- Opowiadanie: Ospały Leniwiec - Kachina

Kachina

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Kachina

Było już dawno po zmroku, gdy na skraju lasu zatrzymał się luksusowy rolls-royce phantom. Szofer zgasił silnik i wysiadł, by otworzyć drzwi od strony pasażera. Wiózł nie byle kogo. Fernando Layun był znanym biznesmenem z sektora zbrojeniowego. O jego przekrętach i powiązaniach z meksykańską mafią krążyły legendy. Takim ludziom podwładni kłaniają się w pas i spełniają każdą, nawet najbardziej idiotyczną zachciankę.

A za taką szofer uważał nocną wycieczkę na skraj lasu, nieopodal rzeki Gila. No, ale cóż. Pan każe, sługa musi.

– To tu? – zapytał Layun, gramoląc się z tylnego fotela.

– Tak – potwierdził szofer, podając szefowi kapelusz. – To jest ten las.

– Las. – Uśmiechnął się biznesmen, podchodząc pod linię drzew. – Mój Las. Idealne miejsce na fabrykę. Naprawdę, idealne. 

Layun w rozmarzeniu pokiwał głową. Na ustach pojawił się uśmiech triumfu, w oczach zamigotały radosne iskierki sukcesu.

I wtedy padł strzał.

Uśmiech w jednej chwili przerodził się w okrzyk bólu i zdziwienia. Postrzelona noga ugięła się pod ciężarem ciała i Layun runął na ziemię, barwiąc ściółkę krwią. 

Przerażony szofer ani myślał bronić szefa. Był kierowcą, a nie człowiekiem od brudnej roboty. Do odważnych też specjalnie nie należał, więc niewiele myśląc, rzucił się biegiem w stronę samochodu. Wehikuł stał niedaleko, mamił pozornym bezpieczeństwem i szansą ucieczki. Odległość wydawała się tak niewielka. Morderca z pewnością nie zdąży przeładować broni. Nadzieja rosła z każdym krokiem…

I rozmyła się wraz z hukiem drugiego wystrzału.

Szofer runął na ziemię niczym porzucona, szmaciana lalka. Kluczyki wypadły z jego martwej dłoni, kapelusz wylądował w błocie.

W tym samym czasie ranny Layun próbował odsunąć się jak najdalej od szalejącej pod lasem śmierci. Zdesperowany pełzł po trawie, zostawiając za sobą krwawe smugi. Ból rannej nogi doskwierał mu przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Nie zważał na to jednak, adrenalina i chęć przetrwania pchały go naprzód. Byle dalej, byle w głąb lasu, byle w ciemności, w których nawet śmierć go nie odnajdzie.

Był już niedaleko bezpiecznych krzewów, gdy za jego plecami trzasnęła łamana gałąź. Layun zamarł. Wiedział już, że to koniec. Do jego uszu dotarł odgłos zbliżających się kroków i chrzęst przeładowywanej broni. Nadchodziła śmierć…

Po chwili na granicy widoczności pojawił się zarys zbliżającej się, postaci. Wysokiej, przygarbionej sylwetki o szerokich ramionach i mocarnych rękach. Z każdym jej krokiem, odsłaniało się coraz więcej szczegółów: porwany myśliwski płaszcz, ściskana w ręku dwururka i pomarszczona twarz. To była kobieta! Stara, posiwiała, z plamami wątrobowymi na dłoniach.

– Kim jesteś? – wybełkotał łamaną angielszczyzną Layun. – Czego chcesz?!

Staruszka stanęła nad Meksykaninem i przytknęła lufę karabinu do jego czoła. Dopiero wtedy ranny dostrzegł obłęd w oczach napastniczki i krwawą pianę na jej ustach. 

– Ty jesteś szalona!

– Kachina! – krzyknęła staruszka i nacisnęła spust.

 

***

 

– Nazywa się Linda Rodriguez. – Teddy rzucił na blat teczkę z aktami sprawy. – Dotychczas niekarana. W opinii sąsiadów spokojna i sympatyczna staruszka, która wczoraj… – Śledczy zawiesił głos. – …która wczoraj z zimną krwią zamordowała Fernando Layuna, meksykańskiego biznesmena zainteresowanego kupnem lasu, niedaleko rzeki Gila. Zginął też jego kierowca. 

– Mordercza babcia! – Szeryf Albert B. Rowe uniósł wzrok znad czytanej gazety. – Przesłuchaliście ją już?

– Przyznała się do winy, ale zachowywała się jakoś dziwnie.

– To znaczy? – zapytał od niechcenia Rowe, wyciągając z szuflady biurka niewielkie cygaro.

– Nie była w stanie podać imion zamordowanych, nie potrafiła racjonalnie uzasadnić swojego czynu, bełkotała tylko jakieś niezrozumiałe słowa. Ponadto na przemian, płakała, śmiała się i panikowała.

– Kolejna wariatka! – Szeryf odchylił się w fotelu i wydał dyspozycję. – Wyślij ją do lekarzy z Patton i po problemie.

– Nie uważasz, że ostatnio dużo dzieje się w okolicy tego lasu? Najpierw ci drwale, co porąbali się siekierami, potem ten ksiądz, ze scyzorykiem w brzuchu, dalej tajemniczy podróżnik-wisielec. – Teddy odginał po kolei palce. – No i teraz ta zabójcza babcia…

– Czasy teraz takie parszywe to i ludziom odpierdala. – Rowe wzruszył ramionami. – Stary tylko szuka pretekstu, by dołączyć do wojny w Europie i ludzie to czują. Niejednemu się od tego we łbie pokręciło.

– Wszystkie dziwne sytuacje dzieją się w okolicy tego lasu. – Nie dawał za wygraną śledczy. – Sprawdziłem też księgi, to już czwarty inwestor, który po podpisaniu umowy wstępnej zginął lub zaginął bez wieści.

– Co ty mi tu pierdolisz, Teddy? Że niby ktoś morduje ludzi, bo zaczynają interesować się tym lasem? Tobie chyba też nadchodząca wojna na mózg się rzuciła!

– Ale…

– Odeślij starą do Patton! – przerwał szeryf, wskazując ręką na drzwi.

 

***

 

Zaskrzypiały hamulce, zapiszczały opony, czarny ford gwałtownie zahamował na piaszczystej drodze, wzbijając tumany kurzu. Czerwony ze złości Teddy wyskoczył ze środka, mocno trzaskając drzwiami. W każdym ruchu widać było buzującą w nim wściekłość. Odszedł kilka kroków, odkopując leżące po drodze kamienie i wyciągnął paczkę papierosów. Tobie chyba też nadchodząca wojna na mózg się rzuciła! Słowa szefa wciąż dudniły mu w głowie. Co za palant! Drżącymi rękami sięgnął po zapalniczkę.

Zapalił.

Zaciągnął.

Uspokoił się.

 A może on jednak ma rację? – Pomyślał, spoglądając na majaczący w oddali las. Może przesadzam? Może to faktycznie tylko milusia staruszka, której nagle odwaliło? Usiadł na przydrożnym kamieniu i wypuścił dym z ust. Myśli kłębiły mu się w głowie. Instynkt nie pozwalał pogodzić się z werdyktem szefa.

