- Opowiadanie: El Lobo Muymalo - Bądź przeklęty, zdrajco

Bądź przeklęty, zdrajco

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Bądź przeklęty, zdrajco

1

– Nienawidzę cię! – wrzasnęła Zorka zwana Salamandrą.

Stała pośrodku komnaty, całkiem naga, zasłaniając się jedynie czarną jedwabną poduszką. Płomyki świec błyszczały w jej oczach koloru niezapominajek. Długie płowe włosy opadały na plecy, potargane, jakby przeszła przez nie trąba powietrzna.

– Też cię nienawidzę, jaszczurko – powiedział Drego, czarnowłosy mężczyzna leżący na łożu przykrytym srebrną narzutą. Ułożył się wygodnie na plecach, z dłońmi pod głową i rozrzuconymi nogami.

Zorka zwana Salamandrą pisnęła przez zaciśnięte zęby, wzięła zamach i z całej siły rzuciła w niego poduszką.

Drego uśmiechnął się, gdy zobaczył jej ciało w całej okazałości. Wtedy miękki pocisk trafił go prosto w nos.

Zorka wskoczyła na łóżko, usiadła czarnowłosemu okrakiem na brzuchu. Jasne włosy pachnące miętą połaskotały go po policzku, gdy zbliżyła usta do jego ust, a twarz ujęła w dłonie.

Uniósł głowę, by ją pocałować, ale odsunęła się. Położyła mu na wargach smukły paluszek i popchnęła na poduszki.

– Uwiodłeś mnie, nikczemniku – wyszeptała. – Przybyłam tu w poważnej sprawie, miałeś zapewnić mi pomoc w wykonaniu zadania, a ty co? No, słucham. Tłumacz się, rycerzu.

– Najpierwsza zabójczyni na królewskim dworze potrzebuje pomocy?

– Kpisz sobie ze mnie?

– Gdzieżbym śmiał.

Zbliżył usta do jej ust, a ona znów odepchnęła go.

Wplótł palce w płowe włosy, przyciągnął ją do siebie stanowczo. Całował długo.

– Jesteś okropny – powiedziała, gdy skończył. Jej policzki płonęły. – Miałeś zapewnić mi przewodnika. Zbrojną eskortę. Przecież wiesz, że ten człowiek musi umrzeć.

– Nawet w pościeli myślisz tylko o zabijaniu.

– To rozkaz króla. A ty od dwóch dni nie wypuszczasz mnie z łożnicy.

– Ja? – zawołał z niedowierzaniem. – A kto ostatnio mówił, że najbardziej na świecie kocha dwie czynności: zabijanie i bzykanie? I że zabijanie może zaczekać, ale bzykanie – nigdy?

Zorka zwana Salamandrą roześmiała się perliście. Zeskoczyła z niego, położyła się obok na srebrnej narzucie i przeciągnęła, mrucząc jak kotka. Blask świec podkreślał mocno zarysowane mięśnie jej brzucha.

– Nie poznaję samej siebie – powiedziała. – Przybyłam tu, żeby wykonać rozkaz, a skończyłam w twoim łożu. – Lekko podrapała paznokciami jego muskularną pierś. – To był wyjątek od reguły. Zazwyczaj tak się nie zachowuję, nie myśl sobie, rycerzyku.

Zaśmiał się pod nosem. Pogładził dłonią plątaninę jej jasnych włosów.

Wsparła głowę na łokciu i wpatrywała się w niego długo, wiercąc na wylot oczami koloru niezapominajek.

– Zadałeś mi czegoś – mruknęła w końcu. – Nie może inaczej być.

– Skąd – żachnął się. – To mój urok osobisty. Nie rób sobie wyrzutów, jeszcze żadna się nie oparła.

– Świnia – powiedziała, wciąż patrząc mu w oczy.

Drego parsknął śmiechem. Uniósł się na łokciach, cmoknął ją w usta.

– Poczekaj tu na mnie – powiedział.

– Już idziesz? – W jej głosie słychać było rozczarowanie. – W środku nocy? Po co?

Ścisnęła jego dłoń, nie chciała puścić, wygięła wargi w podkówkę.

– Prześpij się – powiedział, delikatnie uwalniając rękę. Jej wyciągnięta dłoń opadła na pościel. – Niedługo wrócę, a wtedy nie zaśniesz do samego rana.

– Obiecanki-cacanki – westchnęła i zamknęła oczy.

Ubrał się pospiesznie. Włożył jedynie wysokie buty, spodnie i koszulę. Po namyśle zapiął też pas z mieczem. W cholewie ukrył szeroki puginał.

Łóżko było miękkie, ciepłe i pachniało miętą. Obiecywało rozkosze, na myśl o których robiło mu się gorąco, ale trzeba było wstać, wymknąć się poza obręb murów i pójść w miejsce, gdzie przy fosie rósł wielki jałowiec. Czekał tam człowiek, który musiał umrzeć.

 

2

– Co z zabójcami? – zapytał człowiek, który musiał umrzeć. Mówił szybko.

Miał na sobie obszerną opończę i skrywający głowę kaptur.

Co chwilę rozglądał się na boki, czujnie, nerwowo, jakby spodziewał się, że w ciemności czyhają już mordercy.

– Uspokój się – powiedział Drego. – Są na moim zamku. Król nakazał mi udzielić im wszelkiej pomocy. Nie bój się, mam odpowiedniego przewodnika. Wyprowadzi ich tak, że nigdy cię nie znajdą.

– Ufasz mu?

– Bardziej niż tobie.

Człowiek w kapturze pokiwał głową.

Jasny półksiężyc rzucał pasmo światła na czarną taflę fosy, a lekki wiatr tworzył na wodzie feerie mieniących się srebrem zmarszczek.

Drego spojrzał w okno alkierza, w którym czekała na niego Zorka. Wnętrze komnaty wypełniał migotliwy blask świec. Gdyby zabójczyni przyłapała go na rozmowie z tym człowiekiem, ich wzajemne stosunki szybko uległyby zmianie.

– Nie mam złota – powiedział mężczyzna w kapturze.

Drego potarł twarz dłonią. Przymknął powieki, westchnął.

– Jak to nie masz złota? – zapytał cicho.

– Królewscy obrabowali mój skarbiec do ostatniego talara. Spalili wsie, folwarki i młyny. Wszystko poszło z dymem, wszystko, rozumiesz? A teraz chcą mnie zabić.

– Narażam dla ciebie życie – powiedział Drego, dobitnie wymawiając każde słowo. – Król mi ufa. Jeśli wyda się, że przeszkadzam jego ludziom, zostanę zdrajcą, tak jak ty. Co robi się ze zdrajcami wiesz doskonale, bo sam nim jesteś. A ty przychodzisz do mnie i nie masz nawet czym się odwdzięczyć.

– Tu się mylisz. – W cieniu kaptura pojawił się uśmiech. – Mam coś lepszego niż złoto.

Wsunął rękę w zanadrze płaszcza. Wyjął dyndający na łańcuszku srebrny medalion, który błyszczał jasno w świetle księżyca.

Drego wziął wisiorek i przyjrzał się wygrawerowanym na nim wzorom. Przedstawiały półksiężyc oraz siedmioramienną gwiazdę.

– Co to za świecidełko? – zapytał rycerz.

– Na wschód stąd – powiedział człowiek w płaszczu – w Brunatnej Kniei, na bagnach jest wieża. Zobaczyć ją możesz tylko jeśli posiadasz ten amulet, ale ona istnieje zawsze, przez cały czas, nawet, gdy jej nie widzisz. Ot, magia. W wieży znajduje się portal, którym możesz przenieść się w dowolne miejsce na świecie, a kto wie, może i w zaświatach.

– Skąd to wiesz?

– Nieważne. Mam… Miałem przyjaciół.

Drego parsknął śmiechem.

– Masz mnie za durnia? – zapytał. – Dlaczego sam go nie użyjesz? Uszedłbyś pogoni.

– Używałem aż nadto. Kolejna podróż zabije mnie. Każde przejście przez portal narusza integralność duszy i ciała. Bądź ostrożny, stosuj z umiarem. Nie chcę, żeby stała ci się krzywda. Aha, Drego…

– No?

– Naprawdę musisz brać zapłatę od własnego ojca?

Drego długo patrzył mu w oczy.

Wiatr przyniósł zapach mięty.

– Niech ci będzie. – Mężczyzna w kapturze uniósł otwarte dłonie. – Tak, wiem, zasłużyłem sobie. A więc, aby uruchomić portal wystarczy jedynie…

Szczęknęła cięciwa.

Człowiek, który musiał umrzeć zamilkł. Wybałuszył oczy. Z kącika ust pociekła mu strużka krwi, spłynęła w dół, rysując czerwoną kreskę na szyi. Jak kłoda runął na wznak, głowa mlasnęła o mokrą trawę. Spomiędzy jego łopatek sterczał bełt z białymi piórami.

Stała za nim Zorka, trzymając kuszę. W świetle księżyca krople rosy błyszczały na jej nagim ciele.

– Pozwól mi wyjaśnić – powiedział Drego. – To mój ojciec. Nie mogłem pozwolić, żebyś go zabiła.

– Za zdradę króla zostajesz skazany na śmierć – odparła.

 

3

Teraz po prostu chcieli go zabić. A on bardzo nie chciał umierać.

Nie umierać – oznaczało dostać się do wieży, tej okrągłej, kamiennej, porośniętej bluszczem budowli, która majaczyła nad bagniskiem. Tam uruchomić portal i przenieść się nim hen, za morze, gdzie nie sięgnie już żadna pogoń.

Drego ruszył stępa ostrożnie, delikatnie, by nie czynić hałasu.

Na szczęście Zorka miała tylko jeden bełt. Na szczęście pobiegła po swoich. I po ubranie. To dało mu czas na zdobycie wierzchowca. Nawet nie próbował wołać na pomoc własnej czeladzi. Zdrajcy nie posiadali żadnej władzy. Zabójcy, będący sztyletem samego króla, mieli jej aż nadto.

Uciekał już wiele staj. Czarny koń chrapał ciężko, rozpaczliwie, a piana płatami schodziła mu z boków. Po nadpęcia brodził w wodzie przykrytej zieloną rzęsą.

Otarł twarz, poklepał konia po szyi. Wziął w rękę zawieszony na szyi medalion z symbolem półksiężyca i siedmioramiennej gwiazdy. Dopóki miał go przy sobie, wieża była widoczna.

Jak do tej pory, słowa ojca pokrywały się z prawdą.

Jeszcze jedno stajanie, jeszcze sto chlupoczących kroków konia i Drego wspiął się na przecinającą bagna groblę. Ciemna woda pokryta zielonym dywanem rzęsy oblewała nasyp z obu stron.

Najpierw ich usłyszał. Chlupot wody gdzieś z tyłu. Mlaskanie kopyt na błocie. Szelest szuwarów.

Pierwszy wychynął z przodu, spomiędzy drzew i zarośli, przecinając rycerzowi drogę. Gniady koń, a na nim dryblas, całkiem łysy, z długimi wąsami opadającymi wokół ust. Nosił bury płaszcz, dobrze upaprany błotem. Spojrzenie miał spokojne, do złudzenia przyjazne, twarz odprężoną, jak gdyby zażywał li tylko konnej przejażdżki po lesie. O czymś zgoła odmiennym świadczył błyszczący pod płaszczem kolczy kołnierz oraz trzymana w rękach kusza.

Drugi nadjechał z tyłu. Drego usłyszał syk miecza dobywanego z pochwy.

– Zostałeś skazany na śmierć za zdradę – powiedział flegmatycznie łysy wąsacz.

Drego poczuł, jak serce zaczyna walić mu w piersi. Oddech przyspieszył. Nie próbował się tłumaczyć. Ci ludzie nie dbali o tłumaczenia. Zresztą mieli rację. Zasadniczo.

Łysy uniósł kuszę, przyłożył do ramienia.

Drego kopnął konia piętami. Mocno. Za mocno. Kary zarżał dziko, stanął dęba.

Łysy nacisnął spust. Szczęknęła cięciwa, bełt zawył tnąc powietrze.

Drego chwycił wodze z całej siły, inaczej wyleciałby z siodła. Schylił się, przywarł do końskiej grzywy. Pocisk świsnął obok. Rycerz poczuł piekący ból uda, gdy grot rozciął mu skórę. Skoczył w cwał, prosto na łysego. Koń parskał, spod kopyt pryskało błoto.

Zabójca odrzucił kuszę, dobył miecza, złożył się do pchnięcia. Drego zdążył zauważyć, że twarz zabójcy wciąż jest spokojna, całkowicie, zupełnie, nieludzko.

A potem wpadł na niego całym ciężarem swoim i wierzchowca.

Koń łysego cofnął się pchnięty olbrzymią siłą, potknął się, parsknął, zatańczył na błocie. Zabójca zakolebał się w siodle, nie mógł, nie był w stanie złożyć się do ciosu.

Drego ściągnął wodze z całej siły, zawrócił wierzchowca. Rąbnął mieczem z góry, z zamachu. Klinga zazgrzytała o kolczy kołnierz, ciemna krew buchnęła na stalowe kółka. Uderzył znowu, mierząc w koński zad.

Raniony wierzchowiec stanął dęba, zarżał, opadł na przednie nogi. Wierzgnął jak szalony. Łysy wyleciał z siodła, runął w błoto, na plecy. Jedna noga zaplątała mu się w strzemię i koń pociągnął go za sobą, galopując po grobli.

Drugi zabójca dopadł Drego w kilku skokach konia. Twarz zasłaniał mu kolczy kaptur z wąskim otworem na oczy. Najeżdżając ciął w przelocie, aż zawyła klinga.

Drego schylił się, sturlał z konia. Miecz przeciął powietrze nad nim. Upadł w błoto, na kolana, szybko zerwał się na nogi. Złapał uzdę wierzgającego konia, przytrzymał go, osadził w miejscu.

Zamaskowany zabójca ściągnął wodze, ale zrobił to za późno. Jego wierzchowiec pognał o jeden krok za daleko, zsunął się z grobli, wpadł do wody. Bagno było tu o wiele głębsze niż wcześniej, jeździec od razu zanurzył się po uda. Koń rżał dziko i wierzgał, rozchlapując wkoło czarną breję. Zabójca próbował go opanować, ale im bardziej walczył, tym bardziej się zapadał.

Drego sprawdził, czy nie zgubił medalionu. Amulet był ubłocony, ale wciąż wisiał mu na szyi.

Wieża nadal górowała nad lasem. Z tej odległości rycerz widział już spojenia kamiennych bloków. W murze, przy samej ziemi, ział czarny otwór o kształcie zaokrąglonego u góry prostokąta. Drego miał nadzieję, że znalazł wejście.

 

4

Wskoczył na kulbakę i poderwał konia do ostatniego zrywu. Za groblą wjechał na twardszą drogę, przecinającą pasmo oczeretów.

Przebył może pół stajania, gdy nagle wierzchowiec parsknął.

Z zarośli obok drogi, zaraz przed nim, wyskoczyła postać. Nie zdążył zobaczyć wiele, ot, ciemny kaptur i błysk grotu na długim drzewcu.

Niemal w tej samej chwili koń zarżał, zakwiczał przeraźliwie. Stanął dęba, a potem zwalił się w przód, uginając przednie nogi. Drego wyskoczył z siodła, upadł, przekoziołkował.

Koń padł na bok i kopał ziemię w konwulsjach.

Napastnik już nadbiegał z rohatyną czerwoną od krwi. Spod kaptura sterczały płowe włosy. Mimo skórzanego kaftana Drego wyraźnie widział krągłe biodra.

Wstał, miecz wystawił daleko przed siebie, lewą rękę schował za plecy. W kolanie czuł kłujący ból, ale na szczęście mógł się poruszać.

