Niski brodacz uchylił ciężkie drzwi. Zastał ciszę i półmrok rozjaśniany przez ostatni tlący się ogarek. Rajmund Towrin, wszedłszy do środka, zamknął mosiężną zasuwę delikatnie, jakby nie chciał budzić istot bytujących w zatęchłej martwocie.
Klepisko, dębowe ławy, stoły, a nawet brudne, porzucone garnce pokrywała kołderka kurzu. Smugi zakrzepłej krwi, pozostałość po wywleczonych awanturnikach, dawno już sczerniały. Budziły melancholię, przywodząc na myśl niegdysiejszą glorię tego miejsca, które obecnie przypominało jedno z onych wymarłych miasteczek, porzuconych przez Waalów, gdy w pobliskich górach skończył się kruszec.
Mordownia nie była jednak całkiem pusta. Z odległego kąta izby pobrzmiewały na przemian gwizd i chrapanie człeka oraz bzyk grubej, natrętnej muchy. Opój, który najwyraźniej pełnił tu rolę karczmarza, leżał na wznak, a opasły brzuch z rzadka unosił się i opadał. Po twarzy śpiącego łaziła mucha, przywiedziona odorem przetrawionego piwa, wydobywającym się z jego ust.
Przybysz rozważał przez chwilę, żeby bydlenicę rozgnieść, lecz poniechał zamiaru. Oberżysta jęknął, zaskrzypiał, przeciągnął się, po czym z szybkością jaszczurki mlasnął jęzorem. Mucha zniknęła.
– Czego? – zapytał z wrodzonym taktem, gdy otworzył oczy.
– Bądźcie zdrowi, karczmarzu! – odrzekł gość. – Piwa bym się napił.
– Jest tam, w kącie. – Oberżysta wskazał na kadź stojącą pod ścianą. – Nalejcie se!
Rajmund Towrin odnalazł stągiew z piwem, gliniane naczynie, a nawet drewnianą chochlę, którą zanurzył pod gruby beżowy kożuch upstrzony owadami i pleśnią. Nalał pełen garniec, a po skosztowaniu kwaśnego trunku zdecydował się nalać kolejny. Dosiadł się do samotnego ogarka i siorbiąc napitek, koił zmęczone wielodniowym marszem nogi.
Nagłe chrapnięcie karczmarza zmąciło spokój. Oberżysta zaklął paskudnie, podniósł się niezdarnie i zatoczył. Wielkie cielsko wylądowało za stołem gościa, grube paluchy oplotły pękaty garniec, a mięsiste usta wypełniły się mętnym płynem. Rajmund spoglądał na poruszającą się grdykę gospodarza z zaskoczeniem, mimo że już od dawna poprzysiągł sobie niczemu się nie dziwić.
– Ktoś ty i skądeś przybył? – zapytał grubas, ugasiwszy pożar w swych trzewiach.
– Od kiedy to żołnierz Pierwszej Dragensborskiej musi się opowiadać karczmarzom? – odrzekł krasnolud, a jego zdziwienie podeszło irytacją. – Dwa lata temu, gdym tu z kompanią popasał, zgoła inne zwyczaje u was panowały.
– Dwa lata. Stare dzieje – stwierdził oberżysta z nostalgią. – A więc z południa idziesz? – Nagle jakby otrzeźwiał. – Z wojny?
– Z wojny – potwierdził przybysz – i lepiej, gagatku, śpiewaj wartko, co tu się wyprawia, bo stylisko topora już od wejścia pcha mi się w łapy.
– Nie gorączkujcie się, żołnierzu. Od miesięcy żywej duszy trudno tu uświadczyć, to nie miejcie za złe, żem pijany. Jadło jakie może wpierw przyniosę?
Nastrój Towrina wcale się nie poprawił, gdy ujrzał wędzoną jagnięcą gicz, którą karczmarz postawił na stole.
– Baranina na zimno? Nie macie czego innego?
– Wybaczcie, mało ostatnio kucharzyłem.
Rajmund pokręcił tylko głową i wykroił sobie porcję.
– Od miesięcy, powiadacie, nikogo nie było? Jak to? – zapytał po chwili. – Przecie hejtman gońców do Drakensborga słał nie raz, a kiedy wojska rozpuścił, to wiara miała przykazane wracać do domu. Jakim cudem nikt tu nie dotarł?
– Skąd mnie to wiedzieć? Żadnegom nie widział. Pastuchy jeno czasem przylezo albo gwardia co na strażnicy stoi, ale co ja się od nich dowiem. Jedni gówno wiedzą, a drudzy tylko pytać potrafią. Od kupca bym się najwięcej zwiedział, ale odkąd człeki na Południu wojują, to handel zamarł na trakcie.
I nieprędko to się zmieni – pomyślał Towrin – skoro Klattensteig padł. Na głos tego jednak nie wypowiedział.
…
Miasteczko Dragensborg pachniało topioną cyną. Rajmund Towrin z upodobaniem wdychał białą mgiełkę unoszącą się znad konwisarskich warsztatów. Znajoma woń, huk młotów, rdzawe błoto na ulicach, wszystko jak trzeba, jeszcze tylko szczypta gderliwego głosu Matyldy i będzie w domu.