– Fuuuck! – krzyknął w przestrzeń, dając upust emocjom.

I ku jego zaskoczeniu przestrzeń zareagowała. Najpierw usłyszał krzyk, potem pisk, a po chwili z porastających pobocze zarośli wypadła młoda kobieta, przytrzymująca resztki podartego, ciemnego od krwi i błota ubrania. Tuż za nią biegł potężnie zbudowany mężczyzna z nagim torsem i z krwią kapiącą z ust. Wielkie niczym cegłówki dłonie wyciągał do przodu, gotowy schwycić i zmiażdżyć delikatne ciało przed sobą.

Teddy zamarł niczym sparaliżowany, niedopałek wypadł z jego rozwartych ze zdumienia ust. Patrzył tylko tępym wzrokiem, jak dziewczyna potyka się i przewraca, jak próbuje przezwyciężyć ból i podnieść się z powrotem, jak po raz drugi upada, skamląc przy tym przeraźliwie, jak goniący ją mężczyzna wydaje z siebie dziki, niemal zwierzęcy ryk.

– Kachina!

Dopiero ten okrzyk oprzytomnił Teddy’ego. Śledczy zerwał się z kamienia, sięgając po rewolwer.

– Stać! W imieniu prawa! – krzyknął, mierząc w pierś napastnika.

Mężczyzna nie zareagował. Niczym w amoku rzucił się na dziewczynę, usiadł na niej okrakiem i zaczął okładać pięściami. Każdemu uderzeniu towarzyszył piskliwy jęk bólu.

– Stój! Bo będę strzelał!

Na oczach przerażonego śledczego napastnik nachylił się nad swoją ofiarą i wgryzł się w delikatną skórę na jej szyi. Dziewczyna wrzasnęła, przeraźliwym głosem cierpiącego człowieka.

Teddy pociągnął za spust.

Huknęło. Kula trafiła napastnika prosto w czaszkę, ochlapując dziewczynę mieszaniną krwi i mózgu.

Śledczy podbiegł do rannej, wytężając wszystkie mięśnie zrzucił z niej martwego już napastnika i nachylił się, by obejrzeć jej rany. Skóra dziewczyny naznaczona była licznymi skaleczeniami i zadrapaniami, krew mieszała się z błotem i brudem, w kilku miejscach wykwitały już olbrzymie siniaki, a na szyi widoczne były ślady zębów. Najgorzej wyglądała jednak twarz, z paskudną, wyszarpaną raną na policzku. 

Przez całą swoją karierę, mimo kilku wezwań do ofiar przemocy domowej, Teddy nie widział jeszcze czegoś takiego. 

O Fuck! Co to był za wariat?! – Pomyślał, biegnąc do samochodu. Szarpnięciem otworzył drzwi, przez radio wezwał wsparcie, chwycił apteczkę i szybko wrócił do rannej.

– Jak się czujesz? – zapytał, obmywając i opatrując jej rany.

Dziewczyna sprawiała wrażenie nieobecnej, oddech miała powolny, oczy półprzymknięte, wzrok mętny.

– Kachina – wyszeptała słabym głosem.

– Co? – Teddy zamarł zaskoczony. – Co powiedziałaś?

– Kachina…

– Co to znaczy? Kim jest Kachina?

Na ten dźwięk oczy dziewczyny otworzyły się szerzej. W ciemnych tęczówkach pojawiły się ogniki zrozumienia.

– Nie jesteś Zuni, nie zrozumiesz.

– Kim jest Kachina!? – ponowił pytanie Teddy, chwytając dziewczynę za nadgarstek. – Ja muszę to wiedzieć!

– Nie mogę o tym mówić. – Z ust dziewczyny wydobył się cichy, niemal niesłyszalny szept. – Pytaj znachora, mieszkającego pod lasem.

Teddy puścił jej rękę.

W oddali słychać już było syrenę nadjeżdżającej karetki.

 

***

 

Znachor okazał się mocno przygarbionym staruszkiem o wątłej budowie ciała i rysach przywodzących na myśl rdzennych mieszkańców Ameryki. Wrażenie to potęgowało dodatkowo orle pióro, wplecione w długie, siwe włosy oraz tatuaż na lewym policzku, przypominający nieco indiańskie barwy wojenne.

Teddy już wcześniej słyszał plotki o tym dziwnym staruchu. Niby nikt w okolicy głośno o tym nie mówił, ale to do niego przychodziły nocą młode kobiety, by pozbyć się niechcianej ciąży. Tu można było kupić najlepszy środek na potencję, usunąć kurzajkę, leczyć się specjalnymi korzonkami i ziółkami.

Chatka pod lasem, za dnia wytykana palcami i obchodzona szerokim łukiem, nocą przeżywała prawdziwe oblężenie.

Dlatego Teddy odwiedził ją w samo południe. W dziennym świetle dużo lepiej widać było iście muzealny wygląd izby. Wiszące na ścianach stare strzelby i pióropusze, drewniane rzeźby, indiańskie figurki, bębenki i tomahawki.

No i można było porozmawiać na osobności.

– Co cię do mnie sprowadza, synu? – zapytał staruszek, rozlewając herbatę z miedzianego imbryka. – Męczy cię podagra lub zły kaszel? Nawiedzają cię mroczne sny? A może szukasz czegoś na potencję? Mam tu takie cudowne korzonki…

 – Nic mi nie dolega – przerwał mu Teddy. – Szukam jedynie odpowiedzi na…

– Każdy ich szuka, synu.

– Powiedziano mi, że tutaj mogę je odnaleźć.

– Pytaj więc. – Staruszek przymknął oczy i położył dłonie na kolanach. – I niech Wielki Duch sprawi, bym potrafił ci pomóc.

Teddy upił łyk herbaty. Smakowała jakoś dziwnie.

– Podobno – zaczął, ostrożnie dobierając słowa. – Wiesz co oznacza słowo Kachina.

– Niebezpieczna to wiedza. – Znachor zachował poważny, nie zdradzający żadnych emocji wyraz twarzy. – Szczególnie dla kogoś, kto nie jest Zuni! Szczególnie teraz, kiedy ona jest zła! Niezadowolona!

– Kto? Kachina? Kto to jest? I kim są Zuni?

– Niech Wielki Duch sprawi, by cena, jaką przyjdzie ci zapłacić za tę wiedzę, nie była zbyt wysoka. – Staruszek niemal niezauważalnie westchnął. Teddy upił kolejny łyk herbaty. Czuł, że znalazł się blisko rozwiązania dręczącej go zagadki.

– Przed laty – podjął po dłuższej chwili znachor. – W czasach przed przybyciem białego człowieka, ziemie te zamieszkiwali Indianie z plemion Zuni i Hopi. Wierzyli oni w kult przodków, którego ważnym elementem były opiekuńcze duchy zwane kaczynami. Przechowywały one wiedzę zmarłych przodków i wspomagały swoją mądrością wioskowych szamanów.