– Nie musiałaś – powiedział, ruchem głowy wskazując konającego konia. – On nic ci nie zrobił.

Odrzuciła kaptur. Jasne, splątane włosy opadły jej na ramiona.

Drego uśmiechnął się krzywo.

– Zorka zwana Salamandrą – powiedział. – Najpierwsza zabójczyni na królewskim dworze, zawsze wierna rozkazom.

– Zostałeś skazany na śmierć za zdradę – odpowiedziała beznamiętnie. – I tak, musiałam.

Uniosła rohatynę oburącz, wysoko, z grotem wycelowanym w jego głowę. Długie drzewce dawało jej przewagę, a jednak wciąż tylko okrążała rycerza, stąpając lekko i bezszelestnie.

– Zabawne – powiedział. – Jestem zdrajcą, bo próbowałem uratować własnego ojca.

– Jesteś zdrajcą, bo pomagałeś wrogowi królestwa. Dla własnej korzyści. Nie, daruj sobie. Nie bredź mi tu o synowskiej miłości. Twoi dworzanie powiedzieli nam wszystko o was dwóch. Jaki ojciec, taki syn, wypisz, wymaluj. Powiedz, warto było? Co ojciec obiecał ci w zamian za wyprowadzenie nas w pole?

Zabójczyni szła wolno po łuku, grot rohatyny kołysał się lekko w prawo i w lewo.

– Obiecał? – parsknął. – Myślisz, że pomógłbym mu za obietnicę? Masz mnie za naiwniaka.

– Co to, to nie – odparła. Cofnęła się o kilka kroków, wciąż wodząc grotem broni w powietrzu. – Zdrajcę, owszem. Kłamcę, oszusta, manipulanta owszem, ale nie naiwniaka.

Drego wrzasnął głośno, doskoczył i ciął. Zdradliwie, od dołu, mierząc w lewą pachę.

Okrzyk nie zrobił na niej wrażenia. Odskoczyła zwinnie poza zasięg klingi, pchnęła z góry.

Drego machnął mieczem, ostrze zadzwoniło o nadlatujący grot rohatyny.

Cofnęła się, wciąż patrząc beznamiętnie oczami koloru niezapominajek. Na jej zaciśniętych szczękach drgały mięśnie.

Drego roześmiał się.

– W nocy nazywałaś mnie inaczej.

– W nocy byłeś kimś innym – powiedziała, znów idąc po okręgu. – Czym cię przekupił?

– Myślałem, że między nami zaiskrzyło.

Uśmiechnęła się pogardliwie.

– Bredzisz – powiedziała. – Zwłaszcza, że, koniec końców, okazałeś się zadufanym w sobie narcyzem, egoistą i zdrajcą. Co dostałeś od ojca? Niezawodny afrodyzjak, po którym każda padnie ci do stóp? Mapę do skarbu? A może przepis na powiększenie…

– Przestań. – Skrzywił się. – W żadnej z tych kwestii nie potrzebuję pomocy, o czym sama doskonale wiesz.

– Nawet przed śmiercią trzymają się ciebie żarty. Poczucie humoru godne podziwu.

Jej wzrok padł na wiszący na szyi rycerza srebrny medalion.

– Ach, tak – mruknęła. – To ci podarował. Ciekawe, do czego służy. Opowiesz mi, ukochany? Przez wzgląd na wczorajszą noc?

Złożyła usta jak do pocałunku, cmoknęła głośno.

– No? – dodała. – Nie każ damie czekać, nie trzymaj w niepewności.

Coś było nie tak.

Zabójcy nie zwykli rozmawiać przed zabijaniem. Na pewno czekała, aż dołączą tamci dwaj, których zgubił na bagnach. Chciała zyskać przewagę liczebną. Dobry zabójca nie unosi się honorem. Dobry zabójca zabija.

Dał się podejść jak dziecko.

Musiał zakończyć to teraz, tak czy inaczej.

Zakręcił mieczem młyńca, ciął szybko kilka razy. Odbiła każdy cios, ale on wcale nie próbował trafić.

Przy kolejnym zderzeniu ostrzy zaczepił mieczem wystający pod grotem rohatyny żelazny wąs. Pociągnął broń Zorki w dół, a kiedy drzewce oparło się o podłoże, nastąpił na nie z całej siły. Stylisko pękło z trzaskiem, kikut z grotem upadł na ziemię.

Zorka złapała ułamane drzewce oburącz, mocno skręciła biodra i z całej siły, na odlew, trzasnęła Drego w głowę.

Przed oczami mu rozbłysło. Potem pociemniało. Zatoczył się, ale miecza nie wypuścił.

Złapała go za uzbrojoną rękę i uderzyła barkiem, całym ciężarem ciała, jednocześnie wkładając nogę w zgięcie kolana.

Upadł na plecy.

Wskoczyła mu na klatkę piersiową, siadła okrakiem. Lewą dłonią wciąż trzymała jego rękę z mieczem. Prawą złapała za gardło i zacisnęła palce.

Stracił dech, powietrze uciekło mu z płuc. Wolną ręką złapał ją za szyję.

– Zdrajco – wycharczała. – Bądź przeklęty.

Poczuł krew napływającą mu do twarzy. Podrzucił biodra w górę, usiłując zrzucić z siebie zabójczynię, wytrącić ją z równowagi, zrobić cokolwiek.

Poderwała się, wywinęła. Wyłuskała z jego dłoni miecz i odrzuciła w zarośla. W jednej chwili, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, znalazła się za nim, obejmując udami biodra. W jej rękach pojawił się gruby sznur, powróz, który aż zatrzeszczał, gdy owinęła go rycerzowi wokół szyi i zacisnęła z wielką siłą.

Poczuł, że się dusi, że sznur miażdży mu grdykę. Zimny dreszcz przeszył kark.

Docisnęła głowę do jego potylicy, żeby nie zostawić mu żadnego miejsca na ruch, nie dać szansy.

Przed oczami zobaczył ciemne plamy. W głowie zawirowało z mocą trąby powietrznej. Ręce i nogi zaczynały drgać w konwulsjach. Z miażdżonego gardła nie chciał wydobyć się żaden dźwięk, ale nadludzkim wysiłkiem…

– Zorka – wyrzęził.

Zaciskała mocniej, jeszcze mocniej, aż sama zaczęła krzyczeć.

Tracił świadomość. Sznur wrzynał się w szyję głębiej i głębiej.

– Kocham cię – wykrztusił.

Zorka w jednej chwili przestała krzyczeć. Rozluźniła powróz, tylko odrobinę, zawahała się, tylko na jedno uderzenie serca.

To wystarczyło.

Szarpnął głową w przód, biorąc zamach, a potem z całej siły gruchnął potylicą w tył.

Trzasnęła łamana kość. Na kark Drego chlusnęła gorącą krew. Zorka krzyknęła krótko.

Zerwał z szyi powróz, zrzucił ją z siebie, wstał i pobiegł.

Wieża zniknęła.

Zabójczyni już wstawała, jej dwaj towarzysze nadbiegali od strony bagien.

Drego spróbował namacać wiszący na szyi medalion, ale medalionu nie było. Musiał zgubić go w walce. Nie mógł teraz zawrócić, nie było odwrotu.

W miejscu, gdzie wcześniej widział wejście do wieży, ziała wąska rozpadlina w szarej skale. Jeśli ojciec mówił prawdę, wieża istnieje, nawet jeśli jej nie widać. Jeśli prawdy nie mówił…

Zaszeleściły oczerety. Zorka znalazła wyrzucony przedtem miecz. W zupełnej ciszy, bezszelestnie pobiegła za nim. Wiedział, że tak jest. Nie musiał się odwracać i sprawdzać.

Popędził najszybciej jak potrafił. Dopadł rozpadliny, spojrzał w ciemną czeluść.

Przepaść. Pięćdziesiąt sążni w dół, na dnie strumień usiany kamieniami.

Za plecami słyszał kroki.

Skoczył.

 

5

– Witam, witam, jaśnie panie – powiedział włochaty stwór, kłaniając się nisko.

Drego nie miał pojęcia, czego spodziewać się po skoku w rozpadlinę, ale na pewno nie tego, co zobaczył.

Znalazł się na szczycie wieży, a nie, jak mógłby się spodziewać, w jej podziemiach lub katakumbach.

Stał przed nim stwór porośnięty długą, szarą sierścią, która zdawała się sztywna i szorstka. Był niższy od rycerza o dwie głowy i krępy. Miał długaśne ręce zakończone dłońmi o bladej skórze, zupełnie bezwłosymi. Każda z dłoni posiadała trzy długie palce.

Jego twarz, również blada, wyglądała z grubsza jak ludzka, choć przywodziła też na myśl łeb niedźwiedzia. W głowie tkwiły oczy wielkie, błyszczące i, można by rzec, wesołe, ale w sposób wzbudzający jakiś nieokreślony niepokój. Uszy stwór miał długie, białe, ostro zakończone. Wokół wąskich ust sterczały wąsy, jak u kota lub szczura.

Śmierdział. Nie jakoś okropnie, nie tak, jak śmierdzieć można, bynajmniej. Jego zapach przywodził raczej na myśl mokrego psa.

Na ten widok Drego cofnął się o krok.

– Witam, witam – powtórzył stwór, kłaniając się jeszcze niżej. – Cóż sprowadza cię do Wieży Dystansowej, panie?

– Co mnie sprowadza? – Drego powiedział sam do siebie, rozglądając się wkoło.

Szczyt wieży był nad wyraz szeroki, całkowicie płaski, pozbawiony jakiegokolwiek muru czy blanków. Posadzkę zbudowano z wielkich kamiennych płyt. Na jej środku znajdowała się żelazna krata, a pod nią strome schody prowadzące gdzieś w dół, w ciemność.

– Kim jesteś? – zapytał stwora.

– Oczywiście zarządcą. Czy raczej namiestnikiem tej oto budowli. Jednocześnie pokornym sługą jaśnie pana czarodzieja Zorana, który to powierzył mi tę funkcję…

– Dlaczego tak wyglądasz? Nie znam twojej rasy.

– Ach, to. – Stwór opuścił głowę. – Bo to nie rasa, panie – powiedział cicho. – To skutek… Demona – wyszeptał. Spojrzał na rycerza nieśmiało. Ciągle patrzył pod nogi, a barki miał uniesione, jakby obawiał się ciosu.

– Powiedz mi…

– Zatrato, do usług. – Stwór skłonił się po raz kolejny.

– Powiedz mi coś, Zatrato.

– Oczywiście.

– Gdzie jest portal?

Stwór przygryzł długi palec krzywymi zębami. Patrzył z zakłopotaniem, sprawiając wrażenie, że nie ma pojęcia o czym mowa.

– P… Portal? – zająknął się.

– Portal.

Zatrato rozłożył ręce.

– Nijakiego portalu tu nie masz, panie. A możesz mi wierzyć, bo jestem zarządcą wieży od trzydziestu lat, kiedy to mój pan, czarodziej Zoran, nakazał mi…

– Gdzie jest portal?! – wrzasnął Drego. – Gadaj, pókim dobry.

Stwór aż podskoczył. W kącikach jego oczu zalśniły łzy.

– N… Nie wiem, panie, przysięgam.

Drego rozejrzał się. Przy krawędzi wieży znalazł dziwny przedmiot – zbite z dębowych desek podłużne pudło długości sążnia. Na jego dnie zobaczył płaskorzeźbę, przedstawiającą symboliczny rysunek człowieka, z kreskami zamiast rąk i nóg.

– Co to za trumna? – zapytał.

– A nie, nie – Zatrato zachichotał nerwowo. – To moje łoże. Uwielbiam zasypiać, patrząc na gwiazdy. Do tego jest tu świeże powietrze, nie to, co ta duchota w komnatach.

– Masz dziwne poczucie wygody – mruknął Drego. – A ten twój pan?

– Czarodziej Zoran.

– Właśnie on. To jego wieża?

– A nie, nie, wieża jest prastara, nikt tak naprawdę nie wie, skąd się wzięła. Jedni mówią, że to wielki Tyrocco zawezwał był…

– Co jest na dole? – zapytał Drego, patrząc na umieszczoną w posadzce żelazną kratę. – Może tam jest portal?

– Nic dobrego nie ma na dole, panie – odparł stwór. – Upiory, ot co. Krwiożercze i złe. Biada temu, kto stanie z nimi oko w oko.

– Cóż za upiory?

– Duchy morderców, panie. Skazanych na wieczne potępienie, wieczne istnienie w podziemiach tejże wieży, której jestem nadzorcą z łaski miłościwego pana…

Drego machnął ręką.

Czy rzeczywiście ojciec go oszukał i nie było żadnego portalu? A może to przez brak medalionu, może kiedy się go nie posiada portal jest niewidoczny, tak samo jak wcześniej sama wieża? Że też stary oszust nie zdążył powiedzieć nic więcej, nim Zorka przeszyła go bełtem.

Wyczuł na sobie wzrok. Obejrzał się.

Stwór przypatrywał mu się z zainteresowaniem. Pod spojrzeniem rycerza uśmiechnął się zakłopotany i opuścił wzrok.

– Jeśli wolno coś zauważyć, panie… – powiedział, patrząc pod nogi i wyłamując palce.

– No? – Drego przyklęknął. Na jednej z kamiennych płyt wyrzeźbiony był symbol półksiężyca i siedmioramiennej gwiazdy. Identyczny, jak na medalionie.

– Obawiam się, że twój czas okaże się zmarnowany. Nic mi bowiem nie wiadomo o żadnym portalu i…

– Obawiam się, że łżesz jak pies – powiedział rycerz.

Stwór wyszczerzył wielkie oczy.

– P… P… Panie – wyjąkał. – Przysięgam na uszy mojego dziadka. Nie wiem, kto udzielił ci takich informacji, ale najwyraźniej raczył cię okłamać.

Powietrze zgęstniało nagle, stało się ciężkie i kleiste jak wosk. Trudno było oddychać. Wieża zadrżała, zawibrowała, najpierw ledwie zauważalnie, potem coraz mocniej.

– Co się dzieje? – zawołał Drego. Złapał stwora za sierść na piersi i uniósł w górę. Zatrato dotykał posadzki tylko czubkami włochatych stóp. – Coś ty zrobił?

– N… Nic, jaśnie panie – wyjąkał Zatrato. – Ktoś wchodzi do wieży. Czy może to twoi towarzysze?

Drego skrzywił się. Puścił stwora.

Zatrato zgiął się w pół, dysząc ciężko. Odgarnął z czoła kosmyk popielatej sierści.

– Powiedzmy – wycedził Drego.

Zorka musiała znaleźć medalion i zrozumieć jak działa. Wcześniej nie sądził, by odważyła się skoczyć do głębokiej rozpadliny tylko po to, żeby złapać zbiega, ale widać nie docenił jej ślepego posłuszeństwa rozkazom.

– Słuchaj, Zatrato – powiedział. – Idą tu źli ludzie. Muszę się ukryć. I zaklinam cię, nie mów im gdzie jestem. Nie ufam ci ani krzynę, ale nie mam wyjścia. Jeśli mnie wydasz, pożałujesz.

– Co to, to nie. – Zatrato mocno pokręcił głową. – A ukryć się najlepiej będzie pod tą kratą. Jest tam komnata. Ja natomiast powiem, że nigdy nikogo tu nie było.

– Zatrato.

– Tak, panie?

– Dzięki ci.

Stwór skłonił się nisko.

Drego uniósł kratę. Ustąpiła z głośnym skrzypnięciem, a potem zamknęła się za nim z hukiem, gdy schodził po wąskich, kamiennych schodach.

W komnacie poniżej tarasu panowała ciemność, poza snopem światła wpadającym przez kratę w suficie. Pod ścianami Drego dostrzegł połyskujące metalowe pręty. I nic ponadto.

