Przejęcie kluczowego obiektu
Zorze polarne były wyjątkowo spektakularne tego roku. Wrzosu na bukiety też nie brakowało, ale – ku ubolewaniu Andrzeja – Joanna miała jedno i drugie gdzieś. Po dwóch latach w związku odmówiła zostania panią Selkowską. Nagle kompletnie oszalała na punkcie kumpla swojego kuzyna. Wojtek wrócił do Polski na przepustkę z Libii i pechowo ściągnął na łono rodziny plutonowego, który dopiero co uratował mu życie.
I tak buty wojskowe rozmiar 46 podeptały kwiaty, a oliwkowy T-shirt opinający się na umięśnionym torsie i opalonych ramionach wrzucił pierścionek z małym brylantem (doktorzy astrofizyki nigdy nie zbijali kokosów) do studzienki kanalizacyjnej.
Joanna nie chciała więcej słuchać o przyczynach powstawania zórz ani oglądać romantycznych wschodów miliardów słońc. Andrzej do dziś pamiętał, jak podczas majowego wypadu w Alpy Julijskie wybrali się nocą na najbliższy szczyt, aby obserwować Galaktykę Andromedy wyłaniającą się zza horyzontu. Aśka głównie narzekała, że jej zimno.
Nie, to nie. Znajdzie się jakaś inna kobieta, która doceni spektakl. A plutonowych wysłać na Plutona!
A jednak „nie” boleśnie zraniło ego Andrzeja.
– Planowaliśmy wspólną przyszłość, a ty nagle lecisz na pierwszego napotkanego, tępego trepa?!
– Wcale nie jest tępy!
– Oczywiście. Przynależność do bandy nienawidzącej samodzielnego myślenia i zmuszającej do natychmiastowego wykonywania rozkazów to oznaka wybitnej inteligencji.
– Mówisz tak, bo mu zazdrościsz. Michał jest człowiekiem czynu, a ty potrafisz tylko gadać, siedzieć przy komputerze albo gapić się w niebo.
– Uważaj, żeby ci ten człowiek czynu oka nie podbił. Asiu, skarbie, nie rozumiesz, że żołnierze przywykli do rozwiązywania problemów przy pomocy siły? Najpierw strzelają, później pytają, kogo trafili. To leży w ich naturze, jak wznoszenie jest w naturze arystotelesowego ognia. A w najlepszym wypadku facet przywlecze ci do domu jakieś PTSD…
– Jesteś podły! Jak możesz coś takiego sugerować?! Michał mnie kocha, a poza tym oni w tej Libii w ogóle nie mają kontaktu z kobietami!
– Ech… Co ty w nim widzisz?
– Ty tylko piszesz jakieś pierdoły, nikomu niepotrzebne. A Michał broni mojego kraju.
– Owszem, przed innymi uzbrojonymi Michałami…
Odbywali jeszcze kolejne, podobne rozmowy. Do czasu…
Ogień neutralizujący
Od ponad pół roku doktor Selkowski brał udział w międzynarodowym projekcie badającym przemieszczanie się materii międzyplanetarnej. Szef projektu, profesor Nakayama z Hokkaido upierał się, że musi dostawać wstępnie obrobione dane co wtorek rano. Andrzej otrzymywał całotygodniowe materiały z chilijskiego obserwatorium Cerro Tololo w poniedziałek przed południem. Odpalał programy do obróbki danych, szedł na obiad, a potem na wykład. Jeśli nic się nie posypało, około dziewiątej wieczorem komputer kończył mielić uwiecznione przez andyjski teleskop zera i jedynki. Dopiero wtedy Selkowski siadał do raportu, w którym wskazywał interesujące dla zespołu zjawiska, warte dokładniejszej analizy.
Zazwyczaj w poniedziałki wychodził z uczelni niedługo przed północą. Na szczęście ustawił sobie zajęcia tak, aby wtorkowe przedpołudnia mieć wolne i móc spokojnie odsypiać „naderwane” noce. Ale i tak nienawidził poniedziałków jak rzadko kto.