– To ciekawe – wtrącił się Teddy. – Ale co to ma wspólnego z rzeczywistością?

– Wraz z przybyciem białych osadników. – Staruszek uniósł rękę na znak, by mu nie przerywać. – Zuni i Hopi zaczęli tracić wpływy, pojawili się pierwsi chrześcijańscy misjonarze i kult przodków powoli wymierał. A wraz z nim umierały poszczególne kaczyny.

Śledczy zauważył, jak po policzku znachora pociekła niewielka łza. Żeby ukryć swoje zakłopotanie wypił kolejny łyk herbaty.

– W tym lesie, przez ponad dziesięć lat ukrywał się najstarszy szaman plemienia Zuni, opiekun ostatniej żyjącej kaczyny. Jej imię w języku Zuni to…

– Kachina! – domyślił się Teddy. – Ale przecież to niemożliwe! Że niby te duchy naprawdę istniały?

Co ten indianiec wygaduje!?

– A gdyby było inaczej, to przyszedłbyś dzisiaj do mojej chatki? – Po raz pierwszy na twarzy znachora pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Po śmierci swojego opiekuna, pozbawiona wyznawców Kachina oszalała. Uczyniła ona z lasu swoją siedzibę i nie pozwala nikomu do niej wejść.

– Niby jak tego dokonuje?

– A to mało przypadków już widziałeś? – Tym razem znachor wyraźnie się uśmiechnął.– Kachina sama nie może nikogo zabić, była wszak kiedyś duchem opiekuńczym. Potrafi jednak ingerować w ludzkie umysły. Zsyłała szaleństwo na każdego, kto ośmieli się zapuścić między drzewa. To nie ona zabija, ale ludzie przez nią naznaczeni.

– Jeśli to wszystko prawda, to dlaczego nikogo o tym nie powiadomiłeś! Tam giną ludzie!

– Synu, czy ja ci wyglądam na białego człowieka? – Uśmiech znachora stał się wyraźnie kpiący. – Mój pradziad poświęcił się dla tej Kachiny. To jeden z ostatnich elementów kultury mego ludu. Ktoś musi o niego dbać! Ktoś musi odprawiać starożytne rytuały. – Wzruszył ramionami w przepraszającym geście.– Bez tego Kachina umrze. A na to nie mogę pozwolić!

Teddy’emu zrobiło się nagle przeraźliwie słabo. W głowie zaczęło mu się kręcić, kończyny zrobiły się strasznie ciężkie, oczy zaszły mgłą, świat zdawał się oddalać. Próbował wstać, jednak ciało odmówiło mu posłuszeństwa i z hukiem zwalił się na twardą podłogę.

– Roztwór nasenny Zuni. – Głos znachora dobiegał z daleka. – Dodałem ci odrobinę do herbaty. Cudowne właściwości, nieprawdaż? A przecież ostrzegałem, że to niebezpieczna wiedza. Zresztą, będziesz miał okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Staruszek roześmiał się.

Teddy już tego nie słyszał. Pochłonęła go ciemność.

 

***  

 

Patrzy jak biegnie przez las. Patrzy na znajome włosy, targany wiatrem płaszcz i stawiane w pośpiechu stopu. Patrzy i nie może oderwać wzroku od tej pędzącej na oślep, przerażonej sylwetki.

Swojej sylwetki.

Wyraźnie czuje swój strach, wyczuwa spływający po czole pot i przyklejoną do pleców koszulę. Patrzy na to jednak z góry, niczym sęp towarzyszący umierającemu w jego ostatniej drodze.

Widzi jak wiatr porusza dumnymi koronami drzew. Gałęzie chrzęszczą, ocierając się o siebie, liście z furkotem latają w powietrzu. Wśród mijanych pni i krzaków niosą się echem ledwo słyszalne szepty.

– Kachina.

– Kachina.

W rytmie tych słów poruszają się pnie, konary i kłącza, nachylając się nad pędzącą w dole sylwetką niczym szpony drapieżnej bestii. Gotowe pochwycić ją i zmiażdżyć w mocarnym uścisku. Towarzyszy im szalony, dobiegający nie wiadomo skąd śmiech znachora.

– Kachina! – ryczy postać Lindy Rodriguez, wyłaniając się z krzaków.

– Kachina! – wtórują jej zwisające z drzew ciała zabitych przez nią Meksykanów. Krew w dalszym ciągu wypływała z ich ran, kapiąc na biegnącą poniżej postać.

A on dalej na to wszystko patrzy! Widzi jak Linda podnosi swoją dwururkę, jak zestraja muszkę ze szczerbinką, jak naciska opuszką palca na spust.

Huk wystrzału i własny krzyk docierają do niego z dołu. Widzi jednak jak pocisk przelatuje nad jego własnym ramieniem i trafia w podnoszącego się z ziemi dryblasa o nagim torsie i z krwią kapiącą z ust.

– Kachina!

Zza drzew wyłania się korowód tańczących trupów. Na jego czele idzie zakapturzona, czarna postać z wielką kosą. Za nią leniwie suną kościani muzycy, ich piszczałki, grzechotki i bębenki wybijają tancerzom rytm. Wypolerowane, białe kości pląsają w dzikim tańcu, pozbawione mięśni szczęki rozwierają się, a z martwych gardeł wydobywa się dziki skowyt.

– Kachina!

A On, tam na górze wie, co to znaczy. Dance macabre, straszliwy pochód śmierci, zwiastun nieszczęść. Trwożliwie spogląda na dół…

– Kachina! – spod czarnego kaptura rozlega się słodki, kobiecy głos. – Mówiłam ci, że nie zrozumiesz. Nie jesteś Zuni! 

– Nie jesteś Zuni!

– Nie jesteś Zuni! – powtarzają tańczące kościotrupy.

Sylwetka na dole traci rytm biegu, coraz częściej potyka się i chwieje. Mimo to nie ustaje w wysiłkach, by wydostać się z tego piekła.

– Ostrzegałem, że to wszystko szaleństwo! Wojna ci się na mózg rzuciła! – Jeden z tańczących wokół kościotrupów przytyka do szczęki cygaro szeryfa Rowe’a.

– Kachina! – ryczą pomordowani drwale.

– Kachina! – krzyczy ksiądz w pokrwawionej sutannie.

– Kachina! – dodaje wisielec.

Sylwetka na dole ma wyraźnie coraz mniej sił, w końcu potyka się i upada. Potężny, rozłożysty dąb pochyla się nad nią, trzeszcząc konarami. Z dziupli dobiega metaliczny głos.

– Witaj, Teddy!

 

***

 

Obudził go ostry ból, pulsujący gdzieś w okolicy skroni. 

O fuuuck! – pomyślał i przymknął zmęczone powieki, chroniąc oczy przed natarczywym światłem słonecznym. Podłoże było dziwnie miękkie i wilgotne, ale nie przejmował się tym.

To tylko sen. – Uświadomił sobie, przecierając twarz palcami. Głupi, durny sen! Zaplótł dłonie na piersi i odetchnął głęboko.  Było tyle nie pić!

