Miałem ciężką pracę. Wiem, wiem, każdy tak mówi. Ale my, pariasi współczesnego świata, my, którzy nie dajemy mu się wykoleić, my, służący Spójni, lepiej niż inni rozumiemy pojęcie „ciężkiej pracy”. Któż dzisiaj traktuje poważnie hasło: „Tolerancja, Wolność, Szczęście”? Któż kieruje się naszym mottem: „nie osądzać, tylko pomagać”? Któż docenia nasze poświęcenie służbie? Któż wreszcie rozumie cele, jakie nam przyświecają? A problemy, którymi się zajmujemy, dotyczą nierzadko całej ludzkości.
Taki problem pojawił się w Arzamasie-19. Ojczym Piotr Judasz II wysłał mnie, bym zbadał sprawę na miejscu i podjął właściwe działania. Co stało się w Arzamasie-19? Kluczem do wszystkiego tego, co tam zaszło, był Lichodiejew, mój gospodarz i przewodnik, a jednocześnie jedyny uczestnik badań nad „anomalią cyrkonową”.
Zaczęło się od wielogodzinnej podróży samolotem, który, jak się wydawało, tylko wisiał nad olbrzymimi połaciami lasu, skrytego wśród śniegu. Tajga. Majestatyczne drzewa, rachityczne krzaki i pustka. Nie skalana jeszcze śladami człowieka ani zwierząt.
Gdy w końcu dotarłem na miejsce, pierwsze, co mnie uderzyło, to – pustka. Znowu. Ale tym razem tworzyły ją opuszczone budynki, wybite szyby, porzucone pojazdy. Arzamas-19. Jedno z sowieckich miast-widm (choć „miasto” to nazwa trochę na wyrost), które Putin przeksztacił w tajne stacje badawcze. Dziś, świetnie wyposażone i oddalone od wścibskich oczu, służą nauce. Z reguły każda stacja przeznaczona jest dla jednego tylko naukowca. Tak łatwiej kontrolować, co też jajogłowi tam pichcą. Resztę załatwiają sztuczne inteligencje oraz automaty.
***
Z Lichodiejewem spotkałem się w jego laboratorium. Akurat nalewał sobie coś z paskudnie wypalcowanej butelki do kubka.
– Czego? Po cholerę cię tu przyniosło? – Spojrzał na mnie z wyraźną wrogością. – Napijesz się, ciot… yyy, bracie?
Wyciągnął do mnie rękę z kubkiem, który ostatni kontakt ze zmywarką miał, zdaje się, w zeszłym stuleciu.
– Dziękuję – odparłem. – Ciotka nie przeszkadza.
Wszyscy przecież wiedzieli, że tak nazywa nas ulica. Potężni, tłuści, bezwłosi mężczyźni. Od razu widać, co za jedni!
– Zawsześ taki małomówny? Słów ci szkoda? – mruknął fizyk.
– Nie zawsze. Jeszcze się przekonasz. Obiecuję.
I tutaj zdziwił mnie po raz pierwszy. Zerknął na mnie spod tych swoich krzaczastych brwi, schylił się, otworzył dolną szufladę biurka (strasznie zaskrzypiała) i po dłuższych poszukiwaniach wyjął z niej styropianowy kubek. Zakurzony, ale czysty.
– No to zacznijmy od początku. Na przywitanie – zachrypiał, zamaszystym ruchem nalewając płyn z butelki do kubka. – Aby nam się dobrze współpracowało. I, klnę się na Ciołkowskiego i Kapicę, więcej cię ciotą nazywał nie będę! Twoje najlepsze!
Podniósł swój kubek, wychylił go do dna. Zrobiłem to samo – i świeczki stanęły mi w oczach. Gardło, przełyk i żołądek zaczęły palić żywym ogniem, a ja zwyczajnie się zakrztusiłem.
– Co, zimne? – zatroskał się szafarz trunku. – Dopiero ze śniegu wyjąłem.
– Ile… ile procent? – wychrypiałem.
– Aaa, nieprzyzwyczajony. Jakieś dziewięćdziesiąt. Chyba. Wiesz, ja tu hołduję starym rosyjskim zwyczajom, behemotowskim. Ale do pracy tylko wódka. Spiryt jest na specjalne okazje! – Mrugnął do mnie łobuzersko. I od tego mrugnięcia go polubiłem.
Lichodiejew był trudnym człowiekiem. Apodyktycznym, zwykle milczącym i zamkniętym w sobie, ale miewał chwile, gdy wybuchy nieopisanej aktywności, przeradzającej się w agresję, napędzały go przez całe dnie. Zdaje się, że tak manifestowało się jego uzależnienie od alkoholu. Ale, mimo alkoholizmu, Lichodiejew był chyba najgenialniejszym fizykiem naszego pokolenia. To on zapoczątkował doświadczenia z masą cząsteczek. Powtarzał mi to tyle razy, że zapamiętałem: „jeśli uda ci się zmniejszyć potencjał pola Higgsa, zmienisz także działanie boskiej cząstki; a to ona, ona nadaje masę wszystkiemu”. Dawno temu rozpoczął nawet doświadczenia z uzyskiwaniem masy ujemnej pod kątem podróży z prędkościami nadświetlnymi, ale pewnego razu upił się tak, że zarzygał caluśki mundur marszałka Związku Demokratycznych Republik Radzieckich, wizytującego ośrodek doświadczalny. I wylądował w Arzamasie. Co chyba sobie chwalił, bo pił już bez przeszkód, a swoje doświadczenia i tak prowadził dalej. Arzamas posiadał wszystko, czym dysponuje współczesna, zaawansowana nauka – miał nawet własny akcelerator cząstek. Co prawda tylko o obwodzie dwudziestu siedmiu kilometrów; maleńki, taki jak stareńki Wielki Zderzacz Hadronów. Zupełnie jednak Lichodiejewowi wystarczający.
Tak oto stacja stała się idealną wyspą Robinsona, na której i ja się znalazłem. Skoro miała już swego Crusoe, obsadziłem rolę Piętaszka.
***
Pobudka następnego dnia była nadzwyczaj ciężkim przeżyciem. Na szczęście koło łóżka znalazłem butelkę wody i w południe zdołałem zwlec się do stołówki. Tam już czekał na mnie Lichodiejew.