Matyldo Towrin, gotuj się, małżonek wraca z wojaczki – odgrażał się w myślach, a przed oczami wyrastały mu bujne kształty wybranki, większe wraz z każdym dniem rozłąki. Śnieżnobiała skóra z odcieniem różu, pokryta cętkami rudawych piegów, grube warkocze zaplecione naprędce oraz perkaty nosek i przesadnie rumiane policzki, jak u każdej krasnoludzkiej baby. Do tego para nabrzmiałych piersi, zdolnych wykarmić kompanię osesków. Matylda Towrin bardzo różniła się od elfickich markietanek, smukłych i płaskich, oddających swe przeraźliwie chude ciała za pół kromki chleba. Rajmund niejeden raz dumał, jak one to robią, że w spojrzeniach mają tyle pogardy. Nawet doszczętnie zbrukane, świadcząc swe usługi w haniebnych pozycjach, wciąż patrzyły wyniośle.
– Rajmundzie Towrin, komendant na posłuchanie wzywa. – Głos miejskiego gwardzisty przerwał rozpustne myśli wojaka.
– Jak to? Ledwie com bramy miasta przekroczył, żony jeszczem nie powitał, a już mam się stawiać na komendę? Nie godzi się tak weteranów nękać.
– Czyście weteran, czy dezerter to już komendant ustali. Z wojaczki samopas wracacie, na strażnicy żeście się nie meldowali, a dowódcy ani oficera przy was nie widzę. Lepiej tedy byście jaki glejt od hejtmana mieli, bo w Dragensborgu nadal prawo surowe.
…
– Matko święta krasnoludzka, Rajmund, cóżeś ty znów nabroił? – Matylda załamała ręce, po czym podbiegła do krat. Wieść o jej mężu dotarła do niej równie szybko, jak on sam za te kraty.
– Ehh, nic to. Nie kłopotaj się. Komendant służbista, w dupie mu się poprzewracało, ot co. Lepiej szykuj jadło już teraz, bo jak mnie wypuszczą, to nie będziesz miała głowy, by kuchcić.
– Mów tu zaraz czemu cię zamknęli, zamiast drwić.
– Przeciem niewinny. Co się złościsz? To wszystko żarty jakieś – odrzekł z nonszalancją Towrin.
Wzrok Matyldy miał w sobie potępienie. Zwykle tak nań patrzyła, gdy wracał w nocy pijany.
– Utknęliśmy w Kattenstaigu – zdecydował się zacząć od początku. – Rok twierdza w oblężeniu, aleśmy wytrzymali. Górę całą elfowie okolili tak szczelnie, że mysz by się nie prześlizgła. Stary Hartwig, jak już wiedział, że król posiłków nie przyśle, zamknął się w cytadeli z oficerami trzema, żeby obronę pozorować, a wojsku kazał się rozproszyć i do domu umykać. Sztolniami, każden samopas. Takeśmy zrobili, a ten stary chuj, komendant znaczy się, o niczym nie wie i bierze mnie za dezertera. Mówi, że regulamin Dragensborskiej Kompanii zabrania dowódcę na pastwę wroga ostawiać, a jeśli rozkaz o rozproszeniu wojsk padł, to winien być na piśmie.
– O święta babo chytra, Rajmund, zetną cię przecież!
– Pieprzy, pies mu mordę lizał, o rozkazie na piśmie. Na jakim piśmie, jak cały pergamin żeśmy zeżarli?
– Na cynowe zęby Dragensborskiej Pani!
– Kurwi syn przyobiecał jeden miesiąc poczekać, po starej znajomości, ale jak nikt zeznań nie potwierdzi, to szlus – powiedział krasnolud i przyłożył otwartą dłoń do szyi.
– Mów, jak cię ratować.
– Starego Goldenmaiera odnajdź! Ten na pewno wyżył, bom go na trakcie widział. Konia miał, więc już dawno powinien wrócić. Odnajdź parszywca, niech do komendanta leci i zeznania złoży, a nie zwleka.
Wybranka Rajmunda zerwała się w kierunku drzwi, jakby nie miesiąc, a kilka chwil miała. Krasnolud przytrzymał ją jednak i przyciągnął z powrotem do zimnych krat. Szorstka ręka, z wierzchu włochata, chwyciła pośladek Matyldy i ścisnęła mocno.
– Śpiesz się, maleńka, bo taka chuć we mnie goreje, że ledwie wytrzymać mogę – wyszeptał jej do ucha.
Towrinowa przez krótką chwilę zapomniała o kłopotach i spojrzała na męża drapieżnie.
– Lepiej główkuj, jak się stąd wydostać, bo z kajdaniarzami nie sypiam. – Źrenice jej ciemnych oczu rozbłysły w wyzwaniu.
…
W północnej części miasta, tam, gdzie brukowane uliczki zwracały swe grzbiety ku stokom gór, znajdował się plac niemal tak wielki jak rynek. To na nim handlowano solą, kruszcem, wyrobami z cyny, brązu, spiżu i wszelkim żelastwem, jakie zdołały z siebie wypluć kopalnie i huty Dragensborga. Tam też udała się Matylda. W tłumie przekupek dojrzała wysoką – jak na krasnoludzką miarę, rzecz jasna – korpulentną blondynkę. Kobieta miała przed sobą brązową misę, na której połyskiwały żółtozłote samorodki.
– Dzień dobry, Brunhildo – rzekła Matylda przyjaźnie, siląc się na szczery uśmiech.
– Dobry, Towrinowo – odpowiedziała przekupka z dystansem. – Prawdę baby plotą, że mąż twój wrócił? Przyniósł może wieści jakie?
– Ja właśnie w tej sprawie. – Rudowłosa rozejrzała się dyskretnie i dokończyła szeptem. – Rajmundowi pomocy trzeba. Twój Kasper musi zeznać u komendanta, jak to z onym oblężeniem było, inaczej zetną mi chłopa.
