Książka

| KOPIUJ

Recenzja:

Silva

Zakon Nudy

{
Aż chce się przywołać słynny cytat z Gladiatora: "Are you not entertained?!"

Smoki, magia, podróże po fantastycznych krainach i nierówna walka z demonicznym, pragnącym zniszczenia całego świata wrogiem. Czego więcej można chcieć od fantasy? Autorka najwyraźniej wyszła  z założenia, że niczego. Ale po kolei.

“Zakon Drzewa Pomarańczy” to opasła cegiełka licząca ponad tysiąc stron. Nie można jej odmówić pięknego wydania – okładka jest niezwykle przyjemna dla oka, a w środku znajdziemy staranne mapki świata powieści. Początkowo “Zakon...” został wydany w dwóch częściach, ale jest już możliwe nabycie wersji jednotomowej. Tak, to książka, która zdecydowanie ładnie prezentuje się na półce. Ponadto miłym ruchem ze strony wydawnictwa było udostępnienie za darmo pierwszego rozdziału (dostępny na stronie internetowej).

Historia jest klasyczna dla fantasy: oto mamy świat, któremu grozi przedwieczne, budzące się z długiego snu zło. Złem tym są w powieści zachodnie smoki, ogniste, ze skrzydłami jak u nietoperzy i zasadniczo powielające wszystkie schematy dotyczące tych istot – są to po prostu potwory pragnące siać zniszczenie. Znajdzie się tutaj też miejsce dla, oczywiście, pradawnej przepowiedni i magicznej, legendarnej broni. A to wszystko na tle politycznych niesnasek, słabo napisanej intrygi i przygód papierowych postaci.

Bohaterów uważam za największą bolączkę “Zakonu...”. Jest ich czworo: Ead z Południa (zdecydowanie najbardziej udana), Tané ze Wschodu, Loth z Zachodu i doktor Niclays Roos, banita przebywający na Wschodzie. O ile tę pierwszą można polubić, tak pozostali nie wzbudzają sympatii – Tané i Niclays budzą wręcz niechęć ze względu na swoje egoistyczne postępki, natomiast o Locie ciężko cokolwiek powiedzieć, tak bardzo jest pozbawiony wyrazu. Jeszcze gorzej jest z dalszymi planami, zwłaszcza, kiedy przychodzi do wspomnianej wcześniej intrygi, w którą nie sposób się zaangażować, kiedy motywacje i los biorących w niej udział osób nie wzbudzają zainteresowania. Większość postaci pojawia się na chwilę i szybko znika, by zrobić miejsce kolejnym, w związku z czym praktycznie żadna nie ma czasu na to, aby się rozwinąć. Dotyczy to także głównej czwórki, bo choć przeżywają przeróżne, nierzadko straszne rzeczy, w ostatecznym rozrachunku niewiele się zmieniają i niewiele uczą.

Przedstawiony świat czerpie garściami z klasycznej konwencji średniowiecznego fantasy, obficie przyprawionego dalekowschodnią estetyką. Mamy więc zamki, królestwa (a raczej – królowiectwo, ale o tym więcej później), rycerzy i skrzydlate, ziejące ogniem jaszczury; a z drugiej strony mądre, wężowate smoki rodem z Azji, ewidentnie japońską otoczkę, klany i honorowych wojowników. Na dodatek sporadycznie pojawiają się też krainy pustynne, przywodzące na myśl Baśnie z Tysiąca i Jednej Nocy. Na brak różnorodności nie można więc narzekać. Dostajemy wzmianki o historii, religiach, a narody różnią się poglądami na te same sprawy. Tyle że całe to budowanie świata oparte jest na zarzucaniu czytelnika imionami, nazwami, wzmiankami o jakichś wydarzeniach, wszystko to bez ładu i składu – przez to książka napuchła, ale treści w niej mało.

Kolejnym odstraszaczem jest wstęp. Zajmuje on dobre trzysta stron, zanim akcja zaczyna się rozwijać. Gdyby nie to, że byłam uparta i bardzo chciałam skończyć chociaż pierwszą część, nie przebrnęłabym do końca. A szkoda, bo później jest zdecydowanie lepiej i “Zakon...” staje się przyjemnym czytadłem. A nawet wciągającym. I o ile rozwinięcie jest w porządku, tak pod koniec znów pojawia się problem tempa, ale tym razem wszystko dzieje się zdecydowanie zbyt szybko. Po długiej lekturze wątki zostają gwałtownie zawiązane i zakończone na przestrzeni kilkudziesięciu stron, choć nie zdawały się nawet jeszcze w ogóle zmierzać do rozwiązania.

Styl jest ładny, niektóre zdania wręcz są poetyckie. Tyle że nie sposób sobie wyobrazić opisywanych scen. Brakuje barwności, wrażenia pogrążenia się w innym świecie. Nie mogłam pozbyć się przekonania, że opisy były tworzone tak, aby wydawały się finezyjne i wyrafinowane, podczas gdy są wydumane i nie przekazują żadnego obrazu, a tylko mają wywrzeć wrażenie na czytelniku. Mimo wszystko – kiedy człowiek przebrnie już przez sążnisty początek – czyta się dobrze.

Na sam koniec pozostawiam kwestię tłumaczenia. Nie czytałam oryginału, ale niektóre słowa użyte w polskiej wersji wołają o pomstę do nieba. Począwszy od tego nieszczęsnego “królowiectwa” (w oryginale queendom), poprzez “wojwładcę” (!!! Tak, w taki sposób został przetłumaczony warlord. Nie wiem, co słowo “watażka” uczyniło tłumaczowi), kończąc na... kokatryksie, czyli spolszczonym zapisie cockatrice, naszego swojskiego bazyliszka/kuroliszka. Ni w ząb mi takie kwiatki nie pasowały do języka całości.

Pomimo wszystkich wad lektura okazała się przyjemna. Bardzo spodobał mi się znaczny udział kobiecych postaci w całości fabuły, a także historii przedstawionego świata. Nie jest może to powieść najwyższych lotów, ale w nurcie fantasy wciąż mało mamy historii głównie o kobietach, więc każda jest mile widziana. I za to daję dodatkową, czwartą gwiazdkę.

Nowa Fantastyka