– Łupie, co? I suszy? – odezwał się lekko zachrypniętym głosem.
Zdołałem tylko skinąć głową.
– I helikoptery też są, nie?
Nie byłem w stanie poruszyć językiem, zeschłym na wiór.
– Masz, bracie. – Podetknął mi pod nos śmierdzącą etanolem, brudną szklankę. – Czym się strułeś, tym się lecz.
Poczułem dziwne, gwałtowne harce w brzuchu. Zdecydowanie nie były to motyle.
– No dawaj, dawaj. Chcesz tu ze mną zostać, musisz się nauczyć pić jak człowiek!
Z trudem przełknąłem haust płynu. Kiedy już trafił do żołądka, koniecznie zechciał wydostać się w szeroki świat i podjechał mi do gardła. Ostatkiem sił powstrzymałem wymioty i zapędziłem skubańca z powrotem. Po kilku takich kursach, jakby windą z parteru na poddasze i znów na parter, poczułem się, ku własnemu zaskoczeniu, znacznie lepiej.
Wyszarpnąłem mu szklankę z ręki i przechyliłem do dna.
– No, mołodiec! Nasz człowiek, bez aszybki! – uradował się Lichodiejew. – Mów mi: Nikołaju Osipowiczu.
Czemu tak się rozwodzę o tym, było nie było, gastronomicznym incydencie?
Bo, o dziwo, od tej chwili Lichodiejew nie miał przede mną żadnych tajemnic. Jak gdyby wspólne picie uczyniło nas członkami jednego stowarzyszenia, ba, nawet braćmi krwi. Wdzięczny mu jestem za to, że nigdy nie zająknął się o mojej aparycji. A było się o czym jąkać – sto pięćdziesiąt kilo żywej wagi, do tego twarz poczciwego imbecyla. Skutki terapii, którą musi przejść każdy wtapiający się w Spójnię. Z powodu błędów tych, po których przejęliśmy aktywa i część złej sławy, a których wiarę wyklęliśmy, każdy z nas musi przejść specyficzną terapię hormonalną. Jej główny cel to zlikwidowanie popędu płciowego. Wygląd akolitów jest nieplanowanym efektem ubocznym.
I tak Arzamas (a raczej to, co ukrywał), stał się dla mnie kolejnym zadaniem. Okazało się, że ostatnim.
***
Następnego dnia wybraliśmy się na „poligon”. Tak Nikołaj Osipowicz nazywał szmat pustego terenu, rozciągającego się między drzewami tajgi, położonego tuż za szkieletami niewykończonych budynków. Zaskoczyło mnie to, co zobaczyłem. Jakby stado olbrzymich kretów wykopywało się tu na powierzchnię. Teren usiany był mniejszymi i większymi kraterami, obok których leżały sporej wielkości złomy skalne. Niektóre z nich musiały się niedawno topić, bo pozastygały w fantazyjne kształty. O panujących tu czasem temperaturach świadczył również kompletny brak śniegu. Całość otoczona była topornym ogrodzeniem, byle jak zbitym z bali. Niewysokim, sięgającym trochę ponad kolana.
– I co? – Podparł się pod boki, najwyraźniej dumny z pobojowiska.
– I nic. Co ma być?
Podrapał się stropiony po głowie.
– Ano tak, zapomniałem, że dopiero ja cię mam wprowadzić. To są próbki, które wyciągnąłem spod ziemi.
Wzruszyłem ramionami. Dalej nie rozumiałem.
– No, ze skorupy, a nawet z płaszcza.
– Po co?
– Widzisz, moi drodzy i szanowani koledzy z Instytutu Nauk o Ziemi Rosyjskiej Demokratycznej Republiki Radzieckiej – głos fizyka ociekał wręcz kpiną – dorwali się do nowych zabawek. I zamiast, jak prezydent przykazał, badać warstwy naszej planetki swoimi falami sejsmicznymi, wzięli się za neutrina. Sami nie wiedzieli, czego szukali, ale znaleźli!
– Co niby? – Udawałem znudzonego.
Lichodiejew wyraźnie się wtedy zaperzył.
– A anomalię, na głębokości jakichś stu siedemdziesięciu kilometrów. Prawdopodobnie wielką koncentrację cyrkonu.
– Takie to dziwne? – Dalej nie rozumiałem.
– Ano tak. Bo we wnętrzu tej masy cyrkonu jest coś, co dla neutrin jest niepenetrowalne. A to przeczy znanej nam fizyce. Geolodzy sprzedali temat fizykom, fizycy wojsku, a wojsko mnie. I powoli staram się ten cyrkonowy dysk, bo taki ma kształt mniej więcej, wyciągnąć.
– Z takiej głębokości?
Lichodiejew spojrzał na mnie koso.
– Oj, niedowiarku ty jeden. Nie wierzysz widać w moc spirytu i ojczulka Lichodiejewa, co?
I tu wdał się w jeden z tych swoich licznych monologów, z których rozumiałem z reguły tylko spójniki. W każdym razie zapamiętałem pewne hasła, może się przydadzą towarzyszom mądrzejszym ode mnie: „energia pola Higgsa”, „morze Diraca”, „kontrolowana zmiana parametrów boskiej cząstki”, „nietypowa chiralność”, „podwójne łamanie symetrii”. Ten naukowy bełkot trwał czasem nawet kilka kwadransów. Z tego, co zrozumiałem, nadawał skałom w określonej precyzyjnie przestrzeni sferycznej – masę ujemną. Resztę robiła grawitacja, wypychając skały na powierzchnię, gdzie efekt „ujemnej masy” był usuwany. Ostatni, najmniejszy już problem, tkwił w tym, ile zewnętrznej warstwy takiego pakunku trzeba było przeznaczyć na zdarcie się podczas wędrówki przez warstwy skalne ku powierzchni. Stąd – ślady eksperymentów, które widziałem w tajdze.
***
Nudziłem się.
Lichodiejew wciąż przesiadywał na mostku. Mostkiem nazywał swoją pracownię, z której kierował wszystkimi badaniami. Mogłem mu tam co prawda towarzyszyć, ale cóż to za przyjemność gapić się w skaczące cyferki na ekranach, nie wiedząc, co znaczą?