Wieża zawibrowała mocniej, ściany zadrżały, spomiędzy kamiennych bloków posypał się pył. Powietrze zgęstniało tak bardzo, że każdy oddech przypominał wciąganie do płuc gęstej oliwy.

Drego poczuł, że się dusi.

Nagle rozległ się huk, niby grzmot pioruna. Powietrze w jednej chwili wróciło do swojej zwyczajnej rześkości.

Ze szczytu wieży dobiegł głos. Należał do Zatrato.

– Powitać, powitać, szlachetną panią. O! I szlachetnych panów także witam!

– Kim jesteś? – spytała Zorka.

– Zatrato, do usług.

– Co to za miejsce?

– Wieża Dystansowa, oczywiście.

– Czy widziałeś tu…

– Tam, na dole, pod kratą. Szybko, co by wam nie uciekł! – zawołał Zatrato.

 

6

Nad wejściem do komnaty ukazały się trzy głowy. Łysy wąsacz miał błoto na czole i wokół ust, na prawym policzku szerokie obtarcie, ale spojrzenie wciąż spokojnie. Drugi zabójca pozbył się kolczego kaptura. Był to młodzieniec o kędzierzawych włosach i okrągłej twarzy.

Wokół złamanego nosa Zorki widniała plama krwi. Srebrny medalion wisiał jej na szyi.

Między nimi pojawił się Zatrato.

– O, tak się to otwiera, moi państwo, w ten sposób. Bardzo łatwo, bardzo łatwo – tłumaczył zabójcom, unosząc kratę.

Drego zaklął i rzucił się do ucieczki.

Ale w komnacie było ciemno choć oko wykol. Rycerz dopadł ściany. Szukał jakiegokolwiek wyjścia, wnęki, czy choćby dziury w kamiennych blokach.

Zaskrzypiała unoszona krata.

Jest! Drewniane coś zbite z desek, może drzwi, może nie, nieważne.

W ustach sucho, serce wali jak oszalałe. Kopniak z całej siły.

Deski zatrzeszczały, jedna pękła z hukiem, tumany kurzu wzbiły się w powietrze. Wciąż za ciasno, żeby przejść. Za nim na schodach kroki, lekkie, zwinne, zabójcze.

Kopnął znowu, kolejna deska w drzazgi. Jeszcze raz, i jeszcze.

– Cóż za ironia losu. – Usłyszał głos Zorki.

Jeszcze tylko dwie deski, stare, spróchniałe, na pewno słabe.

– W zamian za zdradę otrzymałeś medalion, przy pomocy którego chciałeś teraz uciec – powiedziała zabójczyni.

Obejrzał się. Zobaczył trzy czarne kształty w ciemności. Okrążali go.

– Doprawdy, twój intelekt zadziwia mnie, Drego.

Zatupały buty, tnąc powietrze zajęczała klinga.

Drego z całej siły uderzył barkiem w deski.

Drewno pękło, rozsypało się, a on wpadł w ciasny, ciemny, mokry korytarz, biegnący stromym skosem w dół. Przekoziołkował na kamiennej powierzchni, szczątki desek wpiły mu się w żebra. Obrócił się na plecy i sunął w dół, coraz głębiej i głębiej.

U szczytu korytarza pojawiła się głowa Zorki. Zabójczyni była gotowa skoczyć za nim.

– Nieee! – dobiegł z góry krzyk Zatrato. – Tam nie lza, tam upiory! Ale on już stamtąd nie wyjdzie, co to, to nie.

Po chwili korytarz zakręcił ostro i od tej pory wił się spiralnie, zapewne wzdłuż ścian wieży, a później Drego całkowicie stracił wyczucie kierunku. Na szczęście podłoże było gładkie i mokre, inaczej doszczętnie zdarłoby mu skórę z pleców.

Nie wiedział jak długo spada ani w jakim kierunku. Lodowata woda pod plecami przemoczyła całkiem jego ubranie i trząsł się jak w febrze, dygotał i szczękał zębami. Woda kapała też z góry, z czarnego stropu wielkimi, zimnymi kroplami.

Korytarz skończył się nagle. Drego wypadł wprost na boleśnie twardą posadzkę.

 

7

Zawrócić nie mógł. Nigdy nie dałby rady wspiąć się stromym, śliskim korytarzem, zresztą na górze czekali na niego zabójcy. Pozostawało znaleźć inne wyjście.

Wstał, skrzywił się z bólu, zaklął. Plecy miał obtarte do krwi. Wciąż dygotał, mokry i zziębnięty do szpiku kości.

Znalazł się w komnacie oświetlonej zielonymi ogniami, które płonęły na grubych kamiennych słupach, biegnących rzędami wzdłuż obu ścian. Ostatnie były tak daleko, że zdawały się maleńkie jak płomyki świec.

W podłodze zaś, błyszczące odbitym zielonym światłem, znajdowały się prostokątne kratownice zbudowane z grubych żelaznych prętów. Musiało być ich tu kilkanaście, zajmowały całą widoczną powierzchnię komnaty.

Pod najbliższą kratą ktoś szeptał. Rytmiczny potok słów brzmiał jak modlitwa. Spod następnej dobiegały jęki, od których włosy stawały dęba. Gdzieś dalej rozlegało się głośne zawodzenie kilku kobiet. Jakiś starzec to śmiał się opętańczo, to śpiewał na całe gardło głosem małego dziecka. Z jeszcze innego miejsca dobiegało głuche dudnienie i krzyki bólu, zupełnie jakby ktoś walił głową o ścianę.

Drego przeszył dreszcz, ale rycerz szedł naprzód. Musiał iść naprzód.

Gdy zbliżył się do pierwszej kraty, zobaczył pod nią ludzi. Wychudłe postacie w podartych łachmanach, o twarzach nienaturalnie bladych, które w świetle pochodni zdawały się zielonkawe. Oczy miały wpadnięte, zgaszone, ziejące czarną pustką.

Drego wzdrygnął się. Spojrzał na wyjście z korytarza, którym tu wpadł. Nie, nie mógł zawrócić. Jedyna droga, która dawała jakiekolwiek szanse biegła naprzód. Szedł dalej.

Niektóre postacie patrzyły na niego jak zahipnotyzowane, pustymi oczami, nigdy nie mrugając, a z ich wysuszonych spojówek wyciekał śluz. Inne leżały skulone w swoich celach. Wyły przy tym, jęczały, a niektóre odgłosy podobniejsze były do ryków rannych zwierząt niż dźwięków wydawanych przez ludzi, mimo że istoty owe bez wątpienia ludźmi były. Wychudzonymi, o twarzach bez wyrazu i zgaszonych oczach, bladymi i wyglądającymi jak trupy, które z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wciąż żyły, a jednak ludźmi.

Wystawione przez kraty ręce, kościste i drżące, próbowały pochwycić stopy rycerza. Odtrącił kilka z nich, ale w końcu jedna złapała wyjątkowo mocno. Młoda kobieta o włosach sklejonych błotem aż podskoczyła, by dosięgnąć jego nogi, a potem zawisła przy kracie, trzymając Drego za kostkę obiema rękami.

– Kochasz ją! – zawołała i roześmiała się upiornie. – Kochasz! Ale ja nie oddam cię rywalce, odgryzę ci wszystkie palce!

Drego szarpnął się, wyrwał nogę z uchwytu. Przez nagły ruch stracił równowagę, przewrócił się i upadł na kolejną kratę. Gruchnął głową o żelazne pręty.

Po drugiej stronie kraty, cal od jego nosa, ukazała się nagle blada twarz. Tkwiące w niej oczy nie były czarne. Oczu nie było w ogóle. W twarzy ziały puste oczodoły, niezagojone i zaropiałe. Pod nimi krzywe, żółte zęby wyszczerzone w uśmiechu. Owionął go smród zgnilizny.

– Do mnie chodź! Do mnie! – zawołał człowiek spod kraty. – Jesteś mój! Zostań ze mną!

Drego zerwał się. Stopa wpadła mu między pręty. Potknął się, runął jak długi, znów przygrzmocił o zimną żelazną kratę.

Ale tym razem krata pod jego ciężarem wyleciała z kamiennych uchwytów i z hukiem runęła w dół.

Łomotnął o kamienne podłoże, aż zadzwoniło mu w uszach. Jęknął. W nozdrza od razu wdarł się dławiący smród zwłok.

– Czy przyszedłeś mnie zabić?

Stała pośrodku celi, spowita zielonym blaskiem pochodni, wysoka i szczupła. Brudne włosy opadały jej na ramiona. Smukła twarz o delikatnych rysach była blada, jak u innych więźniów, ale oczy miały w sobie jakąś ledwie tlącą się iskierkę życia. Kiedyś, zanim zamknięto ją w brudnym, ciemnym więzieniu, musiała być piękna.

Drego otworzył szeroko oczy, cofnął się. Sięgnął po miecz, ale pochwa była pusta. Broń zabrała Zorka.

Rycerz parsknął gorzkim śmiechem. Usiadł na kamiennej podłodze, z plecami opartymi o ścianę. Spuścił głowę.

– Jeżeli przyszedłeś mnie zabić – powiedziała cicho dziewczyna – to proszę, nie rób tego. Jeszcze nie teraz. Ja jeszcze nie chcę.

– Nie. – Pokręcił głową. – Nie przyszedłem cię zabić. Ale słyszałem, że jesteś upiorem, więc zapewne ty chcesz zabić mnie.

– A jednak nie uciekasz – powiedziała.

– Niby dokąd? – żachnął się. – Zresztą mam dość uciekania. Straciłem wszystko, skończyły mi się możliwości. Równie dobrze mogę tu z tobą posiedzieć. – Przyjrzał się jej. – Nie jesteś taka jak…

– Jak oni.

– Jak oni.

Ledwie dostrzegalnie pokręciła głową.

– Nie jestem upiorem. Oni też nie. Pewnie Zatrato tak ci powiedział, ale on kłamie – powiedziała. – Jesteśmy ludźmi, wszyscy. Uwięził nas tutaj.

Drego rozejrzał się po celi.

Wpadało tu nikłe zielone światło z pochodni na kamiennych słupach. Po lewej leżał mężczyzna skulony w kłębek. Po prawej siedział kolejny, brodaty, oparty plecami o ścianę. Głowa opadła mu na piersi, krew skleiła brodę i włosy. Ciemna plama zaschłej krwi znajdowała się też na ścianie za jego potylicą.

– Dlaczego Zatrato was uwięził? – zapytał Drego.

Patrzyła na niego długo.

– Potrzebował naszego życia, energii, uczuć. Naszych dusz. Czemu tak patrzysz? Nie rozumiesz. Ja też na początku nie rozumiałam. Wyssał dusze ze wszystkich, pozostawił nas pustymi skorupami, które nie czują niczego. Żyjemy, ale tak, jakbyśmy byli umarli.

Usiadła pod ścianą, spuściła głowę. Gdzieś w pobliżu rozległ się gardłowy krzyk i szalony śmiech. Ktoś zawył jak wilk.

– Wszystko po to – powiedziała – by uruchomić portal.

Drego uniósł wzrok.

– Jest tutaj portal? Gdzie?

– Cała wieża jest portalem – odpowiedziała. – Tak mówił Zatrato. Na samym szczycie ma przyrząd do wysysania dusz. Każdy z nas przez niego przeszedł. Na dnie wyrzeźbiono symbol…

– Człowieka.

Spojrzała pytająco.

– Widziałem go – odparł Drego – ale nie wiedziałem co oznacza.

– Dlaczego pytasz o portal?

– Chcą mnie zabić. Portal to jedyna droga ucieczki.

Pokiwała głową.

– Zatrato będzie chciał cię usunąć.

– Co ty nie powiesz.

– Przygotowuje portal do jakiejś wielkiej wyprawy. Przeszkadzasz mu.

– Gdzie chce się udać?

Pokręciła głową.

– Nigdzie – powiedziała. – On chce sprowadzić kogoś tutaj. Czasem, gdy jest pijany, schodzi do lochów i chełpi się swoimi planami. Myśli, że nikt z nas i tak go nie rozumie. Mówił coś o wielkiej armii z zaświatów i zemście na tych, którzy go skrzywdzili.

Drego skrzywił się.

– Mniemam, że nie da się stąd uciec – powiedział. – Inaczej już byście to zrobili.

Dziewczyna zwiesiła głowę, popatrzyła pod nogi.

Więzień w sąsiedniej celi parskał jak koń.

– Jak masz na imię? – zapytał rycerz.

Uniosła wzrok, uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie.

– Nemere.

– Drego. Więc wszyscy tutaj…

– Są ludźmi pozbawionymi życia. Żyjemy, ale tak, jakbyśmy byli umarli.

Nie chciał zadawać tego pytania. Nie chciał usłyszeć odpowiedzi. Ale musiał wiedzieć.

– Czy cierpicie? – zapytał.

Kiwnęła głową.

– Tak. I nie. Nie czujemy niczego. Ni radości, ni smutku, bólu ni rozkoszy. A to jest gorsze od cierpienia, jest nie do wytrzymania. Niektórzy postradali zmysły. Wielu odebrało sobie życie własnymi rękami. Ten tutaj – wskazała mężczyznę siedzącego przy ścianie, z rozbitą potylicą – to Agost. Tego drugiego nie znam. Był młody, chyba nie miał jeszcze dwudziestu lat.

– Jak umarł?

– Z pragnienia. Pewnego dnia po prostu przestał pić. Bardzo trudno jest się tutaj zabić. Jedni uderzają głowami w ściany, inni rozdzierają swoje szaty, robią z nich liny i wieszają się na prętach krat. Ale to wymaga żelaznej woli. Nie każdy ją posiada. Wielu też zwyczajnie brakuje sił, by odebrać sobie życie. Tkwimy tu więc, żywi, ale nie żyjący.

– A ty? Nie próbowałaś?

Pokręciła głową.

– Nie – powiedziała cicho. – Jeszcze nie. Wiesz… Zatrato obiecał nam coś. Nie wszyscy mu uwierzyli, ale ja tak. Chcę wierzyć. Muszę wierzyć. Obiecał, że kiedy już uruchomi portal, odda mi moją energię. Jeśli będę mu posłuszna. Może to głupie, nie wiem, ale…

Bo wiesz, ze mną chyba nie udało mu się tak do końca. Ja wciąż coś czuję, niewiele, ale jednak. To moje błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Przekleństwo, bo wciąż tęsknię. Za ciepłem słońca na twarzy, za dotykiem mojego mężczyzny, za tym, co czuję gdy jestem blisko niego. Ma na imię Ranko. Mieliśmy wziąć ślub. Tego dnia pożarliśmy się o jakąś głupotę. Trzasnęłam drzwiami, wskoczyłam na konia i pogalopowałam w lasy. I… On tam był.

– Zatrato?

– Zatrato.

– Porwał cię?

– Uratował. Nie wiedziałam, kiedy zrobiło się ciemno. Obskoczyły mnie wilki, cała wataha. Byłam sama, bez broni, daleko od domu. On je przepędził, wyczarował jakiś piorun. Wszystkie uciekły z podkulonymi ogonami. Potem zaprosił mnie do wieży, bo zapadła już noc i niebezpiecznie byłoby wracać samej… Myślisz, że jestem głupia. Masz rację, nie powinnam mu ufać. Ale wydawał się taki dobroduszny.

Objęła kolana ramionami, wsparła o nie głowę. Z sąsiednich cel dobiegały jęki. Ktoś śpiewał wynaturzonym głosem. Ktoś śmiał się opętańczo.

– Mój kochany – westchnęła. – On wciąż mnie szuka. Wiem to. Jestem pewna, że przeczesuje bagna, w końcu na pewno mnie odnajdzie. Ale jeśli Zatrato nie odda mi duszy, to i tak nic z tego. I tak niczego nie poczuję.