– Witaj Teddy! – Metaliczny głos zadudnił nagle w głowie śledczego. Skronie ponownie zapulsowały bólem.

Co jest!? – Otworzył szeroko oczy, podrywając się na nogi. To niemożliwe! Znajdował się na leśnej polanie, a tuż przed nim stał rozłożysty dąb z jego snu.

– Jestem pod wrażeniem. – Głos nie dobiegał od strony drzewa, rozbrzmiewał bezpośrednio w głowie śledczego. – Nikt nie dotarł jeszcze tak daleko. Nikt! Żadna przeklęta blada twarz. Rozejrzyj się! Stoisz w miejscu nietkniętym jeszcze ręką białego człowieka.

Walcząc z natarczywymi falami bólu Teddy powoli powiódł wzrokiem po polanie. O w dupę! Przetarł załzawione oczy i aż zaklął z wrażenia. Przez całe swoje życie nie widział czegoś podobnego, czegoś choć w odrobinie tak naturalnego i pięknego. Stał jak zaczarowany i patrzył na potężne, nigdy nieprzycinane drzewa o rozłożystych koronach, na których aż roiło się od różnorakiego ptactwa. Podziwiał wysokie, rosnące dziko i chaotycznie trawy, wśród których przemykały większe i mniejsze żyjątka. Zafascynowany oglądał bujne krzaki i zarośla, mieniące się tysiącami różnych kolorów.

– Przez wieki Zuni i natura żyli w spokoju na tych ziemiach. – Głos uderzył w Teddiego wraz z kolejną falą bólu. – A potem przyszliście wy! Z waszymi siekierami, fabrykami i brakiem poszanowania dla darów Matki Ziemi. Przeklęte blade twarze!

Z każdym wypowiedzianym metalicznym słowem ból w skroniach narastał. Teddy’emu zaczęło robić się niedobrze, coraz trudniej przychodziło mu oddychanie, nie mógł nawet zebrać myśli.

– Ale tego lasu nie zbezcześcicie! Nie porąbiecie go siekierami! Nie wybijecie zwierząt! Nie zasmrodzicie dymem z waszych kominów i parszywych wehikułów!

Las wokół polany poruszył się niczym wybudzony ze snu drapieżnik. Drzewa zaszeleściły koronami, zatrzeszczały gałęziami i uniosły ostrzegawczo konary. Zwierzęta, dzikie i głodne, wyłaniały się z krzaków, warcząc, stukając racicami, obnażając kły i zębiska. Ptaki tańczyły na gałęziach. W ich piskliwych zaśpiewach pobrzmiewała groźba.

– To miejsce jest dla was przeklęte! – kontynuowała Kachina. – Nikt, kto wejdzie między te drzewa, nie ucieknie śmierci! Truchła bladych twarzy użyźnią glebę i staną się pokarmem dla zwierząt!

 Teddy upadł na kolana, chwytając się dłońmi za głowę. Czuł, że zaraz eksploduje mu czaszka, a mózg wypłynie uszami.

– Jestem Kachina! Ostatnia opiekunka plemienia Zuni! Ostatnia obrończyni Matki Ziemi! To jest mój las! Ostatni bastion prawdziwej natury! Ostatnie miejsce na ziemi nieskażone ręką człowieka! Każdy, kto spróbuje to zmienić będzie cierpiał! Będzie…

Teddy odpłynął w ciemność wraz z koleją falą bólu.

 

***

 

Znów był szaleńczy bieg przez las. Znów były gadające trupy i mrożące krew w żyłach okrzyki. Znów było dance macabre i krew, kapiąca z drzew niczym deszcz.

Tym razem nie unosił się jednak w powietrzu, nie patrzył na siebie z góry. Tym razem był sobą. Był zaszczutym, śmiertelnie przerażonym uciekinierem, panicznie pędzącym przez złowrogi las.

 

***

 

Czekali na niego tuż przy wyjściu z lasu. Trzy postawione w poprzek drogi radiowozy z błyskającymi błękitnym światłem kogutami na dachach oraz kilku uzbrojonych po zęby policjantów. Kiedy wyłonił się zza drzew byli gotowi.

– Tu policja! Rzuć broń i stań z rękami uniesionymi do góry! – wypowiedziana przez megafon komenda zlała się z odgłosem odbezpieczanej broni.

Błysk reflektora oświetlił jego wychudzoną sylwetkę. Prezentował się wyjątkowo mizernie. Strzępy porwanego ubrania ledwie trzymały się na ubłoconym i poranionym ciele. Rozpruta nogawka spodni odsłaniała paskudnie zabrudzoną ranę pod kolanem, a na pokrytej krwawymi strupami stopie brakowało buta.

Szedł powoli, wyraźnie utykając na lewą nogę i chwiejąc się przy tym jak pijany. W dłoni ściskał wciąż dymiący rewolwer. Nie pamiętał, kiedy i po co go użył. To nie było teraz ważne. Udało mu się wyjść z tego przeklętego lasu i tylko to się liczyło.

– Wróciłem! – krzyknął wyraźnie uradowany. – Wszedłem do tego pieprzonego lasu i wróciłem! Ha! Pieprz się, Kachino! – Odwrócił się w stronę drzew i wykonał ręką wyjątkowo obelżywy gest.

– Hej, Teddy! – Przez megafon rozległ się znajomo brzmiący głos. – To ja! Albert Rowe, twój były szef! Poznajesz mnie?

Śledczy zatrzymał się i ze zdziwieniem pokiwał głową.

– Teddy! – ponownie odezwał się Rowe. – Odrzuć rewolwer! Odrzuć, a wszystko będzie dobrze! Zaufaj mi!

Przez chwilę stał nieruchomo, jakby bijąc się z myślami, po czym cisnął broń w przydrożne krzaki. Niemalże w tym samym momencie skoczyło na niego dwóch policjantów. Obalili go na ziemię, wykręcili ręce na plecach, skuli kajdankami. Zakasłał, gdy do nozdrzy dostał mu się pył z drogi.

– Co jest! Za co?

– Jesteś aresztowany! Masz prawo zachować milczenie! – Policjant beznamiętnym głosem wygłosił obowiązkową formułkę. – Już pan szeryf wszystko ci wyłoży.

Poderwali go na nogi i powlekli w stronę radiowozów.

– Rowe! – Teddy próbował się wyrwać, ale policjanci trzymali go mocno. – Zrób coś! Rowe! Nie zostawiaj mnie tak!

Posadzili go na tylnym siedzeniu radiowozu.

– Rowe! Ty skurwysynu!

Trzasnęły drzwi, zarzęził silnik, samochód powoli ruszył do przodu.

 

***

 

– Ładna bajeczka. – Szeryf Albert B. Rowe skrzyżował ręce na piersi i z zażenowaniem spojrzał na siedzącego naprzeciwko aresztanta.

– Ale pan mi wierzy, szeryfie? – zapytał Teddy pełnym nadziei głosem. – Przecież sam pan widział do jakiego stanu Kachina doprowadziła tę Linde!

