Wielka Atlantyda drżała w posadach, a każde pęknięcie na misternie tkanych wiekami budowlach przybliżało ostatnią podwodną metropolię do popadnięcia w ruinę i niechybnego zapomnienia. Słupy czarnej mazi wylęgały się z dna, niwecząc tak bezcenne zabudowania, jak i życia dumnych atlantów, którzy w starciu z trucizną ginęli w mękach. Dotychczas tętniącą życiem podwodną dolinę otulił teraz mrokiem gęsty obłok, a wysoko w górze, choć od dawna była już noc, królowały jaskrawa czerwień i złoty pomarańcz. Ludzie światłem ognia dodawali sobie odwagi. A potrzebowali jej sporo, by uwierzyć, że ich flota da radę wrogowi, do niedawna będącemu niczym ponad miraż; majaczący nad oceanem element marynarskiej gawędy.
Obserwując zagładę ojczyzny z krawędzi podwodnego masywu, Ixode zdawała sobie sprawę, że całe to szaleństwo miało miejsce właściwie z jej winy. Mimo to bynajmniej nie czuła się winna. Bezwiednie pogładziła wypełniony po brzegi fałd skórny nad pośladkami, jakby upewniając się, że wszystko na pewno jest tam, gdzie być powinno. Było. A zatem niczego nie żałowała.
Gdy spotkali się po raz pierwszy, toń gorzała nawet bardziej intensywnie niż teraz – wzburzona ogniem i bitewnym szałem, a wtórowało jej chylące się ku zachodowi, rozpalone słońce. Atlantom nieraz zdarzało się stawać w roli świadków materii tak dla nich obcej – konfliktu i wojny. Wszak w całym oceanie nie ostała się żadna inna populacja, zdolna rzucić wyzwanie podwodnym panom. Co innego ludzie. Agresywni z natury, niechybnie zapragnęliby anihilacji podwodnego ludu, co potwierdzali, mordując bądź okaleczając każdego napotkanego, nierozsądnie wynurzającego się z wód za dnia atlanta. Ich lęki nie miały poparcia w logice. Oba gatunki zajmowały przecież różne nisze; oba były niezdolne do skolonizowania nieswojej. Ziomkowie Ixode wiedzieli, czego spodziewać się po ludziach, toteż w zgodzie ze starym prawem, atlanci nie mogli nawiązywać z nimi kontaktów.
Tym samym, gdy bitwa rozgorzała niemalże tuż nad miastem, jego mieszkańcy pochowali się, niespecjalnie nawet ciekawi tego, co działo się nad ich głowami. Jednak młoda Ixode była inna. Feeria barw, igrających nad powierzchnią, czarowała jej słodki umysł. Dziewczyna w skupieniu oglądała ludzkie ciała, które szły na dno, zazwyczaj nieruchome, a zawsze bezradne, ciągnąc za sobą krwawe wstęgi. Niektórzy się ratowali, unosili na wodzie. On jednak nie był ani szczęśliwcem, ani pechowcem. Zaplątany w linę, szamotał się niewiele pod powierzchnią wody, próbując wypłynąć i zaczerpnąć tchu, lecz przerastało to jego siły. A każda utracona, bezcenna sekunda ciążyła niczym kamień, ciągnąc na dno.
Tłamszony niemocą, opadał coraz głębiej, a Ixode własnymi oczami doświadczała niewiarygodnej przemiany. Agresywne, szarpane ruchy nieznajomego zanikały, cała jego natura, tak dokładnie opisywana przez prawo i starszych, rozmywała się. To śmierć migotała promieniami odbitymi od morskich fal. W jej obliczu przecież wszyscy byli tacy sami.
Prawdopodobnie pokierował nią instynkt. Wyzbyła się wpajanego, odkąd pamiętała, dystansu. Dopadła na wpół żywego ciała i zamarła, bo nie wiedziała nawet, co chciałaby zrobić z nim dalej. Obejrzała z bliska prawdziwego człowieka. Spojrzała mu w oczy. Takie dziwne. Bez błon. Patrzył na nią tak rozkosznie zaskoczony, ale bez złych intencji. Tego jednego była pewna. Później świadomość zaczęła go opuszczać.