Oczywiście to musiało się zdarzyć właśnie w poniedziałek. Właściwie już we wtorek. Czekali na niego obok parkingu pod blokiem. Dwie ciemne sylwetki. Zwaliste, a mimo to poruszające się cicho jak koty.
Nie mieli na sobie mundurów, ale w tej chwili Andrzej zrozumiał, co mieli na myśli pisarze, wspominając o ruchach wojskowego. W gościu, który szybkim ruchem ściągnął mu okulary, zdążył rozpoznać kuzyna Aśki. Facet pochwycił naukowca w żelazny uścisk, zatykając mu usta. Drugi tylko bił. Momentalnie powalili zaskoczoną ofiarę.
– Zrozumiałeś? – dotarło do Andrzeja przez mgłę oszołomienia. – Masz zostawić Asię w spokoju. Nie dzwoń do niej. Nigdy. To rozkaz. Sprawa skończona.
Któryś – kuzyn? – niemal delikatnie wsunął ofierze okulary do prawej dłoni, poklepał na pożegnanie. Ciche, oddalające się kroki. Bardziej wibracje nawierzchni niż dźwięki. Asfalt. Chłodny. Twardy. O dziwo, bolało mniej, niż Andrzej się spodziewał. Za to wszędzie. Odczekał chwilę, aż zimne podłoże wchłonie ból i strach. Spróbował poruszyć palcami rąk i nóg. Udało się, kości całe. Ostrożnie założył okulary. Lewemu oku niewiele to pomogło, już zaczynało puchnąć. Ale prawe widziało – chodnik, znak drogowy, drzwi na klatkę, ciepłe światło lampy nad nimi. Sodowa, dwa tysiące kelwinów. Mózg pracuje – skonstatował z satysfakcją. Kontynuował szacowanie szkód. Zęby w porządku, za to z ustami coś nie tak. Drobiazg. Zaryzykował głębszy wdech. Zakłuło w prawym boku, ale żebra raczej nie popękały. Narządy chyba nie ucierpiały poważnie. Skurwiele bili, żeby bolało, a nie, żeby go poharatać. Pierdoleni zawodowcy od przemocy.
Wreszcie zebrał odwagę i spróbował wstać, przytrzymując się słupka znaku. Powlókł się do domu, w którym butelka ziołowego szamponu Aśki ciągle jeszcze drażniła zmysły i przypominała o porażce. Andrzej nie mógł się zdobyć na jej wyrzucenie. Sam siebie potępiał za myślenie magiczne, ale to byłby nieodwracalny krok w stronę zerwania.
Zlokalizowanie obiektu o nieznanym przeznaczeniu
Siniaki zblakły szybko, rany na sercu i dumie jątrzyły się bez końca. Jak tysiące nieszczęśliwie zakochanych przed nim, Andrzej odkrył, że praca przynosi ulgę. A przynajmniej chwilowe zapomnienie. Na pozór bezkresne niebo (prawie sto miliardów lat świetlnych średnicy) sprowadzało jedną głupią laskę i jednego jeszcze głupszego fagasa do właściwych rozmiarów.
Po wysłaniu kolejnego maila Nakayamie Andrzej rutynowo porównał najnowsze obrazy ze starszymi. Komputer doniósł o punkciku, którego w tym miejscu nigdy wcześniej nie było. Selkowski sprawdził wszystkie znane obiekty, które mogły się pałętać w okolicy płaszczyzny ekliptyki na tle Byka.
Nowa asteroida. Prezent od losu na otarcie łez.
Wysłał jeszcze parę maili – do kolegów z zespołu badawczego i do Minor Planet Center.
Z MPC odpisali jeszcze w tym samym tygodniu. Andrzej bez entuzjazmu kliknął na nagłówek maila, przeczytał wiadomość.
Nie uwierzył.
Przeczytał jeszcze raz.
Do pokoju zajrzał kolega z jakimś pytaniem o pisany wspólnie artykuł. Andrzej odpowiedział ni w pięć, ni w dziewięć. Zreflektował się i poprosił kumpla o odczytanie maila na głos.