Wybrałem się więc na spacer w tajgę. Ktoś widocznie pomyślał kiedyś o takich jak ja, bo w składziku stało kilka par miejscowych, „kamusnych” nart. Czym „kamusne” narty różniły się od zwyczajnych? „Kamusne” nigdy się nie ześlizgiwały na podjazdach. Ponadto były nadzwyczaj szerokie, co przy moim ciężarze znacząco pomagało w spacerze.
I tak, krok za krokiem, oddech za oddechem, zagłębiłem się w tajgę. Nic tak nie oczyszcza organizmu z resztek wódki, jak zmęczenie i mroźne powietrze.
Po drodze, co oczywiste, najpierw rzucają się w oczy drzewa – olbrzymie limby, nieco mniejsze jodły. Przygięte ciężarem śniegu, czekają tęsknie na wiosnę. Później zaczyna się dostrzegać gałęzie, tu i ówdzie upstrzone kleksami szyszek. Aż w końcu fascynować poczynają kolory: zieleń igieł, czerwień brusznic, żółć zamarzniętych kapeluszy maślaków. Wszystko to przytłoczone bielą, bielą o tysiącu odcieni – błękitnawym, szarawym, srebrzystym i takimi, których nawet nie potrafię nazwać.
Dziewiczy, nietknięty przez człowieka las ma jedną upiorną właściwość – otwiera przed wędrowcem drogę, jednocześnie ją za nim zamykając. Gdyby nie ślady nart na śniegu, zabłądziłbym już pierwszego dnia.
Dostrzegłem w końcu pierwszą oznakę życia w tym, zdawałoby się, drzewnym pustkowiu. Trop jakby na sznurek nawleczonych, talerzykowatych śladów przecinał moją ścieżkę. Zrobiłem fotkę komórką i sprawdziłem w sieci – rosomak. Największy zbój tutejszej przyrody, miejscowy wicekról. Obchodzi swoje rewiry, nawet w tajdze zawsze potrafi wynaleźć coś jadalnego. Nie pogardzi niczym: wnętrznościami, sierścią czy rogami. Doskonały drapieżnik zawsze znajdzie sobie ofiarę.
***
Po kilkunastu dniach, kiedy już prawie przywykłem do trybu życia Lichodiejewa – szklanka wódki na czczo, przed obiadem i przed snem – pewnego pięknego, słonecznego poranka Nikołaj Osipowicz uroczyście oznajmił:
– Jutro pościmy! Ani kropelki!
Zaniepokoiłem się nie na żarty, bo to zwiastowało coś niecodziennego.
– Spróbujemy skurczybyka jutro wyciągnąć. Wszystkie dane sprawdzone wte i wewte, maszyneria przygotowana, to i wyciągniemy toto jak szczupaka z jeziora. Przyjdź rano na mostek!
Kiedy kornie zameldowałem się następnego poranka we wskazanym miejscu, Lichodiejew w napięciu obgryzał paznokcie.
– Na ten monitor patrz! – Wskazał palcem. – Tu się powinien wynurzyć. Za… jakieś dwadzieścia minut.
I rzeczywiście. Jeszcze przed upływem tego czasu ziemia we wskazanym miejscu zabulgotała, jakby w wielkim garnku zaczęło coś wrzeć. W końcu jarząca się jasnopomarańczowo kula skały zawisła nad powierzchnią gruntu, a potem delikatnie na niej osiadła.
– Mamy tego matkojebcę! – wrzasnął fizyk. – Chodź, zobaczymy go z bliska!
Z bliska „matkojebca” wyglądał nieefektownie. Ot, bryła stygnącej magmy o średnicy jakichś trzydziestu, góra pięćdziesięciu metrów. Na poligonie było sporo większych.
– Co, wrażenia nie robi? – Nikołaj Osipowicz mrugnął do mnie. – Zobaczymy co będzie, jak obstukamy to całe gówno, które go oblepia. Poczekaj tu na mnie momencik.
Wpadł z powrotem do budynku z mostkiem. Po chwili z kulą materii stało się coś dziwnego – poczęła drżeć jakby atakowana kolejnymi, coraz częstszymi mikrowstrząsami sejsmicznymi. Niewielkie łuski stygnącej skały zaczęły najpierw powoli, a potem coraz szybciej opadać na ziemię. Jakbyśmy obierali jajko ze skorupki, tarasującej drogę do żółtka.
Lichodiejew przybiegł z powrotem do mnie. Z niedowierzaniem przyglądał się temu, co wyłoniło się spod warstw skały. Wtem wciągnął ze świstem powietrze do ust i wyszeptał tylko:
– O Matko Przenajświętsza!
Przed nami, pyszniąc się błyszczącą w promieniach południowego słońca, złotawą skorupą, stało coś, co wyglądało jak latający spodek. UFO – znaczy się.
***
Lichodiejew odbył jedną, jak się okazało, kluczową rozmowę telefoniczną. Gadał ponad godzinę, a potem wyszedł do mnie blady, zlany potem, ale uśmiechnięty.
– Mam go tylko dla siebie! Na miesiąc! Ściśle tajny projekt wojskowy! – wrzasnął z triumfem.
I się zaczęło. Łaził koło naszej zdobyczy, macał, skrobał, brał próbki. Próbki i skorupy pojazdu, i skał, które się z nim wynurzyły. Do tego cmokał, bezustannie cmokał.
A potem nastąpił tydzień, w którym prawie go nie widziałem, a zapasy spirytusu pozostały niemal nieuszczuplone.
W końcu wezwał mnie na mostek.
– Wiem, że musisz Spójni składać swoje raporty. Obiecałem twoim szefom we wszystko cię wtajemniczać. A ja spłacam długi wdzięczności! – Huknął pięścią w biurko. – O wszystkim będę cię informował na bieżąco. No, w miarę. Z tym, że na razie milczy nasz spodeczek. Ale ja znam wypróbowane metody, co to je NKWD doprowadziło do perfekcji.
Roześmiał się na całe gardło, a mnie dreszcz przebiegł po plecach. Spójnia też miała swoje sposoby. Spójnia. Najpotężniejsza organizacja naszych czasów. Potęga i bogactwo. Ale przede wszystkim: wiedza.
