Doroczny majowy bal u hrabiny Elizy był wspaniały. Jak zawsze. Sala rozbłyskiwała feerią barw, odbijanych przez lustra, posadzkę i biżuterię dam; tańczący zdawali się płynąć w blasku. Cesarska kuzynka uwielbiała nowinki techniczne, toteż miała niezliczone lampy naftowe, a na specjalnym postumencie stał również prototyp elektrycznej latarni. Jej zimne, mocne światło jednocześnie fascynowało i odrzucało Adama. Na szczęście paryżanom ten wynalazek nie przypadł do gustu i nic nie wskazywało na to, żeby miał się szerzej przyjąć. Hrabina posiadała też inne modne nowinki – jak choćby stojącego pod galeryjką mechanicznego lokaja, którego główną rolą wydawało się być zwiększanie efektu świateł, malujących srebrzyste nitki haftów na czarnym atłasie liberii w kolorowe wzory, a nie podawanie przekąsek i napojów. Madame hojną ręką finansowała pomysły wynalazców, choć jedno pozostawało w jej otoczeniu tradycyjne: konie. Zwłaszcza te pod wierzch, bo na dłuższe podróże zdarzało jej się zaprzęgać do ciężkich powozów automatony.
– Nic nigdy nie będzie się poruszało z taką gracją, jak prawdziwe araby – powtarzała wielokrotnie Adamowi – ale mechaniczne konie też mają w sobie niezwykłe piękno, piękno ludzkiego umysłu.
Potakiwał. Wiedział, że hrabina uważa jego niechęć do mechanizmów za zabawne dziwactwo, ale nie tłumaczył się.
Adam nie był przeciwnikiem postępu, skądże. Tylko że szum maszyn i klekot automatonów napełniał go pierwotnym lękiem, przypominając o Czarnym.
***
Czarny czaił się na obrzeżach jego świadomości od pewnej nocy prawie dwadzieścia lat temu, kiedy Adam podróżował z ojcem przez Ardeny. Gdzieś niedaleko gospody rodziła kobieta, a jej nieludzkie wrzaski nie pozwoliły mu spać przez całą noc. Kiedy jednak rano napomknął o tym ojcu, ten popatrzył na niego ze zdumieniem.
Właśnie tamtej nocy zobaczył Czarnego po raz pierwszy, jak stał w drzwiach izby z wycelowanym prosto w niego pistoletem. Zamiast wystrzelić, wybuchnął nagle obłąkańczym śmiechem, który przeszedł w upiorny stukot kolei parowej.
Adam był pewny, że przez całą tę noc nie zmrużył oka. Kobieta z sąsiedztwa darła się jak zarzynana, nad ranem zaś usłyszał wyraźnie krzyk dziecka. Dziwaczny, zniekształcony, jakby i w niego wdarł się ten śmiech i ten stukot. Ojciec twierdził, że mu się to wszystko przyśniło. Ale w jego oczach oprócz zdziwienia Adam dostrzegł jeszcze cień niepokoju. Po latach Adam zrozumiał: ojciec stracił nadzieję, że rodzinne dziedzictwo, rodzinne brzemię wrażliwości na “czerń” i jej działanie, nie objawi się w najmłodszym z jego dzieci.
***
– Cesarz nie może się dowiedzieć. – Z zamyślenia wyrwał go głos Feliksa. Do Adama dotarły na powrót dźwięki muzyki i szelest balowych sukien. Podniósł wzrok na przyjaciela, dostrzegając jego zatroskaną minę. – Jeśli jesteś pewny, zrób to, ale niech on o niczym nie wie. Tak, zdaję sobie sprawę, że ci się to nie podoba, nie lubisz nic przed nim ukrywać.
Adamowi przypomniały się opowieści ojca o przeprawie przez Alpy z młodziutkim księciem, początkach przyjaźni z obecnym władcą. Rzeczywiście, przed tym człowiekiem nie lubił mieć sekretów. Niemniej tym razem… Wiedział, jak bardzo cesarz chce odsuwać od siebie wszystko, co wykracza poza racjonalne poznanie. A misja Adama nie miała nic wspólnego z rozumem.
– Możesz być tego pewny. – Uśmiechnął się. – Myślę natomiast, że powinienem porozmawiać z twoją matką. Ona ma doświadczenie z podobnymi… – Urwał, widząc wyraz twarzy Feliksa.
W tym domu, tak pełnym światła i życia, zawsze o tym zapominał. Spojrzał na hrabinę, pogrążoną w rozmowie z człowiekiem, którego gdzieś już wcześniej widział, choć nie był pewny, w jakiej sytuacji.
