Furkot błoniastych skrzydeł, świst sowich piór, wilgoć i ciemność.
Woda skapywała leniwie ze stalaktytów, których barwy nie sposób było rozpoznać. Sophiora dostrzegała tylko ich kontury, wyrastające ze stropu soplowate kształty, które sprytnie omijała. Widziała też przed sobą zwinną plamkę. To Ogyopt, rękoskrzydły tak samo, jak i ona, lawirował w dole pomiędzy skalnymi słupami, wznosił się, opadał, a teraz omal nie zatonął wśród kipieli podziemnej rzeki.
Mknęła za nim, co rusz wysyłając krótkotrwały pisk, który pozwalał latać w całkowitym mroku. Echo wysłanego dźwięku powracało do niej, odwzorowując kształt wąskich korytarzy bądź wielkich przestronnych hal. Wapienne ściany ukazywały się wyraźnie, podczas gdy zwrotna postać lecąca przed nią objawiała się bardziej subtelnie.
Ogyopt podfrunął do góry i zawisnął w powietrzu, łopocząc naprzemiennie skrzydłami. Z zakrzywionego dzioba zwisał pokaźnych rozmiarów odmieniec jaskiniowy. Długi, obły płaz nie walczył już o życie, a jego rachityczne odnóża zwisały martwo.
Sowiołak przysiadł na skalnym występie, a gdy Sophiora zrobiła to samo, ułożył przed nią białe truchło. Jej zakrzywiony ptasi dziób rozszarpał ofiarę. Ogyopt przyglądał się uczcie swej wybranki, a wzdłuż kręgosłupa przemykały mu dreszcze. Przyjemne uczucie zwiastowało porę godów.
W tym roku mi się uda – myślał, spoglądając na samicę. Sowie pióra pokrywające jej brzuszek były niemal tak jasne, jak pozbawione barwy ciało jaskiniowej salamandry. Delikatna powłoka nietoperzowych skrzydeł Sophiory zdawała się niesamowicie miękka. Nie odważył się ich dotknąć. Jeszcze nie teraz.
Kropelka krwi skapnęła z jej dzioba, niwecząc śnieżną biel piór. Grzebyk na głowie Ogyopta uniósł się mimowolnie, a samiec, speszony nieco, znów zanurkował ku mokrej kipieli. Chwilę później kolejne dwa obłe truchła wzbogaciły ucztę. Tym razem jedli oboje, spoglądając na siebie ukradkiem.
Jest taka młoda. Nigdy jeszcze nie składała jaj. Moja samiczka, moja, moja, moja… – Sowiołak przerwał swe rozmyślania, w obawie przed tym, że jego ciało znów zbyt wiele zdradzi.
– Lećmy ku górze, ku sztolniom – zaproponował skrzekliwym głosem, gdy ich żołądki stały się pełne.
– Ale przecież tam nie wolno. Starszyzna zabrania – odpowiedziała Sophiora z obawą.
– Przecież jesteśmy dorośli, a wojną zajęte człeki nie wchodzą do wnętrza góry. Nie ma się czego bać. – Wzbił się, nie czekając na odpowiedź. Sophiora zaś, mimo obaw, podążyła za nim. Wszak gody były tuż, tuż.
…
Szaleńczy lot, wysoko, wyżej, jeszcze wyżej.
Przestronne wapienne sale z kaskadowymi draperiami stworzonymi ręką natury ustąpiły miejsca wąskim, ciasnym korytarzom, wykonanym przez człeków. Ślady oskardów na ścianach, drewniane belki podtrzymujące strop, równe, proste chodniki oraz zabite deskami wejścia sztolni. Tyle zostało po niskich, przysadzistych istotach, które kiedyś kuły tę górę swymi krótkimi, silnymi rękami.
– Ogyoptcie, nie lećmy już dalej! – Rozsądek Sophiory wziął górę nad emocjami, kiedy poczuła delikatne przewiewy, wskazujące bliskość powierzchni.