Ixode nie chciała, by odchodził. Jeszcze nie. Złapała go za pokrytą szczeciną żuchwę i przywarła ustami do jego ust. Wyssała nałykaną wodę, a potem nadęła się. Skrzela na szyi atlantki po rozwarciu utworzyły bąbel powietrza dookoła głowy topielca. Dziewczyna, wycieńczona tym zabiegiem, liczyła na jego spektakularny efekt, lecz mężczyzna nie odzyskał świadomości.
Porwała go zatem w głębiny, ukryła w szczelinie. Spanikowana, popędziła do mamki, błagając o radę. Wiedząc, że ona jedna jej nie wyda. Nie obyło się bez ostrej reprymendy. Mamka zachowała sekret dla siebie, lecz przykazała nierozsądnej podopiecznej czym prędzej pozbyć się intruza. Ixode otrzymała także mazidło z alg, mające przyspieszyć powrót człowieka do zdrowia. Na pytanie, skąd wiadomo, że specyfik mu w ogóle pomoże, mamka odparła, że wroga trzeba znać, a społeczność od wieków wykorzystuje zatopione ciała by zgłębiać ich sekrety.
Gdy Ixode wróciła do szczeliny, człowiek był przytomny. Zaskoczyło ją to. Zamarła. A on przyglądał jej się z niemalże tym samym cudnym wyrazem twarzy, co podczas ich pierwszego spotkania. Nie wyglądał groźnie. Wyglądał jak dawno zaginiony kuzyn, a nie obcy i wrogi gatunek. Ixode podpłynęła i podała mu zielone mazidło. Odezwał się, lecz nic nie zrozumiała. Pokazała, że powinien wetrzeć lek w otarcia. Tak zrobił.
Zauważyła, że z każdą chwilą poruszał się wolniej. Świadomość znów którędyś wyciekała z jego oczu. Nagle olśnienie – bąbel! Gazy musiały się zużyć.
Podpłynęła znowu. Tym razem był mniej ufny, cofnął się. Zbliżyła usta do bańki, by wejść w jej przestrzeń. Tym razem go nie pocałowała. Mężczyzna patrzył jak urzeczony, gdy pracując skrzelami, Ixode wymieniała powietrze w sferze.
Maść niespecjalnie przyspieszała zasklepianie ran, lecz miała inny uboczny efekt – pozwoliła Ixode porozumieć się z przybyszem. Ich umysły jakby złączone niewidzialną nicią przekazywały sobie najpierw obrazy, później całe sceny. Nadal nie rozumieli co jedno mówi do drugiego, ale oto przestali potrzebować słów.
Ixode nie potrafiła opisać zachwytu nad wizjami ludzkiego świata, pełnego muzyki, kolorów, słońca i całej gamy innych impresji. Mężczyzna reagował tak samo na jej wspomnienia o Atlantydzie, co dziwiło ją niezmiernie, bo uważała swą zimną, stonowaną ojczyznę za szalenie nieatrakcyjną.
I tak dziewczyna spędzała niemal każdą wolną chwilę ze swoim niezwykłym gościem. Poznawali się coraz lepiej. Zauważyła, że jego skóra źle znosiła zanurzenie, robiła się pomarszczona i brzydka. Ocalony tęskno spoglądał w górę za słońcem i dawnym życiem, ale nie miał śmiałości odmawiać swojej wybawczyni spotkań, ani prosić ją, póki co, o puszczenie go do domu.
Aż nadszedł dzień, gdy Ixode podsłuchała jak mamka rozmawia ze starszym. Musiała spiskować z nim od samego początku. Mazidło z alg miało zostać przetestowane, a głupia młódka niczego nawet nie podejrzewała. Atlanci po raz pierwszy w historii stanęli przed szansą zbadania żywego człowieka.
Ixode z trudem ukryła poruszenie. Popędziła do szczeliny i chaotyczną serią obrazów przekazała mężczyźnie wieści. Miała wrażenie, że wiadomość o opuszczeniu Atlantydy przyjął z ulgą. Zabolało ją to.
