Książka

| KOPIUJ

Recenzja:

Staruch

Jak radzić sobie z opętaniem, czyli o diable – dzisiaj

{
A Jezus zapytał go: „Jak ci na imię?”. On odpowiedział: „Legion…”. Ewangelia wg św. Łukasza 8:30

Lektura „Egzorcysty” narzuca jedno, przytłaczające wrażenie – jakże zmienił się nasz świat w przeciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Książka Williama Petera Blatty ukazała się w roku 1971 – prezydentem USA był wtedy Richard Nixon, Leonid Breżniew zaczynał dopiero swe długie panowanie w ZSRR, o kryzysie naftowym nikt jeszcze nie słyszał, segregacja rasowa miała się jeszcze (acz nieoficjalnie) całkiem dobrze.

O tych wydarzeniach w książce nie ma ani słowa, ale dają pewne wyobrażenie o świecie powieści – świecie sytej, bogatej, amerykańskiej „white upper class”. Trochę przypomina to tło innego dzieła traktującego o diable – „Dziecka Rosemary”. Akcja „Egzorcysty” dzieje się w Waszyngtonie, obraca się wokół Regan MacNeil, córki znanej aktorki, Chris. Regan zostaje opętana przez demona, a główny wątek powieści dotyczy prób uzdrowienia dziewczynki. Fabuła traktuje początkowo o pielgrzymce Chris w poszukiwaniu porady medycznej – ale współczesna medycyna, kryjąc się za formułkami „schizofrenii”, „rozdwojenia jaźni” czy „kompleksu winy” jest bezradna. Małymi kroczkami Chris zwraca się do jezuitów, przedstawicieli Kościoła katolickiego, którzy odprawią egzorcyzmy, by wypędzić demona z ciała opętanej Regan.

Tu wracam do zmian obyczajowych, o których napomknąłem na wstępie. Bo przecież – w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku pozycja Kościoła katolickiego jako przewodnika duchowego zbłąkanych owieczek wydawała się niewzruszona. Regan nieuchronnie musi trafić na księdza. A dziś? Dziś pewnie tułałaby się po prywatnych klinikach psychiatrycznych, by w końcu trafić do bioenergoterapeuty, jogina czy szamana. Komu dziś przyszłoby do głowy udać się do księdza? Wszystkie te rytuały, woda święcona, modlitwy itd. wydają się puste, pozbawione znaczenia, pozbawione „sacrum” stojącego za nimi. Zmienił się kościół, targany sprzecznościami i aferami, zmieniliśmy się i my. Wykarmieni mądrościami telewizyjnymi i internetowymi nie przyjmujemy już „na słowo” wyjaśnień fenomenów dotykających Regan, a współczesny, skostniały kościół jest chyba ostatnią instytucją, która mogłaby takie wyzwanie podjąć. Ktoś kiedyś powiedział: „sukcesem diabła jest to, że ludzie w niego nie wierzą”. Na tym etapie już się obecnie znaleźliśmy – wiara w diabła, demony, opętanie mocno osłabła, jeśli w ogóle nie zniknęła. Bo o ile koncepcja Stwórcy, Boga, siły sprawczej ma swoich zwolenników, tak wydaje się, że postać diabła odchodzi w zapomnienie. Po cóż nam diabeł, gdy mamy człowieka… Co sprowadza mnie do innego wątku, który mnie uderzył. Policja waszyngtońska całkowicie poważnie prowadzi śledztwo w sprawach profanacji kościołów. Cóż się takiego stało? Ktoś figurze Jezusa przyprawił gigantycznego, glinianego fallusa. Ktoś wypróżnił się na ołtarz. Ktoś podrzucił księdzu pornograficzny, łaciński tekst… A w czasach dzisiejszych? Przecież wszystkie te działania to… współczesna sztuka. Za którą nikt nikogo nie ściga, wręcz przeciwnie – uczone głowy prześcigają się w analizach znaczeń takich performansów.

 I w tym punkcie „Egzorcysta” zestarzał się najbardziej – nikt już w wydarzeń w książce nie weźmie za prawdziwe, nie uwierzy w hordę diabłów pastwiących się nad małą dziewczynką[1]. Dzisiejsze wyjaśnienia to fenomeny parapsychiczne, multiplikacja osobowości, nieznane jeszcze prawa natury. Ale… demony? W XXI wieku? W życiu!

Jak zatem czyta się „Egzorcystę” w roku 2017? A to już zależy od Twojego podejścia, czytelniku. Jeśli jesteś ateistą czy agnostykiem – książka Cię znudzi i wymęczy. Stwierdzisz: „takie bajki to mi czytali w przedszkolu, a i to – bardziej wiarygodne”. Jeśli jesteś zatwardziałym „katolem”, oburzysz się: Szatan nie może triumfować, a kościół nie jest taki. Kościół jest potężny, wspaniały, a ci bezradni księża z książki – takich przecież nie ma, tak naprawdę za nimi stoi wszechmogący Bóg. Najlepiej chyba przyjmą książkę ci o postawie „a nuż coś tam rzeczywiście jest?”. Tych jednak odrzucić może sama fabuła – nieśpieszna, o nikłej ilości naprawdę przejmujących scen, z wielością zupełnie niepotrzebnych postaci drugoplanowych (przez całą powieść głowiłem się, po co tam postać panny Spencer, guwernantki Regan oraz sekretarki Chris MacNeil i… nie doczekałem się satysfakcjonującej odpowiedzi). Nowatorskie elementy powieści (które były nimi w roku 1971 roku, przypominam) w roku 2017 zostały już przemielone tysiące razy (by wymienić nie tylko słynną ekranizację powieści z 1973 w reżyserii Williama Friedkina, ale i np. „Egzorcyzmy Emily Rose”, „Requiem” czy nawet „Harry Angela”, nie wspominając o rzeszy horrorów klasy B, C aż do Z).

„Egzorcysta” dziś jest tylko interesującym reliktem istnienia pewnej epoki ludzkiej obyczajowości i umysłowości. Epoki, która już dawno odeszła. I myślę, że tak warto go czytać – jak „Iliadę”, jak „Boską komedię”. Jako świadectwo swoich czasów, które przeminęły.

Czy zatem warto? Cóż, jeśli wierzysz w demony…

 

 

[1] A jeżeli już ktoś wierzy w Szatana – polecam „Sklepik z marzeniami” Kinga. Tak Wielki Zły mógłby działać, gdyby istniał.

 

Komentarze

obserwuj

Ciekawa recenzja. Będę musiała przeczytać tą książkę i sama wyrobić o niej zdanie.

Pocałunek to podpis mężczyzny

Nowa Fantastyka