Drego wstał i zbliżył się do Nemere. Przykucnął przed nią.

– Spójrz na mnie – powiedział.

Podniosła wzrok, pusty, bezdenny. We łzach, które zebrały się w kącikach jej oczu, połyskiwały zielone płomienie pochodni.

Drego ujął jej dłonie, ścisnął.

– Zatrato cię okłamuje – powiedział wolno. – Nie odda ci energii. Kamie przy każdej okazji, sama wiesz to najlepiej.

Spuściła wzrok.

Ujął jej policzki w dłonie, delikatnie, tak czule, jak tylko potrafił. Uniósł je, by znów patrzyła mu w oczy.

Oczy miała ciemne i puste, tląca się w nich iskierka życia zgasła. Gdzieś w oddali więzień podziemnego lochu wył nieludzko i krzyczał, że w jego celi są węże.

– Ja… – zająknęła się Nemere. – Ja znalazłam wyjście. Wiem, jak uciec. Nie chciałam tego robić, żeby go nie rozgniewać. Nie stracić szansy.

Nagle usłyszeli głos Zatrato. Głos silny, władczy, doniosły, w niczym nie przypominający przepraszającego tonu, którym posługiwał się wcześniej.

– Ezrete! – wołał. – Ezrete! Abidere!

Wokół zatrzeszczało, metal zaskrzypiał o metal, gdy kraty zamykające kamienne cele zaczęły się unosić. Krzyki i jęki dobiegające z więzień przybrały na sile, stały się szalone, dzikie, upiorne. Wybuchły śmiechy, gardłowe i ponure. Cała komnata rozbrzmiała echem opętańczych głosów.

– Co się dzieje? – zapytał Drego, przekrzykując hałas.

– Zatrato wypuszcza więźniów.

– Po co?

Wzruszyła ramionami.

– Zwykle wykorzystuje ich do łapania nowych ofiar. Są mu posłuszni, bo obiecuje im odzyskanie energii. Nie wiem, po co robi to teraz.

Drego przeszył dreszcz.

– Ja wiem po co – powiedział. – Prowadź do wyjścia, szybko!

 

8

Nemere podeszła do ciała młodzieńca, który zmarł z pragnienia. Złapała go za strzępy koszuli i odciągnęła od ściany, stękając przy tym i dysząc.

Pod podartą koszulą więźnia widoczny był wydęty brzuch. Człowiek ten miał twarz suchą i wychudłą, górne zęby wyszczerzone w upiornym uśmiechu. Gałki oczne zapadły się głęboko.

Drego złapał go za zimną rękę i pomógł dziewczynie odciągnąć zwłoki pod przeciwległą ścianę, gdzie spoczęły obok człowieka imieniem Agosto z rozbitą potylicą.

W miejscu, gdzie przedtem leżał młodzieniec znajdowało się pęknięcie między ścianą a podłogą, tak wąskie, że ledwie mógłby się przez nie przecisnąć szczupły człowiek. Widocznie pod celą znajdowała się pusta przestrzeń. Obluzowane, podmywane wodą kamienie w końcu zawaliły się.

Drego spojrzał na Nemere. Uniósł brwi.

– Już raz tędy poszłam – wyjaśniła – ale zawróciłam w ostatniej chwili. Nie chciałam…

– Rozgniewać go.

Kiwnęła głową.

– Jesteś pewna, że chcesz iść?

Długo patrzyła w czarną czeluść.

Drego odpiął pas z pochwą od miecza i cisnął w kąt. Wyciągnął ramiona w górę, by zmniejszyć swój obwód i wskoczył w otwór.

Szło gładko do momentu, kiedy jego barki zaklinowały się w szczelinie. Bolało jak diabli. Skały wrzynały się w pachy, ściskały mięśnie, zdzierały skórę z ramion.

– Niech to – mruknął. – Musisz mi pomóc.

– Pomóc? Jak? – Jej głos drżał.

– Stań mi na barkach.

Postawiła stopy po obu stronach jego szyi. Splotła dłonie z jego dłońmi, żeby utrzymać równowagę.

– Dobrze – powiedział. – Teraz podskocz.

– Oszalałeś.

– Podskocz.

– Wyłamię ci barki.

– Podskocz!

Podskoczyła.

Ciężar jej ciała wbił go niżej, skóra na ramionach pękła, kości niemalże wyskoczyły ze stawów.

Jęknął przez zaciśnięte zęby, z oczu pociekły mu łzy. Uniósł głowę i spojrzał na Nemere. Uśmiechnął się szeroko.

– Dobra dziewczynka – powiedział. – Jeszcze raz.

Pokręciła głową. A potem zaparła się, ścisnęła jego dłonie i podskoczyła znowu.

Drego wrzasnął z bólu. Poczuł, że posuwa się w dół.

Potem była ciemność, lecz tylko na mgnienie oka. I był chłodny pęd powietrza, kiedy spadali w czeluść.

Drego wylądował po kolana w lodowatej wodzie. Nemere wsunęła się za nim. Drobna i szczupła, nie miała trudności z przeciśnięciem się przez szczelinę. Spadła na niego, stracił równowagę i oboje runęli w mętną toń.

Podniósł się, przemoczony od stóp do głowy. Ubranie kleiło się do ciała. Odgarnął z czoła mokre włosy i pomógł Nemere wstać. Drżała z zimna, zresztą tak samo jak on. Dłonie miała lodowate.

Panowała tu całkowita ciemność. Powietrze było ciężkie i zatęchłe. Stopami wyczuli wąskie schody, prowadzące w górę.

– Jak twoje barki? – zapytała Nemere.

– Będę żył.

– Cieszę się. Chodźmy.

Ruszyli po schodach i opuścili zalaną wodą komnatę. Stopnie były nierówne, pokryte błotnistą mazią. Nemere co rusz potykała się, a od upadku za każdym razem ratował ją pewny chwyt Drego.

Droga prowadziła wciąż spiralnie w górę.

Po dłuższym czasie schody nagle skończyły się. Drego wyczuł przed sobą drzwi, grube i drewniane.

– Za tymi drzwiami jest sala, która znajduje się bezpośrednio pod szczytem wieży – szepnęła Nemere.

Drego kiwnął głową.

– Byłem tam.

– Co zamierzasz?

– Jeszcze nie wiem. Nie mam zbyt wielkiego wyboru.

– Zabijesz go?

Przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał za nimi głosy, szepczące żywo.

– Jest tylko jeden sposób, by się tam dostać.

– Pytałam, czy go zabijesz.

– Nie wiem. Zapewne.

Cofnął się o krok i z całej siły kopnął w drzwi, mierząc w miejsce, gdzie powinien znajdować się zamek lub klamka.

Deski zadudniły, zatrzęsły się. Kurz i pył naleciał do oczu, zakręcił się w nozdrzach. Po trzecim kopniaku drzwi otworzyły się na oścież.

Promienie słońca wpadające przez kratę zmieniły kierunek. Z białych stały się ciemnozłote. Widać słońce chyliło się już ku zachodowi.

Przy ścianach komnaty stały klatki zbudowane z grubych stalowych prętów. Ciemności panujące w pomieszczeniu nie pozwalały zobaczyć, czy coś lub ktoś jest w nich zamknięty.

Doskonale widoczny w świetle słońca był natomiast stos trupów leżących na środku sali, obok schodów prowadzących do zamykającej wyjście kraty. Leżeli na nim więźniowie Zatrato, tak kobiety, jak i mężczyźni. Martwi, teraz nie tylko duszą, ale i ciałem. Z szerokich ran ciętych sączyła się ciemnoczerwona krew, barwiąc szarobure strzępy ubrań. Gdzieś obok stosu odturlała się głowa z czarną zmierzwioną brodą. Leżąca na szczycie góry trupów jasnowłosa kobieta z rozrąbanym gardłem zdawała się szklistymi oczami patrzeć wprost na Drego, a promienie słońca błyszczały w jej nieruchomym oku.

Rycerz spojrzał na Nemere. Zacisnęła powieki, zagryzła wargi. Oddychała płytko i szybko.

– Myliłam się co do ciebie.

Drego obejrzał się. Kobiecy głos dochodził z jednej z klatek. Podszedł bliżej.

Zorka stała tam z krzywym uśmiechem na ustach. Pięści zaciskała na prętach.

– Myliłam się co do ciebie – powtórzyła. – Jednak jesteś naiwny.

– Co tu się stało?

– A jak myślisz? Tanio skóry nie sprzedaliśmy. Ale przemogli nas. Za dużo ich. Czekamy na nasz los. A ty zaraz będziesz czekał z nami.

Drego obejrzał się. W drugiej klatce siedział młody zabójca. Miał podbite oko i głęboko podrapane policzki.

– A gdzie ten łysy z wąsami? – zapytał Drego.

– Vuk. To coś zaraz wyssie z niego duszę. A potem z nas. Radzę ci zabić tę dziewuszkę szybko. Natychmiast. Choć nie wiem, czy i tak nie jest za późno.

– O czym ty bre…

– Przepraszam – powiedziała nagle Nemere.

Stała na schodach, dokładnie pod kratą. Otulona ciepłymi promieniami słońca wyglądała jak eteryczny przybysz z innego świata, takiego, gdzie nie ma zdrad, mordu i krwi.

– Przepraszam, ale Ranko… Ranko mnie kocha – powiedziała. – A ja tak bardzo chciałabym jeszcze raz poczuć dotyk jego dłoni, ciepło słońca na twarzy, jeszcze choć raz, tylko raz! To moja jedyna szansa. Przepraszam.

Drego skoczył ku niej, rozumiejąc, że jest już za późno.

– Jest tutaaaaj! Tutaaaaj! Zatrato, tutaaaj! – wrzasnęła Nemere.

Zazgrzytała otwierana krata. Do komnaty zajrzała włochata głowa z błyszczącymi oczami. Wąskie usta wykrzywiły się w uśmiechu. Na szyi stwora wisiał srebrny medalion.

Obok Zatrato w otworze pojawiło się kilkanaście twarzy bladych jak płótno, o pustych, zgaszonych oczach.

Nemere zamknęła oczy, spuściła głowę.

Drego wstrzymał ręce wyciągnięte ku jej szyi.

Obdarte postacie wynędzniałych więźniów ruszyły po schodach do komnaty.

– Brać go! – wrzasnął Zatrato potężnym głosem. – Kto się najlepiej spisze, dziś odzyska duszę!

Otoczyli Drego półokręgiem. Za plecami miał ścianę, wszystkie drogi ucieczki odcięte.

– Nie zabijaj nas – powiedziała stojąca w pierwszym rzędzie więźniów siwa staruszka. – Nie walcz. I tak nie pokonasz wszystkich, a my tylko chcemy żyć.

Inni pokiwali smętnie głowami.

– Nie będę – powiedział rycerz. – Nie będę.

Kilkadziesiąt ramion wyciągnęło się po niego.

Rozłożył ręce i poddał się, a oni unieśli go wysoko, ponad swoje głowy i ponieśli do klatki. Otworzyli drzwi i delikatnie, łagodnie posadzili go na podłodze. Żelazne pręty wpijały się w ciało. Zatrzasnęli drzwi. Z tłumu wyszła Nemere, z wielkim żelaznym kluczem w dłoni.

Drego próbował złapać jej wzrok, ale ona patrzyła pod nogi.

Przekręciła klucz w zamku, odwróciła się szybko i wyszła schodami wraz z resztą więźniów.

 

9

Z góry, z tarasu, dobiegł zgiełk kotłowaniny. Krzyki, przekleństwa, groźby. Huknęło upadające ciało, ktoś zawył z bólu, chrupnęła łamana kość.

– Vuk… – jęknęła Zorka. – Zaraz będzie po nim.

Powietrze rozdarł przeraźliwy skowyt, przeciągły, nieludzki, od którego włosy jeżyły się na głowie, a ciało przeszywał dreszcz.

– Ty włochaty sukinsynu! – wrzasnęła Zorka. – Zabiję cię, wypruję ci flaki, słyszysz?

Krzyk Vuka przeszedł w jęk, jęk zamienił w łkanie. Twardy zabójca płakał jeszcze, kiedy na schodach znów pojawił się poczet bladych ludzi w łachmanach.

Podeszli do klatki, w której zamknięty był drugi z zabójców.

– Pero! – szepnęła Zorka, zaciskając dłonie na prętach. – Pero, nie… Zostawcie go, proszę, zostawcie go!

Jeden z więźniów, młody, zgarbiony, o obwisłych policzkach spojrzał na nią obojętnie.

– Musimy – powiedział.

Otworzyli klatkę. Pero nie bronił się. Spuścił głowę, a dwóch mężczyzn wzięło go pod ręce i wyprowadziło z klatki. Reszta więźniów otoczyła ich szczelnym kordonem.

Zorka gorączkowo rozglądała się po klatce. Nie znalazłszy niczego, co mogłoby jej pomóc, zaczęła wściekle kopać żelazne pręty. Potem złapała je dłońmi, szarpała i trzęsła, drąc się wniebogłosy z bezsilności i rozpaczy.

Kiedy grupa więźniów znikała w otworze prowadzącym na taras, odłączyła się od nich jedna postać, czarnowłosa, drobna kobieta.

Nemere zbliżyła się do klatek. Spróbowała się uśmiechnąć, ale udał jej się tylko krzywy grymas.

Zorka warknęła. Nie mogąc kopnąć Nemere kopnęła klatkę, aż zatrzęsły się pręty.

– Dziwko… – wycedziła.

– Czy wiesz – czarnowłosa zwróciła się do niej – że on wrócił tu dla ciebie?

Zorka spojrzała na Drego samymi oczami, nie odwracając głowy.

– Łżesz.

– Pognał tu, zaryzykował, kiedy dowiedział się, że Zatrato chce cię pojmać. Dlatego mi zaufał. Teraz to wiem. Dopiero teraz.

Zorka patrzyła na nią z pogardą.

– Widzę, co jest między wami – ciągnęła Nemere. – Widzę, jak na ciebie patrzy. Jak ty patrzysz na niego. Ja nie czuję już nic poza tęsknotą, ale im mniej czuję, tym więcej dostrzegam. Każde spojrzenie, każdy grymas. Najmniejsze drżenie głosu nie ujdzie moim uszom.

– Nemere. – Drego zbliżył się do prętów klatki. – Ten człowiek, tam na górze, nie został jeszcze przeklęty, wciąż posiada duszę. Możesz go uratować. Nie musi stać się taki jak wy.

Dziewczyna spuściła wzrok, pokręciła głową.

– Nie potrafię. Jestem zbyt słaba. Zatrato jest moją jedyną nadzieją. Nie chcę tak żyć. Nie potrafię tak żyć. Przepraszam.

– Na nic mi twoje przeprosiny! – wrzasnął Drego. – Zrozum, do jasnej cholery! Zatrato kłamie. Jak możesz tego nie widzieć? Czy komuś kiedykolwiek oddał energię? Czy zlitował się choć raz? Ilu jeszcze będzie przez niego cierpieć? Ile dusz potrzebuje?

– Nie wiem – odparła Nemere, nie patrząc rycerzowi w oczy. – Ale w portalu… W portalu już coś widać, coś tam jest. Czeka.

– Nie chcę nawet myśleć co. Cały kraj może czekać zagłada. Nemere.

Uniosła wzrok.

– Trzymaj. – Drego wyjął schowany pod koszulą sztylet i dał go dziewczynie. – Zaufam ci jeszcze raz. Może jestem głupi, pewnie tak, ale wierzę, że masz w sobie dobro. Zrób, co uważasz za słuszne. Możesz przejść pomiędzy więźniami, Zatrato nie będzie cię podejrzewał.

– Nie będzie. – Pokręciła głową. – Zwłaszcza, że jest… Zajęty.

Wzięła puginał i położyła go sobie na obu dłoniach. Długa, obosieczna klinga lśniła złotym światłem zachodzącego słońca.

