- Opowiadanie: Arnubis - Wielkie łowy

Wielkie łowy

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami... 

 

Serdeczne podziękowania dla betaczytaczy: Drakainy, Ospałego Leniwca, Sy, Tarniny i Wiktoria Orłowskiego. Teyami tym razem nie zdążyła, ale doceniam chęci :D Grono czytelników zaniepokojonych instytucją bety uspokajam, uwagi dotyczyły w większości poprawek językowych i stylistycznych oraz ogólnego odbioru tekstu. A że tekst jest, jaki jest, potrzebowałem opinii od szerokiego grona. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Wielkie łowy

– Pieprzone robale! – krzyknął O’Hallora, zasłaniając dłońmi uszy.

Siedzieli ukryci wśród rzadkich zarośli porastających szczyt wzgórza. Było ich czterech; trzech żołnierzy – O’Hallora, sierżant McMurray i dowodzący misją major Meredith, a także Fisher, przysłany tu z nimi operator filmowy z Fox Movietone. Krzewy co prawda osłaniały przed palącym słońcem, ale w żaden sposób nie chroniły przed dobiegającym ze wszystkich stron hałasem.

– Typowy błąd, panie O’Hallora – powiedział filmowiec, wachlując się kapeluszem. – Widzi pan, cykady są owadami, owady zaś należą do stawonogów. Można to łatwo określić, licząc nogi – owady mają ich trzy pary. Robaki z kolei w ogóle pozbawione są odnóży.

Żołnierz zmierzył kamerzystę podejrzliwym spojrzeniem. Próbował doszukać się w jego słowach drwiny, ale ton mężczyzny wskazywał raczej na szczere zamiary. W końcu wzruszył ramionami i splunął.

– Pieprzone stawonogi.

– Cicho! – zawołał major, który z lornetką przy oczach wpatrywał się w zagajnik leżący u stóp wzgórza. – Chyba zaraz się zacznie. Broń w pogotowiu.

Obaj podlegający mu żołnierze przypadli do rozstawionych wcześniej karabinów maszynowych, a Fisher do obiektywu kamery. Utkwili spojrzenia w ścianie drzew. Spłoszone ptactwo i drobne ssaki uciekające z buszu zdradzały, że major ma rację. Coś się zbliżało.

– Słyszycie to? – zapytał filmowiec.

– Jasne! – rzucił O’Hallora. – Nawet głuchy by usłyszał te pieprzone cykady!

– Nie, nie o to mi chodzi – zaprzeczył Fisher. – Raczej coś jakby… silniki?

Chwilę później z zagajnika wyłoniło się pędzące stado emu. A w każdym razie coś, co zdawało się z grubsza przypominać emu. Zgadzał się ogólny kształt ptaków, jednak na tym kończyło się podobieństwo do tworów natury, a zaczynał obraz jak ze snu szalonego wynalazcy, pełen ryczących silników, plujących czarnym dymem dysz oraz błyszczących w słońcu stalowych rur i przekładni.

– Co to, kurwa, jest?! – wykrzyknął O’Hallora.

– Kręcisz to, Fisher? – wyszeptał McMurray.

– Jasne – rzucił filmowiec. – Czy one przypadkiem nie idą prosto na nas?

W istocie, stado mechatronów pędziło w stronę ich wzgórza, sadząc ogromne, napędzane grubymi sprężynami skoki.

– Ognia! – krzyknął major Meredith.

Wysłużone karabiny wyrzuciły z siebie grad pocisków prosto w środek wrogiej formacji. Emu natychmiast rozpierzchły się, unikając kul. Z ich szeroko rozwartych dziobów wysunęły się lufy plujące nabojami w stronę żołnierzy. Pierwsza salwa niegroźnie poszła w niebo, następna jednak była znacznie celniejsza. Głowa majora Mereditha eksplodowała niczym dorodny, soczysty melon. Skoszony serią McMurray zwalił się na ziemię, próbując zatkać dłońmi ogromne dziury w brzuchu. O’Hallora odskoczył od karabinu i rzucił się w głąb zarośli, szukając w nich jakiejkolwiek osłony.

– Samochód! – wrzasnął do skulonego na ziemi Fishera. – Spierdalamy do auta!

Złapał filmowca za rękę i pociągnął go w stronę drugiego zbocza wzgórza. Mężczyzna nie reagował. Żołnierz szarpnął mocniej i obejrzał się. Dopiero teraz dostrzegł dziurę wielkości pięści na wysokości serca kamerzysty. Zaklął, puścił trupa i sam rzucił się do ucieczki.

Zaparkowali pod samym wzniesieniem, miał więc jeszcze szanse dopaść do samochodu, nim emu dopadną jego. Ledwie jednak zdążył opuścić zarośla, potknął się na nierównym terenie i stoczył z wzgórza. Szczęśliwie zarobił tylko kilka sińców. Dobiegł do samochodu, modląc się, by McMurray zostawił kluczyki w stacyjce. Złapał za klamkę i otworzył drzwi.

Zamarł, wpatrując się w skierowany w jego stronę łeb mechanicznego ptaka siedzącego na fotelu kierowcy.

– Pieprzony… – zaczął, lecz emu przerwał mu ogniem karabinu.

 

***

 

Zwierzę utkwiło nieruchome spojrzenie głębokich, ciemnych oczu w mężczyźnie w kamizelce z krokodylej skóry. Odpowiedział tym samym, z całych sił powstrzymując się przed mrugnięciem. To była próba i wiedział, że chwila słabości może wiele go kosztować. Sekundy mijały powoli, leniwie, ciągnąc się jak krople smoły kapiące z niedbale przymocowanej papy.

W końcu kangur drgnął, zmarszczył porośnięty płową sierścią pysk i odwrócił wzrok. Mężczyzna wyszczerzył białe zęby i prychnął z triumfem. W tym momencie nagłe uderzenie ogonem zwaliło go z nóg i cisnęło na ziemię. Przetoczył się kilkukrotnie, ale zaraz poderwał i splunął piachem.

– A, więc tak chcesz się bawić? – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Skoczył w stronę zwierzęcia z szeroko rozłożonymi rękami. Kangur ruszył mu na spotkanie i zwarli się w morderczym uścisku. Mężczyzna syknął, gdy pazury przeciwnika wbiły się w jego dłonie, nie zamierzał jednak odpuszczać. Pot spływał mu po plecach, mięśnie drżały od wysiłku, ale nie był w stanie zyskać przewagi. Zwierzę warknęło głucho.

Mężczyzna nagle przesunął się w bok, ustawiając się plecami do słońca. Oślepiony kangur zamknął odruchowo oczy. Myśliwy tylko na to czekał. Z całych sił uderzył czołem w głowię zwierzęcia, a potem naparł barkiem, powalając przeciwnika na ziemię. Nim torbacz zdążył zareagować, mężczyzna sprawnie otoczył jego szyję ramieniem. Kangur przez chwilę kopał i próbował sięgnąć go pazurami, lecz szybko znieruchomiał.

Myśliwy podniósł się z trudem, otrzepując z pyłu spodnie. Rozejrzał się w poszukiwaniu swojego kapelusza z krokodylej skóry, który w trakcie walki spadł mu z głowy. Dostrzegł go w dłoni gładko ogolonego mężczyzny w letnim garniturze, który właśnie do niego podszedł.

– Imponujące – powiedział elegant, podając nakrycie głowy. – Pan Michael Irvin, jak mniemam?

– Mów mi Dingo – poprawił go myśliwy. – Mick Dingo.

– Zacna zdobycz, panie Dingo.

– Zdobycz? – zdziwił się Mick.

– Ten kangur, oczywiście – wyjaśnił mężczyzna. – Ładny okaz.

– Och, to nie jest zdobycz – zaprzeczył Dingo. – Księżniczka Anastazja jest moim sparingpartnerem.

Na dźwięk jego słów kangurzyca poruszyła się i spojrzała na nich. Najwyraźniej jednak nie dostrzegła niczego interesującego, ponieważ po chwili wróciła do odpoczynku.

– Tak, tak, oczywiście… – zmieszał się elegant. – W każdym razie, pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Matthew Waldron, jestem sekretarzem ministra Pearce’a. Pan minister przysyła mnie…

– Stary Georgie? – zdziwił się Mick. – A czego on, do diabła, znowu ode mnie chce?

– Sir George przysyła mnie, aby zaprosić pana na specjalne spotkanie. Chodzi o polowanie. Specjalne polowanie, na czele którego sir George chciałby widzieć pana. Mogę powiedzieć jedynie tyle, że ważą się losy państwa i pan minister twierdzi, że jedynie pan może podołać temu wyzwaniu.

– Ściśle tajne łowy w celu ratowania kraju? Brzmi jak zadanie dla starego Micka. Mam tylko jeden warunek – odpowiedział myśliwy.

– Jaki?

– Księżniczka jedzie z nami.

– Ja… – zawahał się Waldron. – Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł, panie Dingo.

– Nie dygaj, Matty! Anastazja to prawdziwa dama, umie się zachować – parsknął Mick.

– Cóż… w takim razie, w ramach wyjątku, być może mógłbym przymknąć oczy na procedury i…

– Okie-dokie! W drogę, Matty!

 

***

 

– Cieszę się, że zdecydował się pan przybyć na spotkanie, panie Irvin – powiedział minister Pearce, a jego usta, przyozdobione starannie przyciętym wąsem, rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

Sir George był krzepkim mężczyzną po sześćdziesiątce, który mimo wieku wciąż bardzo dobrze się trzymał. Ubrany w elegancki garnitur siedział za imponującym biurkiem, zajmującym centralne miejsce w przestronnym gabinecie.

– Dingo, jeśli łaska – odparł myśliwy.

– Oczywiście, oczywiście, wie pan, pamięć już czasem nie ta! – Minister ponownie uśmiechnął się tym samym, wystudiowanym uśmiechem charakterystycznym dla wszystkich, którzy zdołali utrzymać się w polityce przez dziesiątki lat. – Proszę, niech pan siada, panie Dingo!

Mick posłusznie usiadł na wskazanym mu fotelu. Miękka tapicerka wydawała się dziwnie niewygodna i obca myśliwemu przywykłemu do twardych warunków życia w buszu. Miejsce obok niego zajął Waldron.

– Matty mówił, że rząd szykuje jakieś polowanie i po to mnie tu ściągnęliście – powiedział Dingo, wiercąc się nieco na poduszkach.

– Matty? – Polityk zmarszczył brwi. – Ach tak, pan Waldron! W istocie, misja, którą chcemy panu powierzyć może zostać określona jako polowanie. Bardzo, hmm… osobliwe polowanie. Chodzi o to…

– Okay, wyjaśnijmy sobie tylko na początku pewne sprawy – przerwał mu myśliwy. – Po pierwsze, nie poluję na kangury. Księżniczka nigdy by mi tego nie wybaczyła. Cenę za krokodyla liczymy od metra, płatne za każdy zaczęty metr. Jeśli jakieś grube szychy chcą zobaczyć mnie w akcji, to będzie płatne ekstra, ale nie mogą mi przeszkadzać. Nie organizuję też wycieczek po buszu, no chyba…

– Spokojnie, panie Dingo – wtrącił Waldron. – Jak mówił pan minister, nie chodzi nam o zwyczajne łowy.

– W rzeczy samej… Matty. – Pearce uśmiechnął się. – Niemniej jednak pana zdolności będą niezmiernie przydatne. Tak samo, jak pana doświadczenie. Doskonale pamiętam, czego dokonał pan podczas Wielkiej Wojny. Dlatego właśnie wybraliśmy pana do tego zadania.

– Powie mi więc pan w końcu, o co w takim razie chodzi, jeśli nie o krokodyle?

– O emu – wyjaśnił minister i rozłożył bezradnie ręce.

Mick wybuchnął śmiechem.

– Jeśli chodzi wam tylko o te ptaszyska, to nie musieliście do tego ściągać starego Micka. Byle bęcwał z dubeltówką da sobie radę.

– To nie jest takie proste, panie Dingo – powiedział Pearce. – Tak naprawdę nie wiem za bardzo, jak panu to wyjaśnić. Najlepiej chyba będzie, jeśli to panu po prostu pokażę.

Słysząc te słowa Waldron wstał i podszedł do stojącego w rogu pomieszczenia projektora.

– Ten film nakręcono trzy dni temu. Naszym ludziom udało się go odnaleźć w pobliżu Campion, gdzie zaginął oddział wysłany do przetrzebienia stad emu gnębiących okolicznych farmerów.

Asystent uruchomił urządzenie.

Gdy film się skończył, wszyscy trwali przez chwilę w milczeniu.

– Co to, do jasnej cholery, było? – wyszeptał w końcu Mick.

– Dokładnie to, co pan widział, panie Dingo – odparł minister. – Emu. Maszyny. Coś pomiędzy. Wybitnie zaawansowane mechatrony. Mechaemu, jak je nazywamy. Nie dysponujemy niczym nawet w połowie tak skomplikowanym i pewnie nie będziemy przez następne dziesięć lat. Nikt nie będzie, a przynajmniej tak myśleliśmy, dopóki nie zaatakowały mechaemu.

– Domyślam się, że to nie był pojedynczy atak – powiedział myśliwy.

