- Hydepark: Kolokwializmy w narracji

Hydepark:

Kolokwializmy w narracji

Przeglądając komentarze do różnych opowiadań na portalu, trafiłem na pogląd, że używanie języka potocznego przez narratora jest błędem. O dziwo, niektóre z tych tekstów były pisane w pierwszej osobie, więc tym bardziej nie rozumiem, dlaczego napisanie "miał to w dupie" czy "żul, od którego waliło" miałoby być złe? Przecież to nie szkoła, w której trzeba tworzyć wszystko według utartych schematów, wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Nie chcę tutaj promować jakiegoś eksperymentalnego pisania.

 

Opowiadania piszemy w jakimś celu, mają się spodobać, wywołać w czytelniku emocje. Dlaczego narrator pierwszoosobowy nie może sobie od czasu do czasu wtrącić jakiegoś przekleństwa albo słodkiego zdrobnienia? Powinno się chyba dążyć do stworzenia wiarygodnej postaci. Z tego, co zauważyłem, utarło się tutaj przekonanie, że w dialogach można stosować kolokwializmy, a w narracji niekoniecznie. Ale słowotok bohatera – czyli opowiadanie, które czytamy – jest jedną długą opowieścią. Rozumiem, jak narrator jest pisarzem, dziennikarzem albo polonistą – wtedy powinien się trzymać jakiegoś utartego stylu. Ale jak historię opowiada robotnik, żołnierz, fryzjer, to dlaczego miałby napisać "ów pan mnie zignorował" zamiast "ten kretyn mnie olał"?

 

Jest też kwestia narracji trzecioosobowej. Są jakieś utare zasady, często używa się narracji personalnej albo ma się wgląd do myśli tylko pierwszoplanowych bohaterów. Ale to twórca rządzi dziełem. Jose Sarmago stosuje zapis dialogów po przecinkach zamiast od akapitu i jakoś nikt go za to nie zabił, przeciwnie – dostał Nobla (za całokształt, nie za buntownicze łamanie zasad). Albo popatrzcie na "Drogę" McCarthy'ego. On też nie stosuje odrębnego zapisu do dialogów. Co ma do tego narracja? A to, że pisarz może pozwalać sobie na wszystko, oczywiście biorąc pod uwagę ryzyko, czy komukolwiek przypadnie to do gustu. Może przedstawiłem trochę odjechane przypadki, ale już taki bliższy nam (miłośnikom fantastyki) Stephen King – często wplata w wypowiedzi wszechwiedzącego narratora kolokwializmy, przekleństwa itp. I robi to w sposób, który ludzie rozumieją.

 

Wiem, że szczególnie początkujący autorzy powinni zacząć bez żadnego kombinowania, no ale czy nie uważacie, że język potoczny jest dopuszczalny, kiedy pełni on w tekście jakąś funkcję?

Komentarze

obserwuj

Moim zdaniem język potoczny w niektórych przypadkach (wymieniłeś je) jest jak najbardziej dozwolony, byle nie przesadzać i używać tego środka z głową. Poza tym, trudno usprawiedliwiać błędy tłumaczeniem, że to przecież "taki zabieg", a to się zdarza. Raczej każdy taki przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie, a dyskusja, którą chcesz wywołać będzie traktowała rzecz ogólnie, generalnie.
Na koniec:
Umiar i rozsądek to bardzo przydatne rzeczy.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Odpowiem Tobie, a przy okazji wszystkim nazbyt gorliwym orędownikom używania kolokwializmów, krótko i wyczerpująco. Prymitywnym, ubogim językiem nie da się wyrazić bardzo wielu rzeczy. Dixi.

A interpunkcyjne wydumki, podobnie jak manieryczne zapisy dialogów*), to inna bajka. Może już niczego ciekawego nie mają do zaoferowania, więc wzbudzają zainteresowanie czym się da?  

*) przykład z własnego podwórka. Dostałem po uszach za taki zapis dialogu, jaki znajdziesz u Aleksandra Głowackiego. Tylko jedna osoba spośród kilku to zauważyła...