– Sprawę Lindy Rodriguez zamknęliśmy ponad dziesięć lat temu. – Szeryf pokręcił z niedowierzaniem głową. – Nie wiem, skąd sobie o niej nagle przypomniałeś.

– Dziesięć lat? – Oczy Teddy’ego zrobiły się okrągłe jak spodeczki. – Tyle spędziłem w lesie Kachiny? To niemożliwe! To na pewno nie ta sprawa. Coś się panu musiało pomylić! Zapytajcie tę napadniętą!

Rowe bez słowa otworzył swój neseser i wyciągnął z niego zdjęcie młodej dziewczyny.

– To jest ta dziewczyna, którą niby uratowałeś przed szaleńcem? – zapytał, podsuwając mu fotografię.

– Tak! – krzyknął uradowany Teddy. – To ona! Widzi pan! Wszystko się zgadza!

– Oj Teddy, Teddy – westchnął szeryf. – Dziewczynę znalazł nasz patrol. Była pokrwawiona i roztrzęsiona. Zeznała, że jakiś szaleniec zastrzelił jej narzeczonego, gdy spacerowali sobie nieopodal lasu.

– Co!?

– Po czym dotkliwie ją pobił, wykrzykując przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Rysopis, jaki podała, wyraźnie wskazuje na ciebie. – Rowe zapalił swoje ulubione cygaro. – Dla twojej informacji, trafiła do szpitala z licznymi obrażeniami czaszki i prawdopodobnie wstrząśnieniem mózgu. Chłopak zmarł na miejscu.

– To niemożliwe! – Teddy chwycił leżącą na stole fotografię. – To ona! To nie może być prawda!

– To nie wszystko – ciągnął spokojnie szeryf. – Biednego leśniczego, czy jak ty wolisz znachora, zastrzeliłeś wczoraj wieczorem, po czym podpaliłeś jego chatkę i uciekłeś w las.

– Zastrzeliłem znachora?

– Tak, Teddy. Zastrzeliłeś biednego, starszego pana. Masz na sumieniu dwa ludzkie życia. Wiesz, jakimi to grozi konsekwencjami. Sam zamykałeś takich ludzi.

– Pan nic nie rozumie! Śmierć znachora osłabi Kachinę! Ona umrze! Uratowałem was!

– Nie ma żadnego ducha. Nasz las też nie ma nic wspólnego z twoją opowieścią. Odkąd pamiętam leśniczy oprowadzał po nim szkolne wycieczki. W dwudziestym wieku nie ma już niezbadanych miejsc, Teddy.

– To niemożliwe! Ja byłem! Widziałem!

 – Oj, Teddy – ponownie westchnął szeryf. – Niepotrzebnie wracałeś na służbę. Nie po takich przeżyciach. Nie po powrocie z wojny.

– To ja byłem na wojnie!? Przecież ona jeszcze nie wybuchła!

– Wojna skończyła się już dawno, a ty brałeś w niej czynny udział. Szkoda, że ci się od tego na mózg rzuciło.

– Nie! Ja nie zwariowałem! To wszystko ona! To Kachina!

– Zabierzcie go stąd. – Szeryf skinął na stojących przy drzwiach policjantów. – Ma być gotowy do drogi! Jutro zabierają go do Patton!

– Nieeee! – ryczał Teddy, gdy funkcjonariusze wyprowadzali go z sali przesłuchań.

– Nieeee! – krzyki słychać było jeszcze długo po tym, jak za aresztantem zamknęły się drzwi.

– Wiesz, co w tej spawie jest najbardziej zaskakujące. – Rowe­ zwrócił się do przyglądającego się całemu zajściu młodego śledczego, następcy Teddiego na komisariacie. – Ta Rodriguez, od której wszystko się zaczęło, była, jak się okazało w trakcie śledztwa, emerytowanym zabójcą meksykańskiej mafii. Po latach dostała kolejne, ostatnie zlecenie i wtedy wpadła. To Teddy prowadził jej sprawę, on ją przesłuchiwał i przeszukiwał dom. On też odkrył, pod jakim pseudonimem Rodriguez działała w mafii…

– Kachina – domyślił się śledczy.

– Kachina ­– potwierdził szeryf.

 

***

 

W tym samym czasie, ponad dwieście mil na północ, w lesie nieopodal rzeki Zuni siwowłosy znachor o indiańskich rysach ukląkł na polanie przed rozłożystym dębem.

– Kachina – wyszeptał, kładąc przed sobą rytualną lalkę i nabity rewolwer.

Las wokół poruszył się niespokojnie. Drzewa zakołysały konarami, krzewy zamachały łodygami, liście zatańczyły na gałęziach.

Znachor przymknął oczy. Był już zmęczony ciągłą troską o ostatnią kaczynę. Jego sumienie coraz gorzej znosiło kolejne ofiary dobroczynnego niegdyś ducha. W snach nawiedzały go martwe, zakrwawione twarze: Drwali z odrąbanymi kończynami, księdza z dziurą w miejscu brzucha, małych dziewczynek uduszonych własnymi balonikami, chłopców nadziewających się nawzajem na zaostrzone patyki.

A nawet Teddy’ego w kaftanie bezpieczeństwa.

Pierwsze wątpliwości pojawiły się już dawno, ale to właśnie policjant był kroplą, która przelała czarę. To od jego wizyty znachor nie mógł spać. Od tego czasu nadużywał bimbru i coraz częściej się narkotyzował. Sumienie nie chciało odpuścić.

Znachor oczywiście pozbył się upierdliwego gliny. Z pomocą Kachiny pomieszał mu zmysły i wysłał do oddalonego o ponad dwieście mil lasu nad rzeką Gila, by tam śledczy tropił rzekomego ducha i zmagał się z demonami własnej przeszłości.

Każdy policjant ma bowiem takie śledztwo, które nawet rozwiązane tkwi w podświadomości niczym cierń. Wystarczyło, że Kachina poruszyła ten cierń, zatarła nieco pozostałe wspomnienia i dodała szczyptę szaleństwa a Teddy, niegdyś śledczy z okolic rzeki Gila, po wojnie przeniesiony nad rzekę Zuni, zapomniał o prawdziwym celu wizyty w domu znachora.

Zaginięciu całej szkolnej wycieczki.

Biedne siedmioletnie dzieciaki. Biedny Teddy z pomieszanymi zmysłami. Biedni zamordowani przez niego ludzie.

Żadna tradycja nie jest warta takich ofiar. Pielęgnowanie własnej kultury nie może być rozgrzeszeniem dla zbrodni. Nie może i już.

Znachor podjął decyzję. Ostatni raz spojrzał na rozłożysty dąb, chwycił leżący na ściółce rewolwer, wycelował i strzelił. Z tej odległości nie mógł chybić. 

Las poruszył gniewnie konarami. Opiekun ostatniej kaczyny wyruszył na spotkanie swoich przodków.

Koniec

Komentarze

To całkiem niezły tekst. Wykonanie gładkie i porządne, czytanie nie sprawia problemu. Ktoś bardziej uważny od mnie z pewnością znajdzie trochę błędów, ale nawet jeśli są, nie rzucają się w oczy. Marki i modele aut chyba pisze się małą literą i zwróć uwagę ba zapis dialogów – wkradają się dodatkowe spacje. 