– Ma pan, niestety, rację. Trzy dni temu zmasakrowały nasz oddział. Następnego dnia ruszyły na Campion. Szczerze mówiąc, w tej chwili pod ich kontrolą jest cała Australia Zachodnia i większa część Terytorium Północnego. Póki co udało nam się zatrzymać ich dalszy pochód, ale nie wiemy, na jak długo. Nie wiemy też, jak długo uda nam się ukrywać to przed ludźmi.

– Ale skąd się one wzięły? – spytał Mick.

– Doskonałe pytanie! – przyznał minister. – Na szczęście nasz wywiad spisał się lepiej, niż armia. Udało nam się ustalić, że za wszystkim stoi profesor Otto von Starhemberg, genialny austriacki naukowiec i konstruktor, który przybył do Australii niedługo po Wielkiej Wojnie. Przez jakiś czas pracował dla rządu, po czym nagle zniknął. Wiele lat nie było o nim nic słychać, a niedawno naszemu wywiadowi udało się go sfotografować w pobliżu Ayers Rock.

– A co miałby robić pod tym głazem? – zdziwił się myśliwy.

– Emu – powiedział Waldron.

– W istocie – zgodził się Pearce. – Podejrzewamy, że w jakiś sposób von Strahemberg zbudował tajną bazę pod Ayers Rock, z której to dowodzi siłami mechaemu. I to jest właśnie pana zadanie, panie Dingo. Schwytać von Strahemberga i unieszkodliwić go, za wszelką cenę! Wybraliśmy oddział najlepszych ludzi, mamy samolot gotowy zabrać was na miejsce. Kiedy jest pan gotów wyruszyć?

– Kiedy tylko Księżniczka skończy kolację – powiedział Mick, wstając i zakładając kapelusz.

 

***

 

Wyruszyli w ciągu godziny. Specjalny oddział liczył jedenastu ludzi oraz jednego kangura. Żołnierze początkowo silili się na profesjonalną małomówność, jednak lot z Canberry do Ayers Rock trwał na tyle długo, że nie byli w stanie powstrzymać ciekawości.

– Panie Dingo? – zagaił jeden z nich, szczupły blondyn. – Mogę o coś spytać?

– Jasna sprawa, chłopie – odparł Mick, nie przestając przy tym dłubać pod paznokciem nożem bowie.

– Skąd właściwie ten pseudonim, „Dingo”?

– Ha! – Myśliwy uśmiechnął się szeroko. – To nic skomplikowanego, po prostu nazwisko.

– Myślałem, że nazywa się pan Irvin – wtrącił drugi z żołnierzy.

– Irvin to nazwisko mojego ojca – wyjaśnił Mick. – Mojej matce zmarło się przy porodzie. Ojciec zabrał mnie do buszu, gdzie sam czuł się najlepiej. Niestety, też umarł, gdy miałem jakiś rok. Pewnie szybko poszedłbym w ślady staruszków, gdyby nie przygarnęło mnie stado dingo. Po powrocie do cywilizacji dalsza rodzina rozpoznała mnie po znamieniu w kształcie aligatora, które mam… zresztą, nieważne. W każdym razie pamiętam, kto naprawdę mnie wychował.

– Twierdzi pan, że wychowały pana dzikie dingo? – Blondyn roześmiał się głośno.

– Sugerujesz, że łżę? – spytał myśliwy lodowatym głosem.

Ostrze jego noża błysnęło niepokojąco. Księżniczka Anastazja, do tej pory drzemiąca spokojnie, uniosła głowę i zastrzygła wąsami.

Nim żołnierz zdążył zareagować, samolotem zatrzęsły turbulencje. Zapewne wszyscy by je zignorowali, gdyby nie wyraźna zmiana dźwięku silnika, którego miarowy ryk przeszedł nagle w suchotnicze rzężenie. Zaniepokojeni pasażerowie spojrzeli w stronę kabiny na dziobie. Zgodnie z ich najgorszymi obawami w drzwiach pojawił się wyraźnie zaniepokojony pilot. Jego twarz była przeraźliwie blada, przez co ostro kontrastowała ze zdobiącymi ją czarnymi, sumiastymi wąsami.

– Oberwaliśmy – rzucił głucho. – Łapcie za spadochrony, musimy skakać.

Mick musiał przyznać, że minister Pearce rzeczywiście przydzielił mu najlepszych ludzi. Nie dało się po nich poznać nawet cienia paniki. Działali szybko, ale w pełni zorganizowanie, wedle z góry ustalonych procedur. Już po chwili wszyscy byli gotowi do skoku. Jedyny problem stanowiła Księżniczka.

– Nie mamy dla niej spadochronu – powiedział pilot. – Zresztą i tak nie umiałaby go uruchomić.

– Nie bądź taki pewny – rzucił Dingo. – Księżniczka jest sprytniejsza niż na to wygląda.

Na potwierdzenie tych słów kangurzyca podrapała się za uchem.

– Jakie obciążenie wytrzymują te spadochrony? – spytał Mick.

– Chcesz skoczyć razem z nią? – Pilot wytrzeszczył oczy.

– W samolocie jej przecież nie zostawię. Utrzyma nas? – zapytał myśliwy i wskazał na spadochron.

– W zasadzie powinien – odpowiedział mężczyzna, patrząc krytycznie na zwierzę. – Ale musicie się czymś związać.

– O to się nie martw! – Mick wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu.

Złapał swój bicz i oplótł nim kangurzycę, mocno ją do siebie przywiązując. Księżniczka, jakby rozumiejąc powagę sytuacji, cierpliwie poddała się zabiegowi. Gdy wszystko było gotowe, myśliwy spojrzał na żołnierzy. Ci byli już ustawieni przy drzwiach, mogąc je otworzyć w każdej chwili.

– Na pana rozkaz, sir.

– Geronimo, chłopaki! – zawołał Dingo.

Żołnierze zasalutowali mu, po czym otworzyli drzwi i zaczęli kolejno wyskakiwać. W ślad za nimi poszedł też pilot. Po chwili na pokładzie samolotu pozostali tylko Mick i Księżniczka Anastazja.

– No, mała, czas już na nas! – zawołał myśliwy, próbując przekrzyczeć ryk wiatru wdzierającego się do środka. – Nie chciałbym mieć teraz przy sobie nikogo innego!

Wziął głęboki oddech i skoczył.

Pęd powietrza uderzył w nich niemal z siłą pociągu. Przez chwilę wirowali, siłując się z targającymi nimi podmuchami. W końcu Mickowi udało się ustabilizować lot i mógł trzeźwo ocenić sytuację. Okazało się, że są już znacznie niżej, niż się spodziewał. Pospiesznie pociągnął za linkę, otwierając spadochron. Gwałtowne szarpnięcie wyhamowało szaleńcze tempo spadania. Myśliwy z niepokojem spojrzał na rozpięty na wietrze materiał, wszystko jednak wskazywało na to, że jest w stanie ich utrzymać.

Następnie rozejrzał się w poszukiwaniu reszty oddziału. Znalazł ich pod ostrzałem. Daleko pod nimi, na trawiastym pagórku, stała grupka mechaemu, która najwyraźniej zdołała jakoś strącić ich samolot. Teraz mechatrony strzelały do widocznych jak na tarczy spadochroniarzy. Ostrzał z takiego dystansu nie powinien być zbyt skuteczny, ale maszyny charakteryzowała zabójcza celność. Dwóch z żołnierzy runęło już na ziemię, gdy karabinowa salwa podziurawiła ich spadochrony.

Mick warknął wściekle z bezsilności, oglądając śmierć kolejnych towarzyszy. Dobrze wiedział, że nie może zrobić nic prócz czekania. Co prawda, tak jak reszta oddziału, przed wyskoczeniem z samolotu złapał karabin, ale nie łudził się, że da radę coś nim teraz zdziałać. Pozostało tylko liczyć na cud.

Ku jego zdumieniu cud przyszedł jak na żądanie, w postaci gwałtownego podmuchu wiatru, który zniósł spadochroniarzy daleko na wschód. Niemal tak, jakby jakaś wyższa siła wysłała go specjalnie, by uratować grupkę żołnierzy, których historia w innym wypadku skończyłaby się w tym miejscu.

Szóstka z nich zdołała wylądować. Pospiesznie zrzucili spadochrony, a Mick odwiązał od siebie Księżniczkę. Może i przeżyli skok, ale ciągle groziło im niebezpieczeństwo. W pobliżu wciąż była grupa mechaemu, która bez wątpienia ich szukała. Żołnierze spojrzeli niepewnie na Micka, oczekując na rozkazy.

– Nie ma co czekać, aż te dymiące pokraki nas znajdą, chłopcy – powiedział głośno myśliwy. – Polując na krokodyle, nauczyłem się jednego: to ty musisz uderzyć pierwszy. Jak gad cię capnie za nogę, to po tobie, jesteś trupem. A ja jeszcze nie planuję zostać trupem.

– No to co robimy, sir?

– To chyba proste. My znajdziemy te przeklęte ptaszyska jako pierwsi i załatwimy je, nim one załatwią nas. – Wyjaśnił Mick i poprawił kapelusz. – Ruszamy!

 

***

 

Na mechaemu natknęli się pięć minut później. Żołnierze natarli na nie z furią, w pierwszym momencie starcia unieszkodliwiając połowę maszyn. Mechatrony jednak szybko zdołały się przegrupować i odpowiedziały zabójczym ogniem. Losy potyczki zaczęły niepokojąco się odwracać.

Mick, wraz z dwoma pozostałymi przy życiu towarzyszami oraz Księżniczką skrył się wśród skał, chociaż na chwilę znajdując osłonę przed ogniem mechatronów. Myśliwy wiedział, że jeżeli szybko czegoś nie wymyśli, maszyny wkrótce otoczą ich w tej kryjówce i wybiją do nogi. Musiał działać.

– Osłaniajcie mnie – rzucił do żołnierzy, wstając.

– Co zamierza pan zrobić? – zdziwił się jeden z nich.

– Uratować nasze tyłki. – Mick wyszczerzył zęby.

Odrzucił karabin, w którym zabrakło amunicji. Zamiast tego wyciągnął zza pasa bicz i opuścił kryjówkę. Ostrożnie stawiał każdy krok, delikatnie badając stopą grunt, nim oparł na niej ciężar ciała. Poruszał się bezszelestnie. Instynktownie znajdował osłonę wśród porozrzucanych luźno skał oraz w wysokiej trawie. Krew buzowała mu w żyłach. Ruszał na polowanie.  

Szybko udało mu się wypatrzyć samotnego mechaemu, który odłączył się od reszty grupy. Mechatron przechadzał się spokojnie wśród skał, kręcąc metalowym łbem na boki, jakby wypatrywał zagrożenia. Nie miał żadnych szans ze starym Mickiem Dingo.

Mężczyzna zakradł się w pobliże maszyny i uderzył znienacka biczem. Gruby rzemień owinął się dookoła nóg mechaemu. Mick złapał oburącz za uchwyt i pociągnął z całych sił, obalając maszynę na ziemię. Szybko przypadł do ptaszyska, nim zdążyło jakkolwiek zareagować. Zwalił się na nie całym ciałem, lewą ręką otoczył szyję i unieruchomił łeb, a prawą wyciągnął z pochwy nóż bowie. Normalnie spróbowałby teraz poderżnąć zwierzęciu gardło albo dźgnąć je w serce, ale nie było sensu próbować tego z maszyną. Z całej siły wbił więc ostrze w szczyt głowy emu, celując w szczelinę pomiędzy blachami, i przekręcił.

Mechatron zaczął się telepać. Z rur wydechowych wytrysnęły kłęby ciemnego, gęstego dymu, a ryk silnika wyraźnie przybrał na sile, chociaż stracił na regularności i brzmiał jak nagłe ataki kaszlu suchotnika. Mick uderzył mocno w rękojeść noża, wbijając go jeszcze głębiej. Maszyna znieruchomiała, lecz nie przestała pracować. Myśliwy spróbował wyjąć ostrze, ale wyraźnie się na czymś zaklinowało. Przekręcił w lewo, i ku jego zdumieniu cały mechatron zaczął obracać się w tę stronę. Następnie spróbował w prawo, z tym samym skutkiem. Na usta Micka wypłynął szeroki uśmiech.

– No, to teraz się zabawimy – rzucił.

 

***

 

Pozostawieni przez Micka żołnierze usiłowali się ostrzeliwać, wiedzieli jednak, że sytuacja jest krytyczna. Mechaemu znalazły ich kryjówkę i otoczyły, odcinając wszelkie drogi ucieczki. Póki co komandosom udawało się jeszcze odpierać przeciwnika, ale odnosili wrażenie, że maszyny do tej pory tylko sprawdzały słabe punkty ich obrony. Teraz nagle ucichły i mieli bardzo niepokojące przeczucie, że szykują się do ostatecznego szturmu.

Ciszę przerwał nagle odgłos karabinowej salwy. O dziwo jednak strzały nie zostały oddane w kierunku kryjówki żołnierzy, lecz rozległy się gdzieś dalej, na otwartej przestrzeni. Towarzyszyły im dzikie, bojowe okrzyki, zdecydowanie wydawane przez człowieka. Mężczyźni popatrzyli na siebie, nie wiedząc, co zrobić. Decyzję za nich podjęła Księżniczka Anastazja, która na dźwięk znajomego głosu podniosła się raźno i ruszyła w stronę wyjścia z kryjówki. Żołnierze poszli za nią i ostrożnie wyjrzeli na zewnątrz.