Jestem jak najbardziej za używaniem kolokwializmów w narracji (oczywiście z głową, jak podkreślił beryl), dopóki przez kolokwializmy nie rozumiemy utartych w języku potocznym, błędnych konstrukcji, jak, na przykład bynajmniej w miejscu przynajmniej.

"I robi to w sposób, który ludzie rozumieją." - Ano wlaśnie.

 

Jak na mój gust ten temat jest bardzo śliski. Zdarzają się odstępstwa, innowacje, dobre pomysły... oraz złe pomysły. Jeśli ktoś potrafi napisać coś dobrze, tak, "żeby ludzie rozumieli", żeby oddać pewne rzeczy, żeby nie raziło - oczywiście, proszę bardzo. Z wyczuciem.

Jednak, jak dla mnie, w większości przypadków narrator trzecioosobowy powinien być obiektywny. To boharter uważa, że żul wali jak obszczany zaułek przy Dworcu Łódź Kaliska, a nie narrator. Jest to różnica, którą trzeba umieć uchwycić. Niestety, często to nie wychodzi. I tak kończymy z karczmą, w której trwa impreza.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Podzielam zdanie przedmówców. Nadmiar kolokwializmu może nawet sprawić, że tekst będzie trudny w odbiorze.

W sumie, joseheim ma dużo racji, gdy mówi, że temat jest bardzo śliski. Jak pisałem wcześniej, jestem za swobodą w używaniu kolokwializmów, ale to jest kwestia indywidualna dla kadego tekstu. Są teksty, w których mowa potoczna razi, są też takie, którym nadaje smaczku. Myślę, że to kwestia wyczucia autora.

Wszystko zależy. Jak skonstruujesz narratora --- tj. jak daleko będzie stał od tekstu, czy będzie obiektywny, czy ironiczny, etc., oraz czy potrafisz płynnie przejść do mowy pozornie zależnej. King ma to do siebie, że lubi wplatać wypowiedzi skierowane bezpośrednio do czytelnika i tam swoboda wypowiedzi pasuje. Droga to dziecię postpostpostpostmodernizmu, więc rządzi się trochę innymi zasadami.

Najważniejsze jest, aby, przyjąwszy jeden model narratora, trzymać się go konsekwentnie przez cały utwór.

pozdrawiam

I po co to było?

Prymitywnym, ubogim językiem nie da się wyrazić bardzo wielu rzeczy.

Nie krytykom decydować, co autor wyraża w swoim dziele. Jeśli sam decyduje się ograniczyć sobie pole manewru wprowadzając taką a nie inną narrację, ma do tego święte prawo.

 

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Trudno żeby prosty cham z budowy był elokwentny jak doktór Miodek.

Jesli tego wymaga potrzeba, według mnie prostackie dialogi sa jak najbardziej wskazane.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

---> brajt. Nie zrozumiałeś. To tylko uwaga, coś w rodzaju uprzedzenia, że językiem menelskim nie pogadasz o kwantach ani o imperatywach. To znaczy: pogadasz, ale używając tysiąca słów z parteru w miejsce dziesięciu z pierwszego piętra.

Zawsze uważałem, że sąsiadki z parteru dużo gadają.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

AdamKB, tak samo będzie w sytuacji odwrotnej. Językiem "eleganckim" można by się rozwodzić na cały akapit na temat nieprzyjemnego charakteru jakiejś pani, ale czy nie łatwiej napisać, że była po prostu wredną suką? I kompletnie nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że potoczny język jest prymitywny. Czasem słyszę takie zwroty, w których z początku trudno się zorientować, a potem okazuje się, że lepiej oddają sens.

josenheim, gdyby narrator trzecioosobowy miał być obiektywny, zamiast opowiadań powstawałyby sprawozdania. Nie można by wtedy powiedzieć, ze ktoś "spojrzał znacząco" albo "uśmiechnął się krzywo", bo nie istnieją ścisłe granice, gdzie kończy się zwykłe spojrzenie, a zaczyna znaczące. Albo określenie, że "śmierdziało" czy nawet "nieprzyjemnie pachniało"... Należałoby napisać, że coś "posiadało charakterystyczny zapach". Chyba, że masz na myśli punkt widzenia, który podziela większość ludzi - czyli uznajemy, że siarkowodór śmierdzi zgniłymi jajami, a spojrzenie z lekko uniesionymi brwiami może być znaczące.

fasoletti, co do kwestii dialogów nie mam wątpliwości, bardziej chodziło mi o narrację pierwszoosobową pisaną prowadzoną przez takiego chama z budowy.