Jest fabuła, jest klimat, są udane, horrorowe momenty. Jest pomysł – nie jakiś specjalnie oryginalny – podobne rzeczy wałkowano wielokrotnie. Ale w przypadku horroru nie wymagam wielkiej świeżości. 

Styl masz prosty i neutralny, taki trochę "przeźroczysty" – ani nie można delektować się pięknymi zdaniami, ani potykać na nierównościach i niezręcznościach. I to w zasadzie dobrze. Potrafisz pisać prosto i całkiem poprawnie, potrafisz w gładki sposób opowiedzieć historię, więc teraz łatwo Ci będzie szlifować styl, kombinować, pracować nad własną techniką charakterystycznego pisania. Zapewne każde kolejne opowiadanie będzie coraz lepsze, a z pewnością trochę lepiej napisane :-) 

Co do pewnych elementów świata mam zastrzeżenia. Umieściłeś akcję w bardzo konkretnym czasie i miejscu. Z jednej strony to dobrze, bo historia opierająca się na konflikcie – biały najeźdźca, oprawca, profanujący sacrum natury / rdzenny obrońca tradycji i duchowości, starający się żyć w zgodzie z przyrodą – dziejąca się współcześnie, nie robiłaby kompletnie żadnego wrażenia. A lata czterdzieste to świetny moment na czas takiej akcji. Konflikt wciąż jest świeży, rany się nie zagoiły, nikt nie myśli o próbach zadośćuczynienia Indianom, czy choćby w miarę równym traktowaniu. 

Z drugiej strony trzeba uważać, żeby narracyjnie trzymać się epoki – ot na przykład narrator mówiący:

Znachor okazał się mocno przygarbionym staruszkiem o wątłej budowie ciała i rysach przywodzących na myśl rdzennych mieszkańców Ameryki.

brzmi strasznie anachronicznie. "Znachor okazał się być mocno przygarbionym, starym Indianinem" byłoby bardziej naturalnie. W ogóle, gdyby nie modele samochodów i wspominanie o wojnie, można odnieść wrażenie, że rzecz dzieje się dużo bardziej współcześnie. Podobnie bohater – miejscowy, zapewne z dziada pradziada, nie mający pojęcia o plemionach Hopi czy Zuni, o ich zwyczajach i wierzeniach (zwłaszcza w sytuacji, gdy Zuni właściwie nigdy nie zostali wysiedleni ze swoich terenów, do tej pory mieszka tam mnóstwo ludzi, przyznających się do tego konkretnego pochodzenia)? Pozostałości kultury plemiennej są tam żywe nawet teraz, co dopiero w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych. Teddy na pewno wiedziałby na czyich terenach znajduje się las, wiedziałby kim jest znachor, wiedziałby co to Kachina i tak dalej…

No, ale dość narzekania. To całkiem udany tekst, przede wszystkim dzięki fajnej końcówce. Zadowalająca lektura.

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Mnie też zasadniczo się spodobało. Trochę za bardzo, IMO, bazujesz na starych motywach (dbający o naturę Indianie, zachłanne blade twarze, przerysowany kapitalista), ale nie jest źle.

Są zwroty akcji, nie wszystkie można przewidzieć, na plus.

IMO, nie zaszkodziłoby więcej klimatu. Indiańskiego folkloru albo stylizacji z czasów. Bo nie widać tego specjalnie. Ot, mówisz, gdzie i kiedy się wszystko dzieje, więc pewnie tak jest.

Ciekawe, ale to już drugie opowiadanie w tym tygodniu, w którym ktoś dostaje szkodliwą herbatkę…

Wykonanie niezłe, ale trafiają się jeszcze jakieś literówki.

Babska logika rządzi!

Dzięki za komentarze i klik do biblioteki (łał!). Cieszę się, że nie czytało się źle.

Auta poprawiłem, zbędne spację (mam nadzieję, że wszystkie) usunąłem.

Mogę się oczywiście tłumaczyć, że Teddy wcale nie musiał być miejscowym z dziada pradziada, że przed wojną żył nad rzeką Gila, dwieście mil od terenów Zuni, że Kachina pomieszała mu trochę zmysły… Ale prawda jest taka, że jak teraz o tym myślę to masz Thargonie zdecydowaną rację. Teddy musiał coś o nich wcześniej słyszeć…Chociaż może nie był zbytnio lotny i po prostu nie skojarzył ;) 

Jeszcze chwila i ze strachu przestanę pić herbatę ;) 

Wielkie dzięki! 

Też klikam bibliotekę (pierwszy raz:). Moja ocena 4.9/6. Z komentarzem wrócę w wolnej chwili.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wracam z komentarzem.

 

To pierwsze Twoje opowiadanie, jakie miałem okazję czytać, więc nie miałem zielonego pojęcia, na co Cię stać. Sądząc po tym, że wyłowiłem je z poczekalni, nie spodziewałem się wiele, a tymczasem, od samego początku natrafiłem na ładny język, dopracowane szczegóły i historię, która nie zniechęcała. Zasadniczo nie było się do czego przyczepić.

Bardzo miłe zaskoczenie. Cenię u autorów publikację tekstów kompletnych i wymuskanych. Świadczy to o szacunku dla czytelnika. Nie każdy wszak musi mieć talent, każdy natomiast może i powinien poświęcić wystarczająco dużo czasu, by dzieło swe dopracować. U Ciebie tę dbałość o szczegóły znalazłem.

 

Co do fabuły, to jest z nią różnie. Miejscami jest ciekawie, dobre opisy, wartka akcja i wzbudzenie ciekawości, miejscami jest jednak nieco schematycznie i stereotypowo.

Zgodzę się z Finklą, że “bazujesz na starych motywach (dbający o naturę Indianie, zachłanne blade twarze, przerysowany kapitalista)”.

Mnie jednak najbardziej przeszkadzała nienaturalność niektórych dialogów. 

Na przykład:

– Jutro. – Uśmiechnął się Layun, podchodząc pod linię drzew. – To wszystkie będzie moje. A pojutrze zaczniemy tu budować fabrykę. Ach, już widzę tę rzekę forsy płynącą do nas z Europy. Nie możemy czekać, aż wojna się skończy. Oni się tam będą zabijać, a ja będę na tym zarabiać! 

Do kogo Layun to mówi? Do kierowcy, czy do siebie? Do kierowcy nie musi, skoro jest szefem mafii, do siebie też nie, bo wszystko to dokładnie wie. 

Layun to mówi do wprost czytelnika i dlatego to brzmi nienaturalnie.

Staraj się subtelniej przekazywać czytelnikowi informacje.

 

Drugi przykład:

– Nie uważasz, że ostatnio jakoś dużo dziwnych sytuacji dzieje się w okolicy tego lasu? Najpierw ci drwale, którzy w przypływie jakiegoś zwierzęcego szału porąbali się siekierami, potem ten ksiądz, co scyzorykiem otworzył własne wnętrzności, dalej był tajemniczy podróżnik-wisielec.