– Jeśli to zrobię – powiedziała cicho Nemere – będę przeklęta na zawsze. Pozostanę w nieistnieniu. Żyjąca, ale umarła. Nigdy już nie poczuję, że kogoś kocham, ani że ktoś kocha mnie. Ale wy… Wy macie jeszcze szansę. Nie zmarnujcie jej. Zrobię to dla was. Oddam moją miłość za waszą.

Schowała sztylet pod brudną suknię, ostrożnie, jakby był ze szkła. Odwróciła się i wyszła schodami na taras, a złote promienie słońca znów upodobniły ją do istoty z innego świata.

Po chwili Drego i Zorka usłyszeli przeciągły wrzask, który pod koniec przeszedł w gruby ryk. Głos należał do Zatrato. Po nim rozległy się krzyki ludzi, zawodzenia, kilka osób zaniosło się znowu opętańczym śmiechem.

Błysnęło, jakby uderzył ognisty piorun, a wieżą wstrząsnął przeciągły grzmot, aż pył posypał się ze ścian. Huk był tak głośny, że zdawał się wbijać przez uszy wprost do mózgu.

Po schodach zbiegła Nemere. Jej szare łachmany przecinały bordowe pasma krwi. W ręce trzymała sztylet, a ciemnoczerwone krople kapały ze sztychu.

Puginał z brzękiem upadł na posadzkę.

– Nemere! – zawołał Drego.

Podniosła na niego wzrok.

– Zatrato – wyszeptała.

– Co Zatrato?

 

10

– Zatrato wpadł do tej drewnianej skrzyni. Na szyi miał medalion. Wszystko wybuchło – powiedziała Nemere.

– Uwolnij nas.

Dziewczyna podbiegła do klatki. Trzęsącymi się, czerwonymi od krwi dłońmi otworzyła klatkę rycerza i Zorki.

Wszyscy troje wbiegli na schody, wyjrzeli przez otwór.

Kamienną posadzkę tarasu usiały kawałki ciał rozerwanych wybuchem. Dwa kroki od Drego leżał łeb Zatrato, dymiący, z opaloną na czarno sierścią i wielkim błyszczącym okiem. Tylko jednym, bo w miejsce drugiego wbił się szary odłamek skały. Cały taras pokrywały skupiska płomieni, jak gdyby rozlano na nim płonącą oliwę.

Towarzysze Zorki, Vuk i Pero, leżeli przy krawędzi. Długie wąsy Vuka zostały spalone, a z jego prawej ręki pozostał krwawiący kikut. Pierś miał przebitą ostrym kawałem drewna. Pero leżał na wznak, z rozrzuconymi ramionami i głową spaloną do połowy. Obaj nie poruszali się.

Kilkunastu więźniów wciąż snuło się po tarasie. Zawodzili głośno, śpiewali, płakali. Niektórzy skakali z wieży, płonąc jak pochodnie. Wielu błąkało się od krawędzi do krawędzi lub siadało bezradnie na posadzce, podczas gdy ich ciała pożerał ogień.

Drego złapał Nemere za ramiona.

– Jak stąd uciec? – krzyknął.

– Nie wiem…

– Przypomnij sobie, do diabła! – Drego potrząsnął nią. – Zatrato nic nie mówił? Przecież wiesz o nim tak wiele.

– Kiedyś śmiał się, że… Że stąd nie można uciec, chyba, że skacząc w dół, na bagna. Ale nie wiem, czy…

Drego zaklął.

Mury wieży zadrżały. Kamienne płyty tarasu wzniosły się i opadły jak morska fala. Z rozdzierającym łoskotem łamały się i kruszyły, a potem spadały na dół, w czeluść, a w ich miejscach ziały czarne dziury. Wieża dygotała w posadach, wibrowała i pękała wśród huku i grzmotu.

Drego złapał Nemere i Zorkę za ręce, mocno.

– Idziemy! – krzyknął.

– Ale…

– Idziemy! – warknął i pociągnął kobiety za sobą.

Wbiegli na taras, omijając ziejące w posadzce czarne dziury.

– Skaczcie! Skaczcie z wieży! – Drego wrzasnął do więźniów.

Płonący jak pochodnia młody chłopak przyglądał się biernie jak ogień trawi jego ręce.

Drego kopnął go w klatkę piersiową i zepchnął z wieży. Więzień poszybował w dół w kłębowisku buzujących płomieni.

– To jedyna droga! – krzyczał Drego. – Uciekajcie, skaczcie!

Zorka i Nemere wyrywały się, ale Drego ścisnął ich dłonie mocno, z całej siły. Pociągnął kobiety za sobą, zaczął biec, rozpędził się, dopadł krawędzi tarasu.

Z wysokości zobaczył maleńkie korony drzew. Rozległe bagnisko zdawało się być wielkości kałuży. Wśród zieleni srebrno skrzyła się rzeka, do złudzenia wąska jak strumyk, w rzeczywistości szeroka na dwadzieścia sążni.

Pociągnął obie kobiety za sobą. Słyszał, jak krzyczą, piszczą ze strachu, wyrywają się, jak próbują go powstrzymać, rozpaczliwie zapierając się nogami. Nie słuchał. Ścisnął ich dłonie jeszcze mocniej.

I skoczył.

 

11

Wpadli prosto w bagno. Nie, nie wpadli. Po prostu nagle znaleźli się po pas w gęstej brei, pokrytej zieloną rzęsą.

Dopłynęli do brzegu i położyli się na mokrej trawie.

Wieża zniknęła. Nad lasami widać było tylko błękitne niebo upstrzone kilkoma pierzastymi obłokami.

Gdzieś wokół nich, pomiędzy drzewami, przemykały postacie w podartych łachmanach. Dawni więźniowie oddalali się w sobie tylko znanych kierunkach, jedni poszukując ratunku, inni – poszukując śmierci. Większość miała osmalone twarze i sczerniałe, wciąż dymiące ubrania.

Nemere leżała na ziemi długo, patrzyła w niebo i oddychała głęboko, pełną piersią. Potem podniosła się i stanęła nad Drego.

– Dziękuję ci – powiedziała. – I przeklinam cię.

Odwróciła się i odeszła szybko.

– Poczekaj! – Zerwał się z ziemi. – Są czarnoksiężnicy. Zielarze, kapłani. Ktoś na pewno ci pomoże.

Zatrzymała się na moment, ale nie obejrzała. Po chwili poszła dalej i znikła w leśnej gęstwinie.

 

12

Kiedy Drego patrzył na Zorkę, wciąż leżącą na mokrej trawie z przymkniętymi oczami, wiedział, że to pytanie musi paść.

– Czy to prawda? – zapytał.

– Co?

– To, co powiedziała Nemere.

Wstała. Podeszła blisko, spojrzała na niego oczami koloru niezapominajek. Wokół złamanego nosa widoczne były już tylko nikłe, zaschłe smużki krwi.

– Że się kochamy? – powiedziała. – Że jesteśmy jak dwa gołąbeczki, które nie mogą wyfrunąć ze swoich klatek i połączyć się w spełnieniu? Co za różnica, czy tak jest, czy nie? Oboje jesteśmy zbyt spaczeni, żeby kochać. Dobrze o tym wiesz.

– Niby dlaczego?

Zorka odwróciła się, popatrzyła na las, na skośne promienie słońca przebijające się przez listowie, na falujące na wietrze oczerety. Zasłuchała się w szum brzozowych gałęzi.

– Kochałam w życiu tylko jednego mężczyznę – powiedziała, nie patrząc na Drego. – Mojego ojca. Chcesz wiedzieć, jak to się skończyło? Zabiłam go. Zamordowałam. Musiałam dźgać siedemnaście razy, rozumiesz? Siedemnaście! – parsknęła. – Nie miałam jeszcze wprawy. Ciało zaciągnęłam do rzeki. Był strasznie ciężki, nie zdawałam sobie sprawy ile ważą zwłoki. Byłam młoda i głupia, myślałam, że pójdzie na dno. Gdzie tam. Unosił się na wodzie jak pieprzony korab. Ale nikt niczego nie zauważył, nikt go nie znalazł.

Umilkła. W oczeretach zaświergotał ptak.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego to zrobiłam? – Zorka znów spojrzała na rycerza. – Mam gdzieś czy chcesz, czy nie. I tak ci powiem.

– Powiedz.

– Zrobiłam to po tym, jak mnie zgwałcił. Siedemnasty raz. Siedemnaście gwałtów, siedemnaście ciosów. Symbol, nie powiesz, że nie. A wiesz, dlaczego mi się udało? Dlaczego dał się podejść jak dziecko? Bo on tak naprawdę bardzo mnie kochał. Tak. Dokładnie tak. Kochał mnie. Tylko nie radził sobie z tym, co zżerało go od środka. Zazwyczaj, prawie zawsze, był dla mnie miły. Kochany. Kochał mnie, a ja kochałam jego. I nienawidziłam jednocześnie. Zabrał mnie wtedy nad rzekę, na spacer. Pokazywał mi ptaki, mówił jak się nazywają. Objaśniał jak szukać tropów zwierzyny. Puszczaliśmy kaczki na wodzie. Od ostatniego gwałtu minęło już kilka miesięcy i myślał, że zapomniałam. Że mu wybaczyłam. Nie wybaczyłam.

Łzy pociekły jej po policzkach. Odwróciła głowę.

Drego wciąż patrzył na nią. Milczał.

Otarła mokre oczy, zmieszała się, spuściła głowę, jakby wstydziła się płaczu. Popatrzyła na rycerza zaczerwienionymi oczami.

– Woda w rzece pieniła się na różowo, bo jego ciało zaczepiło się o kamienie. Znalazłam między drzewami długi drąg i próbowałam go popchnąć, ale drąg złamał się. Wpadłam do wody. W końcu odczepiłam jego ciało rękami. On… On wtedy jeszcze żył, rozumiesz? Patrzył na mnie. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust buchała krew. Krztusił się nią. Wiem to. Wiem, że żył. Odczepiłam go i popłynął w dół rzeki.

Otarła łzy wierzchem dłoni. A potem jej twarz znów przybrała swój zwyczajny wyraz niczym niezmąconej obojętności.

– Nie potrafię kochać. Miłość, nienawiść, wszystko mi się pomieszało. I ty nie potrafisz także. Twoją matkę zamordowali buntownicy. Ojca zabiłam ja, własnymi rękami. Nie bredź, że po tym wciąż jeszcze możesz coś do mnie czuć. Jesteś tak samo spaczony jak ja. Za to ja, w przeciwieństwie do ciebie, jestem wierna. Potrafię wykonywać rozkazy. Dlatego nigdy nie przestanę cię ścigać, aż do twojej śmierci. Albo mojej. Na co czekasz, masz chyba jeszcze ten sztylet? Wiem, że bardzo chcesz żyć. Teraz masz szansę. Zabij mnie, bo inaczej ja zabiję ciebie.

Drego uśmiechnął się.

– Sztylet został w wieży – powiedział.

Zorka zmarszczyła brwi. Uniosła ręce do walki.

Zaatakowała szybko jak żmija, pięścią w podbródek. Od razu poprawiła w wątrobę.

Drego dostał pierwszy cios, aż pociemniało mu w oczach. Ale drugą rękę przechwycił i wykręcił, aż zabójczyni syknęła z bólu. Znalazł się za jej plecami i wsunął przedramię pod szyję.

Wierzgnęła, próbując się wydostać. Uderzyła łokciem w tył, trzasnęła go piętą w stopę.

Stęknął z bólu, zagryzł zęby, ale chwytu nie rozluźnił. Mocniej zacisnął przedramię wokół jej szyi, przytknął głowę do potylicy, żeby nie mogła się uwolnić.

Przestała się bronić po kilku chwilach, jej ręce opadły bezwładnie.

– Śpij, kochanie – szepnął Drego i pocałował Zorkę w policzek, kiedy tracąc przytomność osuwała się w jego ramiona.

 

13

Szpalerem jasnozielonych olch, które wytyczały gościniec, szedł włóczęga, skryty pod płaszczem brązowym od błota. Na głowę naciągnął głęboki kaptur.

Osobliwy był to jednak widok, gdyż człowiek ten poruszał się krokiem sprężystym, nie zaś powłócząc nogami, jak na głodnego biedaka przystało. Sylwetkę miał dumnie wyprostowaną, czoło uniesione wysoko; rzekłbyś – książę udzielny przechadza się po swoich włościach, nie dziad proszalny kawałka chleba wypatruje.

Włóczęga taszczył na ramieniu podłużny tobół, długości niemal sążnia, owinięty szmatami i powiązany liną. Ażeby rzecz jeszcze dziwniejszą uczynić, ów pakunek co raz to wierzgał i podrygiwał, aż włóczęga musiał dobrze go trzymać, i to obu rękoma.

Idąc, mijał spowite mgłą lasy, skrzące się od rosy łąki i pastwiska, śpiące jeszcze wioski i skrzypiące wiatraki. Wiało.

Wiało i robiło się jasno. Niebo było jeszcze ciemnoszare, ale gdzieś tam na horyzoncie już, już przebijały się białe promienie słońca.

Włoczęga naraz przystanął, odszedł na skraj drogi. Ostrożnie ułożył pakunek pod rozłożystą olchą. A gdy odwiązał jedną z lin i zdjął jedną z brudnych szmat okazało się, że to wcale nie pakunek, nie jedzenie, nie chrust ani towar na sprzedaż.

Była to niewiasta, wcale urodziwa, acz wściekła jak osa, a oczy jej miotały skry. Krzyczeć jednak nie mogła, a tylko dyszała głośno przez nos, bo w jej ustach tkwił knebel, zwinięty kawałek lnu wciśnięty niemal do gardła.

Włóczęga wyjął go, a niewiasta od razu zaklęła głośno i splunęła mu pod nogi.

Człowiek, który ją niósł zdjął kaptur. Kruczoczarne włosy miał mokre i potargane, na twarzy gęsty zarost ubrudzony błotem.

– Świta – powiedział Drego i uśmiechnął się szeroko, szczerząc białe zęby. – Znajdą cię. Duży ruch na tym gościńcu. Mrozu nie ma, nie zamarzniesz.

Ukląkł przy niej i pocałował ją w usta, lekko, ledwie muskając wargi. Nie broniła się, nie odwróciła głowy. Przymknęła oczy.

Wstał.

– Mylisz się – powiedział. – Z nas dwojga tylko ty jesteś zbyt spaczona, żeby kochać.

– Wiesz, że zawsze będę cię ścigać – odparła.

– Wiem.

Odwrócił się i odszedł, a nad nim wiatr szumiał w gałęziach olch.

 

Koniec

Komentarze

Tytuł mnie kupił. Myślę sobie: przygoda! Płaszcz i szpada, konne pościgi, zwroty akcji, będzie super.

Nie powiem, żebym się zawiódł pod tym względem, natomiast całe opowiadanie jest kawalkadą popkulturowych klisz, a fabuła najeżona jest wygodnymi dla autora zbiegami okoliczności.

Tekst nie jest na tyle prześmiewczy, by uchodzić za satyrę, a jako łotrzykowska opowieść przygodowa przegrywa przez nadmuchany i mało wiarygodny romans głównych bohaterów.

Na plus jest wartka akcja, dobry, gładki język i rzetelna próba rozwinięcia bohaterów: Drego dostał jakiś rozwój osobowościowy, wyciągnął jakieś wnioski, czegoś się nauczył (nawet, jeśli ostateczna “przemiana” wypadła dość drętwo).

Pierwsza scena!

Nie chciałem wklejać całej, ale mój komentarz jest taki: Salamandra zachowuje się jak bohaterka filmu porno albo mokry sen licealisty. Reakcje na pyszałkowatość bohatera wydają mi się mało adekwatne, a przeskoki nastrojów dziewczyny – nienaturalne. Ale pierwsze zdanie jest mocne i zahacza.