– Ja też mam doświadczenie – dobiegł go z oddali głos przyjaciela. – Kto jak kto, ale ty o tym wiesz…
Przez salę przemknął cień. Ojciec Feliksa niedługo po narodzinach syna porzucił rodzinę i dołączył do zwolenników dawnej monarchii, podobno nawet do ludzi, którzy układali się z Czarnym, ulegali jego pokusom. Może nie powinienem tak mówić: Czarny, jakby to był ktoś konkretny, pomyślał Adam. W opowieściach rodzinnych stykał się głównie z nieokreśloną substancją, czymś, co żyło własnym dziwacznym życiem, ale pasożytowało na ludziach, którzy wierzyli, że daje im moc… Bo daje, uświadomił sobie z goryczą.
A jednak w jego wizjach Czerń przybierała konkretną postać, która prześladowała go na jawie i we śnie, od prawie dwudziestu lat, atakując ludzi, których kochał, i świat, który znał. Choćby Feliks – trzy lata temu omal nie przypłacił życiem zadurzenia w kobiecie, która była narzędziem Czarnego. Jego matka zaś… W przeciwieństwie do syna hrabina Eliza stawiała temu odważnie czoła: mężowi, którego odejście powitała z nieskrywaną ulgą, kochance syna, której teatralna kariera zakończyła się równie szybko, jak się zaczęła.
Hrabina miała powody do szczególnej sympatii dla Adama i wyrozumiałości dla jego konserwatywnych dziwactw, jak je określała. Gdyby nie on, trzy lata temu…
***
Pewnej mroźnej nocy trzy lata temu Adam wrócił z opery, gdzie miał się spotkać ze swoim przyjacielem, ale ten wymówił się chorobą. Wszyscy wiedzieli, że choroba nazywała się Mademoiselle Martine, występowała w pomniejszych teatrzykach i pomimo miernego talentu aktorskiego samą urodą zdołała zawrócić w głowie sporej grupie młodych paryżan.
Adam leżał w wannie, rozkoszując się gorącą kąpielą, kiedy w oknie ujrzał Czarnego. Tak wyraźnie, jak nigdy dotąd. Jego wykrzywiona dziwacznym uśmiechem twarz była jak zamarznięta, pokryta szronem i przyklejona do szyby. Nie zdążysz, zdawała się mówić, nie zdążysz, choćbyś miał najszybsze mechaniczne konie.
Zamknął oczy, usiłując odegnać tę marę i wtedy zobaczył. Feliksa leżącego w śniegu, w miejscu, które było znajome. Bardzo znajome.
Wyskoczył z wanny i prawie się nie wycierając, założył szybko rzucone wcześniej na fotel ubranie, porwał jeszcze tylko płaszcz i laskę, po czym bez kapelusza wybiegł na mróz. Pędził przed siebie, na próżno rozglądając się za dorożką. Kiedy już myślał, że całą drogę z podparyskiego Villiers do Tuileries przyjdzie mu pokonać biegiem (nie zdąży, Czarny miał rację, że nie zdąży), usłyszał stukot kopyt i turkot kół. Wskoczył do powozu, każąc ruszać pędem i zatrzymać się przy bramie ogrodu.
Feliks leżał tak, jak ukazała go wizja: twarzą w dół, w śniegu, pod posągiem Tezeusza walczącego z Minotaurem, zaledwie kilkadziesiąt kroków od pałacowej bramy. Adam odwrócił ciało: jego przyjaciel nie oddychał, a twarz miał nienaturalnie białą.
Postać Czarnego zamajaczyła na skraju pola widzenia. Adam wbił wzrok w ciemniejsze miejsce na samej granicy poświaty rzucanej przez lampę gazową – i on tam był. Stał spokojnie, przyglądając się tej scenie, rękę z pistoletem miał opuszczoną. Adam sięgnął do kieszeni – on sam zostawił broń w domu.
Jego rozpaczliwe krzyki przywołały straże, a nad ranem, gdy tylko przebudził się z drzemki przy kominku w pałacowym antyszambrze, podszedł do niego sekretarz Feliksa.
– Pan hrabia chce z panem rozmawiać.
Adam już wiedział, że przyjaciel żyje. Wiedział, od kiedy Feliksa zaniesiono do pałacu, a jego samego napojono gorącą czekoladą i usadzono pod ciepłym pledem przy ogniu. W przerażeniu nie wyczuł słabego ruchu klatki piersiowej pod płaszczem, a śnieg przyklejony do twarzy pogłębił wrażenie śmiertelnej bladości.