A jeśli chodzi o nadmiar kolokwializmów, zgadzam się, że może być on przytłaczający. Tak samo nadmiar schludnego, eleganckiego języka. Cała sztuka polega na tym, żeby tekst był jednocześnie różnorodny i spójny.

gdyby narrator trzecioosobowy miał być obiektywny, zamiast opowiadań powstawałyby sprawozdania.

Nie masz racji. Przykłady, które podałeś to jakieś całkowite nagięcie czegoś, co jest proste. Ja jestem przekonany, że "obiektywizm" w czystej postaci nie jest domeną ludzkich myśli. Zatem nie wysnuwaj zbyt daleko idących wniosków, kiedy ktoś pisze o narratorze obiektywnym. W ostatnim zdaniu zresztą potwierdziłeś, że rozumiesz co Jose miała na myśli.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nie odpowiem. Skasowałem, co odpisałem --- po co się powtarzać?

   Wszystko zależy od charakteru postaci. Język dobiera się do postaci, a nie na odwrót. Ale nie w opisach -- nazwać kogoś w opisie "wredną suką"  znaczy tylko tyle, że autor  nie dał sobie rady z opisem  postaci. To czytelnik ma wyciągnąć wniosek, że ktoś jest wredny -- ze sposobu zachowania, postępowania, reakcji. Ta  wredna suka może przecież myśleć o sobie, że jest najslodsza i najlepsza  pod słońcem. I dobrze byloby w zapisie myśli uwydatnić.  

zwracam honor. po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, ze narrator może ocenić, czy ktoś zamierzał spojrzeć znacząco czy nie, bo wie wszystko, a nie jest tylko biernym obserwatorem. więc wszystko zależy od tego, co chce autor osiągnąć.

Ja jestem przekonany, że "obiektywizm" w czystej postaci nie jest domeną ludzkich myśli. chyba dlatego wolę prymitywny język ulicy, nie zrozumiałem.  ;)

roger, może nie każda postać wymaga opisu? ja jako czytelnik lubię jak pewne niepotrzebne rzeczy się skraca, skoro i tak opis miałby prowadzić do zamierzonego z góry efektu. to chyba przewaga prozy nad poezją, że więcej rzeczy jest powiedziane wprost.

   Moim zdaniem, nie. Bardzo łatwo pisze się  opowiadania dialogowe. Jak chcesz,  mogę ci puścić kawalek --- z przekleństwami. Ale to jest za malo. Musi byc opis. I to jest sztuka. A napisanie ciekawego opowiadania zlożonego w większości z opisu -- to dopiero jest sztuka.

Ech, beryl miał rację już na początku, że trzeba rozpatrywać każdy przypadek indywidualnie. roger, miałem na myśli to, ze narrator wtrąca gdzieś zdanie typu "zerwał z nią, bo była wredną suką" (prawie jak z "Psów" - "Bo to suka była."). W przypadku jakiejś głównej bohaterki to nie opisywałbym na początku jej charakteru, który by w praniu wyszedł. I zgadzam się całkowicie, że muszą być opisy. Właśnie zacząłem trylogię husycką i co rozdział to dysputa na inny temat. trochę denerwujące, jeśli ktoś się nie interesuje herezjami itd. I zgadzam się też, ze napisanie opowiadania złożnego w wiekszości z opisu jest trudne. Wystarczy spróbować napisać kawałek, w którym występuje tylko jeden bohater, żeby się przekonać.

Perfekcyjny kamuflaż [KB 0XX]

 – Will, powiedz, czemu nasz pojazd badawczy nosi nawę „Fobos”?   I cóż, do cholery, ona w ogóle znaczy?  – Omar Cavendish odwrócił głowę w stronę fotela dowódcy. – Zawsze mnie, kurwa, interesowało, cóż oznacza miano tej kupy skurwysyńskiego złomu. Fobos… Dobre sobie.  