– Dlaczego? Tak dawno nie byłem na zewnątrz, a dzisiaj podobno jest nów. Ileż można kryć się w trzewiach góry? Zasługujesz na wielką, tłustą mysz.
– Jestem najedzona, a na powierzchni czeka na nas dwunożna śmierć. Boję się. – Czarne sowie oczy patrzyły błagalnie. – Zostańmy tutaj – dodała ciszej.
Ogyopt sfrunął na gzyms w niewielkiej wnęce. Sophiora przysiadła obok, uświadamiając sobie, co właśnie zaproponowała. Serce skryte w jej ptasiej piersi zakołatało. Grzebyk Ogyopta po raz kolejny uniósł się bezwiednie.
Szum podziemnej rzeki już dawno ucichł. Nie było słychać też kapiących ze stropu kropel. Przeraźliwa cisza stała się jeszcze bardziej głucha niż na dole, w bezpiecznych, nieodkrytych przez człeków jaskiniach Klattensteigu, matni sowiołaków.
Samiec zbliżył się, nastroszył piórka, rozpostarł swe błoniaste skrzydła w pełnej okazałości, a czubek jego głowy wyraźnie nabrzmiał. Nie była jeszcze na to gotowa. Zadrżała ze strachu przed wybrankiem, a zarazem przed jego utratą. Siedziała w bezruchu, świadoma, że jakikolwiek jej gest może go równie dobrze sprowokować, co zniechęcić. Nie życzyła sobie tego pierwszego, bo było jeszcze za wcześnie. Wszak gody miały dopiero nadejść. Drugiego zaś nigdy by sobie nie wybaczyła.
Rozczapierzone skrzydła zastygły nieruchomo. Wypięta ptasia pierś trwała w bezdechu. Wielka źrenica oka, zdolna dostrzec ruch w największych ciemnościach, patrzyła na zlęknioną samiczkę. Ogyopt ostatkiem woli powstrzymał rozbuchaną żądzę i rozluźnił mięśnie. Przeciągły charkot uwolnił się z jego gardzieli, a miękka powłoka skrzydeł oplotła Sophiorę. Otulił ją szczelnie, odcinając od całego świata, po czym szepnął do jej sowiego ucha.
– Śpijmy.
…
Uścisk szorstkiego płótna, szamotanie Ogyopta i zapach nadgniłego lnu.
Skrzydła Sophiory biły niezdarnie, próbując wyzwolić się z worka, który ktoś na nich narzucił. Chwilę później poczuła ostry szpikulec przystawiony do jej ciała i usłyszała niski szepczący głos:
– Spokój tam, bo zabiję.
Znieruchomieli.
– Tak lepiej. A teraz słuchajcie, sówki. Za chwilę włożę rękę do środka i jedną z was wyciągnę. Jeśli któraś mnie dziabnie, to zaciukam na miejscu. Rozumiecie?
Sowiołaki milczały w bezruchu.
– Dajcie głos, że rozumiecie. Wiem, że umiecie gadać.
Szpic nacisnął mocniej. Sophiora pisnęła. Chwilę później owłosiona dłoń zanurzyła się w worku i chwyciła Ogyopta za kark. Konopny sznur oplótł mu skrzydła i nogi, a złowrogi głos zabrzmiał ponownie.
– Będziesz współpracować?
Sowiołak zaskrzeczał nienawistnie w odpowiedzi.
– O, jaki hardy. Jak prycha. Życie ci niemiłe, koguciku?
Ogyopt zaszamotał się w pętach.
– Chyba się nie dogadamy – stwierdziła tajemnicza istota.
Włochata łapa cisnęła sowiołaka z powrotem do wora. Dziób, nogi i skrzydła Ogyopta były obwiązane sznurem.
Grube, szorstkie paluchy tym razem chwyciły Sophiorę. Ujrzała przed sobą dwunożną istotę z długą brodą i wąsami zaplecionymi w warkocze.