Kto i kiedy pomógł Lichodiejewowi, tego nie wiem. Ale musiała to być pomoc konkretna, kluczowa, może nawet ratująca życie? Bo takie oddanie rzadko widywałem nawet w naszych szeregach. A i sam ZDRR odnosił się do Spójni wyjątkowo przyjaźnie, by nie rzec: wiernopoddańczo. Też najwidoczniej w czymś pomogliśmy.
Wychodziłem już, gdy Nikołaj Osipowicz zatrzymał mnie gestem i spojrzał jakoś koso.
– Jak to u was leci? Wolność, równość, eee…
– Wolność, tolerancja, szczęście – poprawiłem.
– Tak, tak. Wierzycie jeszcze w te głupoty?
Nie odpowiedziałem.
***
Coraz więcej śladów życia w tej wymarłej, zdawałoby się, tajdze dostrzegałem. Spotkałem się z łosiem. Przestraszył mnie śmiertelnie. Przemierzał polanę bezszelestnie, prawdziwy pancernik puszczy. Tylko ogromne łopaty przesuwały się majestatycznie na tle gałęzi. Sunął, nie śpiesząc się, po skorupie zmrożonego śniegu. Gdy potem próbowałem iść jego śladami – zapadłem się po pas.
***
Z następnego miesiąca pamiętam jakieś strzępy, migawki. Tyle się działo. A i odstawienie wódki nie pomagało na koncentrację.
Lichodiejew co i rusz przybiegał, rzucał sakramentalne: – Mało czasu, bladź, mało czasu – i relacjonował mi postępy badań.
– Słuchaj – mówił pewnego poranka nad talerzem jajecznicy ze szczypiorkiem. – Zbadałem te minerały, które opadły z naszej zdobyczy. To cyrkony. Krzemiany cyrkonu. Da się zbadać ich wiek, choć datowanie jest dosyć trudne i niepewne. Ale wychodzi na to, że mają około czterech miliardów lat. Ten spodek niemalże widział narodziny naszej Ziemi. Jak on wytrzymał cały ten czas w skorupie i płaszczu? Bo to, że znaleźliśmy go na głębokości prawie dwustu kilometrów, pozwala sądzić, że nurkował i głębiej. W końcu: Ziemia żyje, cały czas w jej wnętrzu coś płynie do góry, coś tonie. Powinno zgnieść ten talerzyk jak kartkę papieru. A jednak nie, obrósł tylko tymi kryształami i jakby… czekał. Powiedziałbyś, że może zbudowany jest z czegoś superwytrzymałego? Nieee, zwykły tytan i iryd z domieszkami miedzi oraz żelaza. Ale jest w tych próbkach coś dziwnego. Wiesz, wrzucę fragment do akceleratora i zobaczę, co wyjdzie. Niby jest zbudowany ze zwykłych metali, a wejść do środka mi się nie udało. Skąd wiem, że nie jest jednolity? To elementarne, drogi Watsonie. – Tu puścił do mnie perskie oko. – Zmierzyłem jego ciężar i objętość. Wychodzi, że musi być pusty w środku. Dobra, lecę na mostek, bo do zrobienia mnóstwo, a czasu nie przybywa. Już nawet prawie nie śpię, tylko podrzemuję przy instrumentach.
W pośpiechu, mając jeszcze pełne usta jajecznicy, wybiegł ze świetlicy.
***
Kiedy Lichodiejew znikał na całe dnie, ja wyruszałem na piesze wycieczki. Towarzystwo oprószonych śniegiem sosen wystarczało mi aż nadto. Wydawało mi się wcześniej, że tajga jest pusta i bezludna. Nic bardziej mylnego. Wystarczy przystanąć, posiedzieć chwilę w ciszy. Nagle nad głową pojawi się burunduk, jedna z syberyjskich wiewiórek. Zaaferowana pobiegnie gdzieś szukać nasion.
Raz widziałem nawet sobola. Piękne zwierzątko. O ślicznym, cieplutkim futerku. Jakoś kojąca była myśl, że w skórki zdarte z przodków mojego leśnego znajomka odziewali się Iwan Groźny, Piotr Wielki, Stalin, Władimir Władimirowicz, Ojczym. Kojące poczucie ciągłości.
Tak, tajga koiła rozedrgane nerwy.
***
Zmęczony spacerami w tajdze, zawsze sypiałem głęboko. Lichodiejew wyrwał mnie pewnego razu z takiego snu bez snów.
– Wstawaj! – Szarpał mnie za ramię. – I chodź! Już wiem!
Nie czekając na mnie, pobiegł na mostek. Narzuciłem na siebie jakieś cieplejsze ciuchy i, chcąc nie chcąc, powlokłem się za nim.
– Nic nie pomagało! Światło, prąd, nawet semteks – gorączkował się uczony. – Ale najprostsze rozwiązania są najlepsze, nie? Jak nasz talerz wyciągnęliśmy spod ziemi? Nadając mu ujemną masę! A gdyby tak nadać taką masę tylko górnej połowie spodka? Toż odleci, jak przykrywka z garnka. – Cieszył się jak dziecko.
Już wiedziałem, w który monitor patrzeć. Lichodiejew gmerał coś przy klawiaturze, nagle walnął z rozmachem w klawisz enter.
– Patrz teraz, na tego rosomaka w dupę ruchanego! – Aż zawył z radości.
Rzeczywiście, stało się, jak mówił. Górna połowa spodka delikatnie, jak na szynach, uniosła się i zawisła dwa metry nad tym, co pozostało na ziemi. Środek jarzył się słabo, skrzył delikatnie pastelowymi, bladymi kolorami. Lichodiejew ruszył biegiem do drzwi, zahaczył łokciem o futrynę, rzucił soczyste „job twoju mać” i już był przy spodku. Kiedy do niego dołączyłem, z otwartymi ustami patrzył do środka.
– Ładną perełkę połknęła nasza szczuka, co? – wykrztusił.
Spodek był pusty. Jego wnętrze przypominało trochę perłopław, bo lekko opalizowało. Ale nie tylko dlatego – w środku leżała lustrzana kula, wielkości głowy człowieka.