– Naprawdę musisz brać zapłatę od własnego ojca?

Ta kwestia dialogowa jest niezręcznie ekspozycyjna. Można byłoby sformułować ją bardziej elegancko i naturalnie.

Stała za nim Zorka, trzymając kuszę. W świetle księżyca krople rosy błyszczały na jej nagim ciele.

– Pozwól mi wyjaśnić – powiedział Drego. – To mój ojciec. Nie mogłem pozwolić, żebyś go zabiła.

– Za zdradę króla zostajesz skazany na śmierć – odparła.

Naprawdę to go najbardziej obchodzi w tej sytuacji? Tłumaczenie się przed morderczynią ojca, czemu chciał go ratować? Straszny frajer.

Na szczęście Zorka miała tylko jeden bełt.

Serio?… How convenient…

Nosił bury płaszcz, dobrze upaprany błotem

Na pewno “dobrze” to dobry przymiotnik w tym zdaniu?

Rycerz poczuł piekący ból uda, gdy grot rozciął mu skórę.

To by może nawet umknęło mojej uwadze, gdyby nie ogromne zagęszczenie klisz w całym tekście.

Klinga zazgrzytała o kolczy kołnierz

Co to jest? Masz na myśli część kolczego kaptura?

Drugi zabójca dopadł Drego w kilku skokach konia.

Wiadomo, że zabójcymuszą atakować bohatera pojedynczo. Zobowiązuje ich do tego etyka zawodowa. W przeciwnym razie stracą licencję.

– Bredzisz – powiedziała. – Zwłaszcza, że, koniec końców, okazałeś się zadufanym w sobie narcyzem, egoistą i zdrajcą. Co dostałeś od ojca? Niezawodny afrodyzjak, po którym każda padnie ci do stóp? Mapę do skarbu? A może przepis na powiększenie…

– Przestań. – Skrzywił się. – W żadnej z tych kwestii nie potrzebuję pomocy, o czym sama doskonale wiesz.

Cringe

Złapała go za uzbrojoną rękę i uderzyła barkiem, całym ciężarem ciała, jednocześnie wkładając nogę w zgięcie kolana.

O, dobre obalenie.

Tracił świadomość. Sznur wrzynał się w szyję głębiej i głębiej.

– Kocham cię – wykrztusił.

Serio?… To zadziałało? Zakochała sie po dwóch dniach baraszkowania z obcym gościem? True master of cocksmanship. I pogłębia wrażenie, że ta bohaterka to mokry sen nastolatka.

– Witam, witam – powtórzył stwór, kłaniając się jeszcze niżej. – Cóż sprowadza cię do Wieży Dystansowej, panie?

– Co mnie sprowadza? – Drego powiedział sam do siebie, rozglądając się wkoło.

To śmieszne :)

Kamie przy każdej okazji, sama wiesz to najlepiej.

Literówka.

– Widzę, co jest między wami – ciągnęła Nemere. – Widzę, jak na ciebie patrzy. Jak ty patrzysz na niego. Ja nie czuję już nic poza tęsknotą, ale im mniej czuję, tym więcej dostrzegam. Każde spojrzenie, każdy grymas. Najmniejsze drżenie głosu nie ujdzie moim uszom.

Cringe

– Że się kochamy? – powiedziała. – Że jesteśmy jak dwa gołąbeczki, które nie mogą wyfrunąć ze swoich klatek i połączyć się w spełnieniu? Co za różnica, czy tak jest, czy nie? Oboje jesteśmy zbyt spaczeni, żeby kochać. Dobrze o tym wiesz.

Cringe…

– Nie potrafię kochać. Miłość, nienawiść, wszystko mi się pomieszało. I ty nie potrafisz także. Twoją matkę zamordowali buntownicy. Ojca zabiłam ja, własnymi rękami. Nie bredź, że po tym wciąż jeszcze możesz coś do mnie czuć. Jesteś tak samo spaczony jak ja. Za to ja, w przeciwieństwie do ciebie, jestem wierna. Potrafię wykonywać rozkazy. Dlatego nigdy nie przestanę cię ścigać, aż do twojej śmierci. Albo mojej. Na co czekasz, masz chyba jeszcze ten sztylet? Wiem, że bardzo chcesz żyć. Teraz masz szansę. Zabij mnie, bo inaczej ja zabiję ciebie.

Cringe -.-

Także… Fabuła w moich oczach jest drętwa, a relacja między bohaterami – nienaturalna.

Natomiast duży plus za nadanie tekstowi przemyślanej struktury i w ogóle ugryzienie takiej relacji, z której coś wynika w finale.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Dzięki za wizytę i uwagi, muszę się zwłaszcza przyjrzeć szczęśliwym zbiegom okoliczności. ;)

 

Reakcje na pyszałkowatość bohatera wydają mi się mało adekwatne, a przeskoki nastrojów dziewczyny – nienaturalne.

To nie miał być przeskok nastroju, tylko element erotycznego droczenia się.

 

Rycerz poczuł piekący ból uda, gdy grot rozciął mu skórę.

Bełt trafił go słabo, bo koń wierzgnął. A przynajmniej o to mi chodziło.

 

 

Na szczęście Zorka miała tylko jeden bełt.

Serio?… How convenient…

Ja wiem, czy convenient… Była naga, nie miałaby ich gdzie trzymać.

 

Złapała go za uzbrojoną rękę i uderzyła barkiem, całym ciężarem ciała, jednocześnie wkładając nogę w zgięcie kolana.

O, dobre obalenie.

Dobre, bo działa. :)

Serio?… To zadziałało? Zakochała sie po dwóch dniach baraszkowania z obcym gościem? True master of cocksmanship. I pogłębia wrażenie, że ta bohaterka to mokry sen nastolatka.

Nie zakochała się, co zresztą wynika z dalszej treści. Po prostu jego słowa zaskoczyły ją i na moment straciła koncentrację.

 

Klinga zazgrzytała o kolczy kołnierz

Co to jest? Masz na myśli część kolczego kaptura?

EDIT: link nie działa. Ale chodziło mi o dolną część kolczego kaptura, która opada na barki, tutaj występującą samodzielnie, bez części górnej chroniącej głowę.

 

Dzięki za uwagi, przemyślę je. Cieszę się, że chociaż częściowo na plus.

 

 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Ja wiem, czy convenient… Była naga, nie miałaby ich gdzie trzymać.

To że pobiegła śledzić go naga i, popatrz pan, nie miała gdzie trzymać bełtów, i nie miała się czasu ubrać, składa się na wrażenie, że ta postać jest przeerotyzowana, jak bohaterka pornola.

“Ojej, panie hydrauliku, nie miałam czasu się ubrać, ups, wylała mi się woda na cycki, jaka jestem niezgrabna.”

Od pierwszej sceny w łóżku postać robi takie właśnie wrażenie.

No nie wiem, zobaczymy co powiedzą inni czytelnicy.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Taka przygodówka. Zapewnia zwroty akcji, ale nic ponadto.

Mnie sceny łóżkowe nie ruszają, a sceny walki nudzą, więc widzę tu spory potencjał do cięć. Ziew.

Zgadzam się z Wisielcem, że ten związek erotyczny bohaterów czasem wydaje się naciągany. Albo zbyt mocno próbujesz nim grać.

Niekiedy przecinkologia Ci kuleje.

Czarny koń chrapał ciężko, rozpaczliwie, a piana płatami schodziła mu z boków. Po nadpęcia brodził w wodzie przykrytej zieloną rzęsą.

Otarł twarz, poklepał konia po szyi.

Co jest podmiotem w ostatnim zdaniu i dlaczego koń?

Babska logika rządzi!

wisielec –cóż, no, zobaczym ;)

 

Finkla – Dzięki za klika!

Związek – Chyba jedno i drugie, teraz wydaje mi się, że próbowałem go umieścić w zbyt krótkim przedziale czasowym i dlatego tak wyszło.

Nie powiem, kto jest podmiotem, bo byłby spoiler (hue, hue). A dlaczego – bo wyszedłem z założenia, że podmiot wynika z kontekstu, że koń ani twarzy nie otrze, ani konia nie poklepie. Choć fakt, że może to zgrzytać przy czytaniu.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Szybko zawiązałeś akcję i od razu wytyczyłeś ścieżki bohaterów. Czytało się nawet nieźle, bo wszyscy należycie wywiązali się przewidzianych dla nich ról i tylko znużyła mnie zbyt, moim zdaniem, rozwlekła część poświęcona błąkaniu się Drego w czeluściach wieży.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Łożko było mięk­kie, cie­płe i pach­nia­ło miętą. –> Literówka.

 

W cie­niu kap­tu­ra bły­snę­ły w uśmie­chu białe zęby. –> W cieniu raczej trudno błysnąć.

 

Wsu­nął rękę pod połę płasz­cza. –> Raczej: Wsu­nął rękę za pazuchę/ w zanadrze płasz­cza.

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

pazucha/ zanadrze daw. «miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi»

 

Drego wziął wi­sio­rek w ręce… –> Zbędne dopowiedzenie. Czy było możliwe, by Drego wziął wisiorek inaczej, nie w ręce?

 

Po­sadz­kę zbu­do­wa­no z wiel­kich ka­mien­nych płyt. –> Raczej: Po­sadz­kę wykonano/ ułożono z wiel­kich ka­mien­nych płyt.

 

Drego całej siły ude­rzył bar­kiem w deski. –> Drego z całej siły ude­rzył bar­kiem w deski.

 

szcząt­ki desek wpiły mu się w żebra. –> Czy szczątki desek wpiły się w kości?

 

Ob­ró­cił się plecy i sunął w dół… –> Ob­ró­cił się na plecy i sunął w dół

 

Ostat­nie były tak da­le­ko, że zda­wa­ły się ma­leń­kie jak pło­my­ki za­pa­łek. –> W tym świecie wiedziano, co to zapałki?

 

Mu­sia­ło być ich tu kil­ka­na­ście, zaj­mo­wa­ły całą wi­docz­ną po­wierzch­nię kom­na­ty, –> Na końcu zdania, zamiast przecinka, powinna być kropka.

 

Wy­chu­dłe po­sta­cie w po­dar­tych łach­ma­nach, o twa­rzach nie­na­tu­ral­nie bla­dych, które w świe­tle po­chod­ni zda­wa­ły się zie­lon­ka­we. Oczy mieli wpad­nię­te… –> Piszesz o postaciach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: Oczy miały wpad­nię­te…

 

Ala tym razem krata pod jego cię­ża­rem… –> Literówka.

 

Wy­so­ka, szczu­pła, fi­li­gra­no­wa. –> Nie wydaje mi się, aby o wysokiej osobie można powiedzieć, że jest filigranowa.

Za SJP PWN: filigranowy «drobny, delikatny»

 

Smu­kła twarz o de­li­kat­nych ry­sach… –> Pociągła twarz o de­li­kat­nych ry­sach

 

Ry­cerz park­snął gorz­kim śmie­chem. –> Literówka.

 

Po lewej leżał męż­czy­zna sku­lo­ny w po­zy­cji em­brio­nal­nej. –> Czy w czasach opowiadania znano to pojęcie?

Proponuję: Po lewej leżał męż­czy­zna sku­lo­ny w kłębek.

 

Po pra­wej sie­dział ko­lej­ny, bro­da­ty, opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę. Głowa opa­dła mu na pier­si, krew skle­iła brodę i włosy. Ciem­na plama za­schłej krwi znaj­do­wa­ła się też na ścia­nie za jego po­ty­li­cą. –> Powtórzenia.

 

Kurzpył na­le­ciał do oczu… –> Kurzpył to synonimy.

 

Mar­twi, teraz nie tylko w duszy, ale i w ciele. –> Co to znaczy być martwym w ciele?

Proponuję: Mar­twi, teraz nie tylko duszą, ale i ciałem.

 

a oni unie­śli go wy­so­ko, ponad swoje głowy i po­nie­śli do klat­ki. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Cała kraj może cze­kać za­gła­da. –> Literówka.

 

ła­ma­ły się i kru­szy­ły, a potem spa­da­ły na dół… –> Masło maślane. Czy mogły spadać w górę?

 

wi­bro­wa­ła i pę­ka­ła wśród hukugrzmo­tu. –> Hukgrzmot to synonimy.

 

skrzy­ła się rzeka, do złu­dze­nia wąska jak stru­myk… –> A może: …skrzy­ła się rzeka, złu­dnie wąska jak stru­myk

 

błę­kit­ne niebo upstrzo­ne kil­ko­ma pie­rza­sty­mi ob­ło­ka­mi. –> Kilka obłoków nie pstrzy nieba.

Proponuje: …błękitne niebo z kilkoma pierzastymi obłokami.

Za SJP PWN: upstrzyć 1. pot. «pokryć powierzchnię czegoś plamkami w innym kolorze niż tło» 2. pot. «o owadach: poplamić powierzchnię czegoś odchodami w postaci czarnych kropek» 3. pot. «wpleść do czegoś zbyt dużo niepotrzebnych lub błędnych elementów»

 

uśmiech­nął się sze­ro­ko, szcze­rząc białe zeby. –> Literówka.

 

Z nas dwoje tylko ty je­steś zbyt spa­czo­na, żeby ko­chać. –> Z nas dwojga tylko ty je­steś zbyt spa­czo­na, żeby ko­chać.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg – Dzięki za poprawki, niestety już nie wprowadzę, bo termin minął, ale dziękuję. :)

Cieszę się, że nawet nieźle. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Bardzo proszę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kłamie przy każdej okazji, sama wiesz to najlepiej.

– Zwłaszcza, że jest… Zajęty.

Tu powinna być duża litera?

– Statrato nic nie mówił?

Wcześniej nazywał się Zatrato, chyba że umknął mi jakiś bohater.

– Z nas dwoje tylko ty jesteś zbyt spaczona, żeby kochać.

Z nas dwojga.

Wybacz, Autorze, ale chyba nie zrozumiałam, o czym jest to opowiadanie. Czekałam, aż bohater dotrze do portalu i zacznie się ta “właściwa” akcja, nie wiem, przejdzie przez niego i wydarzy się coś niezwykłego. I tak jakoś pozostałam z poczuciem rozczarowania/niedosytu :(

Przynoszę radość :)

Ale dopiszę jeszcze tylko, że sam pomysł z niewidzialną (czasami) wieżą i portalem fajny :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za wizytę i łapankę. :) Niestety już nie poprawię, bo termin minął. 

 

No szkoda, cieszę się, że przeczytałaś i że są chociaż jakieś tam plusy. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytałem.

Oj, czyżby maszyna losująca się Darconowi popsuła?

Babska logika rządzi!

Nie. :)

Wszystkie opka przeczytane, a numerki spisane na kartkę. :) Nie ma co dłużej niepotrzebnie odciągać uwagi.

E, ktoś był blisko rozgryzienia szyfru ;>

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Coś w tym jest, mój szyfr nie do rozgryzienia zasiał we mnie wątpliwości. :)

Człowiek, który musiał umrzeć zamilkł. Wybałuszył oczy. Z kącika ust pociekła mu strużka krwi, spłynęła w dół, rysując czerwoną kreskę na szyi. Jak kłoda runął na wznak, głowa mlasnęła o mokrą trawę. Spomiędzy jego łopatek sterczał bełt z białymi piórami.

Skoro runął na wznak to bełt nie powinien sterczeć z piersi? I na pewno głowa mlasnęła? Nie chodziło przypadkiem o plasnęła?

 

Na szczęście Zorka miała tylko jeden bełt. Na szczęście pobiegła po swoich. I po ubranie. To dało mu czas na zdobycie wierzchowca.

 

Kiepska z niej zabójczyni…

 

a na nim dryblas, całkiem łysy, z długimi wąsami opadającymi wokół ust.

