- Hydepark: Wspólna przygoda, czyli opowieści w odcinkach odsłona druga

Hydepark:

opowiadania

Wspólna przygoda, czyli opowieści w odcinkach odsłona druga

Jak obiecywałem, również występuję z propozycją napisania opowieści w odcinkach. Proponuje jednak nieco inne warunki.

1. Tekst musi być jedynie w miarę spójny.

2. Poszczególne odcinki powinny mieć od kilku do kilkunastu tysięcy znaków. Dobrze aby były to krótkie opowiadania opisujące przygody naszych bohaterów. A więc nie jak poprzednio jedno opowiadanie składające się z mniejszych kawałków, ale cykl mikroopowiadań dziejących się w jednym spójnym uniwersum.

3. Jako występujący z propozycją zaczynam opowieść. Kolejni uczestnicy dopisują ciąg dalszy.

4. Każda z części może być pisana z perspektywy innego bohatera. Np. Robert opisuje świat widziany swoimi oczami, a Baazyl opisuje świat tak jak on go widzi. Da to na pewno ciekawy efekt końcowy, a z ewentualnych niespójności uczyni zaletę, a nie wadę.

Acha, mam dla niektórych z was pewną niespodziankę. :) Jak przeczytacie tekst to się domyślicie jaką.

Komentarze

obserwuj

Poniżej załączam pierwszy docinek naszej współnej opowieści.

Porzuceni

Statkiem rzuca na wezbranych falach nieznanego nam morza. Za nami, na horyzoncie ognista kula. Pozostałość transportowca, który nas tu przywiózł. Jesteśmy odcięci od świata, pozbawieni szans na powrót. Słyszę jak inni szepczą. Wzburzone emocje; oburzenie, rozczarowanie, wściekłość. Patrzę w drugą stronę. Na horyzoncie majaczy wyspa, może ląd. Wciągam w płuca powietrze. Jakby tysiące szpilek wbijanych od środka w ciało. Staram się nie krzyczeć.
-Robert, uspokój się.
Kto mówi? Baazyl, patrzy na mnie z niepokojem. Jakbym go słyszał, słowa niewyraźne, zamazane. Ma poparzoną twarz. Próbował opanować sytuację, gdy straciliśmy kontrolę nad reaktorem. Zbyt późno. Wielu zginęło, a za nami pozostała jedynie radioaktywna łuna.
-Coś mówiłeś?- pytam się Baazyla.
-Słyszałeś mnie?
-Tak, chyba-odpowiadam niepewnie.
-To tutejsza atmosfera. - odparł zmieszany - Podobna do ziemskiej, ale ciut inna. Wzmacnia pewne częstotliwości ludzkiego umysłu. Zresztą wspominałem już o tym. Z drugiej strony czym innym jest teoria, a czymś najzupełniej odrębnym zastosowanie jej w praktyce.
Potwierdzam kiwnięciem głowy. Baazyl śmieje się. Słyszy mnie. Nie tylko to co mówię, ale także to o czym myślę.
Podchodzi do nas Domi, a raczej podpełza. Statkiem, a szczerze mówiąc, powiększoną wersją tratwy przeraźliwie rzuca. Czuję jakby pieszczotę. Nadzieja na coś, propozycja. Tęsknota za domem, ale nie za tym z Ziemi, pełnym dymiących kominów i hałd jałowej ziemi wydobywanej z kopalń, gdzie zatrudniono pozbawionych godności niewolników, lecz tego nowego, pełnego kwiatów i zieleni, oraz nieznanych stworów, które pozbawione są daru nienawiści i wrogości, a dano im w zamian miłość, serdeczność... Zrobiło się ciut za słodko. Przesłałem jej ostrzegawczy sygnał. Poczerwieniała.
-To ta przeklęta telepatia- w końcu stwierdziła- Wszyscy wszystkich słyszą. Ich emocje, uczucia, myśli.
-Może dzięki temu lepiej się poznamy-pocieszył ją Marcin- Zresztą z czasem nauczymy się ten dar kontrolować.
Poczuliśmy silny wstrząs, po nim następny. Odległy, rozciągnięty na horyzoncie, ląd nazbyt się przybliżył, z ciekawością wiekowego przygłupa się nam przyjrzał, a następnie nas roztrzaskał. Potem była tylko ciemność nocy.