– Bladź! No i masz, matrioszka. Zagadka w zagadce, żeby tych ufoków piorun jebnął!
***
Dwa dni później rzucił do mnie przy śniadaniu:
– Wot, swołocz.
Teraz wódkę piłem wyłącznie rano, do towarzystwa. Czy Nikołaj Osipowicz pił zgodnie ze swoim zwyczajem także w południe i wieczorem, tego nie wiedziałem. Widywałem go tylko przy śniadaniach, zanim znikał na mostku zaaferowany badaniami.
– Swołocz kto? – Nie zrozumiałem.
– A nasza perełka. Też taka niedostępna. Nic jej nie przenika, nawet neutrina. Musiałem zadzwonić do jednego znajomka. Przyleci jutro ze swoim majdanem, a ty się masz zamknąć w swojej gawrze i nie wychodzić. Taki warunek!
– Bo?
– Bo nawet u nas nikt nie wie, czym się zajmuje Konstanty Pietrowicz. Czyli mój znajomek. Ale mogę ci powiedzieć w zaufaniu… Bo mogę, nie? – Spojrzał na mnie koso.
– Oczywiście.
– No, komsomolskaja dusza. Kostia przywiezie jakiś próbnik, działający na grawitonach. Nawet Amerykańcy i Kitajcy czegoś takiego nie mają. Jak Konstanty nam nic nie powie o mojej perełce, to już nikt. W każdym razie pamiętaj: jutro masz nawet szczać do umywalki! Żeby cię nikt nie zobaczył, bo podobno obstawa Kostii strasznie nerwowa jest!
Wypił do dna, zakąsił słoniną oraz cebulą i majestatycznie, bez zataczania, udał się na mostek.
Nie wychodziłem kilka dni. Nie musiałem. Opiekun Kostii z ramienia Spójni sam mnie znalazł. Nie potrzebowaliśmy długo konferować.
***
Kiedy pierwszy raz wyszedłem po wyjeździe tajemniczego gościa, oddaliłem się od ośrodka w nieco innym kierunku niż zwykle. Po dwugodzinnym marszu natknąłem się na olbrzymi wiatrołom. Leżały tu setki drzew, które zdawały się oddawać hołd jakiemuś wyimaginowanemu władcy, jak jeden pień powalone w tym samym kierunku. Wszystkie były chuderlawe, niby przewrócone tyki na chmielowsku. Nie dałem rady iść dalej: pnie były może i cienkie, ale masa splątanych korzeni, które ciągnęły za sobą – olbrzymia. Ziemia w tajdze nawet latem rozmarza tylko na kilka, kilkanaście centymetrów. Niżej jest wieczna zmarzlina. Toteż korzenie drzew nie rosną w głąb ziemi, ale jakby „wszerz”. A płytko zakorzenione drzewo przewróci nawet mocniejsze dmuchnięcie.
Musiałem zawrócić.
***
Nikołaj Osipowicz obudził mnie znów w środku którejś z następnych nocy. Zaczęło mu to chyba wchodzić w nawyk. Blady jak syberyjski śnieg, nalał mi szczodrze do szklanki. Musiał być już prawie kompletnie pijany, bo nie uronił ani kropli. Ręce mu drżały, ba, latały, tylko na trzeźwo.
– Już wiem, jak nam perełka chce coś powiedzieć. Tylko za bolca nie wiem, co! – Trochę bełkotał, ale jednak trzymał się dzielnie. – I, bladź, coraz bardziej mi się to nie podoba. Mówiłem ci, że wrzucę próbki stopu, z którego zbudowany jest szczupaczek, do akceleratora? I okazało się… – Splunął zamaszyście na ziemię. – Wiesz, że cząstki to są takie ministruny? No, tak jakby drżą, z określoną częstotliwością. A te atomy spodeczka, a raczej cząstki, z których są zbudowane, z inną. Inną niż nasze, ziemskie. Ba, co tam ziemskie, wszechświatowe! Niewiele, ale jednak inną. Jakby ktoś się ze mną bawił w kotka i myszkę. Mali, zieloni, ochujali jebańcy! A może wcale tak nie wyglądają?
Huknął pięścią w stolik i pociągnął solidny łyk prosto z butelki.
– Jeszcze coś?
– Jeszcze! Grawitony nam powiedziały, że nasza kulka to jedna wielka nitka RNA. Do tego utrzymywana w całości przez siły, których nie rozumiem. Jakieś oddziaływania grawitacyjno-silno-słabe? Ale to pikuś! Jeśli przypomnisz sobie cyrkony, a właściwie ich wiek, to wychodzi na to…
Lichodiejew zamarł na chwilę, jakby się zawiesił. Widziałem takie zachowanie już wcześniej. Człowiek tak zatapia się we własnych myślach, że dosłownie opuszcza ten świat. Widząc jego zmarszczone jak zaspy czoło domyśliłem się, że w świat, w którym bawił teraz, nigdy bym za nim nie podążył.
Trąciłem go kubkiem.
– Co dalej?
Nalał mi ponownie, sam łyknął z gwinta i ciągnął:
– Wychodzi na to, że to może być najstarsza cząsteczka RNA na Ziemi. Znaczy jej model. Menda! Wiesz, co to znaczy? – Ale, nie tłumacząc, perorował dalej: – Najpierw myśleliśmy z Kostią, że koduje jakieś monstrualne białko. Albo kilka. Ale nie, bo odkryliśmy, że kodony układają się w ten sam sposób, czy czytać je od jednego końca nitki do drugiego, czy wspak. Czyli to jakiś model, do tego zawierający zaszyfrowane przesłanie? Może w takim razie to jakaś liczba, zapisana w układzie trójkowym? W środku jeszcze większa niespodzianka. W każde wiązanie między zasadami jest wszyty jeden atom. Całe spektrum układu okresowego. A nawet i poza nam znany, bo jest tam sto trzydzieści pierwiastków. Co to za kalambury, do jasnej popierdolonej?!
Ostatnie zdanie wykrzyknął już w kierunku okna, za którym stał na poligonie, niewidoczny w mrokach nocy, spodek. Nagle wybiegł na zewnątrz.