– Mademoiselle – wyszeptał Feliks, kiedy Adam pochylił się nad nim. – Proszę… co z nią. Ona… Tam było coś… Za nią… wokół niej…
Adam domyślił się, co to było, dowiedział się też szczegółów, ale nigdy nie wyjawił ich przyjacielowi. Oficjalnie panna Martine wyjechała z Paryża, rozczarowana brakiem perspektyw, ale plotki głosiły, że opuściła miasto na rozkaz hrabiny Elizy, która nie prostowała tych doniesień. Adamowi opowiedziała jednak, że ciało aktoreczki znaleziono w jej domu, wyschnięte i pomarszczone, jakby przeleżało w suchej piwnicy kilkadziesiąt lat. Sprawą zajął się wydział specjalny policji monsieur Vidocqa, inspektor zaś postarał się, by żadna inna wersja, a zwłaszcza ta o zakochaniu połowy paryskich złotych młodzieńców w ofierze i narzędziu jakichś ponurych sił, nie ujrzała światła dziennego.
***
– Chyba będziesz miał okazję – powiedział Feliks, wskazując ruchem głowy w kierunku matki.
Hrabina wpatrywała się w Adama zapraszająco. Nie miał wyjścia – podszedł do pani domu, ukłonił się z szacunkiem i pocałował ją w dłoń.
– Mój drogi – powiedziała niskim głosem, którego brzmienie w połączeniu z atletyczną sylwetką i obcesowym sposobem bycia zawsze wprawiało Adama w zakłopotanie – pozwól, że przedstawię ci pana Vuitton, o którego sukcesach na dworze musiałeś słyszeć. Mam nadzieję, monsieur – zwróciła się do swojego gościa – że przekona pan tego opornego młodzieńca, by wprowadził choćby odrobinę nowoczesności do swego ascetycznego domu.
Ubrany w obcisły granatowy żakiet, nawiązujący fasonem do czasów Wielkiej Rewolucji, kamizelkę w wielobarwne wzory nałożoną na drugą, ciemnoczerwoną, z fantazyjnym krawatem z początku wieku, w binoklach z błękitnego szkła i z hebanową laską o srebrnym okuciu w ręce, monsieur idealnie wpisywał się w ostatnią modę wśród wynalazców. Modę, którą w dużej mierze sam wykreował. Vuitton nie był inżynierem – był artystą ubierającym automatony w wymyślne okrycia, dzięki którym ich mechaniczna natura przestawała rzucać się w oczy, a poszycie można było ozdabiać w zależności od potrzeb i możliwości finansowych posiadaczy tych urządzeń.
Adam ukłonił się gościowi, ale spojrzał w oczy hrabinie.
– Madame – powiedział – jeśli pani pozwoli, potrzebuję zamienić parę słów na osobności.
Przyglądała mu się spod przymrużonych powiek, jakby oceniała stopień jego desperacji.
– Przyjdź do mnie jutro na śniadanie – powiedziała w końcu tonem nieznoszącym sprzeciwu. – A na razie daj się przekonać do zakupu czegokolwiek, co zamieni twój dom z zatęchłej nory w mieszkanie cywilizowanego człowieka. Monsieur doradzi, jak to ozdobić, by sprostać konserwatywnym gustom. – Czy tylko mu się wydawało, czy hrabina puściła do niego oko?
Oczywiście, nie mogła wiedzieć, skąd wzięły się te konserwatywne gusta, bo Adam z nikim, nawet z Feliksem, nie podzielił się nigdy tą częścią wizji, w której Czarny unosił się nad upiorną lokomotywą…
***
Zdarzyło mu się to po raz pierwszy kilka tygodni po znalezieniu w ogrodach Tuileries walczącego o życie Feliksa. Obudził go huk pociągu kolei żelaznej. Lokomotywa pędziła wprost na niego, a za jej kominem w obłokach pary stał zakuty w żelazną zbroję człowiek-maszyna w pruskiej pikielhaubie. Pociąg minął Adama z grzmotem, tocząc się dalej, a nad nim unosił się upiorny śmiech Czarnego.
Widywał to jeszcze wiele, zbyt wiele razy. A potem, cztery lata temu, zobaczył tego samego człowieka na gazetowej rycinie, ilustrującej artykuł o przyjęciu przez cesarza poselstwa z Prus. Niższej rangi dyplomata był oczywiście zwyczajnym człowiekiem, ale Adam miał całkowitą pewność, że to jego twarz widział w swojej wizji – starszą, z wyrazem upiornej determinacji, zakutą w maszynowy hełm i wyrastającą z żelaznego tułowia, który stanowił jedno z pociągiem. A u jego boku, czy raczej unoszący się nad maszyną jak czarny ptak, on. Czarny.