A można być łysym niecałkiem?, wąsy też raczej opadają tylko wokół ust.

 

Pierwszy wychynął z przodu, spomiędzy drzew i zarośli, przecinając rycerzowi drogę.

Drugi nadjechał z tyłu. Drego usłyszał syk miecza dobywanego z pochwy.

Drugi zabójca dopadł Drego w kilku skokach konia.

Najpierw wynika z tekstu, że dogoniło go dwóch zabójców, ale walka toczy się tak, jakby każdy zabójca czekał grzecznie na swoją kolej. Drugi atakuje bohatera dopiero, kiedy pierwszy już został zabity…

 

Wieża nadal górowała nad lasem. Z tej odległości rycerz widział już spojenia kamiennych bloków. W murze, przy samej ziemi, ział czarny otwór o kształcie zaokrąglonego u góry prostokąta.

To, że wieża górowała nad lasem sugeruje, że jej podstawa znajduje się między drzewami, a potem jest info o tym, że widział otwór przy samej ziemi. Choć może to tylko moje wrażenie. Ale jeśli rzeczywiście podstawa znajduje się powyżej linii lasu to dotarcie do wieży raczej powinno zająć bohaterowi więcej czasu.

 

Stanął dęba, a potem zwalił się w przód, uginając przednie nogi. Drego wyskoczył z siodła, upadł, przekoziołkował.

Akrobatyka w wykonaniu i konia i jeźdza ;-)

 

W jednej chwili, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, znalazła się za nim, obejmując udami biodra.

Docisnęła głowę do jego potylicy, żeby nie zostawić mu żadnego miejsca na ruch, nie dać szansy.

Najpierw siedziała na nim okrakiem, dusząc go, a zaraz potem on leżał na niej? I to oboje na plecach?

 

Później doczytam i dokomentuję :-)

It's ok not to.

Dzięki za komentarz i uwagi!

Człowiek, który musiał umrzeć zamilkł. Wybałuszył oczy. Z kącika ust pociekła mu strużka krwi, spłynęła w dół, rysując czerwoną kreskę na szyi. Jak kłoda runął na wznak, głowa mlasnęła o mokrą trawę. Spomiędzy jego łopatek sterczał bełt z białymi piórami.

Skoro runął na wznak to bełt nie powinien sterczeć z piersi? I na pewno głowa mlasnęła? Nie chodziło przypadkiem o plasnęła?

Mlasnęła właśnie, bo spadła na mokrą trawę.

 

Na szczęście Zorka miała tylko jeden bełt. Na szczęście pobiegła po swoich. I po ubranie. To dało mu czas na zdobycie wierzchowca.

 

Kiepska z niej zabójczyni…

Bo pobiegła za nim ad hoc, nie miała czasu na przygotowanie się.

 

Najpierw wynika z tekstu, że dogoniło go dwóch zabójców, ale walka toczy się tak, jakby każdy zabójca czekał grzecznie na swoją kolej. Drugi atakuje bohatera dopiero, kiedy pierwszy już został zabity…

Bo wbrew pozorom trudno jest atakować kogoś we dwóch naraz. Często atakujący bardziej przeszkadzają sobie niż pomagają. A co dopiero konno. :)

 

Wieża nadal górowała nad lasem. Z tej odległości rycerz widział już spojenia kamiennych bloków. W murze, przy samej ziemi, ział czarny otwór o kształcie zaokrąglonego u góry prostokąta.

To, że wieża górowała nad lasem sugeruje, że jej podstawa znajduje się między drzewami, a potem jest info o tym, że widział otwór przy samej ziemi. Choć może to tylko moje wrażenie. Ale jeśli rzeczywiście podstawa znajduje się powyżej linii lasu to dotarcie do wieży raczej powinno zająć bohaterowi więcej czasu.

Przyznam, że nie rozumiem problemu. :) Wieża górowała nad lasem, w sensie była widoczna nad nim, a wejście do niej znajdowało się przy samej ziemi, czyli między drzewami. 

 

 

Stanął dęba, a potem zwalił się w przód, uginając przednie nogi. Drego wyskoczył z siodła, upadł, przekoziołkował.

Akrobatyka w wykonaniu i konia i jeźdza ;-)

Czemu zaraz akrobatyka? Normalne zachowanie przy takich siłach działających na jednego i na drugiego. :)

 

Najpierw siedziała na nim okrakiem, dusząc go, a zaraz potem on leżał na niej? I to oboje na plecach?

Wręcz przeciwnie. On leżał na brzuchu, a ona siedziała na nim i dusiła go.

 

 

 

 

 

 

 

 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Bo pobiegła za nim ad hoc, nie miała czasu na przygotowanie się.

Czyli mając czas na przygotowanie miała tylko dwa bełty? :P

Poza tym wciągnięcie spodni i koszuli to tak z pół minuty trwa. Odniosłam wrażenie, że laska była goła, bo miała być goła…

Wręcz przeciwnie. On leżał na brzuchu, a ona siedziała na nim i dusiła go.

Aaa, w ten sposób…

 

Z wejściem do wieży wydawało mi się, że akcja ma miejsce, kiedy jest raczej ciemno i powinno być słabo widoczne, ale teraz zerknęłam w tekst i nie wiem, skąd mi się to wzięło.

 

Stwór wyszczerzył wielkie oczy.

Chyba wybałuszył?

 

Pierś miał przebitą ostrym kawałem drewna. Pero leżał na wznak, z rozrzuconymi ramionami i głową spaloną do połowy. Obaj nie poruszali się.

Tu i jeszcze w paru miejscach dajesz czytelnikowi zbędną informację. Tak jakbyś chciał aż za bardzo wytłumaczyć/ pokazać pewne sceny.

 

Pierwsza scena – mam odczucia podobne do Wisielca; miałam wrażenie, że czytam jakiegoś harlequina… W ogóle postać Zorki jest dla mnie najsłabszym elementem tekstu; ani jej działania, ani kwestie dialogowe nie wypadły zbyt przekonujaco; psychologia postaci też się za bardzo nie klei.

Zabrakło mi też uzasadnienia dla całej tej historii; dlaczego Drego jest zdrajcą? dlaczego musiał zabić własnego ojca; co do tego ma król? Rzucasz czytelnikowi skrawki informacji, ale przez to, że jest ich tak mało, miałam wrażenie, że po prostu potrzebowałeś pretekstu do zawiązania akcji.

I właściwie do momentu wskoczenia bohatera do wieży niezbyt mi się podobało. Potem zrobiło się ciekawiej; fajna konwersacja Drego ze stworem i jego zachowanie i “zdrada” przybysza; postać dziewczyny w lochach, jej motywacja i to, że nie jest postacią jednoznaczną. A potem przy klatkach u szczytu wieży znowu robi się harlequinowo :-/

Nie do końca rozumiem też właściwie dlaczego już po całej akcji Zorka zwierza się ze swojej życiowej tragedii Drego. Tak trochę deus ex…

Opisy walk – trochę mało czytelne jak dla mnie; dajesz dużo szczegółów, ale czasami zamiast pomóc, utrudniały mi wyobrażenie sobie konkretnej sceny.

Podsumowując, środek mi się podobał, początek i koniec nie. Cały tekst też skojarzył mi się z grami typu Baldur’s Gate, a motyw wieży i mokradeł z Diablo ;-)

It's ok not to.

Dzięki za uwagi. :) Coś mi ten tekst nie wyszedł i chciałem dojść dlaczego, więc przydadzą się. :)

 

Zabrakło mi też uzasadnienia dla całej tej historii; dlaczego Drego jest zdrajcą? dlaczego musiał zabić własnego ojca; co do tego ma król?

Jest zdrajcą dlatego, że próbował wywieść w pole zabójców, którzy mieli zabić jego ojca. On nie miał nikogo zabijać, tylko im pomóc. A król po prostu wydaje rozkazy. :)

 

Cały tekst też skojarzył mi się z grami typu Baldur’s Gate, a motyw wieży i mokradeł z Diablo ;-)

Baldura prawie nie znam, ale do Diablo pozostał mi sentyment. ;)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Rozrywkowa fantasy, w której pocieszny stworek okazuje się bezlitosnym potworem, bohaterowie iście łotrzykowskiej konwencji walczą przez trzy strony zbyt serio i to jakby według wskazówek Liechtenauera, a miłość łącząca główne postaci okazuje się niemożliwa, ponieważ piękna niewiasta była wielokrotnie gwałcona przez ojca…

Co próbuję powiedzieć? Próbuje powiedzieć, że opowiadanie rozpada się na kilka części. I nie tylko fabularnie. Rozpada się na części napisane w innej konwencji, w innym gatunku nawet. Raz ma być zabawnie i lekko, za chwilę całkiem serio i makabrycznie. Jest nawet molestowanie przez ojca. (A ten dosyć popularny na portalu motyw zawsze mnie irytuje. Czy za każdym razem, gdy postać kobieca w opowiadaniu ma jakieś dramatyczne przeżycia z dzieciństwa, musi to być molestujący ojciec?)

Tekst zaczyna się od nieco przesadzonej (i niestety lekko kiczowatej) erotyki i przez chwilę mamy mix fantasy dla dorosłych i fantasy przygodowej. Swoją drogą w ramach nauki jak dobrze opisać protagonistę w łóżku z piękną niewiastą już na początku opowieści polecam pierwszy tom cyklu Boże Monarchie Paula Kearneya ("Wyprawa Hawkwooda").

Potem jest akcja i mordobicie, następnie pojawia się wspomniany pocieszny stworek i robi się fantasy dla młodszej młodzieży. Za chwilę jednak jest bardzo ponuro i trochę strasznie i makabrycznie, a następnie mamy akcję przerwaną dramatyczną i traumatyczną historią Zorki. A potem niemal humorystyczny finał.

Podobnie jest z fabułą. Wstęp zapowiada jakąś przygodę z portalem z pościgiem w tle. Z motywem zemsty za śmierć ojca lub trudnej miłości bohaterów stojących po dwóch walczących stronach. Potem robi się opowieść o wieży złego maga i jego ofiarach. Miłość wraca, ale jakby nieśmiało i bez ikry.

W punkcie kulminacyjnym tej poszatkowanej historii protagonista siedzi w klatce i nie bierze udziału w decydującym starciu z głównym złym. Robi to za niego ktoś inny. Zamiast zgodnie z prawami dzieła literackiego naparzać się z Zatrato (nazwanym raz niespodziewanie Statrato w zdaniu: Statrato nic nie mówił? Przecież wiesz o nim tak wiele.), Drego naparza się z Zorką. Widać i autora ciągnie do romansu. ;)Potem znów wracamy do przygodowej konwencji i fantasy awanturniczej .

 

Niestety nie wszystkie elementy tej opowieści pasują do siebie i nie wszystkie komponują się w przemyślaną i zwartą całość. Troszkę to wygląda jakby autor miotał się między gatunkami lub posklejał opowiadanie z fragmentów, które znalazł w szufladzie. Szczególnie widoczne jest to w scenach walki, które wyglądają jak doczepione z innego tekstu. Akcja staje, zmienia się styl i język i robi się bardzo poważne, bardzo "męskie" i dokładnie opisane mordobicie z użyciem broni białej. Opisane w nieco przerysowanym stylu Sapkowskiego. Z pewną manierą stylistyczną. Jakby cedzone przez zęby i zazwyczaj podane w jednostajnym rytmie, krótkimi frazami przedzielonymi przecinkami (a czasem kropkami).

Przykłady:

Drego kopnął konia piętami. Mocno. Za mocno. Kary zarżał dziko, stanął dęba.

Zabójca odrzucił kuszę, dobył miecza, złożył się do pchnięcia.

Raniony wierzchowiec stanął dęba, zarżał, opadł na przednie nogi.

Łysy wyleciał z siodła, runął w błoto, na plecy.

Za nim na schodach kroki, lekkie, zwinne, zabójcze.

Czasami autor przy tym przesadza i robi się śmiertelnie poważnie i efekciarsko:

Drego zdążył zauważyć, że twarz zabójcy wciąż jest spokojna, całkowicie, zupełnie, nieludzko.

 

Cofnęła się, wciąż patrząc beznamiętnie oczami koloru niezapominajek. Na jej zaciśniętych szczękach drgały mięśnie.

Całość napisana jest nierówno, ale nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu. Ja wiem, że El Lobo potrafi pisać i wydaje mi się, że lubi takie bardziej "męskie" fantasy (vide "Inny sposób"). Ale w tym tekście zabrakło pewnej konsekwencji. Bohaterowie walą się po ryjach przepisowo, ale między starciami wskakują do nieco innej bajki (bajek).

 

O relacjach między postaciami powiem krótko. Nie przeszkadza mi dziwny "związek" Zorki i Drego, chociaż gdyby ktoś zabił mojego ojca w takich okolicznościach… Bardziej niewiarygodne wydało mi się zachowanie Nemere, która zmienia strony co akapit. No i "upiory" Zatrato zachowują się irracjonalnie.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Przeczytałam :)

Przeczytane :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Mr. Maras – dziękuję za klika i rozbudowany komentarz. Cieszę się, że poniżej przyzwoitego poziomu nie zszedłem. ;) Co do reszty – cóż, wygląda na to, że przedobrzyłem. Czytam Wasze komentarze i próbuję dojść, co nie zagrało w tym tekście i wydaje mi się, że właśnie to, nadmierne kombinowanie. Piszesz, że opowiadanie wygląda jak posklejane z różnych fragmentów wyjętych z szuflady – a w rzeczywistości było zupełnie inaczej, tekst zaplanowałem bardzo dokładnie i wygląda na to, że taki proces tworzenia chyba mi nie służy. :) 

To samo, myślę, tyczy się walk.

A sceny walki u Sapka czytam z wypiekami na twarzy i nie będę twierdził, że nie próbuję u niego tego i owego podpatrzyć. ;)

Widać i autora ciągnie do romansu. ;)

Eee tam, jakby mnie ciągnęło do wszystkiego, o czym piszę, to by dopiero były jaja. ;)

 

No i "upiory" Zatrato zachowują się irracjonalnie.

Czemu?

 

Dziękuję za uwagi!

 

Werwena, Tensza – przyjąłem, dziękuję za kliki. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Tak się pisze wartkie opowiadanie, El Lobo, tak się trafia w szeroki gust, gdzie słowo szeroki chciałbym tu mocno podkreślić. Wszystkie plusy wymieniłem w komentarzu z wynikami. Tak, opko wymaga małej redakcji, ale pocieszę się. W czasie obrad okazało się, że nie ma takiego, które nie wymaga. :)

Pozdrawiam.

 

Dziękuję serdecznie, Darconie, jestem bardzo mile zaskoczony. Dzięki również za pocieszenie. :)

Pozdrawiam!

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Podobało mi się tempo opowieści. Zaczyna się z kopyta i, z wyjątkiem fragmentu w podziemiach wieży, pędzi na łeb, na szyję, oferując zaskoczenia w każdym rozdziale. I to nic, że wykorzystane elementy pochodzą ze skarbczyka klasyków – bo podane są z wdziękiem i właśnie w tempie; to nic, że pewne rozwiązania są pozbawione logiki (golusieńka zabójczyni z jednym bełtem), bo nie pozbawione przy tym uroku (j.w.); to nic, że kuleje psychologia (nawrócenie Nemere), bo na szczęście unikasz potem pułapki łatwego happy-endu. Jedno, co mi naprawdę zazgrzytało to fragment o trudnym dzieciństwie Zorki – to już jest sztampa stokroć gorsza niż obmierzły karzeł strzegący magicznej wieży – liczyłem, że ten motyw okaże się humbugiem, służącym nabraniu rozmówcy.

 

Technicznie całkiem sprawnie, rzuciły mi się w oczy na początku:

Długie płowe włosy opadały na plecy, potargane, jakby przeszła przez nie trąba powietrzna.