– Widzisz? Widzisz? – Wskazywał ręką na niebo. Może to dlatego, że byłem prawie równie pijany jak on, zdawało mi się, że po niebie bezszelestnie przesuwa się latający talerz, zasłaniając gwiazdy. Do dziś myślę, że to były tylko omamy alkoholowe, jakieś początkowe stadium delirium.
Zdołał jeszcze tylko wykrzyknąć:
– Szpiegować przylecieliście, co?! Czego ode mnie chcecie, pojeby?!
Potem załkał tylko: – Grisza! Griszeńka!!!
I padł jak martwy w śnieg. Już to kiedyś widziałem. Na upojonych alkoholem gwałtowna zmiana temperatury wdychanego powietrza działa jak uderzenie obuchem w łeb. Zarzuciłem go sobie na ramię i zaniosłem do jego kwatery. Właściwie nie różniła się od mojej, za wyjątkiem zdjęcia wiszącego nad łóżkiem. Znacznie młodszy, szeroko uśmiechnięty Lichodiejew obejmował pulchną kobietę, a przy jego nogach stał kilkuletni szkrab. Prawie zrozumiałem, dlaczego wlewa w siebie litry alkoholu. Rzuciłem nieprzytomnego na posłanie i udałem się do siebie. Pogrzebałem w moim kuferku z narzędziami, zawierającym standardowe wyposażenie akolity Spójni. Skrzynka mieściła spory zestaw rupieci, mogących się przydać w różnych nieciekawych sytuacjach. Spomiędzy tabletów z wielojęzycznymi wersjami Tory, Biblii, Koranu, posążka Buddy, krzyża, gwiazdy Dawida i innych zakazanych śmieci, wyjąłem prawosławny krzyżyk, mniejszy od dłoni. Zaniosłem go do Lichodiejewa i położyłem obok niego na poduszce.
***
– Bardzo wyprawiałem? Wczoraj, po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, urwał mi się film.
Jakoś dziwnie się we mnie wpatrywał. Od “zapoju” Nikołaja Osipowicza minęły już trzy dni, ale dopiero teraz pokazał mi się na oczy.
– Ujdzie. – O wzywaniu Griszeńki wolałem nie wspominać. A także o spodku-omamie.
– Ty to przyniosłeś? Po co? Przecież sami tego zakazaliście. – Wyciągnął do mnie dłoń z leżącym na niej krzyżykiem.
– Ja. Podobno czasem pomaga.
Nie skomentował. Zapatrzył się tylko w sosny za oknem i jakby nigdy nic rzucił:
– Na czym skończyliśmy?
– Na nitce. I pierwiastkach.
– A, tak. Pierdolone zgadywanki. Kostia pomógł. Na szczęście do obsługi aparatury z grawitonami potrzeba monstrualnej mocy obliczeniowej, więc ma do dyspozycji jedyne u nas liczydło na kubity. Bo doszliśmy do wniosku, że te pierwiastki muszą być jakimś kodem. Liczbą w systemie stutrzydziestkowym? Spróbowaliśmy. Choć to liczba-Lewiatan. Nasza nitka, gdyby ją rozwinąć, miałaby ponad tysiąc pięćset kilometrów długości. To daje ponad pięć biliardów zasad. Czyli pięć biliardów tych pojedynczych atomów, znaków, cyfr, upakowanych w wiązaniach zasad. A to w układzie stutrzydziestkowym…
Odbiło mi się poranną wódką. Lichodiejew zaśmiał się krótko, szczekliwie.
– Dobra, dobra. Będę się streszczał. No w każdym razie: to spora liczba. Wymyśliliśmy, że jak już się porozumiewać, to za pomocą liczb pierwszych. Ale nie byle jakich, tylko możliwie sporych, o największym iloczynie. Inaczej po cóż by ten Lewiatanik był taki gruby? I rzeczywiście, nasz cyfrowy potworek to suma dwóch takich liczb. Niezawodna hipoteza Goldbacha. Notabene, te liczby pierwsze były jeszcze przez nas, ludzi, nieodkryte. Bez liczydła Kostii rachowalibyśmy do usranej śmierci chyba. Co dalej? Mieliśmy trzy liczby…
– Trzy?
– No tak, jeszcze tę palindromiczną, zapisaną w kodonach RNA. Wymnożyliśmy i…
Tu słowotok zamarł w jednej chwili, jakby ktoś zatamował strumień wywrotką kamieni.
– I?
Lichodiejew otrząsnął się z zamyślenia, rzucił nerwowo głową.
– Dostaliśmy w wyniku coś, co, jak nam się wydaje, po odpowiednim przetworzeniu jest parą odczytów temperatury. Zapisaną w niesłychanie wymyślny sposób. Dwa i siedemset dwadzieścia sześć tysięcznych kelwina oraz trzy tysiące pięćdziesiąt siedem koma siedemset pięćdziesiąt trzy jednostki w tej skali.
– Tyle zachodu o przepis na jajko na miękko?
– O, widzę, że też cię to ruszyło. Rozgadałeś się. – Mrugnął do mnie, ale tym razem jakoś niepewnie, bez ikry. – Nie, nie, to nie takie temperatury. Ta pierwsza to temperatura promieniowania reliktowego obecnie. A druga: temperatura z takiego okresu istnienia Wszechświata, gdy to promieniowanie właśnie powstawało.
Wzruszyłem ramionami, co wyraźnie rozsierdziło Lichodiejewa.
– Jakby jebańcy mówili: dziś jest taka temperatura, i tu jesteśmy. Wtedy była owaka. I też tam byliśmy, mogliśmy ją precyzyjnie zmierzyć. Tylko że to nie ma sensu! Żadnego!
– Bo?
– Bo taka temperatura panowała wtedy, gdy Wszechświat miał trzysta tysięcy, góra pół miliona lat.
– Problem?
– A problem, problem, niedouczony ćwoku – rzucił ze złością. – Bo wtedy istniały tylko wodór i hel. O miedzi, żelazie, tytanie i innych materiałach budulcowych naszego talerzyka nikt jeszcze nie słyszał. Jeszcze nie zapaliły się supernowe, w których miały powstać. Zresztą w ogóle żadne gwiazdy jeszcze wtedy nie istniały. Jakieś jaja to są!
– Jaki z tego wniosek?