Obudziłem się. Potworny ból głowy. Uczucie nienasyconego pragnienia. Zielony baldachim nad głową: dziwny, tajemniczy, niezwykły. Słyszę głosy zwierząt. Coś szepczą, śpiewają. Czuje kulę strachu rosnącą mi w gardle. Przełykam ją. Zwierzęta mówią tylko w mojej głowie. To świat ciszy, nie potrzebuje on fizycznych dźwięków. Tak naprawdę słyszę jedynie szum liści, wiatru tańczącego wśród drzew. Dopiero po chwili dociera do mnie szmer ludzkich głosów, trzask przestawianych przedmiotów, przekleństwa i narzekania. Pochyla się nade mną jakaś twarz. To doktor Pyrek, nasz lekarz. Próbuje wstać, krzyczę z bólu.
-Proszę się nie ruszać- mówi ten, o skroniach przyprószonych siwizną, mężczyzna-To uraz głowy. Proszę połknąć.
Łykam podaną przez niego tabletkę. Popijam wodą z kubka. Woda jest świeża i zimna.
-Krystalicznie czysta, nieprawdaż?
Potwierdzam kiwnięciem głowy.
-Ten świat jest niezwykły-mówi- Dopiero się go uczę. Nie toleruje naszych bakterii więc je zabija, ale nie pozbawia nas mikroorganizmów niezbędnych do życia. Nic dziwnego w tym, że Imperium odgrodziło to miejsce od świata. Lepsze jego poznanie przyniosłoby nadmiar zdrowia i wydłużyłoby życie imperialnych poddanych, a ludzie długowieczni może potrafiliby nazbyt dobrze rozwiązywać dręczące naszą Galaktykę problemy.
Czuje, jak pulsujący wcześniej ból głowy odchodzi w niebyt. Jego miejsce zastępuje rosnąca we mnie fascynacja. Niestety nie możemy dłużej rozmawiać, gdyż słyszymy jakieś krzyki. Grupka ludzi zebrała się wokół radia. Jest nas dokładnie pięćdziesięciu. Wystarczająco dużo, aby nie oszaleć z samotności i zbyt wiele na to, aby skoordynować jakiekolwiek działania. Głośnik radia trzeszczy. Słyszymy nieznane nam, obce głosy.
-Radioaktywna plama. Zrobili wielkie bum i dziurę w ziemi-mówi pierwszy głos.
-Powiadomimy Imperatora?- pyta inny głos.
-Oszalałeś?! To nieoficjalna podróż. Imperator lubi zwiedzać nieziemskie burdele. Zresztą nie naszą sprawą jest mieszanie się do polityki. Zameldujemy o fakcie rozbicia wrogiego transportowca bezpośredniemu przełożonemu i na tym się to skończy.
-Skanujemy atmosferę?
-Po co? Z nich nie pozostała nawet garstka popiołu. Najnormalniej w świecie wyparowali.
Czuję rozchodzącą się po wszystkich ulgę. Widzę zaskoczone twarze rozglądające się wokół siebie. Wielu jeszcze nie przyzwyczaiło się do tego niespodziewanego daru jakim jest telepatia.