Nie wpłynęło to na treść – parametry orbity wyliczone przez MPC na podstawie starszych zdjęć i najnowszych obserwacji jednoznacznie wskazywały, że asteroida jest obiektem pozasłonecznym. W dodatku o wiele większym niż 1I/’Oumuamua!
Zbaraniały kolega pogratulował Andrzejowi i szybko się zmył. Zapewne plotkować o niesamowitej nowinie.
Selkowski bardzo długo przesiedział przed komputerem, na zmianę czytając list od MPC i oglądając zdjęcia przybysza.
Ta asteroida wymagała jakiejś szczególnej nazwy, a nie tylko przypadkowego zlepku liter i cyfr. Andrzej nie miał głowy, żeby teraz uganiać się za szampanem (najbliższy sklepik spożywczy już zdążyli zamknąć), ale skoczył do automatu po colę. Zawsze to jakieś bąbelki.
Delikatnie przytknął butelkę do monitora wyświetlającego garstkę wyjątkowych pikseli i ogłosił uroczyście:
– Płyń po kosmicznych morzach i oceanach, sław imię polskiego fizyka i astronoma. Nadaję ci imię Silky.
Aśka mogła mieć własną asteroidę. Zamiast tego wybrała popielniczkę z łuski po pocisku i nieśmiertelnik z kopią danych jakiegoś nieważnego plutonowego.
Łaski bez! Skoro Andrzej już raz zdecydował się użyczyć swojego nazwiska obiektowi rodzaju żeńskiego, miał ogromną ochotę nazwać swoje odkrycie Asteroidą Selkowskiego. Niestety, to nie wchodziło w grę – koledzy zabiliby go śmiechem. Scylla (ładna nazwa, w zgodzie z plejadą innych mitologicznych ciał niebieskich) wywoływała negatywne skojarzenia, więc w końcu Andrzej zdecydował się na skrót. Gdyby ktoś pytał, będzie się upierał, że kształt obiektu skojarzył mu się z kokonem jedwabnika.
Plan wykorzystania systemu uzbrojenia
Szerokie masy jeszcze nie miały o niczym pojęcia, ale w światku astronomów i fizyków wrzało. Wrzenie na modłę naukowców oznaczało, że temperatura dyskusji na konferencjach i w kuluarach podniosła się o jakieś piętnaście kelwinów w stosunku do promieniowania reliktowego. Odczuwalny wzrost.
Zaczęło się od tego, że magistrant Selkowskiego wyliczył trajektorię Silky i przygotował slajdy z zaznaczoną trasą, a promotor włączył jeden z nich do konferencyjnego referatu o obiektach pozasłonecznych. Gdy nadszedł czas na pytania z sali, rękę podniósł szpakowaty mężczyzna z trzeciego rzędu.
– Czy mógłby pan jeszcze raz wyświetlić slajd z trajektorią asteroidy? O, dziękuję. Mówił pan, że obiekt przemieszcza się z prędkością około dwudziestu pięciu kilometrów na sekundę. Czy to by oznaczało, że asteroida mijała Jowisza akurat trzy miesiące temu, kiedy zaobserwowano tam rozbłyski promieniowania gamma? Do dzisiaj nikt nie wyjaśnił zadowalająco ich pochodzenia. To interesująca koincydencja, nie uważa pan?
Sala zaszumiała. Ktoś przypomniał niezwykłej urody zorze polarne. Silky wbiła się do umysłów wszystkich obecnych z mocą starej zagwozdki i nowego sensacyjnego odkrycia.
Niecałe dwa tygodnie później nikomu nieznany kenijski doktorant (o nazwisku złożonym ze zbyt dużej liczby spółgłosek, aby naukowiec o zachodnich korzeniach potrafił je poprawnie wymówić) pomyślał inaczej niż ogół i wysunął szaloną hipotezę. Idea wydawała się tak odważna, że właściwie niemożliwa. A jednak… Dostępne dane raczej jej nie przeczyły.