Ich oczom ukazał się widok, którego mieli nie zapomnieć do śmierci. Przez wysokie, suche trawy pędził plujący ogniem mechaemu. Na jego grzbiecie siedział Mick, kierując maszyną za pomocą tkwiącego w jej głowie noża. Głośnymi okrzykami pełnymi triumfu komentował każdą kolejną salwę, która szatkowała wrogie mechatrony. Te o dziwo nie atakowały myśliwego, najwyraźniej nie rozpoznając zagrożenia ze strony dosiadanego przez niego emu. Po kilku minutach było już po wszystkim. Na polu bitwy pozostał tylko Dingo oraz stosy dymiących resztek, jeszcze niedawno stanowiących oddział morderczych mechaemu.

Mick popatrzył z dumą na swoje dzieło, po czym skierował wierzchowca w stronę kryjówki żołnierzy. Mężczyźni wybiegli mu na spotkanie, wiwatując głośno.

– Sir, to było niesamowite! – wykrzyknął pierwszy z nich.

– Zastanawialiśmy się wcześniej, czemu ważniacy wzięli kogoś z zewnątrz na dowódcę tej akcji – powiedział drugi. – Teraz już wszystko jest jasne.

– Cała przyjemność po mojej stronie, chłopcy – odpowiedział Mick, błyskając śnieżnobiałym uśmiechem. – Niestety, chyba załatwiłem wszystkie pokraki i zabraknie dla was wierzchowców, a trzeba ruszać dalej. Poradzicie tu sobie?

– Jasna sprawa, sir!

– No, to czas już na mnie. Trzymajcie się! – zawołał myśliwy. – Księżniczko! Ruszamy!

Na jego słowa zza skał wyłoniła się kangurzyca. Raźno ruszyła w stronę Micka, chociaż niepewnie spoglądała na jego dymiącego i hałasującego wierzchowca. Dingo obrócił mechaemu i machnąwszy jeszcze na pożegnanie żołnierzom ruszył galopem w stronę słońca zachodzącego nad rysującym się na horyzoncie kształtem Ayers Rock.

 

***

 

Ogromna, czerwona skała z bliska zdawała się niemal sięgać nieba. Za każdym razem, gdy Mick stawał u podnóża Ayers Rock czuł nabożny lęk, chociaż nie należał do szczególnie uduchowionych ludzi. Nic dziwnego, że Anandu uważali to miejsce za święte. A w każdym razie musieli je tak traktować jeszcze do niedawna, skała bowiem zmieniła się nie do poznania. Na jej powierzchni, niczym wrzody, wyrosły dziesiątki czerniejących szybów plujących w niebo ciemnym dymem. Najwyraźniej von Strahemberg przestał się ukrywać, gdy wypowiedział Australii wojnę. Myśliwy przez chwilę rozważał, jakim cudem naukowiec zdołał zachować tak kolosalne przedsięwzięcie w tajemnicy. Szybko jednak odgonił od siebie te myśli. Nie to teraz było ważne. Miał misję do wykonania i w cuchnącym dymem powietrzu czuł już zapach ofiary.

Zsiadł z wierzchowca i poklepał go po szyi.

– Nieźle się spisałeś, mały – powiedział do niego czule.

Następnie szybkim ruchem wyrwał nóż tkwiący w głowie mechaemu. Maszyna zachwiała się i runęła ciężko na bok. Grzbiet wygiął się spazmatycznie w łuk, a z rany wyciekła kałuża ciemnego oleju. Mick zdjął na chwilę kapelusz, oddając hołd mechatronowi, który w trakcie krótkiej znajomości zmienił się z wroga w cennego sprzymierzeńca.

Myśliwy nie tracił więcej czasu. Ostrożnie ruszył wzdłuż ściany Ayers Rock, gdzie tylko było to możliwe kryjąc się wśród skał i zarośli. Dobrze wiedział, że najtrudniejszy etap zadania to teraz przeniknięcie do wnętrza bazy. Spodziewał się, że główne wejście będzie dobrze strzeżone. Oczami wyobraźni już to widział. Wielkie, ciężkie, najeżone kolcami wrota z czarnego żelaza, nieustannie patrolowane przez oddziały mechaemu, które nie potrzebują odpoczynku, wytrwale wypatrujące zagrożenia za dnia i w nocy. To wyglądało bardziej jak sposób na samobójstwo, niż droga do środka.

Nagle do głowy przyszła mu myśl, tak niespodziewana, że aż przystanął. Była jeszcze jedna droga. Nie tak oczywista, ukryta. Nikła ścieżka, prowadząca stromo wśród skał prosto na szczyt. Nie mógł tam liczyć nawet na choćby wąskie, wykute w kamieniu schody. Niebezpieczna, bez wątpienia. Zapewne też piekielnie męcząca. Ale była to jedyna droga, o której nieprzyjaciel mógł zapomnieć. Mick nie miał wyboru.

Natychmiast zawrócił, szukając miejsca, które widział tu lata temu. W końcu udało mu się znaleźć wejście do wąwozu kończącego się niepozorną ścieżką, pnącą się prosto pod górę i niknącą gdzieś wśród dymiących szybów. Nie czekając na nic, zaczął wspinaczkę.

Droga momentami była tak stroma, że musiał pomagać sobie rękami. Prawdziwe wyzwanie stało jednak przed dzielnie idącą jego śladem Księżniczką Anastazją. Kangury zdecydowanie nie są najlepiej przystosowane do wspinaczki, jednak wierne zwierzę nie zamierzało opuszczać swego przyjaciela i na przekór przeciwnościom, niezmordowanie parło do góry.

W końcu udało im się dotrzeć na wysokość wykutych w skale kominów. Mick, dysząc ciężko po wędrówce, otarł czoło z potu i uśmiechnął się. Jego przewidywania się sprawdziły. Chociaż okropnie tu cuchnęło i wszędzie pełno było dymu, to jednak nie wydobywał się on ze wszystkich szybów. Część z nich najwyraźniej musiała służyć jako wentylacja, dostarczająca świeże powietrze do wnętrza kompleksu. I chociaż z tą świeżością może nie wszystko się udało, to jednak kominy powinny w miarę bezpiecznie prowadzić do środka placówki. Myśliwy podszedł do najszerszego z nich i spojrzał w czeluść.

– Przydałaby się latarka – westchnął i wsunął się do środka.

Chociaż narzekał na wcześniejszą wspinaczkę, to droga na dół w wąskim tunelu pogrążonym w całkowitych ciemnościach okazała się jeszcze gorsza. Twardo parł jednak przed siebie, z każdym wyciągnięciem ramion znajdując się bliżej celu. Minął kilka rozgałęzień, zawsze wybierając to, które zdawało się najszybciej prowadzić w dół. W końcu natrafił na kratkę wentylacyjną. Zerknął przez nią ostrożnie. Zobaczył pusty, dobrze oświetlony korytarz. Nie widząc żadnego zagrożenia, myśliwy wypchnął kratkę i zeskoczył na dół. Rozejrzał się szybko.

– Czysto! – zawołał cicho w stronę szybu. – Skacz, Księżniczko!

Kangurzyca zaraz wylądowała obok niego, najwyraźniej niezwykle rada, że opuściła klaustrofobiczny tunel. Mick nie miał jej tego za złe, sam czuł się podobnie. Najważniejsze jednak, że dostali się do środka. Teraz pozostało im tylko znaleźć von Starhemberga.

Ruszyli ostrożnie przed siebie, wypatrując i nasłuchując zagrożenia. Wkrótce zbliżyli się do zakrętu, zza którego dobiegał stłumiony dźwięk kroków. Mick ostrożnie wyjrzał zza rogu. Korytarzem powoli szedł Aborygen ubrany w szary, płócienny kombinezon. Dingo wyciągnął nóż i zaczął skradać się do mężczyzny. Najwyraźniej musiał jednak narobić nieco hałasu, tubylec bowiem coś usłyszał i odwrócił się. Zdumienie malujące się na jego twarzy szybko ustąpiło miejsca przerażeniu, gdy zobaczył ogromne ostrze w dłoni zbliżającego się do niego mężczyzny. Nie tracąc ani chwili, rzucił się do panicznej ucieczki.

Mick zaklął i pobiegł za nim, Aborygen miał jednak kilka dobrych metrów przewagi i znał teren. W każdej chwili mógł zaalarmować resztę kompleksu o obecności intruzów. Myśliwy nie mógł tak ryzykować. Przystanął i przymknął jedno oko, próbując wycelować i rzucić w uciekiniera nożem. W tej chwili jednak tuż obok niego, niczym błyskawica, przemknęła Księżniczka Anastazja. Aborygen mógł być zaprawiony w biegach, ale nie miał szans z długonogim stworzeniem. Kangurzyca dopadła go w kilku potężnych susach i bezceremonialnie powaliła na ziemię. Przerażony tubylec próbował się wyrywać, ale zamarł na widok wyszczerzonych zębów Księżniczki tuż przed swoją twarzą.

Dingo dobiegł na miejsce chwilę później.

– Dobra robota – pochwalił Anastazję i poklepał ją po głowie.

Następnie poderwał Aborygena na nogi, przyparł do ściany i przystawił mu nóż do gardła.

– Ani słowa! – wysyczał. – Udzielaj mi prostych odpowiedzi, kiwając głową. Rozumiesz?

Aborygen pokiwał.

– Bardzo dobrze. Współpracuj, to nic ci się nie stanie. – Dingo uśmiechnął się szeroko. – Pracujesz tutaj?

Mężczyzna w odpowiedzi przewrócił znacząco oczami.

– Odpowiadaj! – warknął Mick. – Pracujesz tutaj?

Potwierdzające, chociaż zdegustowane kiwnięcie.

– Wspaniale – ucieszył się myśliwy. – Wiesz, gdzie jest gabinet profesora von Starhemberga?

Ponownie potwierdzenie.

– Fantastycznie. A teraz, bez żadnych wygłupów, zaprowadzisz mnie do niego. Zrozumiano?

Aborygen zawahał się, ale gdy tylko Mick zbliżył nóż do jego twarzy, ochoczo przystał na propozycję.

 

***

 

Mick stał przed drzwiami gabinetu. Zgodnie z wypisanymi na nich złotymi literami był we właściwym miejscu. Obejrzał się na Księżniczkę Anastazję.

– Poczekaj tutaj – powiedział. – Zawołam cię, gdy będziesz potrzebna.

Następnie zastukał mocno w drzwi. Odpowiedział mu cichy głos z wnętrza. Myśliwy nie zrozumiał wypowiedzianych słów, ale uznał je za zachętę, nacisnął więc klamkę i wszedł do środka.

Większość gabinetu zajmowało solidne biurko zawalone stosem papierów. Za nim, wygodnie usadowiony w ogromnym fotelu, siedział niski, pucułowaty mężczyzna w białym, letnim garniturze, z okularami na nosie i siwym wąsikiem pod nosem. Uniósł wzrok znad trzymanych w dłoniach dokumentów i zmarszczył brwi, widząc stojącego w wejściu Micka.

– Tak? – spytał wysokim głosem.

– Profesor Otto von Starhemberg? – spytał Dingo.

Natürlich! – odparł Austriak. – Z kim mam przyjemność?

– Mick Dingo. Łowca krokodyli – przedstawił się myśliwy, unosząc nieco kapelusz.

– Czemu zawdzięczam tę wizytę, Herr Dingo? – spytał profesor.

– Przybywam tu w imieniu rządu Australii, żeby aresztować pana za zbrodnie przeciwko temu krajowi – odpowiedział Mick i uśmiechnął się przepraszająco.

Von Starhemberg wybuchnął piskliwym śmiechem.

– Obawiam się, że nie będę mógł na to pozwolić, Herr Dingo – powiedział. 

– W takiej sytuacji będę musiał pana do tego zmusić, profesorze. – Myśliwy wyciągnął nóż. – Wolałbym jednak, aby poszedł pan ze mną po dobroci.

– W istocie, tak z pewnością byłoby panu wygodniej. – Von Starhemberg był wyraźnie rozbawiony.

– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Zanim więc przejdziemy do sedna, czy mógłbym zadać panu jedno pytanie?

– Oczywiście. – Naukowiec zachęcił go gestem.

– Dlaczego pan to wszystko robi?

– Bo nienawidzę tego kraju! – wybuchnął Austriak. – Nienawidzę tego, że szarga dobre imię mojej ojczyzny! Czy wyobraża pan sobie, Herr Dingo, ilu ludzi codziennie myli Austrię z Australią? Ojczyznę Mozarta i Beethovena z tą zabitą dechami dziurą pełną piachu i jadowitych zwierząt? Hańba! Ale ja z tym skończę. Zetrę całą Australię z powierzchni ziemi i ludzkiej pamięci!

– Przy pomocy emu? – Dingo uniósł brew.

– A i owszem! – Krzyczący mężczyzna był już cały czerwony na twarzy, co dobitnie kontrastowało z bielą jego garnituru. – Niezwykle bawi mnie fakt, że Australia zostanie zniszczona przez zwierzę będące jej symbolem.

– To nie lepsze byłyby kangury? – zdziwił się Mick.