Wizje stały się tak natarczywe, że Adam pojechał do Attigny w Ardenach, gdzie po raz pierwszy Czarny wdarł się w jego myśli. Chciał odszukać tamto dziecko – teraz już zapewne młodzieńca lub dorastającą pannę – ale wedle miejskich rejestrów nikt się owej nocy nie urodził. Niecały miesiąc wcześniej, owszem, na świat przyszła córka aptekarza, a tydzień później syn okolicznego dzierżawcy. Nikogo tamtej nocy, a Adam pamiętał dokładnie datę.
Był już w drzwiach, kiedy usłyszał głos urzędnika, który wyszukał dla niego dokumenty.
– Interesujące…
Odwrócił się i spojrzał na mężczyznę pytająco.
– Tej nocy, o którą pan pyta, zmarł Martin Troutte… – Archiwista zawiesił głos. – Wioskowy głupek, jak o nim mówiono. Tak naprawdę nieszczęśliwy człowiek – dodał, kiedy Adam podszedł z powrotem do jego biurka.
W papierach znalazł niewiele. Troutte pochodził z Attigny, był synem kupca bławatnego. W roku 1805 wcielony do armii, dosłużył się stopnia kapitana, ale z powodu ran odniesionych pod Wagram powrócił w 1810 do rodzinnego miasta, po to tylko, by następne pięć lat później na ochotnika dołączyć do weteranów walczących w ostatniej, belgijskiej kampanii starego cesarza… Ciężko ranny pod Ligny, przebywał krótki czas w pruskiej niewoli, ale na zimę był już w domu.
Tylko że nie był już sobą, wyjaśnił urzędnik.
– Młody wtedy byłem – powiedział – i chętnie słuchałem jego dziwacznych historii. Zwłaszcza tej, że to on w swojej ostatniej bitwie ustrzelił konia pruskiego feldmarszałka, a byłby i samego Blüchera dobił, gdyby nim jakiś mocarz na drugi koniec pola nie rzucił. Kiedy dopytywano, co to by musiał być za siłacz, żeby prawie dwumetrowym chłopem po okolicy ciskać, dostawał drgawek i zaczynał bełkotać jak opętany. Ale póki go kto o tego diabła nie pytał, spokojny był, choć same jego opowieści mogły w czasach burbońskiej Restauracji ściągnąć na niego nieszczęście.
– Diabła…? – zapytał Adam.
– Tak go nazywaliśmy, bo kto inny posiada taką siłę? A i Troutte tak go chyba widział, bo wciąż rozglądał się po kątach, jakby szukał tam siły nieczystej.
Adam potaknął – sam, mimo że bardzo starał się być racjonalistą, nie potrafił powstrzymać się przed podobnym myśleniem o Czarnym.
– Ale największego ataku dostał – ciągnął archiwista – kiedy do miasteczka przyjechał pokaz automatonów. Nie wiem, czy to klekot tych maszyn, czy ich nieludzkie twarze tak go przestraszyły, ale po tym już nigdy nie wrócił do zmysłów i niespełna rok później zmarł. No, właśnie w ten wieczór, o który pan pyta, jak tu stoi napisane.
W Attigny do dziś nie było kolei żelaznej, najbliższa linia przebiegała przez Reims.
– Czy Martin Troutte widział kiedykolwiek pociąg?
Urzędnik pokręcił głową.
– Wątpię. Po roku piętnastym nie ruszał się z miasta dalej niż do sąsiednich wiosek, gdzie snuł po gospodach te swoje wywrotowe opowieści. A potem stary już był i ledwie chodził, nawet zanim całkiem opuścił go rozum.
Siedząc godzinę później w powozie wiozącym go z powrotem do Paryża, wsłuchując się w kojące rżenie koni, Adam nie potrafił otrząsnąć się z myśli, że to śmierć Martina Troutte wyzwoliła Czarnego, który być może opętał go pod Ligny, zamieszał mu w umyśle, nabawił lęku przed maszynami, choć nie pokonał…
Ale wtedy nie było jeszcze automatonów.
Coś innego jednak znacznie bardziej nie dawało mu spokoju. Przekonanie, że to Czarny uratował pod Ligny feldmarszałka Blüchera.
***
Omal nie uległ namowom pana Vuitton, ponieważ w pobliżu wyczuł niedający się pomylić z niczym zapach perfum. Wszyscy kochali się w hrabiance Eugenii, ale jej rękę zdobył ten jeden, który ze względu na swój niespokojny charakter i zamiłowanie do nauki z jednej, a romansów z drugiej strony, nie powinien był się z nią żenić.