– Przecie mój Kasper jeszcze z wojny nie wrócił – obruszyła się Brunhilda Goldenmaier. – Co mi tu Towrinowa głupoty wmawia. Jakby wrócił, to już dawno by się zameldował gdzie trzeba.
– Goldenmaierowo, miejcież serce. Widzę, ile złota ostatnio sprzedajecie. Trzykroć tyle co zawsze. Sama przecie byś tyle wypłukać nie zdołała.
– Wypraszam sobie! To, że ci stary z wojny uciekł, to nie moja wina. Mnie w to nie mieszaj – przekupka mówiła coraz głośniej. – Złota mam dużo, bo na nową żyłę trafiłam, ot co!
– Żyłę? Łgać nawet nie potrafisz. – Rozczarowany głos uwolnił się z pełnych, malinowych ust. – Trzy pokolenia górników w rodzinie, a ta nie wie, że u nas złoto z rzecznych żwirów, a nie z żył się bierze.
…
Brunhilda Goldenmaier zdjęła onuce, zakasała suknię, zatknęła ją za pas i weszła do bystrego strumienia. Kasper już tam czekał. Przysadzisty krasnolud odziany jedynie w portki stał po kolana w wodzie. Pochylił się, wybrał z dna łopatę żwiru i sypnął na druciane sito. Potrząsnął nim kilkakrotnie, odrzucił co większe kamienie, a pozostały szlich wsypał do drewnianego cebra. Brunhilda nabrała z niego dwie przygarście, wsypała do misy i zanurzywszy w potoku, poczęła nią kręcić. Różnokolorowe drobinki wirowały, lekkie ziarenka mlecznobiałego kwarcu uciekały jako pierwsze, później w ich ślady szły nieco cięższe, beżowe lub czarne okruszki, aż w końcu na dnie misy zostawały pojedyncze kawałki kruszcu. Goldenmaierowa przyglądała się im uważnie i skrupulatnie wybierała żółtawe płatki. Kiedy zaś przytrafił się większy samorodek, biegła uradowana do męża, a ten wpatrywał się okiem znawcy w złocinkę i potakiwał.
– Matylda od Towrina znów dziś na targ przylazła – rzekła Brunhilda. – Błagała, byś wstawił się za Rajmundem.
– Towrin zawsze był dureń.
– Nie szkoda ci go? Wojowaliście razem.
– Własnej głowy mi szkoda, by katu ją dawać. Poczekam, aż kto starszy szarżą się zjawi i wszystko odkręci albo aż Towrina wypuszczą. Wcześniej z lasu nie wyjdę.
Kolejna porcja szlichu wypełniła misy. Tym razem płukali złoto we dwójkę. Pochyleni nad bystrą wodą widzieli tylko piaszczyste drobinki wirujące w hipnotycznym rytmie. Szarość, brąz, czerń, biel, szarość, znowu brąz. Barwy zmieniały się przed oczami, ignorowane solidarnie, póki wśród pstrokacizny nie zamigotała żółć.
Złota gorączka pochłonęła ich bez reszty. Nie usłyszeli nadchodzących krasnoludów. Nie dostrzegli ich przyciasnych, białych hełmów.
– Sztygar Gallus Cahera, Dragensborski Urząd Górniczy! – rozbrzmiał srogi głos. – Kasprze Goldenmaier, jesteście aresztowani pod zarzutem wydobywania kruszcu bez ważnej koncesji! Poniechajcie oporu!
– Olaboga, Kasprze, ubiją cię za to – rozległ się lament Brunhildy. W jednej chwili serce spłynęło jej niemal do żołądka.
– Zachowajcie spokój, a nikomu nie stanie się krzywda! – Głos sztygara sam w sobie brzmiał dosadnie, a sześciu stojących za jego plecami kuszników dodawało mu jeszcze mocy.
Dwójka krasnoludów weszła do wody i spętała Goldenmaiera. Brunhilda szlochała, wrzeszczała, próbowała zasłonić męża swoim ciałem, lecz wszystko to na nic.
– Babę też mamy wiązać? – zapytał jeden z krasnoludów.
– Babę ostawcie. Jak mąż jest na wojnie, to żonie wolno płukać złoto bez koncesji. – Gallus Cahera wyrecytował fragment manifestu górniczego.
– Ale jak na wojnie? Przecie jej mąż jest tutaj.
– Kasper Goldenmaier ze służby zwolniony nie został, więc oficjalnie wciąż jest na wojnie. Tedy w świetle prawa babie kruszec płukać wolno.
…
Brunhilda gnała przez brukowane uliczki, płosząc stada wron ucztujących w rynsztokach. Przemknęła przez Kutną Bramę i zapuściła się pomiędzy bogate kamienice należące do miejskich rajców, bachmistrzów, bądź właścicieli cynowych hut. Tupot jej drobnych kroków rozbrzmiewał obco na granitowych kostkach. Dopadła do ciężkich drzwi przyozdobionych wielką złotą kołatką.
Zastukała tak mocno, że aż odskoczyła, gdy drogocenny metal rąbnął o dębowe drewno.
Minęła dłuższa chwila, nim dosłyszała dostojne kroki. Rebeka Zinnsteiger w falbaniastej sukni upstrzonej mnóstwem drobnych granatów stanęła w progu.
– Pryncypałowo droga! – Brunhilda padła na kolana, nie zważając na żółtoszary pył pokrywający ulicę. – Ratujcież, dobrodziejko. Tylko w was nadzieja.
– Cóż się takiego stało, Brunhildo Goldenmaier?