Po raz ostatni wymieniła powietrze w jego bańce. I gdy ich usta tkwiły obok siebie, tak niebezpiecznie blisko, człowiek wykorzystał okazję i pocałował Ixode. Dziewczyna zgłupiała. Odnajdywała się w tej sytuacji powoli. Mężczyzna dotykał jej ciała jak własnego, a ona drżącymi dłońmi musnęła jego ramiona. Wzdrygnęła się, bo pod rozmoczoną skórą wyczuła napięte mięśnie, wyczuła przemoc. Ludzka natura jednak była z nią złączona. Jego ruchy pozostawały zdecydowane i pewne, ale nie agresywne. Nie bała się go. Poddała się mu. Doświadczyła nieopisanego.
Po wszystkim popłynęła z nim na płycizny, gdzie atlantom nie wolno było się zapuszczać. Obiecał, że sekret jej rasy pozostanie bezpieczny. Gdy odszedł, Ixode poczuła ból rodzaju, jakiego nie czuła nigdy przedtem.
Później rzeczy zadziały się błyskawicznie. Ixode pojmano i uwięziono, gdy tylko mamka zorientowała się, że w szczelinie brakuje cennego okazu. Dziewczyna wykpiła się, że człowiek musiał uciec pod jej nieobecność. To on nauczył ją cennej umiejętności kłamania, a raczej mówienia półprawd. Nieznająca konfliktów społeczność atlantów kupiła tę historię.
Mężczyzna musiał mieć jednak mniej szczęścia. Że dobrowolnie nikomu nie opowiedział o Atlantydzie – tego Ixode była pewna. Ale z opowieści kochanka wiedziała również, iż ludzie są w stanie posunąć się naprawdę daleko, by dopiąć celu. Gdy tuż przed katastrofą ktoś wrzucił do wód nad miastem odrąbaną głowę jej ukochanego, tonącą wraz z krwawą wstęgą jak setki ciał przed nią, coś w dziewczynie pękło. Naraz zrozumiała wszystkie emocje, jakie targały ludzkimi sercami na lądzie. Sama była ich częścią.
Mrowie statków pojawiło się nad miastem. Zatapiali ładunki, które wybuchały po osiągnięciu dna. Złoża czarnej trucizny pod miastem zaczęły dewastować Atlantydę. Okropna, okropna tragedia.
Ixode uciekła, zatrzymując się dopiero pośród majestatycznej rafy. Jednego, czego była pewna, to tego, że koralowce przetrwają każdą katastrofę, cokolwiek by się nie stało z atlantami. Poporcjowała drogocenny ładunek swojego fałdu i ukryła go pomiędzy parzydełkami. Wkrótce potem umarła, dźgnięta koralowcem w serce przez mamkę, która w osobie Ixode upatrzyła winną zagłady Atlantydy.
***
– Spierdalaj, kurwa, ciapaku! – Patrycja w bólach naciągała na piersi stanik, śmiertelnie poważna. W przeciwieństwie do Pawła, jej narzeczonego, który usiadł na piachu i tak siedząc, nie mógł przestać się śmiać.
– Ella está tan borracha… – mruknął jeden policjant z wyspy Fuerteventura do swego kolegi po fachu.
– Nie macie kiedy przyjść, co, zjebane cwele? Dupczyć nam się zachciało, to takie dziwne?! – Polka rzuciła kamieniem w stróżów prawa.
– ¡Suficiente! ¡Tomarla! – zeźlił się drugi z policjantów i ruszył na krzykaczkę.
Ta rzuciła jeszcze kilkukrotnie – a to bluzgiem, a to kolejnymi kamieniami, które napatoczyły jej się pod rękę. Policjanci części ciosów uniknęli, część odbili ramieniem. Niektóre z kamieni wylądowały na betonowym falochronie, rozłupując się i odsłaniając delikatne wnętrze. Ze skamieliny wypadły delikatne jajeczka, które jedno po drugim zaczęły umierać po kontakcie z powietrzem, a pozbawione wody. Tym samym stało się jasne, że choć miłość jest wieczna, jej owoce już niekoniecznie.