Skinął rozmówcy głową, wymamrotał coś o tym, że tak, oczywiście, muszą się spotkać i omówić szczegóły zamówienia, podał nawet bilet wizytowy, po czym odwrócił się ku wejściu, gdzie stali książę Ludwik i jego olśniewająca małżonka. Zauroczony jej jasnozieloną suknią i dekoltem, na którym skrzył się naszyjnik z ametystów rzeźbionych w kwiaty fiołków, nie zauważył, kiedy podpłynęła prosto do niego. W wieku trzydziestu lat poruszała się nadal z gracją młodziutkiej panny, co u Adama, a zapewne i wielu innych mężczyzn, powodowało nieustająco zawroty głowy.
– Ja panu wierzę – wyszeptała. I szybko dodała, prawie się płoniąc: – Proszę ze mną za chwilę zatańczyć.
Zaskoczony Adam odczekał dwa walce, po czym podszedł do zgromadzonej wokół nowoprzybyłych grupki i skłonił się księżnej.
– Madame – powiedział, całując ją w dłoń – skoro małżonek panią zaniedbuje, może zechce mi pani podarować następny taniec?
– Odważnie sobie poczynasz, mój drogi – odpowiedział mu książę, ale w jego wzroku nie było nagany, raczej rozbawienie. – Zwłaszcza jak na człowieka, który tak uparcie odmawia poparcia dla moich planów reformy Politechniki…
Eugenia podała mu rękę. Poprowadził ją na środek sali. Orkiestra właśnie zaczynała kolejnego walca.
– Poprosiła mnie pani o taniec w dość niekonwencjonalny sposób – odezwał się, kiedy zatoczyli już pierwszy krąg na parkiecie.
– Owszem – odparła. – Pan wybaczy, ale kilka dni temu w Saint-Cloud podsłuchałam przypadkiem pewną rozmowę… pana z kuzynem mojego męża.
Adam zbladł.
– Rozumiem, że chodzi o syna naszej gospodyni? – Bardzo się starał, żeby głos mu nie zadrżał. Eugenia była osobą z gruntu dobrą, więc jeśli słyszała, jak przekonywał Feliksa o konieczności dokonania zabójstwa, to teraz na pewno będzie próbowała go od tego planu odwieść. Jeśli zaś mu wierzy, to mogła uznać, że jest opętany przez demony i naprawdę chcieć mu pomóc.
Potaknęła.
– Może wyda się to panu dziwne – powiedziała – ale wierzę w każde pańskie słowo… – Zawiesiła głos i przez chwilę dawała się unosić bez słowa w rytm muzyki. – To, co pan widzi, jest jak tamto czarne, tylko jeszcze gorsze, bo zawarło przymierze z postępem, z nauką.
Przez chwilę znów milczeli, a walc z najnowszej operetki monsieur Offenbacha powoli zbliżał się do końca. Adam myślał już, że tylko tyle miała mu do powiedzenia, kiedy spojrzała mu prosto w oczy.
– Zastanawia się pan zapewne, podobnie jak wielu innych, dlaczego wyszłam za mąż akurat za Ludwika.
Omal nie zgubił kroku. Omal nie nadepnął na jej atłasowy pantofelek albo rąbek delikatnej sukni. Musiała to zauważyć, ponieważ uśmiechnęła się.
– To bardzo proste. My się uzupełniamy: ja pochodzę z rodziny, która, podobnie jak pańska, od pokoleń walczy z tym czymś, a on jest uczonym, inżynierem. Potrzebujemy siebie, jeśli mamy prowadzić wojnę z tym, co może nas zniszczyć.
W gładkie dźwięki smyczków wdarła się kakofonia zgrzytów i stukotów, ale najwyraźniej nikt poza Adamem jej nie słyszał, a jego nogi na szczęście poruszały się nadal same w rytm muzyki.
– Monsieur le baron… – Głos Eugenii wyrwał go z tego przerażającego świata dźwięków, w którym już miał się pojawić Czarny wraz z upiorną lokomotywą. – Taniec się kończy, a ja jeszcze muszę panu coś opowiedzieć.
Wyszli do ogrodu, gdzie pokierowała go ku altance tuż koło tarasu. Usiadła na ławce, a on stał obok, jak nakazywała uprzejmość i przyzwoitość. Choć teraz był już pewny, że tak jak ona zgodziła się tolerować miłostki męża, tak i książę nie miałby nic przeciwko jej romansom. Gdyby tylko ona miała na nie ochotę, pomyślał z nutą żalu.