Kolejny dialog do czytelnika. Policjanci by tak ze sobą nie rozmawiali. 

Policjanci znaliby każdą ze spraw, więc mówiliby bardziej skrótowo:

– Nie uważasz, że ostatnio jakoś dużo dziwnych sytuacji dzieje się w okolicy tego lasu? Najpierw ci drwale, którzy w przypływie jakiegoś zwierzęcego szału co porąbali się siekierami, potem ten ksiądz, ze scyzorykiem w brzuchu co scyzorykiem otworzył własne wnętrzności, dalej był tajemniczy podróżnik-wisielec.

Dialogi, szczególnie takie codzienne, między prostymi ludźmi, są dość krótkie i treściwie. Narrator to już co innego, ten może sobie na wszelkie wyjaśnienia pozwolić.

 

Zakończenie opowiadania pozytywnie mnie zaskoczyło. Znowu co prawda nieco zbyt dokładnie wszystko wyjaśniasz, jakby to była powieść dla młodzieży, lub mniej ogarniętego czytelnika. Osobiście lubię, by nie wykładać wszystkiego kawa na ławę. Czasem warto zostawić niedopowiedzenie lub uwierzyć w bystrość czytelnika.

 

Ocena 4.9/6. W mojej skali 4 i wyżej to biblioteka, powyżej 5 zaczynają się kandydaci na piórka. Sam oceń czy to dużo.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Dzięki, Chroscisko. Cieszę się, że udało mi się Cię zaskoczyć. Twoje rady i uwagi są bardzo cenne, a propozycja dialogu policjantów brzmi oczywiście dużo lepiej. Pozwolę sobie podmienić j w tekście. Następnym razem zwrócę na dialogi większa uwagę.

4,9 w Twojej skali nie wydaje się złym wynikiem. Chociaż mam cichą nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się ten rezultat poprawić. ;)

Dzięki wielkie!

– Witaj[+,] Teddy!

Pieprz się[+,] Kachino!

On też odkrył[+,] pod jakim pseudonimem Rodriguez działała w mafii…

Momentami miałam wrażenie, że bohaterowie nie rozmawiają ze sobą tylko informują się nawzajem (o rzeczach, o których powinni wiedzieć). Rozumiem, że trzeba jakoś zawiadomić czytelnika, o co chodzi, ale wyszło nienaturalnie.

No i, niestety, od wypicia przez bohatera dziwnej herbatki u znachora wiadomo, że coś pójdzie nie tak i stanie mu się krzywda w tym czarodziejskim lesie.

Ale czytało mi się bardzo dobrze, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Czytało się całkiem nieźle do momentu, kiedy znachor poczęstował Teddy’ego herbatą. Wtedy to nagle oddaliłam się od cywilizacji i pozostałam głęboko w lesie, gdzie pewne sprawy zaczęły mi się mącić  i dopiero końcowy fragment tekstu wyjaśnił, co się tak naprawdę wydarzyło.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Fer­nan­do Layun był zna­nym biz­nes­me­nem z sek­to­ra zbro­je­nio­we­go. Zna­nym i naj­praw­do­po­dob­niej… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Takim lu­dziom kła­nia się w pas i speł­nia każdą, nawet naj­bar­dziej idio­tycz­ną za­chcian­kę. –> Kto się kłania i spełnia zachciankę?

 

Oni się tam będą za­bi­jać, a ja będę na tym za­ra­biać!  –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Na ustach po­ja­wił mu się uśmiech trium­fu… –> Zbędny zaimek.

 

Layun runął na zie­mię, bar­wiąc oko­licz­ną ściół­kę krwa­wą po­so­ką. –> Masło maślane. Krew i posoka znaczą to samo.

To chyba oczywiste, że popaprał ściółkę w miejscu, w którym upadł.

Wystarczy: …Layun runął na zie­mię, bar­wiąc ściół­kę krwią/ po­so­ką

 

Był kie­row­cą, a nie czło­wie­kiem od brud­nej ro­bo­ty. Od­waż­ny też za spe­cjal­nie nie był, więc nie­wie­le my­śląc, rzu­cił się bie­giem w stro­nę sa­mo­cho­du. We­hi­kuł stał nie­da­le­ko, mamił po­zor­nym bez­pie­czeń­stwem i szan­są uciecz­ki. Od­le­głość była tak nie­wiel­ka, drzwi od stro­ny kie­row­cy były tak bli­sko. –> Objaw byłozy.

 

Klu­czy­ki wy­pa­dły z jego mar­twych dłoni… –> Klu­czy­ki wy­pa­dły z mar­twej dłoni

Nie wydaje mi się, aby trzymał kluczyki oburącz.

 

A może on jednak ma rację? Pomyślał, spoglądając na majaczący w oddali las. Może przesadzam? Może to faktycznie tylko milusia staruszka, której nagle odwaliło? –> Nie zawsze poprawnie zapisujesz myśli. Pewnie przyda się poradnik: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/ 

 

– Fu­uuck! – krzyk­nął w prze­strzeń, dając upust swoim emo­cjom. –> Zbędny zaimek. Czy dawałby upust cudzym emocjom?

 

Naj­pierw usły­szał gło­śny, nie­zro­zu­mia­ły krzyk… –> Masło maślane. Krzyk jest głośny z definicji.

 

Do­pie­ro ten okrzyk oprzy­tom­nił Ted­die­go. –> Do­pie­ro ten okrzyk oprzy­tom­nił Ted­dy’e­go.

 

Naj­go­rzej wy­glą­da­ła jed­nak twarz, z pa­skud­ną, wy­szar­pa­ną raną na po­licz­ku i po­gry­zio­ną szyją. –> Czy dobrze rozumiem, że dziewczyna miała szyję na twarzy?

 

Po­my­ślał, bie­gnąc do swo­je­go sa­mo­cho­du. –> Zbędny zaimek.

 

cena, jaką przyj­dzie ci za­pła­cić za wie­dzę… –> …cena, jaką przyj­dzie ci za­pła­cić za wie­dzę

 

i pa­nicz­nie sta­wia­ne nogi. –> Na czym polega paniczne stawianie nóg?

 

A On dalej na to wszyst­ko pa­trzy! –> Dlaczego wielka litera?

 

jak na­ci­ska opusz­kiem palca na spust. –> …jak na­ci­ska opusz­ką palca na spust.

Opuszka jest rodzaju żeńskiego.

 

Huk wy­strza­łu i jego wła­sny krzyk do­cie­ra do niego z dołu. –> Piszesz o huku i krzyku, więc: Huk wy­strza­łu i wła­sny krzyk do­cie­rają do niego z dołu.

 

Za drzew wy­ła­nia się ko­ro­wód tań­czą­cych tru­pów. –> Zza drzew wy­ła­nia się ko­ro­wód tań­czą­cych tru­pów.

 

coraz czę­ściej po­ty­ka się i chwie­ję. –> Literówka.