– Nie! Kangury to szlachetne, dumne zwierzęta. Urodzeni wojownicy! – krzyczał von Starhemberg. – Zginąć z ich ręki to żadna hańba. Ale emu? Co może być bardziej poniżające, niż śmierć zadana przez wielkie ptaszysko, które jest zbyt głupie, by umieć latać?

 – Taki bełkot mógł wyjść tylko z ust mieszczucha, który nigdy nie stanął twarzą w twarz ze wściekłym emu – wycedził myśliwy. – Dość tych bredni, zachowaj je dla sędziego. Pójdziesz ze mną po dobroci, albo zabiorę cię siłą.

– Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić, Herr Dingo. – Austriak poprawił okulary na nosie. – Czas zakończyć naszą kleine Konversation. Mam jeszcze pół kraju do zniszczenia. Auf Wiedersehen!

Naukowiec złapał za ukrytą pod biurkiem dźwignię i pociągnął. Niemal natychmiast uruchomiła się schowana w podłodze zapadnia. Mick zareagował odruchowo i cisnął trzymanym przez siebie nożem, zrobił to jednak o ułamek sekundy za późno. Ostrze wbiło się w oparcie fotela tuż nad głową von Starhemberga, gdy Austriak, wraz z meblem, znikał w tunelu ewakuacyjnym. Myśliwy zaklął.

– Księżniczko! – zawołał. – Ruszamy za nim!

Rzucił się w stronę biurka, ale gdy dotarł na miejsce, ujrzał tylko niewyróżniający się niczym kawałek podłogi. Podskoczył kilkukrotnie, próbując uruchomić zapadnię, jednak bezskutecznie. Postanowił więc przyjrzeć się meblowi. Zgodnie z przewidywaniami znalazł ukryty pod blatem niewielki drążek. Obrócił się w stronę kangurzycy.

– Gotowa? – zapytał.

Księżniczka fuknęła w odpowiedzi. Mick wyszczerzył się do niej i pociągnął wajchę. Podłoga pod nimi otworzyła się i runęli w głąb ciemnego szybu.

Wylądowali w zagraconym hangarze. Pełno było w nim różnego rozmiaru skrzyń i przykrytych grubym brezentem maszyn. Znajdowało się w nim coś jeszcze. Coś ogromnego, dymiącego i cholernie hałaśliwego. Mick z niedowierzaniem wpatrywał się w monstrualnego mechatrona stojącego na wprost niego. Ten różnił się wyraźnie od spotkanych wcześniej mechaemu. Nawet odrobinę nie przypominał ptaka. Miał cztery kończyny, osadzone po bokach wydłużonego korpusu i zakończone ogromnymi pazurami, długi ogon poruszający się na boki i wielki łeb z paszczą pełną zębisk metrowej długości. To nie było emu. To był…

– Krokodyl – wyszeptał Mick, a jego oczy zalśniły.

Ten mechatron różnił się jednak od swych mniejszych krewniaków czymś więcej niż tylko kształtem. Najwyraźniej nie był w pełni autonomiczny, za stalowymi kłami mieścił kabinę pilota. W niej, za konsolą pełną przycisków i dźwigni, siedział profesor von Starhemberg, nadal w fotelu z gabinetu, z tkwiącym w oparciu nożem Micka.

– To już pana koniec, Herr Dingo! – zawołał piskliwie, wrogo wymachując zaciśniętą pięścią. – Przykro mi, że nie zobaczy pan upadku swojej ojczyzny, ale pana historia kończy się w tym miejscu!

Mick chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili mechatron zaczął strzelać. Mężczyzna nie wiedział, ile dział posiada maszyna, lecz zdawała się dysponować siłą ognia całego plutonu. W hangarze zrobiło się gęsto od świszczących w powietrzu kul i drzazg lecących z rozrywanych na kawałki skrzyń. Myśliwy już w pierwszej chwili rzucił się za osłonę, cudem tylko unikając trafienia. Skryty za brezentowym kształtem rozpaczliwie analizował swoje możliwości.

– Nie może się pan wiecznie chować, Herr Dingo! – krzyczał Austriak, siejąc zniszczenie. – Proszę wyjść i zginąć jak prawdziwy syn australijskiej ziemi!

Myśliwy nie zamierzał dać się obrażać, ale jeszcze bardziej nie zamierzał dać się zabić. Problem jednak stanowił fakt, że z całego uzbrojenia pozostał mu jedynie bat, niezbyt skuteczny przeciw mechatronowi tych rozmiarów. Chyba że… Rozejrzał się pospiesznie w poszukiwaniu kangurzycy. Dostrzegł zwierzę skulone za jedną ze skrzyń, kilkanaście metrów od niego.

– Księżniczko! – zawołał, machając ręką. – Księżniczko, chodź tutaj!

Anastazja nie zareagowała, najwyraźniej zbyt przerażona. Myśliwy zaklął, nie miał jednak żadnego wyboru. Rzucił się biegiem w stronę zwierzęcia, usiłując się nie odwracać. Ostatnie dwa metry pokonał jednym, potężnym skokiem i wczołgał się za osłonę. Obmacał się pospiesznie, ale najwyraźniej poza przestrzelonym rondem kapelusza uszedł bez szwanku. Odwrócił się do kangurzycy.

– Spokojnie, mała – powiedział i pogładził ją po głowie.

Następnie sięgnął do jej torby. Gdy dłoń natrafiła na twardy kształt uśmiechnął się szeroko i wyciągnął przedmiot. Był to bumerang. Jednak nie byle jaki bumerang. Wykonany na specjalne zamówienie sił zbrojnych Australii bumerang bojowy, zbudowany z lekkiej stali i wypchany po brzegi materiałami wybuchowymi. Mick pokochał go od pierwszej chwili, gdy tylko pokazali mu go ludzie Pearce’a. Teraz stanowił ostatnią nadzieję nie tylko myśliwego, ale i całego kontynentu.

Wyjrzał ostrożnie zza zasłony. Mechakrokodyl zbliżał się w jego stronę, nie przestając strzelać do wszystkiego, w co tylko mógł trafić. Myśliwy w milczeniu wyliczył trajektorię, po czym nacisnął guzik na bumerangu i cisnął nim z całej siły.

Nie zamierzał oglądać swojego dzieła. Zamiast tego rzucił się na ziemię i zasłonił dłońmi uszy, jednak i tak huk eksplozji go ogłuszył. Kula ognia sięgnęła sufitu, a deszcz odłamków zasypał cały hangar.

Gdy Mick w końcu doszedł do siebie, rozejrzał się w poszukiwaniu kapelusza, który zerwał mu z głowy wybuch. Znalazł go kilka kroków dalej. Kiedy schylał się, zobaczył coś jeszcze. Na ziemi leżał jego stary nóż bowie, trochę osmalony i o nieco nadpalonej rękojeści, wciąż jednak doskonale nadający się do użytku.

– No, proszę – powiedział Mick, oglądając broń. – A ja myślałem, że to bumerangi zawsze wracają do właściciela.

Księżniczka Anastazja prychnęła, zniesmaczona słabym żartem. 

 

Koniec

Komentarze

W czwartek, Arnubisie? Będziemy walcować na zimno?

Po przeczytaniu spalić monitor.

Trzeba być odważnym :D Ale dopiero po opublikowaniu zauważyłem, że czwartkowa ekipa trochę się wykruszyła ostatnio. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Zostali najtwardsi i bezwzględni.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Na nic innego nie liczyłem :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Fajnie się czytało, Arnubisie, bo malowniczo opisałeś poczynania Micka Dingo (który w poprzednim życiu był chyba Mickiem Dundee), a i Księżniczka Anastazja uroku przygodom dodała. I tylko dręczy mnie teraz wrażenie, że strasznie szybko to wszystko poszło i wielce żałuję, że nie rzuciłeś panu Dingo pod nogi kilku kłód, żeby to jego ratowanie kontynentu było ciekawsze i, pomimo upału, krew w żyłach mrożące, żeby nie odbyło się tak rach ciach, panie, i po wszystkim.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

za­wo­łał major, który leżał z lor­net­ką przy oczach, wpa­tru­jąc się w za­gaj­nik le­żą­cy u stóp wzgó­rza. –> Brzmi to nie najlepiej.

 

po­tknął się na nie­rów­nym te­re­nie i sto­czył w dół wzgó­rza. –> Masło maślane. Czy mógł stoczyć się w górę?

 

My­śli­wy pod­niósł się cięż­ko… –> My­śli­wy pod­niósł się z trudem

 

Ubra­ny w ele­ganc­ko skro­jo­ny gar­ni­tur… –> Na czym polega elegancja krojenia garnituru?

Może wystarczy: Ubra­ny w elegancki gar­ni­tur

 

po­wie­dział Mick, wsta­jąc i za­kła­da­jąc na głowę ka­pe­lusz. –> Wystarczy: …po­wie­dział Mick, wsta­jąc i za­kła­da­jąc ka­pe­lusz.

Czy mógł założyć kapelusz na coś innego niż głowa?

 

Dwój­ka z żoł­nie­rzy ru­nę­ła już na zie­mię… –> Raczej: Dwóch żoł­nie­rzy ru­nę­ło już na zie­mię

 

przed wy­sko­cze­niem z sa­mo­lo­tu zła­pał za ka­ra­bin… –> …przed wy­sko­cze­niem z sa­mo­lo­tu zła­pał ka­ra­bin

 

Me­cha­emu zna­la­zły ich kry­jów­kę i oto­czy­ły ich, od­ci­na­jąc… –> Drugi zaimek zbędny.

 

eta­pem za­da­nia bę­dzie teraz prze­nik­nię­cie do wnę­trza bazy. Spo­dzie­wał się, że głów­ne wej­ście bę­dzie do­brze strze­żo­ne. –> Powtórzenie.

 

zła­pał więc za klam­kę i wszedł do środ­ka. –> Raczej: …nacisnął więc klam­kę i wszedł do środ­ka.

 

Na­uko­wiec zła­pał za ukry­tą pod biur­kiem dźwi­gnię i po­cią­gnął. Nie­mal na­tych­miast uru­cho­mi­ła się ukry­ta w pod­ło­dze za­pad­nia. –> Powtórzenie.

 

Mick wy­szcze­rzył się do niej i po­cią­gnął za waj­chę. –> Mick wy­szcze­rzył się do niej i po­cią­gnął waj­chę.

 

Pod­ło­ga pod nimi otwo­rzy­ła się i ru­nę­li w głąb ciem­ne­go tu­ne­lu. –> Tunel, o ile mi wiadomo.  jest w poziomie, a skoro runęli to przypuszczam, że raczej: Pod­ło­ga pod nimi otwo­rzy­ła się i ru­nę­li w głąb ciem­ne­go szybu.

 

Wy­lą­do­wa­li w wy­raź­nie za­gra­co­nym han­ga­rze. –> Czy pomieszczenie może być zagracone niewyraźnie?

 

Pełno było w nim róż­ne­go roz­mia­ru skrzyń i przy­kry­tych gru­bym bre­zen­tem ma­szyn. –> Skoro przedmioty w hangarze przykrywał gruby brezent, to skąd wiadomo, że były to maszyny?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za komentarz i poprawki. Zaraz się wezmę za wprowadzanie. I ogromnie mi miło, że się podobało i lektura była przyjemna. Tego, że Mick Dingo tylko udaje że nie jest Krokodylem Dundee nawet nie zamierzałem ukrywać :D I niestety muszę się zgodzić, że trochę szybko to wszystko poszło, ale niestety limity są okrutne. Zostały mi niecałe trzy tysiące wolnych znaków, a żeby porządnie urozmaicić przygodę potrzebne by było znaków przynajmniej ze trzydzieści tysięcy. Byłem tego świadomy już pisząc opowiadanie. No ale powstało na konkurs z konkretnym regulaminem, nie będę więc narzekał :) 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Miło mi, Arnubisie, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Rozumiem też, co sprawiło, że akcja toczyła się nader wartko i bez problemów. Jestem przekonana, że w kolejnym opowiadaniu, nieograniczony limitem, szeroko rozwiniesz skrzydła. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajnie się czytało, chciałabym więcej, ale rozumiem, że limit nie puścił. Miałeś ciekawy pomysł na pojedynek mechanicznych emu z australijskim zabijaką. Powód, dla którego szalony naukowiec chce zetrzeć Australię z powierzchni ziemi jest zaskakujący, świetnie to wymyśliłeś. Generalnie wszystko jest na plus i opowiadanie bardzo mi się podobało. :-)

 

Mam tylko jedną wątpliwość. Umieściłeś fabrykę von Strahemberga w miejscu świętym dla Aborygenów, na dodatek mężczyzna zatrzymany przez Micka w tunelu też jest Aborygenem. To może sugerować, że Aborygeni współpracowali z szalonym profesorkiem, co wydaje mi się nieco krzywdzące dla tej grupy etnicznej i nie pasuje do jej kultury.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Można napisać, że ten Twój bohater jest trochę zbyt bohaterski. Można również napisać, że pomysł niezwykłej więzi człowieka z wyjątkowo inteligentnym zwierzęciem wydaje się dosyć wtórny. Chyba nawet można napisać, że zwieńczenie opowiadania przypomina walkę z bossem na ostatnim levelu. Można zatem napisać te wszystkie uwagi. Rodzi się jednak jedno, zasadnicze pytanie: Po co?