– Ja też widzę różne rzeczy – powiedziała bez wstępów. – Tylko że w mojej wizji wszystko płonie. Widziałam wielkie pole bitwy i mojego męża stojącego naprzeciwko potwora ze stali, ale z głową człowieka. Louis… był przy nim taki maleńki. – Bezwiednie skierowała wzrok ku tarasowi, na którym książę rozmawiał z grupką mężczyzn, po czym spojrzała Adamowi prosto w oczy. – A potem widziałam, że to już nie mój mąż, ale nasz Prince Impérial, książę Victor, a potem… Eugène, mój syn, jeszcze nie dorosły… Widziałam, jak wszyscy toną we krwi, w czarnej krwi, która zalewa Francję, pochłania Paryż. Widziałam, jak gasną światła w Tuileries, jak zapada czarna noc.
Patrzyła na niego w napięciu.
– Niech pan zabije Czarnego – powiedziała w końcu. – Błagam, niech pan go znajdzie i zabije.
Chciał coś odpowiedzieć, ale świat nagle zawirował mu przed oczami. Stał w tym samym ogrodzie, wsłuchany w dobiegającą z pałacyku muzykę, kiedy zza szpaleru drzew otaczających ogród dobiegł go najpierw odgłos szybkich kroków, a potem cienki głos małego gazeciarza.
– Wiadomość z ostatniej chwili! – wykrzykiwał chłopak. – Telegram z Berlina! Zamach na pruskiego premiera!
W sali balowej nastąpiło poruszenie, widać i tam dotarło przenikliwe wołanie. Ucichła muzyka, ktoś coś wołał, ale Adam słyszał jedynie stukot kół na torach. Lokomotywa wyłoniła się zza zakrętu… W tej samej chwili poczuł na swojej dłoni dotyk atłasowej rękawiczki, owionął go znów zapach fiołków i jaśminu.
Wizja znikła. Z jasno oświetlonego salonu dobiegały dźwięki walca, śmiech i gwar rozmów. Spomiędzy otaczających pałacyk drzew słychać było jedynie odgłosy ptaków i daleki turkot kół dorożki. Podniósł wzrok i napotkał wpatrzone w niego w napięciu fiołkowe oczy Eugenii. Potaknął, a ona odetchnęła z ulgą.
***
Kładł się spać przekonany, że ktoś wykona jego zadanie, że zamach na pruskiego premiera, kiedykolwiek nastąpi, załatwi sprawę. Ale obudził go obłąkańczy śmiech.
Tym razem wizja była niemal namacalna. Stał w paryskim salonie za plecami Czarnego, unoszącego się triumfalnie nad leżącym na podłodze ciałem mężczyzny. Przystojnego mężczyzny o twarzy wykrzywionej grymasem. Obok, z dymiącym jeszcze pistoletem w ręce, stał człowiek, którego niedawno poznał na dworze, cesarski kuzyn przybyły dopiero co do Paryża. Adam chciał do niego podejść, odebrać mu broń, ale w tym momencie Czarny rozwinął skrzydła, jeszcze ciemniejsze na tle wszechogarniającego mroku, wdzierającego się teraz również z ulicy. Rosnące w siłę krzyki za oknem szybko przemieniły się w zgiełk bitwy. Adama otoczył huk wybuchów i jęki rannych. Brodził w mroku, aż nagle oślepił go rozbłysk reflektorów. Pociąg z człowiekiem-maszyną i unoszącym się nad nim triumfalnie Czarnym pędził naprzeciwko stojącej samotnie na polu bitwy postaci na koniu. Żywym koniu. To był ostatni z obrońców, którego poprzedników ukazała mu kilka godzin wcześniej Eugenia. Cesarz. Wiatr rozwiewał jego jasne włosy, a szczupła, wysoka postać na białym wierzchowcu wydawała się maleńka w porównaniu z ogromem pędzącej ku niemu machiny. Adam zrobił krok do przodu, by osłonić go własnym ciałem – i zanim lokomotywa uderzyła w niego, zobaczył zdumiony wzrok Czarnego.
W paryskim salonie książę Pierre czytał gazetę. Na schodach rozległy się kroki. Ale Adam już wiedział. Jeśli ma powstrzymać Czarnego, jeśli ma zatrzymać tę maszynę, która zetrze na proch cesarstwo, to książę nie może wystrzelić.