Człek – pomyślała lękliwie.
– A kogóż my tu mamy? Samiczka? Jaka śliczna. To dlatego kogucik tak się złościł. – Szeleszczący głos przypominał wszystkie mroczne historie, które słyszała od starszych. Teraz zaś, stała przed nią jedna z tych na wskroś złych istot, jakby wyjęta z dawnych opowieści. Serce zatrzepotało jej w piersi.
– No już, maleństwo. Już. Nie ma się czego bać. Wujcio Rajmund nie skrzywdzi, o ile panna będzie dla niego miła. Rozumiemy się? No, pokiwaj główką, że rozumiesz.
Sophiora pokiwała.
– A niech to szlag. Nie łgał stary Hartwig, że wy mowę naszą znacie. Długoście, psie juchy, musieli podsłuchiwać, nim żeście górników przegnali.
Szorstki konopny sznur oplótł jej nogi.
– Panna wybaczy, żem niedelikatny. Jednak póki mi życie miłe, mus mi być ostrożnym.
Z każdym jego słowem bała się coraz bardziej. Najgorszy wydawał się ten pozornie przyjazny ton. Jakby człek chciał ją uśpić, omamić.
– Teraz słuchaj uważnie. Zrób co mówię, a cię nie ukrzywdzę i wrócę wolność. Chcę wyjść na powierzchnię, bezpiecznie, tam, gdzie nie ma elfickich wojsk. Twoich kompanów też nie chcę spotkać. Jak wpędzisz mnie w zasadzkę, to zginiemy razem. Później kogucik sczeźnie, bo nikt go nie znajdzie. Chcesz go ratować? To prowadź. Bylem wyszedł z tej dziury.
…
Mozolny marsz, konopny powróz i kwaśny zapach potu.
Człek szedł przeraźliwie wolno. Korytarz, który Sophiora przemierzyłaby na swych skrzydłach w kilka chwil, wydawał się tak bardzo długi. Brodacz niósł ją na ramieniu, a w dłoni trzymał przegniłe polano porośnięte świecącą zielonkawą pleśnią. W oczach Sophiory jaskiniowe grzyby rozjaśniały całą sztolnię, a mimo to człek wlókł się małymi kroczkami.
Prawdę mówiła starszyzna, że te bezskrzydłe istoty są ślepe pod ziemią.
Milczał. Nie rozpalił ognia, jego najstraszniejszej broni, która w jednej chwili mogła pochłonąć pióra i delikatną powłokę skrzydeł. Żelazny topór, kolejny osławiony oręż, wisiał mu za pasem, a drewniane stylisko obijało się o nogę, stukając złowrogo. Gdzieś tam, daleko, ciasno spętany Ogyopt szamotał się bezsilnie.
Sztolnie wykuto w czerwonawych skałach. Tu i ówdzie czerniały wstęgi żelazistych rud. Ślady po człeczych kilofach, znak czasów minionych, zostały już pokryte smugami rudych nacieków. Przegniłe drewniane belki wspierające strop zdołały już popękać. W kilku miejscach usypane kopce kamieni wskazywały, że czas starych sztolni już mija.
Dotarli do rozwidlenia. Człek zatrzymał się, poświecił pleśniowym polanem, obejrzał wejścia trzech różnych tuneli i spojrzał na Sophiorę.
– Którędy? – zapytał.
Znała to rozdroże. Kiedyś, jeszcze nim wybuchła wojna, często tędy latała. To właśnie tu zabierali ją rodzice, by uczyć polować.
Trzy drogi. Ta z lewej prowadziła do matni. Tam Sophiora mogła liczyć na ratunek. Skrzydlaci strażnicy wypatrzyliby ich z daleka, a ich ostre dzioby pokonałyby człeka. Ale czy na pewno? Tam jednak, z woli starszyzny, nie wolno jej było udać się pod żadnym pozorem. Nie w pobliże gniazd, gdzie dziesiątki samic szykowały się, by złożyć jaja. Miejsce to miało pozostać człekom nieznane. Na zawsze. Dla dobra stada.