Cavendish prychnął ze złością. Palce jego dłoni biegały po ekranach monitorów, cieńszych od włosa. Starał się przywrócić działanie systemów wehikułu rekonesansowego – części, przez niego, wykonującego zadania nawigatora, nadzorowanej. Cała resztą zajmował się William Benton – komendant „Fobosa”.

– Fobos to nic innego, niż jeden z księżyców Marsa, a ty, Omarze Cavendishu, dobrze o tym wiesz. – W losie Bentona wyraźnie zabrzmiała złość. Ręce dowódcy także nieustannie przesuwały się po panelach bloku sterowania. Niekiedy pozwalał sobie tylko na otarcie potu z czoła. – Uczyłeś się o tym w akademii. Nie odreagowuj złością sytuacji, kiedy większość urządzeń przestała działać. Rób swoje. Lepiej powiedz, co odzyskałeś.

Benton z uwagą wpatrywał się w monitory. Niektóre wskaźniki zaczęły świecić się zieloną barwą. Pomyślał, ze jest to jakiś sukces, choć nieznaczny. Lecz, mimo wszystko, przyjazna barwa, oznaczająca uruchomienie kilku systemów, stanowiła dobry prognostyk. Coś w końcu na „Fobosie’ zaczynało funkcjonować normalnie.   

– Melduję, że wykonuję – stwierdził z wyraźnie wyczuwalną nutą sarkazmu Cavendish. Też przetarł policzki. We wnętrzu pojazdu stawało się coraz cieplej, a podzespoły bloku chłodzącego nie reagowały na polecenia. – Uruchomiłem system maskowania pojazdu. Niestety, tylko w części, ale za to dużej – dodał. – Mamy odtworzony układ rozpoznania zewnętrznego – w całości. Wiemy, gdzie jesteśmy i jakie są warunki zewnętrzne. 

Palce Omara przesuwały się po kolejnych włącznikach, wyłącznikach, dźwigniach i suwakach. Kilka kolejnych diod na bocznym panelu zamigotało, a potem błysnęło jaskrawym odcieniem żółci.

– Mamy system obrony, ale niekompletny. – W glosie Cavendisha, inżyniera pokładowego „Fobosa” zabrzmiała jednak wyraźnie radość.  – Nie damy rady, w razie potrzeby, rozwinąć pola siłowego, nawet nie możemy ustawić selektywnych przesłon energetycznych. Ale bloki obronnych urządzeń, odpowiadających na atak już działają. Nie pojmuję, czemu to wszystko nagle najjaśniejszy szlag trafił?

 – Jeszcze tego nie wiem. – Wargi Bentona poczęły rozszerzać się w podatkowo niedowierzającym, a potem coraz bardziej radosnym uśmiechu. Strzelił palcami. – Mamy mikrostos. Jest napęd. Uporządkujmy trochę ten bałagan – dodał zdecydowanym tonem. – Omar, podaj lokalizację i warunki zewnętrzne.

W niekontrolowanym geście Cavendish wzniósł ręce. Uruchomienie mikroreaktora oznaczało poważny postęp w pracy przy przywracaniu sprawności „Fobosa”. 

– Pięknie.  – Nawigator wpatrywał się w ekran. – Jesteśmy na pustyni, tak jak wczoraj. Wczesne przedpołudnie. Powietrze nadaje się do oddychania, tak jak ustaliły sondy zwiadowcze. Nic się nie zmieniło. Temperatura – to samo, czyli – jest gorąco jak cholera.

 – To się czuje. – Benton po raz kolejny przetarł czoło. – Podasz dokładnie aktualną pozycję?

 – Jeszcze nie, system się kalibruje. – Cavendish potrząsnął głową. – Za chwilę będę wiedział. W każdym razie, nie powinniśmy zbyt szybko napotkać tubylców – tak, jak zamierzaliśmy. Co u ciebie?

– Lepiej. Uruchamiam systemy mechaniczne. Ten nasz reaktorek zaczął je zasilać. Jest układ chłodzenia. – Dłoń Bentona przesunęła jedną z manetek na bocznym bloku przyrządów. – Działa system wentylacji.

Dowódca „Fobosa” przesunął do góry następny suwak. 

Chodny powiew musnął czoło Cavendisha. Westchnął z rozkoszą.