Opowiadanie czyta się bardzo dobrze. Wskazane powyżej przywary wcale w tym nie przeszkadzają. Więcej! Odniosłem nawet wrażenie, że pojawiły się celowo (to wrażenie może być oczywiście mylne). Czytając Twój tekst, miałem takie szalenie sympatyczne poczucie zabawy sztampą. Poczucie to spotęgował powód nienawiści profesora do Australii. :) Super pomysł. Prosty, ale szalenie zabawny. Przy okazji świetnie podkreślający ten absurd, który niejako obiecałeś, wrzucając go w tagu.

Nie wiem, czy taki był Twój zamiar, ale dla mnie prezentujesz taką przyjemną, przepełnioną akcją przygodę, mającą wywołać uśmiech u czytelnika. Jeżeli oczekiwałeś innych reakcji, to tylko przypomnę pewną legendę (ponoć jednak fałszywą), jak to Szymborska nie zdała matury… z Szymborskiej.

Znaczy, że czytelnik wie lepiej od autora, co ten miał na myśli. :)

Tyle ode mnie.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Irka_Luz

Miło mi, że się podobało :) Jeśli chodzi o zastrzeżenia odnośnie Aboryganów – w pierwotnym planie von Strahemberg miał zniewolić lokalne plemię i wykorzystać ich do pracy w swoich fabrykach. Limity nie pozwoliły na zmieszczenie tego, zostało tyle co widać. W każdym razie możesz założyć, że Aborygeni nie koniecznie współpracują z własnej woli. Ale można rozpatrywać to też tak, że Aborygeni sprzymierzyli się z Austriakiem, bo zniszczenie obecnej Australii daje im możliwość dawno utraconej ziemi. Niech każdy interpretuje to jak chce. A jak już miałbym bardzo się wysilać, to mogę zauważyć, że to twoje słowa są krzywdzące dla Aborygenów, skoro przez działania jednego przedstawiciela ich grupy oceniasz cały naród :) 

CM

Oczywiście, że wszystko o czym wspominasz jest zupełnie świadome i zamierzone. Wydaje mi się, że doskonale to widać :D Lubię zabawę stereotypami i sztampą, lubię pastisz i uwielbiam kino klasy Z. A ten tekst jest przy moim hołdem dla całego tego nurtu w światowej kinematografii :D Cieszę się, że cała konwencja i przy okazji opowiadanie przypadły ci do gustu :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Oczywiście, że wszystko o czym wspominasz jest zupełnie świadome i zamierzone. Wydaje mi się, że doskonale to widać :D

Widać. :) Czasami mam jednak dziwną tendencję do wynajdywania w opowiadaniach elementów i zamiarów o których autorom się nawet nie śniło. Dlatego wolałem się zaasekurować. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

No to ja dołożę swoje pobetowe dwa grosze. Bardzo mi się to opowiadanie od pierwszego wejrzenia spodobało – za lekkość potraktowania konwencji, za to, że wszelka przesada z tej konwencji wynika, a na dodatek jest tu aura staroświeckości – komiksu właśnie z lat przedwojennych, kiedy dzieje się akcja. Jest to niewątpliwie opowiadanie lekkie, łatwe i przyjemne – ale w tym gatunku moim zdaniem znakomite.

Aha, jestem fanką Księżniczki Anastazji od pierwszego wejrzenia.

Oczywiście klikam bibliotekę.

 

PS. Zdanie z przedmowy: ”Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami…” nie jest do końca żartem!

http://altronapoleone.home.blog

Oczywiście, że nie jest! Szczera prawda, ta historia została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. I szczerze mówiąc trochę byłem zaskoczony, że betaczytacze o tych wydarzeniach raczej nie słyszeli, myślałem że to bardziej popularna wiedza :D No ale to tym lepiej, bo i zaskoczenie jest, i element edukacyjny!

Wielkie dzięki za kilka, miłe słowa i jeszcze bardziej za solidną łapankę w trakcie bety :D

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Arnubisie, opowiadanie jest sprawnie napisane, jednakże w moim przypadku pierwsze pozytywne wrażenia dosyć szybko ustąpiły pod wpływem dalszej lektury, która zaczęła mi się delikatnie dłużyć. Myślę, że tekstowi przydałoby się minimalnie więcej komizmu. W każdym razie, emu czekające w aucie (budzi skojarzenia z Jurassic Park) było wzorowe, podobnie jak akcent Profesora Otto von Starhemberga ;)

 

 

– Pieprzone robale! – krzyknął O’Hallora, zasłaniając dłońmi uszy.

Niby to żołnierze, a nie myśliwi, ale chyba i tak nie powinni krzyczeć na polowaniu, szczególnie nie z powodu cykad.

 

 

– Panie Dingo? – zagaił jeden z nich, szczupły blondyn. – Mogę o coś spytać?

Czy rzeczywiście zawodowcy zwracają się do siebie per pan?

 

 

Ojczyznę Mozarta i Beethovena z tą zabitą dechami dziurą pełną piachu i jadowitych zwierząt?

Z tego co wiem, Mozart był Niemcem. Może lepiej “ojczyznę muzyki Mozarta i Beethovena (…)”?

 

A co do Aborygenów oraz komentarza Irki_Luz, to ostatnio rozmawiałem z jednym Australijczykiem i podobno wcale nie są miłymi, spokojnymi ludźmi z pomalowanymi na biało twarzami. Z tego co zrozumiałem stanowią raczej margines społeczny.

 

 

Proszę wyjść i zginąć jak prawdziwy syn australijskiej ziemi!

Dla mnie to ten fragment zabrzmiał jak jakiś kolonialny żarcik ;)

Mozart urodził się w Salzburgu, zmarł w Wiedniu. Jakkolwiek Salzburg był w latach życia Mozarta niezależnym państwem biskupim (a wcześniej należał do Bawarii, ale Austria zawsze ostrzyła sobie na niego zęby) w ramach Świętego Cesarstwa, to jednak kompozytor głównie z Wiedniem był związany. Beethoven natomiast urodził się w Bonn, gdzie władza Habsburgów nigdy nie sięgała (podobnie w pobliskiej Koblencji urodził się jego niemalże rówieśnik, Metternich, późniejszy kanclerz Austrii), więc w jeszcze większym stopniu nie jest on “rodowitym Austriakiem”. Ale obaj w Austrii mieszkali, tworzyli, byli poddanymi monarchii habsburskiej (Beethoven łapnął się już nawet na cesarstwo Austrii), są “klasykami wiedeńskimi”, więc w wypowiedzi austriackiego nacjonalisty nie jest to jakoś rażąco błędne stwierdzenie, zwłaszcza że można je uznać za metonimię.

Żeby było zabawniej, powiedzenie o Austriakach “Niemcy” byłoby dla czasów Mozarta poprawne, ale dziś mylące, bo albo rozróżniano mieszkańców wszystkich niemieckich państw, albo o wszystkich, włącznie z Austriakami, mówiono “Niemcy” :)

http://altronapoleone.home.blog

Wesołe, sympatyczne. Misie. Nawet sztampa mi nie przeszkadzała, aż dziwne. Pewnie to z powodu jej wykpiwania.

Ale była to jedyna droga, o której nieprzyjaciel mógł zapomnieć. Nie miał wyboru.

Co jest podmiotem w drugim zdaniu i dlaczego nieprzyjaciel?

Babska logika rządzi!

Krikos

Trochę obawiałem się, że opowiadanie może być tak odebrane. Sama koncepcja, która początkowo bawi, może niestety nie uciągnąć całego tekstu i wtedy wydaje się być rozwleczony. Pociesza mnie to, że większość jednak podobnych uwag nie miała i prędzej narzekała na to, że za krótkie to jest, a nie że się wlecze :D W każdym razie wielkie dzięki za komentarz. Odnośnie twoich uwag:

Niby to żołnierze, a nie myśliwi, ale chyba i tak nie powinni krzyczeć na polowaniu, szczególnie nie z powodu cykad.

Australijskie cykady potrafią generować dźwięk o natężeniu 150 dB. To mniej więcej tyle, co startujący myśliwiec. Taki hałas, trwający przez długi czas, spokojnie może wyprowadzić człowieka z równowagi :D No i trochę tłumiłby inne dźwięki, więc emu w oddalonym zagajniku u stóp wzgórza raczej by nic nie usłyszały.

Czy rzeczywiście zawodowcy zwracają się do siebie per pan?

Ludzie są różni, a Mick Dingo jest znanym łowcą krokodyli, więc żołnierze mogą spokojnie czuć się nieco onieśmieleni jego obecnością i zwracać się w ten sposób. Pewnie nawet są jego fanami i czytali w gazetach o jego przygodach. 

O Mozarcie i Beethovenie drakaina już sporo powiedziała. Parę lat temu austriacka ambasada się awanturowała po tym, jak któraś telewizja podała Mozarta jako typ w głosowaniu na najlepszego Niemca wszechczasów. Poza tym, jak ładnie zauważyła drakaina, von Strahemberg jest austriackim nacjonalistą (co łatwo po jego motywacji zauważyć), więc w żadnym wypadku nie przyznałby Niemcom Mozarta ani Beethovena. 

A o Aborygenach też trochę w tym sensie słyszałem. Niestety podobna sytuacja ma miejsce w przypadku wielu amerykańskich Indian. Ale to zdecydowanie zbyt ciężkie tematy, żeby je podejmować w tej opowiastce.

 

Finkla

Cieszę się, że się podoba i nawet sztampa jest zjadliwa. Robię co mogę :) Dzięki za klika i wytknięcie błędu. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

O’Hallor… znaczy – o cholera :)!

Dobre dobre! Przesadzone, kliszowe, pulpowe, sztampowe… 

Jak to się fajnie czyta! A pomysł na genezę fochów pana von Scośtam – paluszki lizać! Genialny!

Łyknąłem jak krokodyl mistera Irwina (no prawie, bo to nieprawda).

Ale kilka uwag mam:

– “stalowych rury i przekładni” – literóweczka;

– “sparing partnerem” – PWN podaje, że to jednak łącznie;

– “Dwóch z żołnierzy runęła już na ziemię” – literóweczka;

– “skosiła ich spadochrony” – koszenie jednak kojarzy mi się z czym innym; “podziurawiła” może?;

– “i wybiją co do nogi” – wg mnie, “co” jest tu zbędne;

– “Część z nich najwyraźniej musiała służyć jako wentylacja, dostarczająca świeże powietrze do wnętrza kompleksu” – a tu taka luźna dywagacja – skoro szyby są na szczycie skały, to są raczej wydechowe, bo ciepłe powietrze z ciepłego wnętrza się unosi, zasysając zimniejsze przez otwory u podnóża skały; tak przynajmniej bym to widział, choć w klimacie Australii – nie wiem na 100% (u nas na pewno by tak było);

– “ile dział posiada maszyna, lecz zdawała się dysponować siłą ognia całego plutonu” – plutony nie są zaopatrzone w działa, a broń ręczną; mechakrokodylowi też bardziej przydałyby się karabiny niż działa w hangarze – krzywdę mógłby sobie niechcący zrobić.

 

W każdym razie – ubawiłem się i wypocząłem przy tej lekturze :D!

 

EDIT: Jeszcze jedna rzecz – czemu Księżniczka tak mało boksuje? Bo jest samicą? Kangury to podobno nieźli bokserzy.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Staruchu, fajnie że napisałeś o szybach – na etapie bety miałam z nimi problem, ale powstrzymałam się od długiego riserczu, po czym zapomniałam zgłosić problem autorowi :D Ale po prostu żywcem się na tym nie znam, a jednak że coś mi nie grało, to słusznie.

 

I prawda, że Księżniczki mogłoby być więcej? Osobiście lobbowałam za tym, żeby to ona dała ostatecznie po pysku złemu Austriakowi ;)

http://altronapoleone.home.blog

Niesamowicie cieszy mnie, że tak ci się podoba mój tekst :D Dzięki też za łapankę błędów, które jeszcze gdzieś się ustrzegły. Literówki to oczywiście wina moich niechlujnych poprawek w tekście :/ Z tymi szybami to trochę mnie zagiąłeś. W sensie, rozumiem o co chodzi i to ma sens, ale w życiu bym o tym nie pomyślał. Zupełnie nie moja działka.

Podobnie trochę słabo stoję wojskowością, ale wikipedia mi podpowiadała, że pluton może stanowić “2-5 drużyn, działonów, sekcji lub załóg wozów bojowych”. Więc wszystko to zależy od tego, do jakiego rodzaju wojsk należy dany pluton i najwyraźniej spokojnie może być zaopatrzony w działa (bo jak inaczej składałby się z działonów? :D). No i zasadniczo, krokodyl nie został przecież stworzony do walki w hangarze, tylko konieczności tego wymagały. Inna sprawa, że faktycznie pisząc działa miałem na myśli raczej wszelkiego rodzaju broń palną, bo taki mech powinien być wyposażony w broń różnych kalibrów.

No z boksowaniem/walką wręcz masz scenę sparingu z Mickiem. Chociaż faktycznie bardziej tam zapasy niż boks. Ale zgadzam się, że mi nieco Księżniczka zaginęła w tym tekście, na co zwrócono uwagę w trakcie bety. Trochę więcej do roboty jej dałem, ale ciągle mogłoby być lepiej. No i zgodzę się z drakainą, że jej wersja zakończenia byłaby satysfakcjonująca, ale wymagałaby za dużo poprawek. Plus wybuchowy bumerang wyciągnięty z torby kangura wysadzający mechakrokodyla to jedna z pierwszych scen, które wymyśliłem :D 

Jeszcze raz dzięki za to, że wpadłeś. I przy okazji za klika :) 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Miło mi :).