– Pojmali mego męża. Z wojny właśnie wracał i spotkał mnie przy rzece, jakem płukała złoto. Przyszedł do mnie stęskniony, przycupnął nieopodal, może nawet pomógł ociupinkę, bo to dobry chłopina, nie lza mu bezczynnie siedzieć, jak baba przy nim zarobiona, a wtedy ten cap Cahera przylazł i go aresztował. Pomóżcież, pryncypałowo! Tylem się wytęskniła za nim, a teraz, jak już wrócił, to katu chcą do oddać.
– Dlaczego do mnie z tym Brunhilda przychodzi? Ja przecież nie sędzina.
– Uproścież męża swego, dobrodziejko! On przecie jest pryncypał w urzędzie. On wszystko może. Słówko niechby szepnął, a zaraz Kaspra wypuszczą. Poratujcież! Ja się odwdzięczę. Rok cały służyć wam będę bez zapłaty, a jak trzeba to i dwa roki. Pryncypałowo złota!
– Brunhilda się uspokoi, bo nie godzi się krasnoludzkiej babie łzy ronić niczym gnomiej młódce. Prawo w Dragensborgu rzecz święta, a wyroki sprawiedliwe. Sędzia rozstrzygnie. Mojego męża w to nie mieszajcie, bo nic mu do tego. Było koncesję opłacić.
…
Rebeka Zinnsteiger nie spała dobrze tej nocy. Ciężkie granatowe chmury przemykały po niebie już od wieczora, przynosząc zaduch i ból głowy. Samuel Zinnsteiger, pryncypał Urzędu Górniczego oraz jej małżonek wiercił się, kasłał i pochrapywał. Kiedy w połowie nocy w końcu zasnęła, przyśnił jej się Kasper Goldenmaier wołający o litość z szafotu, podczas gdy kat z ciężkim toporem w ręce zbliżał się do niego. Nie wyśniła historii do końca. Kiedy mistrz małodobry był już blisko, Samuel, po raz kolejny tej nocy, wierzgnął, a pompon jego szlafmycy uderzył Rebekę w twarz. Obudziła się i znów dopadła ją bezsenność. Dopiero nad ranem udało jej się przysnąć, a wówczas paskudny koszmar powrócił. Kat stukał ciężkimi buciorami po deskach szafotu. Metalowe sprzączki dzwoniły, deski skrzypiały, a echo niosło te odgłosy po całym dragensborskim rynku. Zgromadzona ciżba milczała. Rebeka czuła narastający niepokój. Nie chodziło o los Goldenmaiera, szui, której szafot się należał, lecz o kata. Mistrz małodobry szedł samojeden, pryncypałowa zaś słyszała wiele par tupiących buciorów. Coraz głośniej, coraz groźniej, coraz goręcej.
Tym razem to ona wierzgnęła, zrywając z siebie puchową pierzynę.
Skrzypienie drewnianych desek zlało się z odgłosem pękającej framugi. Do sypialni Zinnsteigerów wtargnął oddział gwardii miejskiej pod przywództwem samego komendanta. Pół kroku za nim podążała znajoma postać sztygara Cahery w przyciasnym, białym hełmie.
– Samuelu Zinnsteiger, decyzją Dragensborskiego Jurysty zostajesz zatrzymany do wyjaśnienia pod zarzutem następujących przewin: primo, bezprawna konfiskata dwustu centnarów cyny i odsprzedanie jej anonimowemu przedsiębiorcy z Kunvaldu; secundo, przyjmowanie korzyści majątkowych przy rozstrzyganiu przetargów na koncesje wydobywcze; tertio, wystawianie licencji na pozyskiwanie surowców naturalnych ze wsteczną datą; quatro, wstrzymywanie prac górniczych w podległych sobie kopalniach celem pozyskania okazów kasyterytu do prywatnej kolekcji.
– Ty mendo! – wrzasnął pryncypał do Cahery. – Ty pizdo niedomyta! Ty kurwi pomiocie!
Samuel, odziany w białą nocną koszulę, stanął na swym wielkim dębowym łożu i lżył podwładnego, podskakując w złości.
– Zniszczę cię! Będziesz na przodku na trzy zmiany tyrał dzień i noc! Pylica ci płuca wyżre! Oślepniesz! Cynę będziesz żarł i srał cyną będziesz…
Sztygar, mając za nic groźby pryncypała, skłonił się ku komendantowi i szepnął mu do ucha kilka słów.
– Na wniosek obecnego tu Gallusa Cahery – przełożony gwardii wznowił swą przemowę – lista zarzutów zostaje poszerzona o: quinto, niedopełnienie obowiązków przy kontroli bezpieczeństwa i higieny pracy w kopalniach; oraz sexto, notoryczne przyzwalanie na pracę górników w szkodliwych warunkach.
…
Rebeka Zinnsteiger rzadko wychodziła z domu, a jeśli już, to zwykle pozostawała w sobie znanej i bezpiecznej dzielnicy bogaczy. Tym razem życie zmusiło ją jednak, by wyjść aż za Solną Bramę. Brnęła teraz pomiędzy nędznie skleconymi chatami piecowych, kopaczy, trybiarzy oraz wszelkiej maści rzemieślników, których nazw nawet nie znała.
Szparkim krokiem przemierzyła Dolne Miasto. Trzewiki z delikatnej skóry zdążyły już zamoknąć i pokryły się ciemnoszarym szlamem. Nieopodal Najtolowych Jam, wóz z urobkiem wjechał w głęboką koleinę i rozchlapał błotnistą breję. Falbaniasta suknia Rebeki podzieliła los trzewików.
Wszędobylski dym unosił się z kominów hut i ludwisarni, dusił, gryzł w oczy. Wkrótce Rebeka dotarła do niewielkiej chaty, stojącej na uboczu, poza murami miasta.