I mamy potargane plecy

czarnowłosy mężczyzna leżący na łożu przykrytym srebrną narzutą. Ułożył się wygodnie na plecach

Dzięki za wizytę i uwagi, Coboldzie. :) Cieszę się, że podobało się mimo mankamentów. :)

Sztampa – cóż, tak mi się napisało. Na przyszłość postaram się tego unikać.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

No i proszę, jak widać, nie zawsze trzeba przejmować się krytyką :) Gratuluję zwycięstwa w konkursie!

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Dzięki, choć to jeszcze nie zwycięstwo. ;)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Nie chcę sobie wyobrażać wieczoru mężczyzny z jaszczurką. LGBTQWERTYASD jak się patrzy. Ale kończąc z ironią – erotyka w tekście mnie nie ruszyła. Raczej zawsze przy takich fragmentach wzdycham, to jest jedna z kilku czynności, które są nudne podczas (i tylko czytania). ;)

Nie podobała mi się postać Zorki, jej motywacja i cały rys psychologiczny. Dorosła kobieta-zabójczyni, która niejedną rzeź widziała, z drugiej strony nie do końca emocjonalnie stabilny dzieciak. 

Raczej nie dodam nic więcej od poprzedników – tekst jest zbiorem klisz (wspomiany przez innych komentujących bełt mnie też srogo ubawił), ale koniec końców wykonanie okazało się nienajgorsze, to i bez większych problemów przeczytałem całość. Tempo na plus. Utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że ten typ fantasy jest zupełnie nie dla mnie (to już wolałbym coś a’la Conana Rozpierdzielacza). Poczułem się, jakbym przeczytał kolejną wersję opowieści z Wybrzeża Mieczy (ewnetualnie fanfika z tegoż uniwersum), które chłonąłem kilkanaście lat temu. Dziś jednak to dla mnie za mało.

Powodzenia w głosowaniu.

Dorosła kobieta-zabójczyni, która niejedną rzeź widziała, z drugiej strony nie do końca emocjonalnie stabilny dzieciak. 

Tak, też odniosłem takie wrażenie. Ogromnym zgrzytem był też dla mnie moment zamordowania ojca głównego bohatera, bo gość zupełnie zignorował fakt, że jego tata właśnie zginął z rąk Zorki. Facet nawet nie próbował się zemścić, tylko od razu zaczął się tłumaczyć i przepraszać. W moich oczach był to moment, kiedy dyliżans fabuły stracił koło na wyboju, bo główny bohater do końca opowiadania nie wraca do tej kwestii, co więcej – kontynuuje flirty z morderczynią swojego rodziciela.

to już wolałbym coś a’la Conana Rozpierdzielacza

Conan jest dobry :D

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Conan jest dobry :D

Ech, ostatnio wydaje mi się, że niewielu już tak uważa. A Howard napisał świetne heroic fantasy.

Dzięki za komentarze.

Stn – w zasadzie ja też nie mogę napisać nic więcej niż już napisałem. ;) Cieszę się, że choć częściowo na plus. Bełt mnie gryzie o tyle, że ten problematyczny fragment można było poprawić zmieniając raptem kilka słów, no ale w ogniu pisania tak wyszło. ;)

Wisielec – ten ojciec boli mnie podobnie jak bełt. Kilka słów zmienić i by grało, ech, szkoda że wcześniej nie przyszło mi to do głowy

Ta sama sytuacja dotyczy też nagiej Zorki itp. Ech… ;)

A Howard – potwierdzam, jest świetny i jestem pozytywnie zaskoczony, że inni podzielają tę opinię. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Nie bój, El Lobo.

Realizatorzy zastrzegają sobie prawo do niewielkich modyfikacji utworu (w porozumieniu i z uczestnictwem autora) w celu dopasowania go do wymogów nagrania.

Czeka Cię ewentualna edytka, tak samo jak Dogs. :)

I całe szczęście. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Przeczytałam kiedyś jakiś tom Conana. Był tak sztampowy i patetyczny, że to aż bolało.

Babska logika rządzi!

Może dlatego, że w jego czasach to jeszcze nie było sztampowe, w końcu był jednym z prekursorów?

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

No, to by trochę tłumaczyło, ale patos?

Babska logika rządzi!

Skoro masz okazję redagować, to z niej korzystaj :D

Najmocniejszą stroną opowiadania jest fakt, że to prawdziwa opowieść. Wydarzenia zmierzają do kulminacji, a bohaterowie rozwijają się w miarę upływu historii. Tempo jest wartkie, a język dobry.

Wiele pięknych i pomysłowych tekstów na portalu ginie przez to, że są rozmemłane, toną we własnej symbolice, plączą się w dygresjach, tracą tempo i nie mają mocnej puenty lub rozwoju bohaterów. Ty najwyraźniej wiesz, jak budować fabułę.

Natomiast kliszowość strasznie kłuje w oczy.

A Howarda nie lubią zwykle ludzie, którzy nie czytali, a Conan im się źle kojarzy wyłącznie z nazwy.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Kobieto! Przecież jak by się Tobie podobało, to nam by się nie podobało. :]

Patos to pewnie cecha gatunkowa, choć przyznam, że ja jakoś nie odczułem go u Howarda, a jeśli nawet, to nie przeszkadza mi, a wręcz przeciwnie. :)

 

Wisielcu – w razie ewentualnego wyboru do słuchowiska skorzystam skwapliwie. :) W tej chwili, jak rozumiem, nie mogę nic zmieniać.

Cieszę się, że częściowo na plus, a kliszowość biorę sobie do serca i myślę, jak tego unikać w przyszłości.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Niewątpliwą zaletą tego teksu jest jego tempo. Ani na chwilę akcja nie zwalnia, więc czytałam z zainteresowaniem i ciekawością – co dalej? I, o ile, można się czepiać klisz, nielogiczności i tego, że bohaterom zbyt łatwo wszystko się udaje, to dla mnie liczy się ogólne wrażenie. A ogólne wrażenie, jakie odniosłam, po przeczytaniu tekstu, jest bardzo pozytywne i uważam, że to dobry materiał na słuchowisko. :)

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Dzięki, AQQ, bardzo mi miło. :) Część mankamentów, w razie czego, poprawi się.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

No niestety, więcej będę narzekał niż chwalił. O tekście zostało już wiele powiedziane, więc Ameryki nie odkryję, ale postaram się uargumentować swoją opinię.

Opowiadanie jest niestety wtórne do bólu. Może i osobom, które nie czytają dużo fantasy to nie przeszkadza, ale Count zjadł na fantasy zęby i wiem jedno – wszystko to zostało już opowiedziane i to opowiedziane lepiej. Więc, jakbym miał ochotę na jakąś kliszę, sięgnąłbym pewnie po innego autora.

O dziwo, jedyna klisza, z której zrezygnowałeś była tą, której mi zabrakło – walka z bossem. Prawdziwe mięso zostawiłeś domysłom, bo Drego siedział zamknięty w klatce, a Nemere odwaliła całą robotę. To nie było satysfakcjonujące.

Zawiązanie akcji też takie… nieprzekonujące. Bo jak to? Ociec Drego był koniec końców wabikiem, przy pomocy którego Zatrato chciał zajumać więcej dusz? Tajemnica wieży na początku zdawała mi się bardziej atrakcyjna i, podobnie jak Anet, liczyłem, że prawdziwa akcja zacznie się po przejściu przez portal.

Tempo, przez niektórych chwalone, mnie zdało się zbyt jednostajne. Bo to prawda – jest sprawnie, opis walk naprawdę spoko, dzieje się, czyta się sprawnie i dobrze, akapit po akapicie, ale wszystko to na jednym wdechu. A później krótki wydech w postaci rendez-vous z Zorką i The End.

Brak mi było jakiegoś zwolnienia, lepszego zbudowania rysu bohaterów (chociażby kosztem nieco przydługiego błąkania się po wieży), by później lepiej zaprezentować ich relację.

Bo ta ich miłość nie wyszła zbyt naturalnie. Szczególnie z perspektywy Zorki, która zdaje się jakaś taka… pseudo-profesjonalna. Niby chce zabić szybko dwóch ludzi (Drego i jego ojca), a wyłazi w negliżu z naładowaną kuszą… Bez sensu.

No, chyba że chodziło o fanserwis ;)

 

Dobra, chyba wystarczy. Sorry, że wylałem tyle jadu, ale mam nadzieję, że przedstawiłem swoje przemyślenia dość konsekwentnie. Czego by nie mówić – czyta się bardzo dobrze, napisałeś to obrazowo, a walkę przedstawiłeś w satysfakcjonujący sposób. I za to należy się niezaprzeczalna pochwała.

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dzięki za wizytę i rozbudowany komentarz. Nie ma sprawy, aż tak bardzo jadowicie nie było. ;)

W zasadzie je też nie mogę napisać niczego odkrywczego, czego już nie napisałem w odpowiedzi na poprzednie komentarze. Sztampa, jaka jest, każdy widzi i cóż więcej mógłbym dodać, ot tak się mi napisało. Natomiast żałuję, bo wiele mankamentów mógłbym poprawić zmieniając tylko kilka słów, ale tak to już jest, gdy się wrzuca tekst 40 min przed deadlinem. ;)

Staram się skupiać na słowach: “czyta się bardzo dobrze, napisałeś to obrazowo, a walkę przedstawiłeś w satysfakcjonujący sposób.” A tak serio to dzięki za wszystkie informacje zwrotne, przydadzą się, żeby eliminować mankamenty w przyszłości. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Oboje jesteśmy zbyt spaczeni, żeby kochać.

jeżusie przenajświetszy. 

 

Kolejny raz usłyszysz o kliszach (dlatego chyba jest dobre dla szerokiego gustu – bo ludzie lubią to, co znają?) i naciąganym związku, dramatycznie dramatycznej przeszłości Zorki – no po co?

 

No ale: coś się dzieje. 

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Mam mieszane uczucia: czyta się to dobrze, szybko i bezboleśnie, zwłaszcza jak na fantasy. Może dzięki temu, że akcja nie jest totalnie sztampowa, mimo że używasz mnóstwa klisz gatunkowych? Postacie też nie bardzo oryginalne, ale żyją własnym życiem, to już na plus. Pastiszowy ton też jest plusem. Drobne babole już wypomniano, ja tylko czepię się “pasma oczeretów” – mam wrażenie, że to roślina rosnąca raczej w kępach, ale mogę się mylić.

Niemniej mimo że przeczytałam (dwa razy, ale za pierwszym nie dałam rady wkleić z komórki komentarza) płynnie i bez problemu, mam uczucie pewnego niedosytu – i to po trochu z tych samych powodów, dla których mi się dobrze czytalo. Opowiadanie poniekąd jest “łatwo czytalne” aż do bólu.

Tak czy siak, ostatecznie uważam, że na słuchowisko nadaje się chyba całkiem dobrze.

http://altronapoleone.home.blog

Sporo się dzieje w tej historii. Czyta się dobrze. Może to przez klasyczne fantazy jednak tekst „przeszedł obok mnie”? Trochę mi nie odpowiadał styl wieu krótkich zdań, ale to kwestia gustu. Ogólnie może być.

Dzięki za komentarze :)

Wybranietzu – nic dodać, nic ująć :)

Drakaino – miło mi, że nie jest tak źle. ;) Jeśli chodzi o łatwość w odbiorze to wyszedłem z założenia, że jest to ważne w słuchowisku, gdzie trudniej jest się skupić na wydarzeniach niż przy czytaniu.

Blackburn – Cieszę się, że może być ;)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Ja siedzę zdecydowanie w tylnym rzędzie, bo mi te slajdy fantastycznych klisz niezbyt odpowiadają, ale doceniam lekkość prowadzonej narracji, która jest chyba akurat na słuchowisko. Momentami zdawało mi się, że czytam humoreskę (które nie zawsze trzymają jedno tempo), a sceny flirtów podpadały pod grafomanię – patrzę na was, “dwa gołąbeczki, co nie mogą połączyć się w spełnieniu…” – jednakże cieszy mnie, że opowiadanie trzyma jeden klimat, czyli dziwaczny, dziko-lubieżny, pseudo-romantyczny. Duet bardzo filmowy, choć po bliższym poznaniu baby o charakterze Zorki raczej bym się poważnie zastanowiła, czy nie zmienić kanału ;) Jednak nie żałuję, że poświęciłam czas, momentami było zajmująco.

Dzięki za komentarz, cieszę się, że nie żałujesz.

 

“dwa gołąbeczki, co nie mogą połączyć się w spełnieniu…”

Ale to nie był flirt, to była ironia! :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Oj, wiesz, o co mi chodzi :D

Widziałam już dużo wersji, ale Wybranietzu to chyba po raz pierwszy ;D

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Jak w skeczu Darwinów o Noe (Nou) albo u Dukaja w Perfekcyjnej Niedoskonałości (”plateu zrobiłu”) :D

Wahałem się pomiędzy taką wersją a “Wybrańtzu” xD

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

zostałam zdukajowana!

teraz mogę być tak niezrozumiała jak tylko zechcę ;D

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Tekst ma dla mnie dużo małych łatwych do poprawy mankamentów. Brakuje wyjaśnienia, jak ojciec Drego podróżował, skoro wszyscy inni podróżnicy lądowali w lochu; rany głównego bohatera właściwie nie mają na niego wpływu, w jednej scenie obrywa, w drugiej zachowuje się jakby był w pełni sił; naga strzelająca z kuszy Zorka ociera się o komizm, a jej dramatyczna geneza jest podana w przesadzony, mało przekonujący sposób. Poza tym wolałabym, żeby to Drego pokonał Zatrato. Tak jak napisał Count – skoro grasz kliszami, to brakuje tu tej najbardziej satysfakcjonującej ;) Ale ogólnie tekst bardzo wciąga. Ma w sobie to trudne do uchwycenia “coś”, co sprawia, że człowiek pochłania kolejne linijki tekstu jak czekoladki. No i świetnie pasuje na słuchowisko.

Gratki!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dziękuję. :)

Cieszę się, że trafiłem w potrzeby słuchowiska, bo owszem, miałem taki zamiar, ale siłą rzeczy robiłem to raczej intuicyjnie, bo nigdy jeszcze nie pisałem pod kątem słuchowiska.

Bardzo mi miło, że dobrze się czytało pomimo mankamentów. Czekoladki – porównanie bardzo słodkie, również dla autora. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Serdecznie gratuluję zwycięstwa! :))

Przeglądam komentarze i widzę, że chyba wszystko, co mam do powiedzenia zostało już powiedziane. To kontrowersyjny tekst, bo ma wiele zalet, których nie można mu odmówić i wiele elementów, do których można się przyczepić (ale łatwo je wyeliminować), a mimo to czyta się go jednym tchem.

To, co mi spodobało się najbardziej, to relacja Drego i Zorki (gdy poznajemy ją od nieco innej strony niż łóżkowej ;). Ich skomplikowane uczucie dodaje smaku do przygodowej konwencji. Drugi mocny punkt to postać Zatrato. Szkoda tylko, że nie dałeś nam poznać jego motywów.

Dziękuję bardzo. :)

Bardzo się cieszę z możliwości poprawienia mankamentów, tym bardziej właśnie dlatego, że niektóre z nich można wyeliminować zmieniając raptem kilka słów. 

Miło mi, że podobała Ci się relacja bohaterów i Zatrato, bo mnie również, a innym komentującym chyba mniej. ;) 

Co do motywów Zatrato to, cóż, byłem boleśnie świadomy braku ich przedstawienia. W fazie przygotowawczej stworzyłem je, ale niestety w wersji finalnej zabrakło miejsca. Wiem, że to wytłumaczenie słabe, ale prawdziwe. ;)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Przeczytałem.

Nowa Fantastyka