Zdaje się, że z tym plutonem rzeczywiście się zagalopowałem :/. Dla mnie zawsze pluton był pododdziałem piechoty, a tu są – i artylerii, i pancerne.

Mea culpa!!!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Mechy, szalony naukowiec i dwudziestolecie międzywojenne :) fajnie się to czytało. Ratowanie Australii za pomocą bumerangu bojowego, noża i bata. Bohater będący krzyżówką Krokodyla Dundee i Indiany Jonsa :D  Do tego księżniczka Anastazja, kangurzyca, sparingpartnerka bez której nasz bohater przegrałby z kretesem

:D

 

Jestem na tak

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Muszę przyznać, że to ciekawy pomysł na opowiadanie. Nieco psychodeliczny (nie ma jak mechaniczne emu i krokodyl) plus trochę parodii. Czytało się fajnie. 

MPJ78, StraferB25 – cieszę się, że się podobało :D Robiłem co w mojej mocy.

śniąca – meldunek przyjęty :D

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Ale fajne i świeże:D 

Tylko ten Austriak za lekko naszkicowany (dla mnie), taka zła postać i już.

Bohater za to bomba, i kangurzyca Anastazja też!

Miałam jedno zatrzymanie przy skoku Anastazji przez usuniętą kratkę, ale jak on skoczył to i ona mogła.

Krzywdzenia Aborygenów nie dostrzegłam, zwłaszcza, że czujnie zaznaczyłeś – “przewrócił oczami”.

Gratuluję opowiadania, a czyta się leciuchno, wchodzisz ślizgiem i już koniec.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ogromnie się cieszę, że ci się podobało! Jeśli chodzi o Austriaka, to taki miał być – całe opowiadanie jest utrzymane w stylistyce pastiszu i kina klasy Z, więc von Strahemberg jest czysto stereotypowym szalonym, złym naukowcem, to wystarczy. Cały tekst opiera się na takich kliszach :D Pisząc go nie byłem pewny jak to się uda i jestem pozytywnie zaskoczony odzewem, jaki widzę. Tym bardziej, że zgłosiłaś mój tekst do Piórka. Tego się nie spodziewałem, ale jestem bardzo wdzięczny! :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Nim żołnierz zdążył zareagować, samolotem zatrzęsły turbulencje.

Turbulencje trzęsą samolotem, czy samolot trzęsie się na skutek turbulencji?

– Jeronimo, chłopaki! – zawołał Dingo.

A nie Geronimo?

Myśliwy wiedział, że jeżeli szybko czegoś nie wymyśli, maszyny wkrótce otoczą ich w tej kryjówce i wybiją do nogi. Musiał działać.

Nazbyt oczywiste to. Można by sobie co nieco darować z tego fragmentu.

– Co zamierza pan zrobić? – zdziwił się jeden z nich.

– Uratować nasze tyłki. – Mick wyszczerzył zęby.

Serio? Brzmi jak film akcji klasy B ;)

Zastanawiam się, czy to już sarkazm, czy jeszcze stylizacja.

Póki co udawało im się jeszcze odpierać przeciwnika, ale odnosili wrażenie, że maszyny do tej pory tylko sprawdzały słabe punkty ich obrony.

Kto jest podmiotem?

 

Z komentarzem wrócę jutro.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

A nie Geronimo?

W sumie racja, nie wiem czemu nam to umknęło. W sensie, wydaje mi się, że zapis taki też widziałem (poza Biedronką :D), ale faktycznie powinno raczej być przez G. 

 

Serio? Brzmi jak film akcji klasy B ;)

Zastanawiam się, czy to już sarkazm, czy jeszcze stylizacja.

To bardzo dobrze, bo zdecydowanie tak to miało brzmieć :D

 

Póki co udawało im się jeszcze odpierać przeciwnika, ale odnosili wrażenie, że maszyny do tej pory tylko sprawdzały słabe punkty ich obrony.

Kto jest podmiotem?

Miałem odpowiedzieć, że żołnierze z poprzedniego zdania, ale właśnie zauważyłem, że poprzednie zdanie było o mechaemu. Biję się w pierś.

 

I czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Jego przewidywania się sprawdziły.

Wynika to z kontekstu. W końcu uśmiechnął się nie bez powodu.

to jednak kominy powinny w miarę bezpiecznie prowadzić do środka placówki.

j.w.

Kangurzyca zaraz wylądowała obok niego

A ogon jej, aby nie przeszkadzał? Trudno mi sobie wyobrazić kangura w roli kreta, ale niech Ci będzie ;)

Teraz pozostało im tylko znaleźć von Starhemberga.

No mogli przecież tam pójść w innym celu. Nie bardzo wiem jakim, skoro cel misji był zdefiniowany jasno, ale mogli. 

W każdej chwili mógł zaalarmować resztę kompleksu o obecności intruzów. Myśliwy nie mógł tak ryzykować.

Za dużo tych oczywistości, Arnubisie. Rozumiem konwencję, do której nawiązujesz, ale na dłuższą metę zaczyna to przeszkadzać.

– Pracujesz tutaj?

Nie, tak tylko sobie spaceruję ;)

Zgodnie z wypisanymi na nich złotymi literami był we właściwym miejscu.

Przemyśl to zdanie.

Nienawidzę tego, że szarga dobre imię mojej ojczyzny! Czy wyobraża pan sobie, Herr Dingo, ilu ludzi codziennie myli Austrię z Australią?

:)

Zamiast tego rzucił się na ziemię i zasłonił dłońmi uszy, jednak i tak huk eksplozji go ogłuszył.

Arnubisie,

Cudny prolog. Ująłeś mnie za serce mordując bez wyjątku wszystkich kandydatów na głównego bohatera. Potem też nieźle, do czasu, gdy już wiadomo o co chodzi. Od momentu jak lecą samolotem na misję, która może mieć tylko jedno zakończenie, zaczęło mnie trochę nużyć, a wielobarwne postacie i żarty na pograniczu sarkazmu i stylizacji typu Strażnik Teksasu, nieco wyczerpały swój potencjał. Myślę, że tak do 10-20k znaków byłoby w porządku.

Zakończenie mniej więcej takie, jak się spodziewałem, ale plus dla Ciebie za Austrię/Australię oraz hańbiącą śmierć z “rąk” emu. Tu znowu było zabawnie.

Językowo drażniły mnie te oczywistości oraz niektóre dialogi. Choć rozumiem, że przy nieco groteskowej konwencji opowiadania, taki mógł być Twój zamiar. 

Podsumowując, Twoje opowiadanie uważam za lekki, dość zabawny, pisany z przymrużeniem oka tekst z dobrym początkiem, ciekawym i oryginalnym pomysłem, jednak ze słabszym rozwinięciem, i jako takim zakończeniem.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No cóż, większość twoich zastrzeżeń odnośnie oczywistości powtarzanych w narracji i poziomu dialogów jak słusznie założyłeś wynika z przyjętej konwencji. Rozumiem, że nie do każdego musi to trafiać, szczerze mówiąc opowiadanie było dość eksperymentalne. Nie byłem pewny jak zostanie przyjęte, sam nawet nie byłem pewny czy w pełni jestem z niego zadowolony, więc i tak jestem pozytywnie zaskoczony generalnie dobrym przyjęciem większości czytających :D Pierwotnie też opowiadanie miało być trochę krótsze – planowałem napisać max 30 tysięcy znaków, ale nie wszystko poszło tak, jak się spodziewałem. Za dobrze mi się chyba pisało w tej tandetnej konwencji :) Rozumiem też zarzut odnośnie pewnego zakończenia, faktycznie w tej konwencji nie bardzo było miejsce na wielki zwrot akcji w finale, ale i nie o to chodziło w tym tekście. Rozumiem więc, że w tym momencie całość mogła cię nieco nużyć, chociaż np. Tarnina pisała mi, że od momentu akcji w samolocie i skoku z niego całość dopiero się porządnie rozkręca :D No ale i tak cieszę się, że całość jako tako ci się spodobała, nawet jeśli nie wszystko idealnie zagrało. Dzięki, że wpadłeś. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytałem z przyjemnością.

Pisali już o tym moi poprzednicy, więc tylko pokrótce.

Podobała mi się konwencja, sztampa przekuta w humor. Czułem tu ducha kina sensacyjnego z lat osiemdziesiątych. Podobała się wartka akcja, scena finałowa, wykorzystanie jako bazy wojny emu, jednego z najbardziej egzotycznych konfliktów, o jakich wiem. Urzekł mnie lampshading, zrobiony tak obcesowo, że aż pięknie.

Potknąłem się na kilku drobiazgach. Niektóre zdania mogłyby być poskładane lepiej. Mi dla odmiany motywacja czarnego charakteru i jego ogólna kreacja nie przypadły do gustu – choć ten tekst ma wyraźną komediową nutę, to ten nagły nur w głąb absurdu nieco wybił mnie z rytmu. Zabrakło kilku dodatkowych gagów, jednej czy drugiej mocniejszej sceny, kangur robi trochę za dekorację. Tekst wypada przez to nieco płasko, brakuje mu trochę pazurów (z naciskiem na nieco i trochę). Wiadomo, limit.

 

Twoja przyjemność to moja przyjemność :D Cieszy mnie, że cała ta sztampa i komedia razem zagrały. Miło też, że doceniasz ten lampshading – miałem w tym momencie przez chwilę problem z tekstem, jak to zgrabnie rozwiązać. Potem przypomniałem sobie co za opowiadanie piszę i przestałem cokolwiek udawać :D Trochę mnie zdziwiło, że postać von Strahemberga nie zgrała ci się dobrze z resztą tekstu, wydawało mi się, że to porównywalny poziom absurdu co mechaniczne emu podbijające Australię i kangur sparingpartner. Ale może faktycznie, tam absurd był raczej sytuacyjny, a w tym momencie pojawia się wprost w wypowiedziach bohatera. No nic, nie wszystko zawsze może się udać i nie każdemu się spodoba. Inni czytelnicy chwalą sobie ten pomysł, więc i tak się cieszę. Zgodzę się też, że fabuła mogłaby być bardziej rozbudowana (w ogóle w mojej głowie to powinien być film a nie opowiadanie), i biję się w pierś za nie do końca wykorzystany potencjał Anastazji (chociaż i tak po becie jest z tym nieco lepiej). W każdym razie – dzięki, że wpadłeś i fajnie, że spędziłeś z moim opowiadaniem kilka przyjemnych chwil! 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Ale może faktycznie, tam absurd był raczej sytuacyjny, a w tym momencie pojawia się wprost w wypowiedziach bohatera.

O to to. Dokładnie na tym się potknąłem. Ale inni, jak sam zauważyłeś, polubili, więc moim marudzeniem się zbytnio nie przejmuj.

Zajrzałam, przeczytałam.

ninedin.home.blog

Przeczytałem.

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Przeczytałem.

Przyznam, że miejscami odnosiłam trochę wrażenie, że czytam o przygodach Unfallowego kapitana Rape’a Victima ; p

Opowiadanie jest lekkie, rozrywkowe, absurdalne, czasem zabawne, a czasem jednak przesadzone i końcówka mi się już dłużyła – ale akurat jak doszłam do wniosku, że mam dość, to się pojawił mechakrokodyl, który zniknął w bumerangowej kuli ognia.

W każdym razie, jakkolwiek się ubawiłam, a duet Dingo i Księżniczka Anastazja przypadł mi do gustu, to jakoś nie sądzę, by to opowiadanie wpisało się odpowiednio w konkurs Retrowizje ;)

 

“– To chyba proste. My znajdziemy te przeklęte ptaszyska jako pierwsi i załatwimy je, nim one załatwią nas[-.]Wwyjaśnił Mick i poprawił kapelusz.”

 

“Mechaemu znalazły ich kryjówkę i otoczyły, odcinając wszelkie drogi ucieczki.” – Coś tu nie gra. Albo znalazły i otoczyły ich kryjówkę, albo znalazły kryjówkę i otoczyły ją, ale teraz brakuje dookreślenia.

 

“Na jej powierzchni, niczym wrzody, wyrosły dziesiątki czerniejących szybów plujących w niebo ciemnym dymem.”