– Mała rzecz, a cieszy – zauważył. – Już sądziłem, ze się ugotuję.

– Możesz ustalić, w jakim jesteśmy czasie? – w głosie Bentona zabrzmiał cień wahania, jakby zastanawiał się, czy teraz warto  zajmować się tą sprawą.

– Nie mamy punktu odniesienia – bez wahania odpowiedział Omar. – I nie posiadamy jeszcze łączności ani z „Posejdonem”, ani z „Eosem”. Pracuję nad tym.

– W sumie to najmniej ważne – Benton machnął ręką. – Przywrócimy działanie systemów, to się zorientujemy.

Loty międzygalaktyczne przy użyciu ciągu nadświetlnego, z wykorzystaniem struny czasoprzestrzeni od dawna stały się mało ciekawą monotonią, jednakże ciągle pozostawał do wyjaśnienia pewien nadal nierozstrzygnięty problem – czy przypadkiem na badanej planecie załoga nie wyląduje w przeszłości tego globu? Wyprawa „Posejdona”, wielkiego kosmolotu, i wcześniejsze loty zwiadowcze sond miały, miedzy innymi, przynieść odpowiedź i na to pytanie.

Teraz olbrzymi „Posejdon” leniwie przemierzał wysoką orbitę geostacjonarną, na wszelki wypadek zabezpieczony przed okiem wścibskich intruzów ochronną powloką, niwelującą w nocy odbicie promieni słonecznych – i fal elektromagnetycznych.  „Eos”, znacznie mniejsza rakieta, transportowana w luku towarowym „Posejdona”, właściwie służąca tylko do przenoszenia „Fobosa”, stanowiąca jednak zarazem rezerwuar części zamiennych, pożywienia, miejsce odpoczynku i centrum informacji, znajdowała się w sporej już odległości, upodobniona  do stromej wydmy piaskowej, dość charakterystycznego elementu krajobrazu.

Początkowo wszystko szło dobrze.  „Eos” wylądował bez kłopotów. Załoga wypakowała to, co uważała za potrzebne i zamaskowała lądownik. Trzech członków ekspedycji pozostało na miejscu – urządzali bazę, zabezpieczali działania „Fobosa” i go chronili – a oni dwaj, zgodnie z planem misji, mieli przeprowadzić rekonesans, możliwie jak najdokładniejszy.

Wyruszyli wczoraj, wczesnym rankiem, nie napotykając żadnego tubylca. Benton sadził, ze powinni istnieć, bo zauważyli, prawie od razu, dziwne wykopy – przeważnie biegnące prosto, ale niekiedy kręte albo załamane, tworzące dziwaczna plątaninę zagłębień w gruncie. Cavendish wstępnie ocenił, ze to pozostałości wyschniętych i zasypanych prawie do szczętu piaskiem rowów irygacyjnych. I budowle – niewielkie, wgłębione w grunt, właściwie ziemianki, lecz niektóre wzniesione z naprawdę solidnego materiału.

Obaj nie potrafili określić ich przeznaczenia, lec nie przejmowali się tym. Pobrali próbki i wykonali dokumentację znalezisk.

Potem nastąpił ten wybuch. Dość silny, lecz nie na tyle mocny, aby spowodować jakieś poważniejsze uszkodzenia. Zresztą, system regeneracyjny winien sobie z nimi poradzić. Cavendish sadził, że do awarii przyczyniła się nieprzewidziana przez prognozy meteorologiczne wyjątkowo silna burza piaskowa. „Fobos” po prostu oszalał, a właściwie stracił rozum – w jednej chwili uległ dezintegracji centralny układ sterowania. Pojazd parł przed siebie niczym bezrozumny stwór, ogarnięty ślepą furią, raz wolno, nagle jednym skokiem osiągając maksymalną prędkość, a potem równie niespodziewanie powracając do żółwiego pełzania, ciągle przed siebie.  

Mieli szczęście, bo działał prosty, ale skuteczny system awaryjny, zasilany wysokowydajnymi bateriami. Zapewniał oświetlenie, wentylację, nadciśnienie w kadłubie „Fobosa”, chroniące prze możliwą zmiana składu atmosfery i, co najważniejsze, obsługującym rezerwowy system inicjacyjny, uruchamiający mikrostos i centralny układ sterowania.