W górze powietrze jest czystsze, chłodniejsze. Lecimy. Pod nami zielone morze lasu poprzecinane pasmami pnączy, uparcie idących ku górze, zaznaczających swoją obecność na nieboskłonie. Gdzieniegdzie kołyszą się olbrzymie kielichy purchawek.
Na ten pomysł wpadła kapitan naszego transportowca, Nowa Uljanow, pół-Polka, pół-Rosjanka. Zapalona rewolucjonistka walcząca od lat młodzieńczych z Imperium. To także jej pomysłem była ta wyprawa zakończona tak spektakularną klęską. Może nie dla wszystkich.
Przebywanie tu, na górze, skłaniało do marzeń. Purchawy są olbrzymimi kielichami, których pąki otwierając się i wybuchają. Oderwane eksplozją od podstawy unoszą się porywane każdym, nawet najmniejszym podmuchem wiatru. Wiatr wieje w głąb lądu, ku zachodowi. Im dalej od miejsca katastrofy tym lepiej. Nie znajdą nas imperialni szabrownicy skuszeni otwartym brzuchem statku, jego wyprutymi bebechami. We wrakach statków można się natknąć na wiele ciekawych rzeczy, ale można także znaleźć radioaktywną śmierć.
W każdej purchawie siedzi po kilku członków naszej wyprawy. Przysłonięci wielkimi, fioletowymi płatkami czujemy się bezpieczni. Uspakaja nas także telepatyczna więź, która działa kojąco, usypia.
Domek coś mówi, opisuje przepływające pod nami krajobrazy. Nie słyszymy go pogrążeni wpół-drzemce, w pół-czuwaniu.
-Jakaś góra...dymi się, może wulkan. Dziwne małe stateczki, jakby latawce...to żyje!
Potężny wstrząs podrywa nas na nogi. Jeden z płatków został oderwany, opadł gdzieś na dół, w nieprzebyte przestworza. Widzimy stado ptaków, czy też ludzi. Zdają się być połączeniem jednego z drugim. Uzbrojone w potężne dzidy kłują purchawy, szarpią ich płatki. Jesteśmy bezradni.
Baazyl wyciąga zza pasa podręczny paralizator Błysnęła potężna eksplozja wyładowania. Czuje swąd palonych płatków, widzę trochę więcej nieba przed nami. Spadamy. Pod naszymi stopami domy, potężne miasto, kamienne mury, nie wiem skąd to wiem, świątyni. Góra odsłoniła swoje drugie zbocze. Poznaczone krętymi uliczkami, oraz maleńkimi domkami, które stają się coraz większe i ta świątynia, potężna piramida, o której bok w końcu uderzamy i ślizgając się po jej kamiennym zboczu, jakby marmurze pozbawionym jakiejkolwiek rysy, lśniącym w promieniach słońca, opadamy coraz niżej i niżej, aż w końcu jesteśmy na samym dole.
Opadliśmy na duży plac, otoczony wielkim, kamiennym murem. Żadnej drogi ucieczki. Otoczyli nas. Grupka skrzydlatych wojowników o na pół małpich twarzach, białych skrzydłach jak u aniołów i skórzanych ubiorach żołnierzy okrywających ich ciała. Coś mówią w swoim skrzekliwym języku ptaków. Wpatrują się w nas z wyraźnym zaciekawieniem. Jesteśmy dla nich czymś nowym, najzupełniej nieznanym. Ale ta ciekawość jest tylko chwilowa. Gdy wstajemy krępują nas sznurem o żółtej barwie i prowadzą do ciasnych, cuchnących ptasim kałem, ciemnych podziemi.
-Kto wcisnął nam ten kit, że ta planeta jest dziewicza?!- warczy Baazyl.
-Miejmy nadzieje, że nie są stronnikami Imperatora- mówię- Gdyby była tu jakaś tajna
baza...
-Na takim zadupiu! Nie, wątpliwe. Zresztą Imperator nie zawracałby sobie głowy podporządkowaniem Imperium jakiegoś prymitywnego plemienia, które nie jest i nie będzie w stanie wystąpić przeciwko potędze galaktycznego mocarstwa. Doktorze, boli mnie twarz!