– Witajcie, pryncypałowo! – Kobieta, która otworzyła drzwi, rzekła z przekąsem. – Cóż was sprowadza w nasze plugawe progi?
– Z prośbą przybywam do was. Mąż mój popadł w kłopoty, zawistne indywidua uknuły spisek przeciw niemu i chcą go wysłać na szafot. On zaś jest niewinny. W was jedyna nadzieja, Anezko!
– Niewinny, dobre sobie. – Anezka Lavoisierowa, jak większość krasnoludzkich bab, kpiącą szczerość z mlekiem matki wypiła i rozrzutnie raczyła nią wszystkich. – Każdy wie, że pryncypał to kanciarz i oszust. Doigrał się i dobrze. Sprawiedliwość w Dragensborgu rzecz święta.
– Anezko, to wszystko czcze plotki. Gallus Cahera na posadę mego Samuela dybie. Jego to sprawka. Pomóżcie! Jurysta też przeciw nam stoi, a sędzia to wszak jego znajomek, sprawiedliwości tam ni krzty nie będzie.
– A cóż ja mogę, pryncypałowo? Widzicież, że tu na odludziu mieszkamy, a nikt się z nami nie liczy.
– Nie udawajcie głupiej, Anezko. W prawie stoi wyraźnie, że kat na każdych stu szubrawców, których zetnie, jednego może puścić wolno. Takie prawo kata w Dragensborgu. Mąż wasz zaś nigdy z niego nie skorzystał, a przecież setkę już dawno ubił. Pomóżcie.
– Kat to nie sędzia, nie jemu decydować o winie.
– Mieszkacie tu na odludziu, wszyscy wilkiem na was patrzą. Co to za życie? Mąż mój kamienicę ma w Kunvaldzie. Piękną, nad jeziorem. Tam nikt was nie zna. Nikt wam nie będzie ubliżać ani głowy ze strachu przed wami odwracać. Nowy żywot zaczniecie. Okażcie miłosierdzie, a kamienica będzie wasza.
…
Matylda Towrin oblana łzami przypadła do krat.
– Rajmund, wszystko przepadło. Ścięli Goldenmaiera!
– Za dezercję?
– Nie, za prawo górnicze.
Krasnolud zdębiał.
– Płukał złoto na lewo – dopowiedziała Matylda.
– Aha, ale przesłuchali go? Co zeznał?
– No właśnie nic. Uparł się, że o oblężeniu Kattensteigu słowa nie piśnie, póki go nie ułaskawią. Wszyscy nowin są strasznie ciekawi, to myślał, że mu się uda. Sędzia zaś wściekł się i posłał krętacza na szafot.
– Co teraz ze mną będzie?
– Komendant wysłał zwiad na Trakt Południowy, ale nikogo nie znaleźli.
– Nikogo? Z całej kompanii wróciło tylko dwóch? – Rajmund zadumał się przez chwilę. – Musieli w sztolniach pobłądzić albo… Pieprzone sowiołaki, bodajby im pióra obesrało.
– Nie ma komu za tobą poświadczyć. Sądzić cię jeszcze nie będą, bo górniczego pryncypała pojmali i pierwej nim się zajmą, ale potem twoja kolej.
…
Anton Lavoisier, dragensborski kat, stał oparty o ciężki topór i słuchał przemowy herolda. Ten zaś donośnym głosem obwieszczał ludowi listę przewin Samuela Zinnsteigera oraz wyrok sądu skazujący tegoż na dekapitację.
Pryncypał Urzędu Górniczego nie zwracał uwagi na herolda, a błagalnym wzrokiem spoglądał na zakapturzoną postać. Anton mógłby przysiąc, że w oczach skazanego ujrzał piękną kamienicę ze zdobnymi gzymsami i pastelowych barwach.
Miłosierdzie kata – pomyślał.
Tę legendę znało każde krasnoludzkie dziecko. Ba, wpisywała się ona złotymi zgłoskami w historię śródgórskiego kraju. Była jej filarem niemal, sięgając do mrocznych czasów, kiedy Dragensborgiem władał jeszcze Mikuláš, górniczy monopolista, a później jednowładca, tyran i despota. Ów Mikuláš wsławił się był tym, że wszelką opozycją gardził, a politycznych wrogów katu oddawał bez sądu. Stało się tedy razu jednego, że despota nakazał ściąć Jana Rohacza, hejtmana Pierwszej Dragensborskiej Kompanii. Miejscowy mistrz małodobry odmówił wykonania wyroku. Wściekły Mikuláš kazał gwardii krnąbrnego kata uśmiercić, co ci uczynili posłusznie. Akt ów jednakowoż przelał przysłowiową czarę goryczy. Zgromadzona ciżba ruszyła szturmem na szafot, dzięki czemu ubóstwiany przez wojaków hejtman zachował życie, a krasnoludzkiego tyrana tłum gołymi rękami rozszarpał.
Hejtman Rohacz niedługo po tych wydarzeniach sam objął władzę w Dragensborgu, lecz zamiast pożreć swoje dzieci, jak to u rewolucjonistów bywa, rządził sprawiedliwie i mądrze. Po dziś dzień z tamtych czasów pozostały prawa, które w tradycję Dragensborga wrosły już na stałe, a do późniejszego rozkwitu miasta przyczyniły się walnie. Pierwsze z nich to prawo górnicze. Surowe, acz sprawiedliwe, daje dostęp do kopalin każdemu, byle tylko opłacił koncesje. Drugie, prawo wojenne, zabrania hejtmana na polu bitwy porzucić, a nakazuje chronić go za wszelką cenę, choćby i głową przyszło za to płacić. Trzecie zaś to prawo kata, który jeśli skazańca znajdzie niewinnym, kaźni może odmówić i zwrócić nieszczęśnikowi wolność.
