, tekst ma mieć wydźwięk “komediowy” i nieco absurdalny, w kilku miejscacj jednak za bardzo poszedłem na skróty, biję się w pierś ;)

 

Zakończenie mnie zaskoczyło, bo spodziewałam się brawurowej ucieczki. 

Zaskoczyło pozytywnie, negatywnie, czy po prostu zaskoczyło?

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Zaskoczyło na pozytywnie, negatywnie, czy po prostu zaskoczyło?

Pozytywnie :)

Che mi sento di morir

Nowa Fantastyka