Jest z nami Domi i doktor Pyrek. Domi cicho płacze. Doktor tymczasem wyśpiewuje pod nosem litanie przekleństw.
-Proszę nałożyć sobie tą maź na twarz. Powinno pomóc.
-Chwileczkę-mówię- zostawili nam nasze bagaże. Zabrali jedynie broń Baazylowi. Co posiadamy?
-Niewiele-stwierdza doktor Pyrek- Trochę lekarstw i wyłowiony z morza translator.
-Moglibyśmy się z nimi skontaktować.
-I co z tego-wzrusza ramionami Baazyl- I tak nie będą nas słuchać. Traktują nas jak jakieś dziwadła, które na dodatek spadły z nieba.
-Niemniej zawsze możemy spróbować.
Biorę od doktora translator, podchodzę do drzwi i mówię:
-Halo-translator coś tam skrzeczy-Panie strażniku!- translator coś tam charczy.
I tak to trwało. Skrzek, charczenie, charczenie, skrzek. W końcu, gdy już całkiem zachrypłem od ciągłego nawoływania drzwi otwierają się i staje w nich niezwykły, znany nam już, skrzydlaty stwór. Ten, dla odmiany, ma twarz zmęczonego buldoga.
-Mówicie po naszemu?- bulgocze.
-Chcielibyśmy porozmawiać- gdacze przez translator.
-Mówisz przez to pudełko?- piszczy.
-Tak, to mówiące pudełko- charczę.
-Podobne mają nasi kapłani- odparł- Jesteście naszymi więźniami, a nie gośćmi. W zasadzie nie powinienem odpowiadać na wasze pytania, ale zaciekawiliście mnie. Możecie pytać.
-Gdzie jesteśmy?
-W Harton, świętym mieście. Przybyliście do niego na grzbiecie kwiata śmierci. To nie spodobało się kapłanom. Wasi przyjaciele uciekli, ale to żaden problem, gdyż i tak wy zostaniecie jutro straceni.
Dwie wiadomości: radosna i smutna. Co robić? Cieszyć się, czy też płakać?
-Ależ my nic nie zrobiliśmy!- krzyczy Baazyl- Chcieliśmy tylko przelecieć nad wami. Dlaczego nas nie puścicie?
-Wzbudzacie zainteresowanie. Powiem o tym kapłanom, ale to wam nie pomoże.
-Nasi jeszcze tu wrócą.
-Wątpię. Paru zabiliśmy. Gdyby nie dzisiejszy deszcz, w czasie którego kwiaty śmierci lecą do nieba jutrzejsza ceremonia byłaby o wiele ciekawsza.
Trzasnęły zamykane drzwi.
-I oto tubylcza ciekawość-wzdycha doktor- Pięciominutowa rozmowa.
- Trzeba pamiętać o tym, że inni uciekli- odparłem- Może nas odbiją.
-Jak?- warczy Baazyl -Przy pomocy gołych pięści?
-Który jutro jest?- pyta Domi.
-Dwudziesty kwietnia-odpowiadam zdziwiony-Ale jakie znaczenie ma jutrzejsza data? Jesteśmy na obcej planecie.
Domi zaczyna nam wyjaśniać...
Prowadzą nas na olbrzymi dziedziniec. Czwórka skazanych na śmierć. Dziedziniec otaczają, mające dziesięć metrów wysokości mury świątyni, czy też może budynków przylegających do świątyni. Gdyby ktoś odważył się położyć na nich kamienny dach powstałaby gigantyczna sala nie dająca się porównać z niczym co znaliśmy. Urok barbarzyńskich krain. Idziemy w kierunku środka placu. Stoi tam dziwaczna machina. Tworzą ją dźwignie, przekładnie, koła zębate. Możliwe, że właśnie przy jej pomocy zostaniemy pozbawieni życia. Wzdrygnąłem się. Centrum placu otacza tłum skrzydlatych istot. Niedaleko machiny, na zwykłych drewnianych stołkach siedzi grupka barwnie ubranych istot. Ich skrzydła są mniejsze, ale nadano im niezwykły połysk bieli, która odbijając promienie słońca oślepia. Są tu także mniejsze istoty, o niewielkich skrzydełkach i twarzyczka małych aniołów. Początkowo myślałem, że to ich dzieci i musiała minąć dłuższa chwila zanim domyśliłem się, że istoty te są ich samicami. Zresztą jest to lud olbrzymów. Ja sam dosięgam im zaledwie ramion, a nie jestem przecież ułomkiem, a Domi niewiele przewyższa wzrostem ich samiczki. Trudno wyjaśnić ten niezwykły fenomen, fakt że latają. Zresztą mamy teraz inne sprawy na głowie.