A wcześniej nic o tym nie było. Bohaterowie gapią się na odległą skałą i nic nie wspominasz o dymach, które powinni byli zauważyć jako pierwsze. Nie wspominając o tym, że wojsko na pewno te dymy też musiało już od dawna obserwować i nie miało prawa ledwie “podejrzewać”, że coś tam się dzieje – powinni mieć 100% pewności…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Hej jose, miło że wpadłaś :D Wygląda na to, że chyba powinienem przeczytać przygody pana kapitana :) 

Cieszę się, że ogół opowiadania spodobał się i rozbawił. Tego rozwlekania trochę się obawiałem – niby dzieje się dużo, niby akcja i dziwne rzeczy, ale wszystko to jednak w swoim absurdzie dość jednostajne, jestem tego świadomy. Dlatego też nie próbowałem przeciągać w żaden sposób finału i załatwić go szybko i efektownie – okazuje się, że to był bardzo dobry pomysł :D 

Jeśli chodzi o zarzuty o retrowizyjność, to tego też się spodziewałem :D Pisząc ten tekst nie planowałem za wiele ugrać w tym konkursie, a przynajmniej to nie był mój główny cel. Miałem jakieś luźne plany napisania bardziej klasycznego, poważnego opowiadania wpasowującego się dokładnie w tematykę konkursu. A potem przypomniałem sobie o Wojnie Emu i wiedziałem, że już nie mam szans na napisanie niczego innego :D Postanowiłem więc zaryzykować i polecieć po bandzie, mocno balansując na krawędzi konkursu. Ku mojej radości samo opowiadanie dobrze się przyjęło, a ku mojemu zaskoczeniu drakaina stwierdziła, że w ramy konkursu wpisuje się lepiej od większości innych tekstów, a Staruch wytypował mnie do zwycięskiej dyszki. No cóż, jak się okazuje, ramy retrowizyjności są dość subiektywne :D Zobaczymy jak pojmują je jurorzy :) 

I faktycznie z tym Ayers Rock wtopa. Znaczy, niby pisałem o przemyśleniach Micka, że najwyraźniej von Strahemberg przestał się ukrywać ze swoją bazą, czyli w domyśle wcześniej te wszystkie szyby i kominy były pozamykane, ale faktycznie trochę to naciągane. Ale nie bardziej niż sama idea mechaemu :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Wracam z komentarzem.

Po pierwsze, dlaczego kina klasy “Z”, Arnubisie? Ja tu widzę spore inspiracje "Wild Wild West" podanym po australijsku, zmieszanym z "Ligą Niezwykłych Dżentelmenów" i wspomnianym już "Krokodylem Dundee" (a może nawet Jacksonowym „King Kongiem” – filmowiec w ekipie, oraz “Indianą Jonesem – vide bicz Dingo). A to przecież nie jest kino z końca alfabetu (Drakaina by Cię zlinczowała za takie określenie „WWW”).

Co mi się najbardziej podobało? Lubię jak się bawisz konwencjami, kliszami popkultury, kalkami postaci, motywów itp. To zazwyczaj świadoma i udana zabawa. Z premedytacją operujesz pastiszem, niemal slapstickowym humorem, przywołujesz sceny i obrazy znane z kina czy literatury, odbite w krzywym zwierciadle.

Dobry jest Dingo budujący swoją legendę ala Mowgli czy Tarzan w opowieści snutej w samolocie, dobra jest Księżniczka Anastazja (ruszająca wąsami), trochę słabszy zły profesor z Australii, tfu!, z Austrii (ale kierujące nim powody to świetny przykład Twojego poczucia humoru, prostego ale skutecznego i niezwykle pomysłowego).

Pisałeś swoje opowiadanie z przymrużeniem oka, więc ja też przymknąłem oko na wspinającą się kangurzycę, wspólny skok ze spadochronem, emu siedzącego w aucie (rzeczywiście, to wypisz wymaluj scena z „Jurrasic Park”, też nie klasy „Z”) i strzelające seriami mechaemu (gdzie one targały te wszystkie magazynki z pociskami?) itd.

Taka konwencja. Przygoda, awantura, absurd, zabawa na całego. A opisałeś to wszystko lekko, z polotem, bezpretensjonalnie.

Jak zwykle trafia do mnie Twoje poczucie humoru. Żarty niby proste, ale bawią (W końcu wzruszył ramionami i splunął. – Pieprzone stawonogi; – Słyszycie to? – zapytał filmowiec. – Jasne! – rzucił O’Hallora. – Nawet głuchy by usłyszał te pieprzone cykady!; Wyruszyli w ciągu godziny. Specjalny oddział liczył jedenastu ludzi oraz jednego kangura.).

Trochę rozczarowuje zakończenie. Finał rzeczywiście jakby z filmu klasy „Z”. Nagle Dingo wyciąga z kapelusza, czy rękawa (a w tekście z kieszeni kangurzycy) wybuchowy bumerang i dochodzi do przyspieszonego finału (a ja słyszę jak Arnubisa pogania swoim krzykiem Limit: Kończ już! Wrzuć jakąś eksplozję i kończ!).

Zdarzają się w tekście leciutkie dłużyzny i zbyt oczywiste łatwizny fabularne (samotny atak Dingo na mechaemu), ale nie psuje to pozytywnego odbioru całości. Największy zgrzyt to podkręcenie tempa i spadek jakości humoru w decydujących chwilach opowieści.

Kilka uwag na koniec:

 

Po pierwsze nie bardzo wiem jak kangurzyca podczas walki z Dingo podrapała jego dłonie gdy zwarci byli w uścisku?

 

W zdaniu:

Było ich czterech; trzech żołnierzy – O’Hallora, sierżant McMurray i dowodzący misją major Meredith (…) – powinien być chyba dwukropek, a nie średnik?

 

(…) i stoczył z wzgórza. – a może „ze wzgórza”?

 

Poniższy fragment zmyla czytelnika. Nie wiem czy to świadomy zabieg, który ma imitować przejście filmowej kamery, ale ja poczułem się wybity z konceptu. Pierwsza myśl to kontynuacja poprzedniej sceny:

 

Zamarł, wpatrując się w skierowany w jego stronę łeb mechanicznego ptaka siedzącego na fotelu kierowcy.

– Pieprzony… – zaczął, lecz emu przerwał mu ogniem karabinu.

***

Zwierzę utkwiło nieruchome spojrzenie głębokich, ciemnych oczu w mężczyźnie w kamizelce z krokodylej skóry.

 

Poniżej brzydkie powtórzenie „musimy – musiał”.

 

– Oberwaliśmy – rzucił głucho. – Łapcie za spadochrony, musimy skakać.

Mick musiał przyznać, że minister (…)

 

Poniżej zgrzyta mi to „mogący”. Dałbym „ byli gotowi otworzyć je w każdej chwili”, gdyby nie było „gotowe” w poprzednim zdaniu.

 

Gdy wszystko było gotowe, myśliwy spojrzał na żołnierzy. Ci byli już ustawieni przy drzwiach, mogąc je otworzyć w każdej chwili.

 

Poniżej zmieniłbym szyk na „Nie to było teraz ważne”.

 

Nie to teraz było ważne.

Po przeczytaniu spalić monitor.

No proszę, miało być walcowanie, a tu bardzo miły komentarz :) 

Żeby nie było, moje słowa o kinie klasy Z w żadnym wypadku nie miały tej dziedziny kinematografii szkalować, ja jestem wielkim i oddanym fanem. Chodziło oczywiście o motywy, które nie mają zbyt wielu szans w kinematografii głównego nurtu. Mordercze mechaemu i dowodzący nimi szalony naukowiec moim zdaniem śmiało wpisują się w nurt wytyczany przez zombiebobry czy inne rekinoośmiornice. Wszystko fantastyczne filmy :D Ale oczywiście to nie była jedyna inspiracja, bardzo silny jest też wpływ kina nowej przygody, zwłaszcza Krokodyla Dundee i Indiany Jonesa, do czego od samego początku się przyznawałem. Oczywiście do tego dochodzą różne inne inspiracje i nawiązania popkulturowe, których wcale nie zamierzam do kina klasy Z sprowadzać. To opowiadanie to po prostu miks wszystkiego, co akurat mi pasowało i zapowiadało dobrą zabawę, a kino Z to jego ważny element. Ale nie jedyny :D 

Bardzo się cieszę, że w twoich oczach udaje mi się utrzymywać formę – jesteś wymagającym czytelnikiem i twoje zdanie wysoko sobie cenię. Jeśli chodzi o zakończenie – z jednej strony to była jedna z pierwszych scen które wymyśliłem (tak cudownie kiczowata!), z drugiej np. jose przed chwilą chwaliła. Klasycznie więc różnie bywa, wszystkich wszystkim nie zadowolisz. Ale i tak uważam ten tekst za sukces. Limit faktycznie bolał – na samym początku chciałem napisać króciutką historyjkę, ale jeszcze zanim zacząłem pisać znacznie się rozrosła. Faktycznie musiałem mocno fabułę trzymać w ryzach i upraszczać, żeby cała historia się zmieściła. Eh, to powinien być pełnometrażowy film :D Na przyszłość postaram się też utrzymać równy poziom humoru, bez żadnych spadków :) 

Dzięki za komentarz i poprawki – tymi się zajmę po wynikach. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

No ale po “Farsie” liczyłem na jakąś postać bardziej z kręgu celtycko-skandynawskiego. A tu Odyseusz. Ja mam oczywiście Merlina.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Myślałem o tym, ale zanim zauważyłem kilka ciekawszych postaci mi zwinęli, a nie chciałem znowu pisać o jakiejś postaci z arturiańskich legend, póki co jestem zadowolony z tego co napisałem w tym świecie, zwłaszcza, że niedługo premiera antologii. A z Odyseuszem zarys pomysłu mi się pojawił. Może się wyrobię go spisać. Ale nie martw się, na pewno będę jeszcze wracał do kręgu celtycko-skandynawskiego :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Czytało się szybko i całkiem przyjemnie. Tylko mam duże wątpliwości, czy humor i absurd dobrze pasują do tego konkursu…

Bo chodziło o jakiś spektakularny rozwój. O cywilizację, która byłaby jakoś bardziej rozwinięta. Tutaj mamy do czynienia tylko z wynalazkiem. W dodatku ten wynalazek zostaje w końcu zniszczony.

Nie wiadomo, w jakiej epoce rozgrywa się akcja, i mam silne podejrzenia, że przekracza dopuszczalną granicę ;) Sprawdź, kiedy pojawił się okrzyk „Geronimo!”.

Humor niestety nie najwyższych lotów. Pomysł na księżniczkę-kangurzycę fajny, ale jak na mój gust za mało wykorzystany. Największy plus za „Australię-Austrię” – srogo przy tym parsknąłem. Trzeba mieć jaja i za dużo wolnego czasu, by napisać tekst pod ten żart :P

Z uwag warsztatowych – sporo można by wyciąć. Opisujesz szczegóły tego, jak O’Hallora dostawał się do bazy. To można by pominąć. Właściwie dwie pierwsze sceny też można by usunąć. Zmierzam do tego, że właściwie mało miałeś tu historii do opowiedzenia. Wszystko rozegrało się zbyt prosto. No i zbyt sztampowo.

Ironicznie? Parodia? Pastisz? O to chodziło? Może. Przeczytałem bez bólu, ale nie zostałem kupiony. 

 

Dopisek po wynikach:

Inni jurorzy kupili ten pastisz :D 

I teraz nie wiem, czy to ja miałem zaćmienie, że nie dotarła do mnie konwencja tekstu, czy to Ty nie zasygnalizowałeś odpowiednio wcześnie, że to tak ma być i że ta kiczowatość jest świadoma. Pastisze są trudne. Moim zdaniem ten wyszedł średnio. Przede wszystkim za dużo tu “pustych przebiegów”, a za mało dobrego humoru. Okej, humor rzecz subiektywna… Tylko że mnie naprawdę dużo rzeczy bawi. 

Może to kwestia nostalgii? Bądź co bądź, jestem najmłodszy z jurków :P

Co radzę? Wyciąłbym sporo. Po co ta scena, w której ktoś przychodzi do głównego bohatera i zaprasza go na spotkanie? To takie mocno rodem z filmów. A przecież można by wrzucić protagonistę już głębiej w akcję. Bodajże Vonnegut radził: zacznij tak blisko końca, jak się da. No i po co ta ekspozycja księżniczki, skoro ostatecznie nie odgrywa ona znaczącej roli? Można by ją zastąpić czymś innym. Jasne, historia musi się z czegoś składać, ale sztuka polega na tym, by powiązać te elementy. Tutaj powiązania są luźne. 

Przykład “pustego przebiegu”:

Myśliwy nie tracił więcej czasu. Ostrożnie ruszył wzdłuż ściany Ayers Rock, gdzie tylko było to możliwe kryjąc się wśród skał i zarośli. Dobrze wiedział, że najtrudniejszy etap zadania to teraz przeniknięcie do wnętrza bazy. Spodziewał się, że główne wejście będzie dobrze strzeżone. Oczami wyobraźni już to widział. Wielkie, ciężkie, najeżone kolcami wrota z czarnego żelaza, nieustannie patrolowane przez oddziały mechaemu, które nie potrzebują odpoczynku, wytrwale wypatrujące zagrożenia za dnia i w nocy. To wyglądało bardziej jak sposób na samobójstwo, niż droga do środka.

Nagle do głowy przyszła mu myśl, tak niespodziewana, że aż przystanął. Była jeszcze jedna droga. Nie tak oczywista, ukryta. Nikła ścieżka, prowadząca stromo wśród skał prosto na szczyt. Nie mógł tam liczyć nawet na choćby wąskie, wykute w kamieniu schody. Niebezpieczna, bez wątpienia. Zapewne też piekielnie męcząca. Ale była to jedyna droga, o której nieprzyjaciel mógł zapomnieć. Mick nie miał wyboru.

Natychmiast zawrócił, szukając miejsca, które widział tu lata temu. W końcu udało mu się znaleźć wejście do wąwozu kończącego się niepozorną ścieżką, pnącą się prosto pod górę i niknącą gdzieś wśród dymiących szybów. Nie czekając na nic, zaczął wspinaczkę.