Cavendish błogosławił w duchu konstruktorów wehikułu zwiadowczego, że go pozostawili.

Krok po kroku, układ po układzie przywracali działanie niezwykle skomplikowanych systemów. Przywracali normalność – mozolnie i cierpliwie, tak jak ich nauczono, wiedząc, że tylko w ten sposób maja szansę powrotu do „Eosa”. Niekiedy Cavendish wyrzucał z siebie stek wulgarnych obelg. Benton nie reagował, zajęty pracą – kręcił tylko głową i mruczał coś niewyraźnie pod nosem.

Nadal bez chwili wytchnienia pracowali jak szaleni. Ekrany pojawiały się i znikały, i znowu się materializowały w nużącej wędrówce przed ich oczyma, jeżeli starania nie przynosiły efektu. Wtedy Benton głośno sapał, a Cavendish nieodmiennie jadowicie przeklinał.

Omar wiedział, że w ten sposób rozładowuje duchowe napięcie. Tłumi lęk i nie pozwala dać sie ogarnąć panicznej trwodze. Nie umiał i nie chciał się powstrzymać, folgując sobie do woli.    

Kolejny wybuch przeszedł prawie niezauważalnie. Pancerz z ceramitu dźwięknął, absorbując eksplozję. Benton i Cavendish nieco podskoczyli na miękkich siedziskach. Dopiero wtedy oderwali wzrok i palce od ekranów.

– Cóż się znowu stało? – Dowódca potrząsnął głowa. – Już tak dobrze szło. Nie mam podglądu obserwacji zewnętrznej. Sprawdź, co się dzieje.

Cztery kolejne detonacje, jedna po drugiej, w minimalnych odstępach czasowych, gwałtownie poruszyły pojazdem. Oko Omara zanotowało trzy czerwone znaczniki z boku monitora panelu układu obronnego. 

– Ktoś albo coś do nas po prostu strzela. – Nawigator wpatrywał się w przywołany nakazem myśli ekran. – Ktoś albo coś napierdala w nas, kurwa, jak w kaczy kuper.

No, to tak mniej więcej o to mi chodzilo w moich dwóch postach. 

Masz rację, Roger, wklej opowiadanie do tematu. Brawo.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Prawdę mówiąc, również nie widzę powodu, by robić to, co zostało zrobione?...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

   Ależ to tylko kawałeczek tekstu, i to rozwiniętego tak naprawdę od ręki, w dodatku jeszcze do poprawienia.

   Temat jest jak najbardziej literacki, a więc przykład jest też literacki, co absolutnie nie powinno dziwić, nawet w „HP”. Ta zakładka też się zaczyna powoli zmieniać, a to dobrze. Drobny wyimek niedopracowanego tekstu służy za słowną ilustrację mojej – i nie tylko mojej – tezy, że język kolokwialny i wulgaryzmów ma uzasadnienie wtedy, kiedy ściśle wiąże się z charakterem postaci, albo też z sytuacją. I z zasady język kolokwializmów albo kolokwialny winien być używany w dialogach, po prostu z tego powodu, ze dana osoba tak mówiłaby, gdyby istniała. I taki język można spotkać u jej rzeczywistych odpowiedników. A to jest często spotykane u wielu autorów. Językowo tak stylizacja może razić, ale sytuacyjnie i psychologicznie jest uzasadniona i nie traći fałszem. Jeżeli stosuje się kolokwializmy i wulgaryzmy na siłę, dla efektu, jest to manieryzm, trochę jednak ocierający się o śmieszność i rodzący podejrzenie, że autor nie radzie sobie z bardziej wysublimowanym językiem narracji. 

   Natomiast, moim zdaniem, w opisach kolokwializmy absolutnie nie. Są niepotrzebne.