– No właśnie, na razie brak. A właściwie mnóstwo, ale żaden optymistyczny. Coś ufoki przeginają, tylko jeszcze nie wiem, dlaczego. Kojarzy mi się to z taką zabawką dla dzieci – kwadratowy otwór: wciskasz sześcian, okrągły: wpychasz walec. Za łatwo to wszystko, za prosto… Muszę trochę pomyśleć, zastanowić się. Aha, a ty pewnie chciałbyś coś zameldować temu swojemu Ojczymowi? Dobrze, daj mi dobę, zgoda? Jutro powiem ci, czego się domyślam, bo to, co wiem, ty też już wiesz.
W nocy przeprowadziłem długą rozmowę z Ojczymem. To znaczy – długą jak na moje standardy. Trzy minuty. Wszak wszystko było już jasne jak słońce.
***
Ostatni spacer w arzamasowym lesie? Brzmi to strasznie pompatycznie, ale czułem dziwny żal, żegnając się z tą obojętną, lodowatą, acz tak piękną puszczą. Szedłem przed siebie, nie patrząc. Pchnięty niespodziewanym odruchem, przytuliłem się do modrzewia i zamknąłem oczy. Otrzeźwił mnie cichy pisk.
Nad moją głową, na pniu, przycupnęła wiewiórka. Popielica „krasnochwostka”. Ciemnoszare futerko o popielatym odcieniu, z rdzawym pasem biegnącym przez cały grzbiet aż do końca rudawego ogona. Przepiękne zwierzątko. Przerażona wiewiórka nakryła się puszystym ogonkiem. Ciekawa strategia obrony: udawać, że świat dookoła nie istnieje – przemknęło mi przez głowę. Odwróciłem się i wolno odszedłem.
Kiedy dziś myślę o Arzamasie, pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to właśnie ta wiewiórka.
***
Do naszego umówionego spotkania nie doszło. A raczej – doszło wcześniej. Po śniadaniu, kiedy akurat brałem prysznic, Lichodiejew mało nie wykopał drzwi z zawiasów.
– Nie ma go, skurwysyna jednego! Wyparował! – wrzasnął tak głośno, że poważnie zacząłem martwić się o swoje bębenki. Był całkiem, zupełnie, krystalicznie trzeźwy. Już tyle wystarczyło, bym zrozumiał, że jest śmiertelnie przerażony.
– Ubieraj się! I chodź!
Ledwie zdążyłem zarzucić na grzbiet koszulę i puchową kurtkę, a Nikołaj Osipowicz złapał mnie za rękę i pociągnął jak dziecko w stronę poligonu. Stanął przy płotku, napierając na niego całym ciałem.
– Nie ma go, bladź! Nasza szczuka wyparowała!
– Zabrał ktoś?
Spojrzał na mnie koso.
– Taa, zielone ludziki zajebały! Nie, sprawdzałem na monitoringu. Był, był i nagle pstryk. Nie ma. Jak duch! Nie podoba mi się to. Strasznie nie podoba. – Uderzył pięścią w ogrodzenie. – Muszę coś sprawdzić. Poczekaj tu!
I pobiegł na mostek. Ja zaszedłem na chwilę do swojego pokoju, ale tajga wzywała – pyszniła się, kazała się podziwiać, chełpiła się swoją surowością. Wróciłem na poligon i gapiłem się w pokorze na zgarbione pod ciężarem grubej warstwy śniegu drzewa. Biały puch skrzył się w silnym świetle księżyca. I tylko ta cisza…
Walonki Lichodiejewa zachrzęściły na zmrożonym śniegu.
– Ja to jednak bałwan jestem…
Musiałem zrobić głupszą minę niż zwykle, bo Nikołaj Osipowicz chrząknął, splunął na ziemię, obrócił się w kierunku poligonu, biodra znów przyciskając do płotu, i zaczął tyradę:
– Pamiętasz, jak mówiłem, że coś mi tu nie pasuje? Bo tak… Pamiętasz o tych cząstkach, które wibrują z inną częstotliwością, niż nasze? Jakby pochodziły… Jakby pochodziły z innego Wszechświata. Dawały do zrozumienia, że szczupaczek powstał przed, po, obok, ale nie w naszym Kosmosie. Ktoś pokazuje palcem, że nasz spodek był przy powstaniu Wszechświata, stąd ten odczyt temperatury promieniowania tła. Do tego ta nitka RNA, pochodząca sprzed domniemanego czasu powstania życia na Ziemi… Toż to jakiś pierdolony pokaz siły! Patrzcie: byliśmy, wszędzie, wszystko widzieliśmy! Tacy jesteśmy zajebiści i mądrzy! Są i gorsze wieści. Nie zastanowiło cię, czemu to akurat jest spodek? Spodek taki jak te, które ludzie widywali przez tysiące lat? Z taką technologią, co to byłby za problem dla naszych ufoków stworzyć niewidzialne spodki? To znowu jakaś demonstracja! Puk, puk, patrzymy na was! Cały czas!
Nie chciałem wspominać mu o talerzu, który obserwował nasze pijackie wyczyny. Chyba. Może to jednak nie były alkoholowe zwidy? Lichodiejew ciągnął:
– Ale najgorsze jest to, że nasz gość zniknął. Powiedział wszystko, co miał do powiedzenia, i uciekł. Jak szpieg po misji zakończonej sukcesem. Tak po prostu. No, nie całkiem tak po prostu. Pytałem tych Japońców od Kamiokande-VII. Zarejestrowali, w czasie zniknięcia naszego gościa, śladową emisję neutrin. Śladową, rozumiesz?! To znaczy, że cała masa naszego spodka zamieniła się w jakiś sygnał, energię, która w przeważającej części jest nieznanej nam natury, bo prawie jej nie zauważyliśmy. Wydaje mi się, że to wcale nie był szczupak…
Ciężko westchnął, ale mówił dalej, coraz ciszej:
– To raczej była uklejka, wiesz, taka przynęta do łowienia szczupaków. Bo popatrz, czego się o budowniczych spodka dowiedzieliśmy? Że mają zaawansowaną technologię, że nas obserwują. Ale jak to robią, to już ni hu hu… Za to oni, oooo, oni dowiedzieli się sporo! Że umiemy manipulować masą, co może nam wkrótce dać prędkości nadświetlne. Że umiemy wykorzystywać grawitony, co może nam dać wkrótce panowanie nad czasoprzestrzenią. Że nasze możliwości obliczeniowe, przy wykorzystaniu kwantowych maszynek liczących, są niemal nieograniczone. Dużo, co? I zdaje mi się, że połknęliśmy naszą uklejkę, a tam, na końcu wędki, do której była przymocowana, rozdzwonił się właśnie dzwoneczek. I co dalej mam z tym całym kramem począć?