Mgombo-coś-tam postulował, że asteroida Silky może być z antymaterii, a w pobliżu Jowisza napotkała na kilkudziesięciokilogramowy kosmiczny śmieć ściągnięty przez olbrzyma.
Natychmiast podniósł się rwetes, że dwa anihilujące kamienie powinny dać inny rozkład błysków gamma w czasie. Jedni twierdzili, że to mogła być resztka jakiejś małej komety z rodziny Jowisza. Inni wysuwali hipotezę, że to kawałek asteroidy oderwał się i spadł na planetę.
Ale to nie pochodzenie i stan skupienia anihilujących zwykłych atomów stanowiły sedno sprawy, lecz antymateria. Jeśli obiekt rzeczywiście z niej się składał, to… Nikt jeszcze nie pojmował wszystkich implikacji. Na wszelki wypadek obliczono, że asteroida minie Ziemię w bezpiecznej odległości. Ale kilometrowej długości kawał antymaterii! Źródło energii! Badania! Unikalne doświadczenia! Wiedza! Tę hipotezę trzeba było koniecznie przetestować.
Na wygranej pozycji znalazła się ESA, dopieszczająca w laboratoriach sondę prawie gotową do wysłania w kierunku Wenus. Błyskawicznie zmodyfikowano urządzenie, które odtąd miało tylko jedno zadanie: wystrzelić w asteroidę pyłek zbadany i opisany niemal co do barionu.
Rozpoznanie ogniem
Zapatrzeni w niebo naukowcy stanęli tak jak mur.
Prawie wszystkie teleskopy po właściwej stronie świata obserwowały kolizję ziemskiego pyłku i Silky. Pod różnymi kątami, w rozmaitych zakresach fal… Niewiele zdarzeń w historii ludzkości zostało tak doskonale udokumentowanych.
Rozbłyski gamma przekonały każdego niedowiarka, strumyczek mezonów powstałych w wyniku hadronizacji kwarków i gluonów spłukał wszelkie wątpliwości.
Święty Graal fizyków miał niecały kilometr długości, kształt batatu i leciał w stronę Słońca. Oraz Ziemi, oczywiście.
Jeszcze tego dnia troje naukowców niezależnie od siebie postanowiło napisać doktoraty o tym zderzeniu. Następnego w ramach MIT Press zarejestrowano pierwsze czasopismo naukowe poświęcone wyłącznie antymaterii. Redakcja uprzejmie poprosiła Selkowskiego oraz doktoranta z Kenii o nadesłanie krótkich tekstów do pierwszego numeru.
Wkrótce rozległy się głosy, że zaobserwowana anihilacja przebiegała niezupełnie zgodnie z przewidywaniami.
Fizycy i astronomowie, zacierając ręce, planowali kolejne doświadczenia. Najwięcej nadziei na odkrycia wiązano z rozgrzaniem powierzchni przy pomocy lasera i analizą spektralną powstałych gazów.
Łączność telewizyjna
Tak sensacyjna wiadomość musiała przesączyć się do świadomości publicznej. Z dnia na dzień doktor Selkowski został celebrytą. Zaproszono go do telewizji i to w porze największej oglądalności – zamiast byłego premiera, który z nadzwyczajną swadą sugerował członkom dzisiejszego rządu liczne niedostatki psychiczne i etyczne.
– Panie doktorze – zaczęła dziennikarka – fizycy mówią o niewyczerpalnym źródle energii.
– Nie używamy słowa „niewyczerpalny”, asteroida ma skończoną masę. „Niewyobrażalny” byłoby bliżej prawdy. – Andrzej uśmiechnął się do kobiety. Po chwili przypomniał sobie, że przecież miał uśmiechać się do kamer. Chrząknął i kontynuował: – Ale faktem jest, że antymateria stanowi najbardziej wydajne źródło energii, jakie znamy.
– Kiedy mogę spodziewać się, że mój ekspres do kawy zacznie działać na antymaterię?