***
Następnego dnia w południe zjawił się na grand déjeneur u hrabiny Elizy. Przy śniadaniu dyskutowano niemrawo o polityce, o perspektywach zakończenia wojny na wschodzie Europy i planach zorganizowania w Paryżu kongresu pokojowego, a także szansach na wywołanie przez cesarskich kuzynów rewolty przeciwko niepopularnemu następcy tronu Wirtembergii, który na dodatek, jak szeptano, nigdy nie będzie miał potomka.
Kiedy posiłek się skończył, hrabina skinęła na Adama i poprowadziła go do biblioteki, gdzie na stoliku leżały najnowsze gazety. Adam przez chwilę wpatrywał się w nie w napięciu, jakby obawiał się, że zobaczy wiadomość o zamachu w Berlinie. I nagłówek, który zdążył mu mignąć we wczorajszej wizji: pruski premier przeżył, choć będzie musiał poddać się operacji, w której nienadające się do uratowania po wybuchu bomby kończyny zostaną zastąpione przez mechaniczne protezy.
– Chciałeś o czymś pilnie porozmawiać – odezwała się z lekkim przekąsem hrabina, kiedy milczenie przedłużało się. – A ja nie mam całego dnia, jeszcze dziś wyjeżdżam do Bretanii.
Pokręcił głową.
– Przepraszam, madame. – Uniosła brew ze zdumieniem, więc dodał: – Te gazety… Miałem koszmarny sen. Ale… – Zawahał się. – Myliłem się. To nie on musi zginąć. Czarny działa przez kogoś innego. – Uświadomił sobie, że miesza to, co zobaczył w wizji, z realnym światem. Pan von Bismarck jest tylko pomniejszym członkiem pruskiego poselstwa, upomniał sam siebie, to wszystko obłąkane wizje zsyłane mu przez Czarnego.
Niemniej opowiedział Elizie o wszystkim. O tamtej nocy w Attigny, o wszystkich swoich wizjach, o ich związku z wypadkiem Feliksa, o tym, co widziała Eugenia, o paryskim salonie i tym, co się w nim może wydarzyć… Hrabina nie wyglądała na szczególnie zaskoczoną.
– Jak rozumiem – odezwała się po chwili milczenia – uważasz, że musisz kogoś zabić, żeby ocalić mojego niesfornego kuzyna przed oskarżeniem o zabójstwo. To bardzo szlachetne, choć nie jestem pewna, czy Pierre na to zasłużył…
Pokręcił głową. Jeśli książę wystrzeli, to Czarny podburzy lud przeciwko jego rodzinie. A wtedy nadjedzie lokomotywa i zmiażdży wszystko, co kochali.
– Muszę kogoś zabić, żeby ocalić Francję. Cesarza. Nasz świat. Tylko nie wiem, kim jest ten człowiek, narzędzie Czarnego. Jestem pewny, że urodził się w Attigny tej samej nocy, kiedy zmarł Martin Troutte. Ale tam nikt się wtedy nie urodził. – Czuł, że przytłacza go uczucie bezradności.
Eliza wpatrywała się w okno, jakby sama dostrzegła za szybą cień Czarnego.
– Mówisz, że podróżowałeś przez Ardeny w roku trzydziestym ósmym?
Adam potaknął.
– Wiesz, że Pierre wtedy mieszkał w tamtej okolicy, pokłócony z rodziną? Zawsze były z nim same kłopoty. – Zaśmiała się szorstko. – Taki zbieg okoliczności.
Następnie wstała i powolnym krokiem podeszła do półki. Zdjęła z niej ciężki atlas i zaczęła go kartkować, aż najwyraźniej znalazła odpowiednią stronę. Położyła księgę przed Adamem i wskazała na coś palcem. Pochylił się i przeczytał nazwę miejscowości. Attigny. W Wogezach.
– Przejeżdżałam tamtędy kiedyś, wracając ze Szwajcarii – wyjaśniła. – Mam dobrą pamięć do nazw.
***
– Owszem – powiedział zdziwiony nieco urzędnik merostwa, wertując księgę urodzin. – Tego dnia przyszedł tu na świat syn naszego świętej już pamięci szewca…
Miasteczko było tak maleńkie, że istnienie w nim państwowego urzędu zaskoczyło Adama. I dziwacznie przygnębiające: z żywej zieleni oświetlonych słońcem wzgórz Adam wjechał nagle w cienistą, wilgotną kotlinę, do której zdawało się nie docierać światło z otaczającego ją świata. Zjeżdżając zabłoconą mimo ładnej pogody drogą, miał wrażenie, że gdzieś na granicy wzroku majaczą szeregi żołnierzy upadające pod naporem oddziałów w pikielhaubach, w oddali widział pola Alzacji zalane krwią… Jak w wizji Eugenii.