– Nie martw się. O to zadba Spójnia.
Podszedłem do Lichodiejewa, lewą ręką objąłem go od tyłu. Ludzie zawsze lekceważą takich potulnych miśków jak ja. Zupełnie niesłusznie. Fizyk szarpnął się, ale uwolnić nie mógł. Podniosłem prawą rękę i monomolekularnym ostrzem zrobiłem niewielkie cięcie w jego tętnicy szyjnej. Kiedyś używało się do takich rzeczy brzytwy czy żyletki, ale my się przecież nie golimy. Szkoda!
– Przyciśnij palcem rankę! – poleciłem Nikołajowi Osipowiczowi. Oczy mu mało z orbit nie wyszły, ale nic nie powiedział. Ulżyło mi. Zacisnął tylko lewą rękę w pięść, jakby chciał mnie uderzyć. – Zaszyć się jej już nie da, ale będziesz miał kilka chwil więcej. Polubiłem cię, więc stwierdziłem, że należą ci się wyjaśnienia. Co dalej, pytasz? Tym zajmie się Spójnia. To ani twoja, ani moja sprawa. Natomiast mogę ci powiedzieć, co pocznę z tym całym zamieszaniem.
Zatoczyłem dookoła ręką.
– Wszystko tu spłonie. Spłonie do szczętu, za kilka godzin. Aha, gdybyś był ciekawy. Samolot z twoim kumplem Kostią spadł do Bajkału parę dni temu. Nieszczęśliwy wypadek. A Bajkał głęboki. Bardzo! Bo widzisz, cóż jest ważniejszego dla Spójni niż “Tolerancja, Wolność, Szczęście”?
Milczałem dłuższą chwilę, w końcu spojrzałem na niego z czułością. Leżał na śniegu, osunąwszy się po słupku. Wpatrywał się we mnie zachłannie, drapieżnie. Krew wolno przesączała się przez rękawicę, którą uciskał szyję, i spływała pod kurtkę.
– Tolerancja. Wszak tolerowaliśmy twoje badania. Nie przerwaliśmy ich, ba, nawet pomagaliśmy. Ale… co zrobiliby zwykli ludzie, gdyby dowiedzieli się o istnieniu twórców tego… tej uklejki? Wszak to prawie istoty boskie. I może ludzkość zechciałaby wrócić do tych słusznie zapomnianych Allahów, Manitou, Jahwe? Nie możemy dopuścić, żeby powróciły czasy ciemnoty i obskurantyzmu. Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji. Co nas sprowadza do Wolności. Wszak byłeś wolny, zupełnie wolny w swych badaniach. Szkoda tylko, że ich wyniki wolne być nie mogą. Właśnie dlatego, by ludzie nie zniewolili się ponownie utopijnymi wizjami. Aby wszyscy byli zupełnie wolni, niektóre idee muszą być uwięzione, pogrzebane. By nie wiązać się, krępować niepotrzebnymi moralnymi, etycznymi, filozoficznymi czy jakimikolwiek innymi restrykcjami, ograniczeniami. Co daje każdemu osobiste Szczęście. Bo pomyśl, co stałoby się, gdybyś rozgłosił swe odkrycie? Ruchawki, zamieszki, może nawet jakieś rewolucje? Nie i jeszcze raz nie! Spójnia doskonale wie, jak zapewnić Szczęście ludzkości. Dla ciebie też wybraliśmy szczęście. Szczęście spokojnego odejścia, przedkładając je nad męki odosobnienia i bezczynności. To ja zaproponowałem Ojczymowi takie rozwiązanie, bo naprawdę cię polubiłem. Ale to, co tu odkryłeś, musi zostać gruntownie zapomniane. Wszak i tak nie zapobiegniemy temu, co ma nastąpić. A ja? Ja postanowiłem ci pomóc. Zauważ: nie osądzam, czy to, co zrobiłeś, co odkryłeś, jest dobre czy złe. Takie pojęcia dla nas nie istnieją. Ale musiałem pomóc Spójni, pomóc ludzkości. I pomogłem.
Krzyk agonii rozdarł nocną ciszę. To pewnie lis dopadł zająca bielaka. Nikołaj Osipowicz wpatrywał się w gwiazdy niewidzącym wzrokiem. Na jego twarzy malowała się jakby… ulga. Zaciśnięta wcześniej dłoń otwarła się, zalśnił na niej ściskany wcześniej kurczowo niewielki kawałek metalu.
Nie wiem, jak długo mówiłem do martwego człowieka.
***
Nie, nie, spodek nie był dowodem na istnienie boga. Co to za bóg, który zostawia materialne ślady swego istnienia? To jest dowód na to, że ktoś zapoczątkował ten eksperyment na Ziemi, a może i w tym Wszechświecie, i cały czas śledzi jego postępy. Brzmią mi w uszach zakazane, plugawe słowa: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono. Na szczęście nikt już ich nie czyta.
Była jedna nitka RNA, teraz są miliardy miliardów. Jest życie. Dzika, rozbuchana, kwitnąca energia życiowa. Czyżby była komuś potrzebna? Nadchodzi czas żniw? Mam nadzieję, że kompletnie się mylę. Ale jakoś specjalnie na to nie liczę…
Ostatnio przebywam tylko we własnym towarzystwie i dużo rozmyślam. Za dużo. Toteż przeszedłem w „tryb Lichodiejewa” – szklanka wódki na czczo, szklanka po obiedzie i szklanka przed snem. Nie, żebym się potem nie bał. Ale przynajmniej chce mi się wtedy jeszcze oddychać. Cały czas trzymam kciuki za marskość wątroby.
I, tak na wszelki wypadek, zacząłem się modlić.