– Nigdy. Pani redaktor, gdyby okruszek antymaterii wielkości tego ziarnka pyłku, który ESA wystrzeliła w asteroidę, znalazł się w pani ekspresie, eksplozja zniszczyłaby nie tylko urządzenie, ale również kuchnię, a prawdopodobnie nawet budynek by się nie uchował. Antymateria po zetknięciu się z koinomaterią, to znaczy, ze zwyczajną materią – dodał szybko – anihiluje. Mówiąc potocznie: obie znikają, zamieniając się w energię.
– Ale mogę liczyć, że w gniazdku pojawi się prąd uzyskany z antymaterii? – drążyła dziennikarka, posyłając kamerze stuwatowy uśmiech.
– Tak, może pani, jednak nie nastąpi to prędko. Najpierw musimy rozwiązać cały szereg problemów. Przede wszystkim, zatrzymać asteroidę w Układzie Słonecznym. Co oczywiste, przyleciała do nas z zewnątrz, jeśli nic nie zrobimy, za około trzy lata opuści nasz Układ. Ale musimy uważać, żeby przypadkiem nie wepchnąć jej w Słońce, wówczas byłaby dla nas tak samo stracona. Po drugie…
Andrzej jeszcze przez kilka minut opowiadał o przeszkodach, które trzeba pokonać, zanim zrobi się praktyczny użytek z antymaterii, tłumaczył, dlaczego fizycy tak niewiele wiedzą o tej niezwykłej substancji („Pani redaktor, czy na podstawie jednej cząsteczki wody zgadłaby pani, że to fenomenalny rozpuszczalnik?”)… Cały czas miał wrażenie, że ostre światło studyjnych lamp roztapia go niczym plastelinę. Czuł, jak przepocona grzywka przykleja się do czoła, ale bał się odgarnąć ją i zniweczyć wysiłki charakteryzatorki. Wreszcie na własnej skórze poznał kłopoty swoich byłych dziewczyn, które po nałożeniu kunsztownego makijażu nie pozwalały się pocałować. À propos makijażu – z bliska dziennikarka wyglądała co najmniej dziesięć lat starzej niż na ekranie. Ale zęby nadal miała wspaniale zrobione.
Łączność radiotelefoniczna
Aśka zadzwoniła nazajutrz po emisji programu.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Czyżby amant pomaszerował czwórkami prosto do Libii prowadzić swoją świętą wojnę? – wyzłośliwiał się Andrzej.
– Dlaczego przestałeś do mnie dzwonić?
– Może spytaj o to swojego Michałka.
– On do mnie dzwo…! – Nagle urwała. – O czym ty mówisz?
– Ciekawe, skąd wiedział, kiedy najlepiej spuścić mi łomot, bo późno wracam z roboty.
Aśka syknęła, jakby się oparzyła.
– Że niby co?! Ja… Michał nie zniżyłby się do czegoś tak podłego.
– Podobno w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone.
– Jędruś, nie kłóćmy się znów, dobrze? – Andrzej usłyszał uśmiech w głosie byłej, oczyma wyobraźni ujrzał rozbrajającą minkę, która zawsze towarzyszyła temu tonowi i słowom. – Lepiej opowiedz mi o swojej asteroidzie.
– A wiesz, że to mogła być twoja asteroida? Gdybyś mnie nie rzuciła, nazwałbym ją Asteroidą Joanny. Jane dla anglojęzycznych przyjaciół.
Aśka długo milczała, kontemplując przekreśloną alternatywę.
– Hej! Jesteś tam? – rzucił w końcu.
– Jestem. Naprawdę? Dzięki. Możemy się jakoś spotkać i pogadać normalnie?
– Trudno będzie. Najbliższe dwa tygodnie mam zabukowane. Jak nie zapraszają mnie na jakiś wykład albo do mediów, to błagają o artykuł. No i mamy mnóstwo pracy z badaniami. Właśnie jadę na lotnisko, przed wieczorem będę w CERN-ie.
– No to chociaż przez telefon mi wytłumacz. Masz jeszcze parę minut? Przepraszam, zachowałam się naprawdę wrednie. To rzeczywiście aż tyle energii?