Anton Lavoisier nigdy z tego prawa nie skorzystał. Maestria, z której słynął, nakazywała mu się skupić na swej pracy, a w kompetencje sędziów nie wchodzić.
Samuel Zinnsteiger złożył głowę na pieńku. Na dragensborskim rynku, wypełnionym ciżbą do ostatniego miejsca, zapadła cisza. Tłum wstrzymał oddech. Kat utkwił wzrok w szóstym kręgu skazańca. Dla swego dobra pryncypał pozwolił sobie wygolić włosy na karku, co zwiększało jego szanse na śmierć od jednego, czystego cięcia. Ścinanie krasnoludów nie było wszak zajęciem łatwym. Krótkie karki, grube trzony kręgów, wiązadła mięśni gnykowych umiejscowione tuż przy samej szyi, do tego kość potyliczna twarda jak głaz, na której niejedno żelazo pękło – żadna z tych rzeczy nie ułatwiała pracy mistrzom małodobrym. Anton jednakowoż nie bez przyczyny miał reputację fachowca. Nie tylko stała za nim wieloletnia praktyka, ale i lata eksperymentów. Ów szósty kręg, pierwszy z dostrzegalnych kręgów na szyi krasnoludów, podobnie jak siódmy kręg u ludzi, miał wyrostek kolczysty usadowiony skośnie i nadawał się idealnie na prowadnicę dla stalowego ostrza. To właśnie o dwa ziarna powyżej wyrostka należało uderzyć, by cięcie było czyste, a śmierć bezbolesna.
Kat wzniósł ciężki topór nad głowę.
– Litości! – Ciszę miejskiego rynku zmącił lament Rebeki Zinnsteiger.
Ostrze topora opadło idealnie między piąty a szósty kręg. Głowa pryncypała wpadła do drewnianego cebra i obróciła się licem ku górze. Powieki skazańca mrugnęły jeszcze dwukrotnie.
…
Nocną porą uliczki Dolnego Miasta wydawały się równie brudne, co w dzień. Matylda dotarła w okolice Solnej Bramy i weszła do środka kamiennego budynku. Strażnik łapczywie przyjął pękaty mieszek oraz przykryty lnianą chustką koszyk, z którego unosił się zapach wędzonki.
– Macie czas do świtu! – burknął pod nosem. – I nikomu ani słowa!
Matylda weszła do ciemnej celi. Brzęknęła krata. Zachrzęścił obracający się klucz.
– I żadnych hałasów! – Strażnik dodał na odchodnym.
Rajmund zerwał się z pryczy i doskoczył do żony.
– Przyszłaś!
– A coś ty sobie myślał? Przecież też mam serce.
Dłonie krasnoluda natychmiast objęły w pasie krępe, pulchne ciało, po czym zjechały niżej.
– Ej, powiedziałam, że z kajdaniarzami nie sypiam! – Matylda pacnęła owłosione dłonie obłapiające jej pośladki.
– Obejdziem się bez snu, jeśli wola.
Rudowłosa krasnoludka w odpowiedzi wymusiła z siebie jałowy śmiech.
– Dlaczego? – wyszeptała z żalem. – Tyle czekałam, a ty mi na szafot uciekasz.
– Przepraszam – wydukał krasnolud, a jego dłonie znów powędrowały ku fałdom giezła, sukni i dwóch fartuchów, jakie Matylda miała na sobie.
Tym razem nie dostał po łapach.
Zachęcony słabnącym oporem, przycisnął ją do krat i żarłocznie dopadł jej dekoltu. Błądząc rękoma wśród zakamarków żoninej garderoby, usiłował rozwiązać kokardki skrzętnie ukrytych tasiemek. W desperacji szarpnął mocniej za suknię.
– Hola, hola, kawalerze! – Matylda złapała Rajmunda za szyję i bezpardonowo odsunęła od siebie. – Czy tak ma wyglądać nasza ostatnia noc? Mgnienie oka, na kratach, jak z przygodną dziewką?
Krasnolud, zagubiony wśród pochopnie rozbudzonych żądz, spojrzał zaskoczony. Oprzytomniał.
– Usiądź na pryczy, ochłoń, a potem pomyślimy, co dalej. – Głos Matyldy nie pozostawiał miejsca na sprzeciw.
Siedzieli przez chwilę obok siebie w milczeniu, niczym dwoje podrostków na pierwszej schadzce. Rajmund nabrał powietrza, jakby chciał coś rzec, po czym wypuścił je ukradkiem bez słowa.
– Ale jak? – W końcu zebrał się na odwagę. – Mam powiedzieć, co my mielibyśmy, ten tego, na głos? Przecież tak się nie godzi.
– A godzi się małżonkę wdową zostawiać? Ja wiem, że krasnoludy o sprośnościach jeno w karczmach plotą, jak się ożłopią piwska, a przy cnotliwiej żonie to im się nie godzi. Zważ jednak, że to noc nasza ostatnia. Chcę ją zachować w pamięci na zawsze. Łaknę poznać sekrety twego serca, nawet jeśli są plugawe. Czy może wolisz płacz i lament? Na to będę miała cały żywot, ale jeśli tego ci trza, to zacznę już teraz.
Rajmund Towrin czerwienił się jak niewiasta, a pomruk jego słów szumiał nad uchem żony. Niewielki kaganek płonął po drugiej stronie krat, a cień dwóch niskich postaci, pochylonych ku sobie, tańczył na ścianie.