Domi nerwowo spogląda na zegarek. Przez cały ten czas, gdy szliśmy na plac naszej katorgi coś szeptała. Może się waha i nie jest pewna tego co wcześniej nam powiedziała. Mam jednak nadzieje, że się nie pomyliła. Nie związali jej. W momencie, gdy powiedziała im, że jest kobietą zaczęli się z nią obchodzić wyjątkowo delikatnie. Dziwny ten świat, w którym tak łatwo się zabija, a jednocześnie tak bardzo ceni normy obyczajowe.
W końcu stajemy w pobliżu dziwnej machiny. Skrzydlaty starzec, siedzący na honorowym miejscu, na czymś w rodzaju podium, zaczyna mówić w swoim rodzinnym, nieznanym nam języku poświstywań i pocharkiwań.
Doktor wyciąga i włącza translator.
-...umrzecie, przybysze- docierają do nas tylko ostatnie słowa.
Bazyl przestępuje z nogi na nogę. Moje i jego ręce są związane, lecz nogi mamy wolne. Możemy uciec, ale gdzie, skoro otacza nas tłum wrogo nastawionych wojowników? Z malującym się na twarzach zainteresowaniem przyglądają się nam. Jesteśmy główną atrakcją dnia.
-Jesteśmy przybyszami-mówi doktor Pyrek. Oficjalnie nasz tłumacz, o czym poinformowaliśmy naszych strażników-pokojowo wobec was nastawionymi. Nie chcemy wojny, lecz przyjaźni i współpracy.
Milczenie. Gniewne spojrzenie skrzydlatego starca.
-Prawda jest względna, gdyż zmienia ją każde kłamstwo. Nie mogę wam wierzyć, ponieważ przybyliście z Nieba, a stamtąd przybywają jedynie złe duchy, które nas ranią i zabijają. Wydaliśmy na was wyrok. Jest nim śmierć. I nie ma od niego odwołania.
-Ale my...
Baazyl daje mu znak, aby przerwał. Dokładniej rzecz biorąc kopie go w kostkę.
-Teraz będę ja mówił.
-Ile mamy czasu?- pytam się Domi.
-Półtora minuty- odpowiada-Zaraz się zacznie.
-Chce, aby mnie wysłuchano - Baazyl zwraca się do sędziego naszego losu-Mamy moc, którą możemy się z wami podzielić lub przeciwko wam wykorzystać.
Dziwny odgłos, jakby śmiech. Starzec się uśmiecha.
-Nic was nie uchroni przed śmiercią. Wasi pobratymcy są daleko stąd. Los nie może stanąć po waszej stronie stanąć
Widzę jak podnosi do góry rękę. Dźwięk dzwonów, ryk trąb. Uroczystość się rozpoczęła.
Stojący za mną, skrzydlaty stwór, popycha mnie do przodu. Idziemy w kierunku diabelskiej machiny. Coś w niej zgrzytnęło. Dziwne tryby i przekładnie zaczynają się poruszać, obracać. Czuje wyraźny zapach rozgrzanego smaru i rdzy. Pyrek nie poddaje się. Wloką go po ziemi. Coś krzyczy. W końcu na cały głos zaczyna wrzeszczeć:
-Patrzcie co się dzieje z waszym słońcem!!! Ono umiera!!!!
To zadziałało. Mimo potężnej wrzawy i rozgardiaszu usłyszeli go. Wszystkie głowy podnoszą się do góry. Robi się coraz ciszej, przeraźliwie cicho. Jakieś szepty, okrzyki grozy. Zaczyna się ściemniać. Tarcza słońca, przynajmniej w wyobrażeniu tubylców, jest przez coś zjadana. Kawałek po kawałku kurczy się zasłaniana przez jednego z satelitów planety.