– A co ci mówi wzór E równa się mc kwadrat?
Naczelny dowódca sił zbrojnych
Do Gabinetu Owalnego wmaszerował Al McPherson, generał sił powietrznych. Zasalutował tak, żeby żadna z licznych baretek na piersi nie mogła schować się w cieniu. Nieważne, że ręką zakrył sobie oczy.
– Spocznij – powiedział prezydent. Zamaszystym gestem wskazał fotele przy niskim stoliku. – Prosiłeś o spotkanie, Al…
– Tak jest, panie prezydencie. Chodzi o tę nową asteroidę.
– O której w kółko bębnią we wszystkich niusach?
– No właśnie – potwierdził generał. – To doskonała broń.
– Ale raport NASA utrzymuje, że minie Ziemię w bezpiecznej odległości.
– Tak jest, jednak gdybyśmy ją przechwycili, bylibyśmy nie do pokonania.
– Jak bardzo?
Najważniejszy człowiek na świecie nie musiał znać się na wszystkim. W zupełności wystarczało, że był bogaty, wysoki i przystojny.
– Totalnie. To antymateria, panie prezydencie. Z archiwalnych dokumentów wynika, że nad Hiroszimą raptem niewielka cząstka uncji materii zamieniła się w energię. Około dwóch gramów! A skutki…
– O mój Boże! Czekaj! Chcesz powiedzieć, że jeśli od asteroidy oderwie się kamyk wielkości ziarnka grochu, to urządzi nam taki sam armagedon?
– Albo jeśli my go oderwiemy i gdzieś zrzucimy…
– Rozumiem… Kto już o tym wie?
– Przede wszystkim Brandson, mój sekretarz. Bardzo bystry facet. To on przyszedł do mnie z tymi raportami z drugiej wojny światowej. Kilka innych osób może się domyślać, ale póki co nie wiedzą nic pewnego.
Prezydent w milczeniu analizował informacje. W końcu nacisnął guzik interkomu:
– Florence, zorganizuj naradę dowódców wszystkich armii stacjonujących w kraju. Pilnie, w pierwszym dogodnym terminie.
Strzelać bez rozkazu!
Kiedy szpiedzy donieśli o amerykańskich planach przejęcia asteroidy, Kim Czol Ir nie wahał się. Gdy tylko zdobył pewność, że to nie kapitalistyczna dezinformacja, podpisał odpowiednie rozkazy. Sekretarz skłonił się z szacunkiem i pospieszył do Pałacu Pokoju, by osobiście przekazać je generalicji.
Rakiety wykorzystywały każde okno startowe. Północni Koreańczycy ochoczo oddawali na ten zbożny cel swoje ostatnie miski ryżu. Tylko zerkali kątem oka, czy aby czołgi i armaty nie zgłaszają się po cały worek. Kłaniali się i uśmiechali, recytując peany na cześć genialnego dowódcy. Propagandziści opowiadali o serii badań i sondach wysyłanych w stronę nowo odkrytego obiektu. Oczywiście, w imię miłości, pokoju na całym świecie i wolności.
Zachodni politycy porzucili fałszywe uśmiechy na rzecz obłudnego zatroskania. Jedna potępiająca nota dyplomatyczna goniła drugą. Stany Zjednoczone strącały koreańskie pociski. Wkrótce dołączyły do nich pozostałe kraje NATO. Media odmieniały przez wszystkie przypadki słowa „asteroidowe wojny”. Internet domagał się zwołania nadzwyczajnej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ i wzywał Radę Bezpieczeństwa do działania. Kreml w sposób czytelny nawet dla najtępszego attaché oświadczył, że nie zamierza poprzeć sankcji przeciwko KRLD – w końcu każdemu wolno prowadzić badania Kosmosu oraz robić z własnymi rakietami, co mu się podoba. Pociski nie są wymierzane w żadne z demokratycznych państw ani w jakiegokolwiek człowieka, ani nawet nie naruszają jego praw, więc o co właściwie cały ten szum? Nie żeby sygnały płynące z Rosji kogoś zaskoczyły. Moskwa też miała swoją siatkę szpiegowską. Już większe niedowierzanie wywołały Chiny, które rozbiły jedną rakietę krnąbrnego sąsiada. Złośliwi twierdzili, że i tak nie trafiłaby w Silky. Głosiki naukowców utonęły w ogólnym zgiełku.