– Co? – uniosła się Matylda, a wojak wnet pożałował szczerości. – Ja, cnotliwa krasnoludzka niewiasta, miałabym się nago przed chłopem wdzięczyć niczym elfia lafirynda? Czy dobrze usłyszałam?
Rajmund ubolewał nad każdym słowem, które przed chwilą wyszeptał. Nawet w nikłym świetle kaganka, rumienił się jak burak.
– Dobrze – zgodziła się Matylda. – Chcesz mieć skarlałą elficką dziwkę z dużymi cyckami, to ją będziesz miał. Wiedz, że szłam za ciebie z miłości, a nie dla kuźni twego ojca. Nie myśl jednak sobie, że ujdzie ci to płazem, rozpustniku! Ja też czegoś chcę od ciebie!
Tym razem szeptała Matylda, czerwieniąc się równie mocno. Rajmund zaś otwierał oczy coraz szerzej i szerzej. Przytłumiony płomyk skrzył się na jego wilgotnym od potu czole.
– Wąsy? Moje wąsy? – wykrzyknął przerażony.
– I brodę też – dodała Matylda niczym wytrawny kupiec negocjujący kontrakt życia. – To jak będzie?
Stanęła na środku celi. Parzyła mu prosto w oczy, hardo, tak hardo, jak tylko krasnoludzka baba spoglądać potrafi. Odwaga tych niewiast jednakże zwykła się kończyć w progu ich alkowy. Tam zmieniała się w skromność i cnotliwość wpajaną od wieków przez pokolenia matron.
Matylda sięgnęła karku i rozwiązała tasiemkę podtrzymującą fartuch. Druga tasiemka, przewiązana w pasie, również puściła, a lniana tkanina osunęła się podłogę. Rajmunda wzrok opadł wraz z fartuszkiem. Krasnolud wpatrywał się zauroczony w kawałek płótna leżący na przegniłych deskach.
Kobieta delikatnie chrząknęła, a wzrok małżonka powrócił ku niej. Zakołysała biodrami. W nowej roli czuła się bardzo nieswojo, wszak niełatwo jest przezwyciężyć pielęgnowany od tylu lat wstyd. Nie poprzestała jednak. Skoro sama tę grę zaczęła, to i sama ją skończy.
Kolejny fartuch podzielił los poprzedniego. Dalej sfrunęła falbaniasta suknia z licznymi kieszeniami, w których krasnoludzkie baby trzymały połowę dobytku, oraz spodnia tunika z wyszytym srebrną nicią kowadłem, ślubny dar od teściowej. Rajmund przypatrywał się żonie i dumał, jak wiele warstw odzienia mieści się na jednej niewieście.
Kaganek w rogu celi kopcił, a pełgający płomień rzucał osobliwy cień. Na ścianie, za widmowymi kratami tańczyła półnaga niewiasta. Nieznane arkana optyki sprawiały, że cień przysadzistej karlicy wysmuklił się i wydłużył, a chybotliwy płomień dodawał jej ruchom finezji, polotu i wdzięku. Rajmund spoglądał to na żonę, to na egzotyczną figurę, nie mogąc się zdecydować, który obraz pociąga go bardziej.
Naga krasnoludzka baba, żona nawet, widokiem była równie rzadkim co śnieg w środku lata. Wszak one wszystkie pokładały się do snu w zgrzebnych szatach, nie rozdziewając się z nich nawet wtedy, gdy nastawał czas, by potomstwo płodzić. Z drugiej strony, widmowa ścienna postać, wysoka i ponętna, do tego z wielkim biustem i kędzierzawą czupryną, mogłaby uchodzić wśród wojaków za ideał piękna.
Wraz z ostatnią sztuką odzienia, co opadła na deski – lnianą przepaską, której istnienia Rajmund nawet nie podejrzewał – Matylda podeszła do niego, a estetyczny dylemat stracił rację bytu.
…
Przez niewielki świetlik wpadały do celi pierwsze jutrzenne promienie. Płomień kaganka już dawno zgasł. Rajmund leżał na pryczy wtulony w ciepłe plecy Matyldy i wpatrywał się w cętki piegów na jej bladoróżowej skórze.
Świtało, a strażnik jeszcze nie przyszedł. Widać odnalazł dwie flaszki jarzębiaka ukryte w pętach kiełbasy i osłodził sobie nocne czuwanie.
Naga kobita w więziennej celi. Nie gwałtem rozdziać się zmuszona, a własnowolnie – rozmyślał, gładząc pulchne ramię małżonki.
Mieszki włosowe na brodzie piekły go niemiłosiernie. Skołtunione wąsy i ich ponadrywane cebulki drażniły skórę pełną ledwie zakrzepłych krwawych kropek.
Przypomniał sobie chwilę, gdy Matylda, owinąwszy warkocze jego wąsów wokół swoich kłykci, dosiadła go niczym wałacha. No, może nie wałacha, wszak niczego mu nie brakowało.
Dotknął palcami skóry pod nosem i syknął.
– Kruca fuks!
Najświętsze rzeczy dla krasnoluda, wąsy i broda, on zaś pozwolił babie ich dotykać. Żeby tylko dotykać – czochrać i szargać niby lejce. Doprawdy, niebywałe.
Nie żałował.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Gdzieś tam w rynku jasne promienie padały już na miejski szafot, a Rajmund, choć z losem pogodzony, pojął, że wcale nie chce umierać.