Droga momentami była tak stroma, że musiał pomagać sobie rękami. Prawdziwe wyzwanie stało jednak przed dzielnie idącą jego śladem Księżniczką Anastazją. Kangury zdecydowanie nie są najlepiej przystosowane do wspinaczki, jednak wierne zwierzę nie zamierzało opuszczać swego przyjaciela i na przekór przeciwnościom, niezmordowanie parło do góry.

W końcu udało im się dotrzeć na wysokość wykutych w skale kominów. Mick, dysząc ciężko po wędrówce, otarł czoło z potu i uśmiechnął się. Jego przewidywania się sprawdziły. Chociaż okropnie tu cuchnęło i wszędzie pełno było dymu, to jednak nie wydobywał się on ze wszystkich szybów. Część z nich najwyraźniej musiała służyć jako wentylacja, dostarczająca świeże powietrze do wnętrza kompleksu. I chociaż z tą świeżością może nie wszystko się udało, to jednak kominy powinny w miarę bezpiecznie prowadzić do środka placówki. Myśliwy podszedł do najszerszego z nich i spojrzał w czeluść.

– Przydałaby się latarka – westchnął i wsunął się do środka.

Chociaż narzekał na wcześniejszą wspinaczkę, to droga na dół w wąskim tunelu pogrążonym w całkowitych ciemnościach okazała się jeszcze gorsza. Twardo parł jednak przed siebie, z każdym wyciągnięciem ramion znajdując się bliżej celu. Minął kilka rozgałęzień, zawsze wybierając to, które zdawało się najszybciej prowadzić w dół. W końcu natrafił na kratkę wentylacyjną. Zerknął przez nią ostrożnie. Zobaczył pusty, dobrze oświetlony korytarz. Nie widząc żadnego zagrożenia, myśliwy wypchnął kratkę i zeskoczył na dół. Rozejrzał się szybko.

– Czysto! – zawołał cicho w stronę szybu. – Skacz, Księżniczko!

Kangurzyca zaraz wylądowała obok niego, najwyraźniej niezwykle rada, że opuściła klaustrofobiczny tunel. Mick nie miał jej tego za złe, sam czuł się podobnie. Najważniejsze jednak, że dostali się do środka. Teraz pozostało im tylko znaleźć von Starhemberga.

Można by to streścić: “dostał się do środka”. I wiem, że nie chodzi o streszczanie, tylko opowieść. Ale zobrazuję to klasycznym przykładem. Można napisać “wszedł”. A można też “zbliżył się do drzwi, położył rękę na klamce, nacisnął, pchnął, przekroczył próg…”. Zazwyczaj wskazana jest krótsza wersja, choć czasem dłuższa też może być uzasadniona. Jednak w tym tekście uzasadnienia nie widzę. Ani nie ma po drodze zbyt wielu żartów, ani nie dodaje to klimatu, ani nie operujesz ciekawym językiem. I takich pustych przebiegów jest trochę za dużo tutaj. Widzę dwie opcje: wywalić je lub wzbogacić o gagi lub humor językowy. 

No moim zdaniem trzeba by sporo popracować nad tym tekstem, żeby rzeczywiście bawił i wciągał. 

 

Tak czy inaczej gratuluję wyróżnienia i cieszę się, że do antologii trafi też luźniejszy tekst :) 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Witam pierwszego jurora :)

 

Też miałem wątpliwości, czy humor i absurd pasują do tego konkursu. Ale po komentarzach czytelników i przyznanym wyróżnieniu wnoszę, że chyba całkiem pasują :D Początkowo też myślałem o pisaniu czegoś na poważnie, ale pomysł z Wojną Emu wydał mi się tak szalony, że nie mogłem mu odpuścić. 

Jeśli chodzi o ramy czasowe – akcja dzieje się tak jak prawdziwa Wojna Emu, w 1932 roku. Ale faktycznie widzę, że z “Geronimo” przeszarżowałem.

Cały ten pastisz, absurd i kicz zdecydowanie były celowe. Taka konwencja. No ale jeśli takie rzeczy trzeba tłumaczyć, to jednak znaczy, że nie do końca wyszły tak, jak powinny. Ale w każdym razie jest jeszcze sporo czasu na szlifowanie i pewnie spróbuję trochę jeszcze humoru i absurdu podkręcić, chociaż z drugiej strony to nie miał być absurd rodem z Nagiej Broni. Będę kombinował.

Mogę się zgodzić, że na pewno jest trochę przegadanych czy przeciągniętych scen i da się coś powycinać i poszlifować. Ale zdecydowanie przesadzasz z tym, co byś chciał wycinać. Pierwsza scena z jednej strony wprowadza w samą ideę konfliktu z mechaemu, powoli, a nie bije nią od razu w twarz. Z drugiej strony zakotwicza opowiadanie w prawdziwej Wojnie Emu, bo tak, Wojna Emu naprawdę miała miejsce, Australijczycy niezbyt dobrze sobie poradzili, a żołnierze występujący w pierwszej scenie naprawdę brali w niej udział (reporter też z nimi był, ale jego nazwiska nie znalazłem). Poza tym, jak ktoś ładnie zaznaczył, to trochę granie na nosie czytelnikom, bo bohaterowie początkowo kreowani są tak, jakby mieli być głównymi bohaterami opowiadania. W sumie spoko byli, nadawaliby się :D

Druga scena tym bardziej nie może być wykreślona. Narzekasz, że pomysł z kangurzycą jest za mało wykorzystany, a chciałbyś wykreślić z opowiadania scenę, w której pokazuje się ona w całej okazałości. Naprawdę, moim zdaniem opowiadanie bardzo dużo by straciło bez sceny zapasów z kangurem. No i fakt, że zarzucasz tej scenie filmowość dowodzi, że zdecydowanie nie załapałeś/nie kupiłeś tej konwencji. Przecież o to w tym opowiadaniu chodzi! O filmowość. Ten tekst, zwłaszcza jego bohater, to jest hołd dla filmów z nurtu nowej przygody i bohaterów takich jak Krokodyl Dundee i Indiana Jones. No, jednocześnie hołd i pastisz. No i jednocześnie miesza to wszystko z inwazją mechaemu i szalonym naukowcem rodem z kina klasy Z. Może faktycznie to kwestia sentymentu i pozostali jurorzy lepiej wspominają te filmy :D

W każdym razie dzięki za opinię. Uwagi o przeciągnięciu i pustym przebiegu są cenne i będę pewnie próbował coś w tym kierunku zrobić. No i miło mi, że jednak cieszy cię ten tekst w antologii (chociaż wcale nie powiedziane jeszcze, czy w antologii się znajdzie, Fenrir też może nie kupić tej konwencji :D). 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Drugi pulp, tym razem z lat trzydziestych, czterdziestych. Trąci lekkim absurdem, co jest zdecydowanie na plus. Przerysowanie motywów, archetypów czy powód działania działa tutaj naprawdę dobrze. Bohatera pamiętam nawet nie z imienia, ale z faktu bycia przerysowanym awanturnikiem. Podobnie jego "księżniczka" – tutaj mocno mi się wbiła w pamięć :) Tak samo z antagonistą, o zachowaniu wręcz wyjętym z opowieści Jamesa Bonda.

Sama fabuła trzyma się konwencji i w niej się sprawdza. Przyznaję, że czasem miałem wizję, że poszczególne role odgrywają goście z Monty Pythona.

Widzę tutaj za to jedną wadę – nie każdemu to podejdzie. Pulpa ma to do siebie, że trochę trzeba lubić nabrzmiałe dialogi i humor nie zawsze wysokich lotów. Coś za coś.

Podsumowując: ciekawa forma koncertu fajerwerków, dobrze komponująca się z treścią.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

I witam drugiego jurora, tym razem bardziej zadowolonego :) 

I w zasadzie jedyne co mi tu pozostaje napisać, to podziękować za komentarz i w sumie zgodzić się ze wszystkim. Także z tymi imionami, bo jeśli chodzi o nazwisko antagonisty, to sam stosowałem kopiuj-wklej :D Wiedziałem, że nie każdemu takie opowiadanie podejdzie, co zresztą widzimy w komentarzu jurorskim powyżej. Pozostaje się cieszyć, że jednak podeszło większości :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Połączenie przygodowego kina lat 80’ z młodszymi o ćwierć wieku kreskówkami absurdalnego humoru (mi kojarzyło się najbardziej z filmikami o Pepe Panie Dziobaku). Zasadniczo jednak Księżniczką Anastazją tekst stoi, stąd trudno mi wybaczyć sprowadzenie jej ostatecznie do roli – excuse moi – torby.

Humor konsekwentny i nieprzesadzony, najbardziej podobała mi się rozmowa Dingo z austriackim badassem – żywcem wyjęta z kina klasy B lub wattpadowych arcydzieł. Ale, żeby tak móc pisać i żeby czytelnik wiedział, że sobie jaja robisz, to trzeba wcześniej pokazać warsztat i nadać odpowiedni ton – to Ci się udało. I dzięki temu możesz sobie pozwolić na takie zagrania, jak kangury w szybie wentylacyjnym.

Mam natomiast wrażenie, że pisząc, trochę się spieszyłeś. Pewne elementy wyskakują z kapelusza – fakt, że Dingo zna doskonale okolice Ayers Rock, czy choćby właśnie ta kangurza torba. Te elementy mogłyby być wcześniej zasygnalizowane. Krótko mówiąc: więcej strzelb Czechowa, mniej deusów z machiny ;)

Ale i tak bawiłem się dobrze.

 

Dziękuję za udział w konkursie!

I kolejny juror! Kurczę, niezły czas macie, jestem w szoku :D 

Pepe Pan Dziobak to super skojarzenie – co prawda nie siedział mi w głowie kiedy pisałem ten tekst, ale pasuje naprawdę dobrze :D Przyjmuję też pokornie krytykę dotyczącą niedoboru Księżniczki Anastazji – pierwotnie była luźnym pomysłem na jeden czy dwa gagi i chyba podczas pisania nie do końca wyłapałem potencjał, który w niej tkwił, co mnie w sumie dziwi. W każdym razie to już któryś z kolei głos poruszający tę kwestię, pewnie spróbuję jeszcze coś z tym zrobić. Dzięki też za uwagę o strzelbach Czechowa, też zupełnie słuszna i do tego nie powinna być specjalnie trudna do naprawienia.

Ale i tak bawiłem się dobrze.

Jako autor jestem więc spełniony, bo tylko o to mi chodziło :D Co prawda zawsze mógłbyś bawić się “świetnie”, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

 

Dziękuję za zorganizowanie odjechanego konkursu! 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Pokręcone jak zwinięty wąż australijski i absurdalne, ale absurdem leżącym w granicy mojego zrozumienia. Przyznaję, że ubawiłam się zdrowo w trakcie lektury. Dowcip może nie topowych lotów, ale w zupełności wystarczający, by zabawić czytelnika. Postaci przerysowane w sam raz – udało się zachować pewną równowagę i nie popaść w totalnie kiczowatą skrajność.

Techniki jak na taką awanturę też w sam raz.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Witam przedostatnią z grona jury :) 

Ogromnie mi miło, że się ubawiłaś czytając moje opowiadanie. Taki był jego cel i miło wiedzieć, że cel został spełniony. Bardzo podoba mi się też uwaga o zachowaniu równowagi – mocno starałem się to zrobić, dość łatwo było polecieć za daleko. 

Dzięki za komentarz :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Mnie nie porwało :(

Ale czytało się dobrze :)

Przynoszę radość :)

Szkoda, że nie porwało. Nie każdy kupuje konwencję, byłem tego świadomy. Ale fajnie, że przynajmniej dobrze się czytało :)

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Dzięki za oświecenie mnie nt. Wojny emu! Dotąd nie wiedziałem o takim konflikcie. Artykuł na Wikipedii jest świetny: "Strony konfliktu: armia australijska – stada emu" :D
Samo opowiadanie całkiem zgrabnie operuje różnymi kliszami. Co prawda nie zawsze humor do mnie trafiał, ale parę razy się uśmiechnąłem ;)

Jedyną kwestia, w której będę marudził, jest prof. Starhemberg. Myślę, że mogłeś nieco bardziej rozwinąć jego postać. Wiem, to miał być typowy absolutnie zły naukowiec, ale w takim razie jego przemowa powinna być zdecydowanie dłuższa. Oczekiwałem, że będzie opowiadał jak to już od dzieciństwa natykał się na kolejnych głupców, mylących Austrię z Australią. Tymczasem on powiedział zaledwie parę zdań. Wielcy Złoczyńcy przecież nie kończą tak szybko, lubią sobie pogadać (może to zresztą ich tajna broń, chcą zanudzić przeciwnika na śmierć) ;)

Życie pisze najlepsze scenariusze :D I dzięki za komentarz. Nie spodziewałem się, że ktoś tu jeszcze będzie zaglądał. W każdym razie bardzo cenna uwaga odnośnie rozbudowania monologu Austriaka – będę miał to na uwadze jeszcze wprowadzając poprawki przed ostateczną wersją, która poleci do antologii (albo i nie). Trochę bałem się przegadać tę scenę, ale może faktycznie trochę można by podkręcić. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Nowa Fantastyka