Droga na wprost wiodła na powierzchnię. Tam, gdzie brodacz chciał się udać. Czy mogła jednak ufać, że ta podła istota dotrzyma słowa? Co będzie, gdy wróci z armią jemu podobnych?
Trzecia sztolnia prowadziła do labiryntu, z którego nie było wyjścia. Zdechliby tam w oparach trujących gazów. Potem zdechłby porzucony Ogyopt, z pragnienia. Śmierć w zamian za bezpieczeństwo stada. Tego od niej oczekiwano.
– Wybierz mądrze, panienko – szepnął człek, jakby znając jej myśli. – Ja chcę tylko wrócić do domu, do żony. Tak samo, jak ty do swego kogucika.
Ryzyko, naiwna nadzieja czy śmierć?
Wybrała.
…
Zapach jagnięciny, mlaskanie i strzykanie śliną.
Człek siedział na okapie skalnym i żuł strzępek suszonego mięsa. W ręku trzymał bukłak, który dopiero co napełnił ciurkającą po ścianie wodą. Sophiora dostrzegła jak wyjmuje z sakwy kolejny ususzony kawałek i podsuwa jej pod nos.
– Chcesz? – zapytał. – Żeby nie było, żem gbur co sam je, a z drugim się nie dzieli.
Sophiora pokręciła głową, przecząc.
– Powiem ci, że dość mam już tego jadła. Suchary i baranina przez cały rok. Rzygać się od tego chce. Aż żałuję, żem kogucika twego ostawił. Jak o nim myślę, to rosół mi się marzy. – Spojrzał na nią chytrze, po czym się roześmiał. – No, już, już. Żartowałem. Panienka się nie złości.
Przeżuł kolejny kęs i popił.
– Powiem panience, że jeszcze na początku dało się jakoś wytrzymać. To na rybkę się poszło, to jelonka ktoś w lesie ustrzelił, ale jak elfy pierścień domknęły, to nawet tego nie było. Aleśmy twierdzy im nie oddali, wieprzom parchatym. Dopiero teraz, kiedy wiadomo było, że król posiłków nie przyśle, hejtman nas odesłał, sztolniami, a nuż któryś drogę odnajdzie. Bo lepiej ginąć od sowich dziobów, niż od elfickiej stali. Tylko samopas iść każdemu kazał, by hałasu nie czynić, to może larum u was nikt nie wzniesie – spojrzał w jej sowie oczy. – Miał hejtman rację? Jak panienka sądzi?
Sophiora nie odpowiedziała. Słuchała jednak uważnie, choć nie wszystko udawało jej się zrozumieć.
A więc człeki też się nas boją.
…
Mrok, przeciągła cisza, po czym znów odgłos głuchych kroków.
Człek zdawał się bardzo nieufny. Szedł powoli, czasem się zatrzymywał i nadsłuchiwał. Bezgłos i ciemność. Nie odważyła się rzec do niego ani słowa. Gdy pytał o drogę, wskazywała ją ruchem głowy. Sztolnie, tutaj już bardziej kręte, gdzieniegdzie się rozdwajały, by zejść się kawałek dalej. Czasem jej czułe sowie uszy wyłapywały chrobotanie szczurów, które przybywszy wraz z górnikami, nigdy już nie odeszły. Brodacz zdawał się ich nie słyszeć lub nie zwracał na nie uwagi.
Doszli do przedostatniego zakrętu. Sophiora wiedziała, że to już tu. Jedna chwila i wszystko się rozstrzygnie. Mężczyzna zatrzymał się, jakby przeczuwał najgorsze. Stał długo, jakby gdzieś tam w oddali dostrzegł niebezpieczeństwo. Spojrzał na nią. Widok czarnych źrenic kontrastujących z białkami jego oczu przejął ją strachem. Czyżby źle wybrała?