Matylda spała w najlepsze, jakby to było ich małżeńskie łoże, a nie zbutwiała prycza pełna pluskiew. Dziesięć lat małżeństwa, dziesięć lat mijania się, życia obok siebie, on zwykle na wojnie, ona gdzieś między targowiskiem, a gromadką dzieci, którym trzeba wycierać zasmarkane nosy. Tyle zmarnowanego czasu. Tyle niewypowiedzianych słów. Tyle sekretów i pragnień, skrywanych dotąd przed sobą. Jaka szkoda. Jaki żal.
Zamek zachrobotał w drzwiach. Matylda zerwała się nagle i zaczęła gorączkowo wkładać na siebie porzucony w bezładzie przyodziewek. Rajmund patrzył na swą małżonkę urzeczony, podziwiał rudawy meszek włosków na jej ciele oraz obfite piersi, kołyszące się swobodnie, podczas gdy ręce walczyły z krnąbrnym giezłem. Krasnoludzka baba, przed nim, goła w świetle dnia. Zaiste niebywałe.
…
Rajmund Towrin porzucił wszelką nadzieję. Jako wojak niejeden raz zaglądał śmierci w oczy i niejeden raz umykał jej spod klingi, zdążył więc przywyknąć do myśli, by nie trzymać się życia zbyt kurczowo. Co innego jednak w boju zginąć, od wrażej strzały albo od topora, a co innego na szafocie, do tego we własnym mieście, za które tyle lat walczył.
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Tyle lat wiernej służby w śniegu, skwarze i słocie. Na co mi to wszystko? Było z hejtmanem zostać i z nim sczeznąć z głodu.
Rajmund spojrzał katowi w oczy.
– Nie bądź głupcem – usłyszał od mistrza małodobrego. – Balwierz czeka.
– Nie! – odparł zajadle. – Nie będę wygolonym karkiem na szafocie świecił.
Wysoki kat pokręcił głową w potępieniu, jakby nie lubił buńczucznych skazańców, co obnosili się z niewinnością do samego końca.
Towrin złożył głowę na pieńku. Topór z ciemnoszarej stali powędrował ku górze, po czym opadł na owłosiony kark. Głowa jednak nie spadła do ceberka. Ostrze wbiło się w środek szóstego kręgu i utkwiło w nim. Wyrostek kolczysty Rajmunda okazał się wyjątkowo masywny. Zdziwiony kat wyrwał czym prędzej swe narzędzie i zamachnął się znowu, by naprawić błąd. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt pochopnie. Tym razem końcówka topora ześliznęła się po żylastym mięśniu czworobocznym i utkwiła w trzonie siódmego kręgu. Anton Lavoisier, otarłszy pot z czoła, uderzył raz jeszcze.
Skutecznie.
Matylda Towrin została wdową, a odgłos głuchego rąbnięcia jeszcze długo pobrzmiewał na dragensborskim rynku.
…
Anazka Lavoisierowa stała u progu niepozornej chaty, a serce dudniło jej jak kopyta pędzących koziorożców. Wdowa po Towrinie odtworzyła drzwi.
– Czego? – zapytała.
– Wybaczenia prosić przyszłam – wydukała. – Mąż nie wie, jak to się mogło stać.
Matylda nie odezwała się słowem. Przekrwione oczy pełne złości patrzyły świdrująco.
– Proszę, nie wnoście skargi. On jest jeszcze za młody, by iść na spoczynek. Mamy trójkę dzieci.
– Ja też mam trójkę dzieci. Trójkę sierot.
– Błagam, okaż litość. Bądźże krasnoludzka!
– Wszyscyście wiedzieli, że Rajmund był niewinny. Ten twój partacz także. Dragensborg to nie miejsce dla partaczy.
Anezka poczerwieniała na twarzy, a jej oczy zalśniły od wilgoci.
– On jeden mógł go uratować – szepnęła Matylda. W jej głosie było już więcej żalu niż złości. – Dlaczego się nie zawahał? Dlaczego?
…
Dragensborg słynął z kunsztu rzemieślników i surowego prawa, czego symbol stanowił dobrze utrzymany szafot na miejskim rynku. Mistrz małodobry zmierzał właśnie w kierunku podwyższenia, na którym tego dnia wyjątkowo ustawiono gilotynę zamiast katowskiego pieńka. Wśród rozwrzeszczanej ciżby dojrzał jeszcze milczącą, starą Towrinową.
Musiała go tak tuczyć? ‒ pomyślał kat. Aż trzy cięcia, co za wstyd.
Antona od zawsze fascynowała śmierć. Pamiętał dobrze, a działo się to jeszcze w Kunvaldzie, jak ojciec po raz pierwszy go zabrał, by obejrzeć kaźń. Upiorny kaptur, wzniesiony miecz, oblepione posoką deski szafotu oraz turlająca się głowa skazańca. Już wówczas, będąc jeszcze chłopcem, zastanawiał się, czy głowa odcięta od ciała czuje cokolwiek.
Później, gdy sam został katem, nadal tego dociekał. Setki dekapitacji, do których się przyczynił, nie dały odpowiedzi. Uczeni twierdzili, że głowa rozdzielona od ciała nie czuje już nic. Bezbolesna śmierć. Mózg bez krwi umiera. A jednak przecież nieraz widywał paskudne grymasy na ściętych obliczach, mruganie oczu, czy usta drżące w niemym krzyku. Jak więc było naprawdę?
‒ Nasz mistrz z dniem dzisiejszym odchodzi na spoczynek ‒ wybudził go z zamyślenia głos herolda. ‒ Mistrzu, czas na ostatnią posługę. Czyń swoją powinność!
Kat umościł głowę na belce gilotyny i zdecydowanym ruchem pociągnął za sznur. Tym razem cięcie było czyste.