A pociski z koreańskiej armaty ciągle dziurawiły chmury.
Działanie w ramach walki o przewagę w powietrzu
Ilość kiedyś musi przejść w jakość. Koreańczycy wyciągnęli wnioski ze swojej bezskutecznej kanonady. Któryś kolejny pocisk okazał się być kosmicznym odpowiednikiem siekańców. Trafiona rakieta rozpadła się na wiele części. Zbyt wiele i zbyt drobnych, by ktokolwiek mógł wyeliminować wszystkie. Część nadal mknęła na podbój asteroidy. I miała wystarczająco dużą masę, aby uszkodzić ją w stopniu niemożliwym do przewidzenia. Dla obiektu z antymaterii nawet splunięcie stanowiło bombę.
Świat (właściwie jego niewielka część, dla której asteroida była ważniejsza niż rozgrywki ligowe lub trzysta osiemnasty odcinek serialu) z zapartym tchem patrzył, jak szczątki rakiety zbliżają się do celu. Czy eksplozje rozbiją Silky? Czy któryś z kawałków poleci w stronę Ziemi? Nawet trafienie w Księżyc byłoby katastrofalne – taka dawka promieni gamma najprawdopodobniej zniszczyłaby biosferę. No, przy odrobinie farta życie w oceanach miałoby szansę.
Na to, co zdarzyło się później, wojskowi znaleźli tylko jedno określenie: „O, kurwa!”. Wielojęzyczne tsunami przekleństw wezbrało od szwejów na pierwszej linii do generalicji.
Gdyby ktoś spytał dowolnego astrofizyka o zdanie, ten pewnie byłby bardziej elokwentny: „Nie dysponujemy dostateczną ilością informacji, aby wysnuwać daleko idące wnioski, ale zaryzykowałbym hipotezę, że widzieliśmy kontrolowaną reakcję anihilacji antymaterii i koinomaterii. Szacunkowe obliczenia sugerują, że uzyskana w ten sposób energia wystarczy na zaobserwowaną zmianę trajektorii”.
Klęska
Andrzej z masochistycznym uporem oglądał nagranie z już-nie-asteroidą skręcającą, aby zacząć ze stałym przyspieszeniem oddalać się od Słońca.
Żołnierze zrabowali mu wszystko: kobietę, obiekt badań, sławę odkrywcy pozaziemskiej inteligencji… Gdyby w pokoju pojawił się człowiek w mundurze, Selkowski zapewne spróbowałby go zabić. A właściwie zginął w bezsensownej szarży na silniejszego i uzbrojonego faceta. Nawet na myśl mu nie przyszło, że tym samym przegrywa walkę o własne pryncypia.
W duszy dął mu zimny wiatr. Najgorsze było to, że i Amerykanie, i Koreańczycy zachowywali się w pełni racjonalnie. Pieprzony dylemat więźnia! Czy można było uniknąć takiego rezultatu? Czy wola tego czy innego pojedynczego człowieka musi stawać się niewolą dla innych?
Jeszcze raz kliknął na odtwarzanie filmu, potem wysłał Aśce SMS-a: „Podziękuj Michałowi. Wszystkim żołnierzom, w imieniu całej Ziemi”.
Epilog
Sonda Voyager 5 musnęła stożek fal radiowych wysłanych w stronę gwiazdozbioru Byka. Czujniki zarejestrowały skokowy wzrost natężenia pola elektromagnetycznego. Gdyby ktoś analizował ten sygnał i potrafił go rozszyfrować, odczytałby fragment przekazu: „…resywni i skłóceni wewnętrznie. Koszty ewentualnej sterylizacji będą niskie, gdyż cały układ składa się z antymaterii (por. raport o wysłaniu sondy w stronę piątej plan…”.