-To nasza moc!- krzyczy Pyrek- Czy się jej przeciwstawicie?! Wypuście nas na wolność zanim nie będzie za późno!!
Przerażony strażnik rozcina krępujące mnie więzy.
Są śmiertelnie przestraszeni. Jedni patrzą na niebo, osłupiali, jakby sparaliżowani. Inni kulą się, chowają pod parasolem potężnych, białych skrzydeł. Niektórzy krzyczą, ale bardziej powszechna jest cisza i przepływający przez plac, wzbierający falami szept grozy.
-Chodź. Musimy już iść-ciągnie mnie za rękaw doktor Pyrek.
-Gdzie?- pytam się-Stąd prowadzi jedynie droga do podziemi, w których nas trzymano i schody do nieba, ale my nie potrafimy przecież latać.
-Schody prowadzą na mury. Co jest dalej, to później o tym pomyślimy. Pośpiesz się! To tylko chwilowe oszołomienie.
Baazyl i Domi już biegną w kierunku schodów. Wraz z doktorem biegnę za nimi. Mrok oszołamia. Gwiazdy świecą na ciemnym niebie. W końcu jednak udaje mi się ujrzeć stopnie pod nogami. Robi się coraz jaśniej. Minęło zaledwie parę minut od naszej rozmowy ze skrzydlatym starcem. Jesteśmy w połowie schodów, gdy słońce wygląda zza zasłony ciemności. Wraz z nadejściem dnia rośnie, na pozostawionym pod nami placu, gwar głosów. W końcu spostrzegli naszą ucieczkę. Biegną za nami. Przepychają się wydając gniewne okrzyki pełne oburzenia i chęci zemsty. W momencie, gdy już chciałem wyrazić zdziwienie wynikłe z tego, że zamiast lecieć idą za nami kilku z nich wzbija się w powietrze z zamiarem odcięcia nam drogi ucieczki.
Jeden z nich ląduje przede mną. Potężny cios w szczękę odrzuca go tyłu. Traci równowagę, słyszę głośne plaśnięcie roztrzaskującego się o bruk ciała. Schody są zbyt wąskie. Każdy gwałtowniejszy ruch grozi upadkiem. Walka jest zacięta. Krew pulsuje mi w głowie. Czuje ból zadanym mi przez wroga ran. Nerwowo zaciskam szczęki i bije; kopie, rozbijam im twarze, słyszę okrzyki bólu i mokry plask śmierci.
Baazyl także ma kłopoty. Musi walczyć z nacierającą od tyłu grupą napastników. Idziemy bardzo wolno, zbyt wolno, w końcu jednak docieramy na sam szczyt. Skrzydlate stwory gdzieś zniknęły. Spoglądam w dół. Większość z tubylców nie ruszyła za nami w pościg, nadal leżą skuleni na ziemi oczekując końca świata. Zrozumiałem, że walczyliśmy z grupką najodważniejszych wojowników, których i tak paraliżował strach. To dlatego byli tacy słabi, niezdarni. Nie wypada walczyć z bogiem, bo i tak się go nie pokona.
-Patrz!-krzyczy Domi.
Widok zapiera dech w piersi. Po drugiej stronie mur przechodzi w coś w rodzaju dachu, czy też może olbrzymiej, kamiennej płaszczyzny. Stoją na niej dziwne przyrządy. Dopiero po chwili dociera do mnie czym one są.

Lecimy! Łyk powietrza, wolności, nieznanego. Rano byliśmy jeszcze niewolnikami, więźniami, obcymi skazanymi na śmierć. Teraz, lecąc w pojeździe zbudowanym przez nieznaną nam cywilizacje skrzydlatych stworów udajemy się w kolejne nieznane. Nie wiemy gdzie jesteśmy i dokąd mamy dążyć. Za sobą zostawiliśmy strach i nieprzejednanych wrogów. Zgubiliśmy także naszych przyjaciół, którzy polecieli dalej, za horyzont.
Skierowaliśmy sterowiec w głąb lądu. Jest taki delikatny, podatny na działanie prądów powietrznych i tak powolny. Minie jeszcze wiele dni zanim skończy się ta przygoda. To jest naprawdę nowy, nieznany świat!

Nowa Fantastyka