 

Z za­fa­scy­no­wa­niem oglą­dał bujne krza­ki i za­ro­śla… –> Raczej: Zafascynowany oglą­dał bujne krza­ki i za­ro­śla

 

Ted­die­mu za­czę­ło robić się nie­do­brze… –> Ted­dy’e­mu za­czę­ło robić się nie­do­brze

 

Świa­tło re­flek­to­ra oświe­tli­ło jego wy­chu­dzo­ną syl­wet­kę. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Strzę­py po­rwa­nych ubrań le­d­wie trzy­ma­ły się na ubło­co­nym i po­ra­nio­nym ciele. –> Strzę­py po­rwa­nego ubrania le­d­wie trzy­ma­ły się na ubło­co­nym i po­ra­nio­nym ciele.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie, to ubranie.

 

Przez chwi­le stał nie­ru­cho­mo… –> Literówka.

 

do ja­kie­go stanu Ka­chi­na do­pro­wa­dzi­ła Linde! –> …do ja­kie­go stanu Ka­chi­na do­pro­wa­dzi­ła Lindę!

 

Oczy Ted­die­go zro­bi­ły się okrą­głe jak spodecz­ki. –> Oczy Ted­dy’e­go zro­bi­ły się okrą­głe jak spodecz­ki.

 

Za­py­taj­cie na­pad­nię­tą! –> Za­py­taj­cie na­pad­nię­tą!

 

–Oj Teddy, Teddy – wes­tchnął sze­ryf. –> Brak spacji po półpauzie.

 

na­stęp­cy Ted­die­go na ko­mi­sa­ria­cie. –> …na­stęp­cy Ted­dy’e­go na ko­mi­sa­ria­cie.

 

A nawet Ted­die­go w ka­fta­nie bez­pie­czeń­stwa. –> A nawet Ted­dy’e­go w ka­fta­nie bez­pie­czeń­stwa.

 

za­tar­ła nieco po­zo­sta­łych wspo­mnień… –> …za­tar­ła nieco po­zo­sta­łe wspo­mnienia

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Anet: 

Wielkie dzięki za opinię i komentarz :) Cieszę się, że się podobało. 

 

@Regulatorzy: 

W lasie faktycznie łatwo się zgubić, choć miałem nadzieję, że udało mi się wytyczyć w miarę prostą ścieżkę ;) Biję się więc w pierś i przepraszam za “zmącenie”. 

I oczywiście bardzo dziękuje za wyłapanie tylu błędów. Już je poprawiłem :)

 

Fernando Layun był znanym biznesmenem z sektora zbrojeniowego. Znanym i najprawdopodobniej… –> Czy to celowe powtórzenie?

Wydawało mi się, że nie brzmi to najgorzej, ale skoro zgrzyta to już zmieniłem.

 

Weszłam, żeby tylko zerknąć co to, ale pierwsze akapity przykuły mnie do monitora. Zawiązanie akcji niby takie klasyczne a tak ładnie, dynamicznie napisane. Aż mi się szkoda niewinnego szofera zrobiło :)

Rozwiązanie zagadki też pomysłowe. Zaplątane na dużo wyższym poziomie, niż z początku wyglądało. I zakończenie. No, podobało mi się :)

Pamiętaj, żeby dodać fragment reprezentacyjny, bo coś czuję, że niedługo tekst trafi do biblioteki :)

Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne i poprawiłeś usterki. Pominąłeś jednak zdanie: Najpierw usłyszał głośny krzyk, potem paniczny pisk… – W tym zdaniu nadal jest cała paczka masła maślanego. Krzyk, jak już wspomniałam, jest głośny z definicji, więc dopowiedzenie jest zbędne. ;)

 

edycja

Fernando Layun był znanym biznesmenem z sektora zbrojeniowego. Znanym i najprawdopodobniej… –> Czy to celowe powtórzenie?

Wydawało mi się, że nie brzmi to najgorzej, ale skoro zgrzyta to już zmieniłem.

Skoro to powtórzenie było celowe, mogło zostać. Ono mi nie zgrzytało. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Bellatrix:

Dzięki za komentarz i opinię. Cieszę się, że Cię “przykuły”, no i że się podobało :) 

Mam cichą nadzieję, że Twoje przeczucia się sprawdzą, więc na wszelki wypadek wybiorę jakiś fragment ;) 

 

@Regulatorzy: 

Nie wiem jaki cudem to przeoczyłem. Dzięki za czujność, już poprawiłem. :)

 

Ja też nie wiem, Leniwcze, ale cieszę się, że poprawiłeś. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Te mitologie rdzennych Amerykanów są takie krwiożercze. Na duży plus, że nie wykorzystałeś motywu Wendigo – nie ukrywam, że to jedna z ciekawszych postaci mitologicznych, ale trochę za często występuje. Już czytałam amerykańskie opowiadanie, gdzie w mniej niż połowie tekstu czekałam, aż wreszcie autor nazwie problem głównego bohatera. Więc duży plus za użycie innych istot. Mój główny zarzut to jednak brak stylizacji na czasy, które opisywałeś. Nie musiałeś się też cofać do lat pięćdziesiątych – w amerykańskiej popkulturze ciągle oddziałuje Wietnam, ba, można było się też odnieść do inwazji na Irak. Tyle wojen, więc nie trzeba aż tak się w czasie cofać.

Wszystko napisane poprawnie, ale zabrakło pazura. Właśnie tej stylizacji na wybrany okres, ale umiesz poprowadzić historię z punktu A do B. Dobre zakończenie. Cóż, zgadzam się z Thargone, że horror nie musi być jakoś specjalnie odkrywczy – ma zapewnić rozrywkę z dreszczykiem. Ale już tak zupełnie subiektywnie – mnie nie ujęło, ani nie przestraszyło. Dość szybko przewidziałam, że główny bohater zwariuje i zostałam dość obojętna na zakończenie. Ale wytłumaczenie obecności staruszki zacne. Ale nie przejmuj się mną, bo uwielbiam horror, ale raczej wizualny, bo z czytaniem ich to różnie.

Dzięki Deirdriu za odwiedziny i komentarz. :) 

Faktycznie wojen ci Amerykanie mają pod dostatkiem, ale im później umieściłbym akcję tym trudniej byłoby uwierzyć w niezbadany przez białego człowieka las. Zabrakło tylko tej nieszczęsnej stylizacji.

A Kaczyna, nawet oszalała to przy Wendigo raczej niegroźny pikuś ;)

Choć fabuła biegnie po dosyć oklepanych motywach, to jednak przedstawiasz ją w ciekawy sposób. Trzymasz napięcie, robisz interesujące zwroty. Tempo także wysokie, ale pomimo to tekst nie jest gęsty i dużo da się zrozumieć. Jest to więc dobra opowieść akcji, z fantastyczną zagadką w tle :)

Tak więc satysfakcjonujący koncert fajerwerków :) Klik się należy :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki, NoWhereMan :) 

Podobało mi się przez fabułę, konkret i zagadkę. Ekologia dołożyła dodatkowy bonus.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dzięki, Asylum :) 

Nowa Fantastyka