– Yves mu było na imię. Matka, biedaczka, zmarła zaraz po porodzie. Sierotą była, podrzutkiem, znalezionym pod kościołem, a że miała włosy ciemne jak noc, to ówczesny mer dał jej na nazwisko Noir. Choć ja myślę, że to któraś z panien dziedziczek z okolicy pewnie nieślubne dziecko miała… Szewc się w niej potem zadurzył, ale długo nie pożyła, nieszczęsna. – Urzędnik podrapał się po głowie. – Będzie już ponad rok, jak ten ich syn wyjechał do Paryża, szukać szczęścia. Imię zmienił, bo przez rodziców nadane wydawało mu się zbyt zwyczajne, a on chciał być kimś, zwycięzcą. Zawsze był trochę dziwny, dziki taki, agresywny, ojca nie szanował, panny bały się go nieco, choć chłopak ładny, nie powiem, więc i oglądały się za nim. Wiele matek odetchnęło pewnie z ulgą, kiedy wyjechał…
Mówił chyba coś jeszcze, ale Adam wypadł już z jego biura i wskoczył do powozu, każąc wieźć się na stację kolei w Épinal. Przed oczami miał przeglądaną parę dni temu u hrabiny gazetę. I nazwisko pod jedną z pomniejszych notatek.
***
Tej nocy Czarny przyglądał mu się przez szybę. Po raz pierwszy stali tylko w milczeniu, wpatrzeni w siebie. Adam zrozumiał, że Czarnego nie zdoła zabić, bo on nie jest jednym z narzędzi, ale tym, z czym oni zawierają pakt. Wiedział też jednak, że wróg będzie musiał teraz znów szukać, a książę nie wystrzeli i śmierć dziennikarza nie znajdzie się na pierwszych stronach gazet, by wywołać zamieszki. Cesarz nigdy się nie dowie, że maszyna czekała tylko, by go zgnieść, kiedy Czerń wypłynie na ulice Paryża, unosząc ze sobą tłumy, które też zdepcze, kiedy już przestaną być jej potrzebne.
Zamknął oczy i wszedł pewnym krokiem do salonu księcia, zanim pojawili się tam dwaj mężczyźni, których minął przed chwilą na ulicy, wziął do ręki leżący na kominku pistolet i czekał. Skrzydła Czarnego bezsilnie uderzały o szybę.
***
Inspektor Vidocq bez trudu ustalił w ciągu zaledwie kilku dni, że Victor Noir w zasadzie jest strażnikiem nocnym, którego ambicją jest zostać dziennikarzem i czasem dostaje nieduże prace redakcyjne, a także pozwala podpisywać swoim nazwiskiem teksty radykalnych republikanów. Stary policjant zaoferował nawet wyręczenie Adama, ale on wiedział, że to nie jest zwykła rozprawa z potencjalnym zagrożeniem porządku. To była jego osobista sprawa z Czarnym.
Był wybornym strzelcem, więc trafił prosto w serce. A potem patrzył, jak ciało człowieka, którego Czarny wybrał sobie na narzędzie, kurczy się i zsycha, jakby leżało w tej nędznej norze od wielu lat. Jak Mademoiselle Martine, o której losie nigdy nie opowiedział Feliksowi i pewnie nigdy nie opowie. Pozostanie tajemnicą, jak los tego chłopaka z Wogezów, który miał pecha urodzić się w godzinie śmierci innego nieszczęśnika, innej ofiary Czarnego. Choć Adam był przekonany, że akurat Martinowi Troutte udało się na krótki czas poskromić wroga.
***
Obudził go szczebiot ptaka. Adam zamrugał powiekami, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje, do tego stopnia nie przywykł do braku koszmarów sennych. Na stoliku obok jego łóżka siedział mechaniczny kanarek, ulubiona ostatnio maskotka zamożnych pań, i wyśpiewywał radosne tryle. Adam uniósł się i zobaczył obok ptaszka niewielką kopertę. Otworzył ją i wyjął bilecik zapisany eleganckim pismem.
Nic nigdy nie będzie śpiewało równie pięknie jak prawdziwe ptaki, ale jego pieśń ma w sobie niezwykłe piękno, piękno ludzkiego umysłu – przeczytał.
Wśród porannej poczty znalazł inny bilecik, w jasnozielonej kopercie pachnącej fiołkami, z jednym krótkim zdaniem: Dziękuję za dobry sen.
Zbiegiem okoliczności oba liściki były podpisane monogramem E.