Człek wznowił marsz. Za załomem zrobiło się jaśniej, a za kolejnym poraziło ją słoneczne światło, a uszu dobiegł irytujący świergot.
– Skowronki – wyszeptał człek.
Przez całe życie słyszała legendy, że te wyzute z wszelkiego dobra istoty potrafią tylko nieść śmierć i ból. Tymczasem na twarzy brodacza ujrzała uśmiech. Nie drwiący, cyniczny grymas, ale szczere, przyjazne oblicze.
W dalszym ciągu ostrożny podszedł do wylotu sztolni i rozejrzał się wokół. Słońce raziło ją tak mocno, że nie potrafiła nic dostrzec wśród wszechobecnej bieli. Poczuła jedynie, że człek znów na nią patrzy.
Z jakiegoś powodu cofnął się kilka kroków w mrok korytarza, częściowo przywracając jej wzrok.
– Teraz pewnie dumasz, czy dotrzymam słowa, młoda panno? – zapytał. – Krasnoludy zawsze dotrzymują słowa.
Ostry sztylet przeciął sznur krępujący jej dziób.
– Panienka wybaczy, żem był nieokrzesany. – Powróz na nogach również puścił. – Bał żem się o swe życie, ot co, tedym musiał groźnego udawać. Nie żywcie urazy, panienko.
Ostatnim ruchem uwolnił jej skrzydła i pozwolił odlecieć.
– Pozdrów kogucika. Gdyby zaś krasnoludy cię kiedy dopadły, rzeknij im, żeś druhną Rajmunda Towrina z Pierwszej Dragensborskiej, a krzywdy nie zaznasz. Jeno nie bój się mówić.
…
Furkot skrzydeł, pęd, poczucie ulgi i niedowierzania. Wolność.
Leciała co sił. Te same chodniki, których przejście na człeczych… krasnoludzich – poprawiła się w myślach – nogach trwało tak długo, teraz mijała w mgnieniu oka.
Wypuścił mnie. Ot tak, bez przyczyny – nie mogła uwierzyć. A jak się uśmiechał, to wcale nie był straszny.
Wnękę, w której spali z Ogyoptem, odnalazła bez trudu. Szarobrązowy worek leżał tak, jak go brodacz porzucił.
– Ogyopt, to ja – zaskrzeczała i rozcięła sznur ostrym dziobem. Potem przegryzła kolejne pęta.
Samiec leżał w bezruchu. Na jego grzbiecie widziała pręgi wytartych piór i krwiste pasma. Otrząsnął się nieco zamroczony i spojrzał na nią. Hardość i pewność siebie, którą dotychczas tryskał, zmieniła się w rozczarowanie.
– Jak go zabiłaś? – zapytał bez cienia radości.
– Nie zabiłam. Wypuścił mnie, tak jak obiecał. Wszystko się dobrze skończyło – opowiadała z przejęciem.
– Pokazałaś mu drogę do wyjścia? – Rozczarowanie Ogyopta zmieniło się w niedowierzanie. – Zaraz przywiedzie tu całą armię.
– Nie, on chciał tylko wrócić do domu. Naprawdę. Bał się tak samo jak my.
– Aleś ty głupia. – Niedowierzanie przeszło w pogardę. – I pomyśleć, że chciałem wysiadywać z tobą pisklęta. Miałaś go zaprowadzić do gorących źródeł. Zadusić w trującej parze.
– Wtedy zginęlibyśmy wszyscy. Ty też.
Ogyopt pokręcił głową, patrząc chłodno jak nigdy dotąd. Rozpostarł skrzydła i machnął dwa razy na próbę, jakby chciał przegnać upokorzenie.
– I właśnie tak miało być – rzekł i odfrunął.
Sophiora nie śmiała za nim polecieć. Stała pośród mroku, samotna, porzucona, pełna żalu. Wokół niej unosił się zapach przegniłego lnu oraz czegoś jeszcze, ulotnego i ściskającego serce.