   I drobny wyimek tekstu służył właśnie za praktyczne zilustrowanie tej tezy, bo w tekście są dwa, trzy zdania, dlaczego Cavendish tak bluźni. I chyba jego zachowanie jest logiczne, bo wprost wynika z sytuacji

Rogerze, jesteś chyba jedyną znaną-nieznaną mi oobą, która z kwestii tak banalnej, że dziecko w wieku lat 12 zrozumiałoby ją po dwóch, trzech zdaniach prostego tłumaczenia, potrafi zrobić zawiły z pozoru problem, który potem tłumaczysz przy olbrzymim nakładzie wysiłku i stukania w klawiaturę (Mam swoje domysły dlaczego tak postępujesz, ale nie będę tego ogłaszał publicznie).

Naprawdę, z tego co czytałem, nie wydaje mi się, żeby othersun był osobą ograniczoną umysłowo w jakikolwiek sposób. A jeśli tak bardzo chciałeś dać przykład, to wystarczyło podać "dwa, trzy zdania, dlaczego Cavendish tak bluźni" i to na pewno by wystarczyło do zilustrowania tezy.

A co do kolokwializmów, raz jeszcze, to jak pisałem na początku: każdy przypadek należy traktować indywidualnie, mimo tego nawet, że z zasady ich używanie w narracji jest niewskazane. Moim zdaniem ten, kto myśli inaczej, się myli.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

        Berylu, ja po prostu lubię do końca rozpracowywać każdy temat --- jeżeli w nim uczstniczę.  A to zmusza niekiedy do bardziej obszernych wypowiedzi. Autor wątku ma sporo materiału porównawczego -- a chyba o to mu chodziło. 

@AdamKB

Co do tego, że językiem prymitywnym nie da się przekazać wielu treści - o, tu się nie zgodzę. "Mechaniczna pomarańcza" (czy tam "Nakręcana...", zwał jak zwał) napisana w inny sposób nie przekazałaby tego, co przekazuje. A tam językowy prymitywizm i wulgarność doprowadzone są do rangi sztuki.

 

Drugi przykład - ze Stasiuka, "Jadąc do Babadag", gdzie rumuński celnik produkuje się i prawi po rumuńsku kazanie z powodu braku pieczątki w paszporcie, a autor spokojnie odpowiada mu po polsku, że chuj go obchodzi, że kumple celnika na granicy zaniedbują obowiązków. Mistrzostwo świata.

 

Choć z drugiej strony może to wyjątki potwierdzające regułę.

Naprawdę, z tego co czytałem, nie wydaje mi się, żeby othersun był osobą ograniczoną umysłowo w jakikolwiek sposób. Dzięki, ja sam czasem wątpię w możliwości mojego umysłu ;) Szkoda, że temat zszedł na dialogi, bo ta kwestia wydawała mi się oczywista. Byłem ciekaw różnych zdań na temat narracji. I choć są one podzielone, pozostanę przy tym, że trzeba pisać tak, by po prostu przypadło czytelnikom do gustu.  

"... pomarańczę" czytałem dawno temu --- i bez najmniejszego wahania potwierdzam, że tekst jest niemal genialny, Stillerowi należy się pomnik za takie zgranie postaci narratora z jego językiem. Ale zauważ, iż inaczej patrzy się na dzieło dopracowane jak przekład Stillera, inaczej --- na takie, które zdradza niedostatki językowe autorów, którzy potem szukają uzasadnień. Natychmiast, gwoli sprawiedliwości i obiektywizmu, zaznaczam, że staję okoniem wobec takich praktyk dlatego, że jako obytego z językiem może nie najwyższych lotów, ale poprawnym, rażą mnie daleko idące uproszczenia sobie pracy, uproszczenia nie znajdujące zakotwiczenia ani w postaci, ani we fabule.  

Tak trochę na marginesie: "MP" nie jest, brana wprost, traktatem ani moralitetem, dlatego Burgess mógł o zwykłym życiu i perypetiach niedojrzałego społecznie chłopaka opowiedzieć jego jezykiem, jego ustami. Fakt, że owa zwykłość to pozór, pod którym kryje się seria bardzo istotnych pytań o przyczyny, o skutki, o tendencje przyszłościowe --- ale do tej warstwy czytelnik sam dociera, natomiast autorowi taka konwencja pozwala na ominięcie mielizn rozważań o tym, co naprawdę w powieści najistotniejsze.  

Swoją drogą polecałbym każdemu lekturę "Mechanicznej ...". Jako dobry wzór jest, myślę, trudna do zastąpienia. Potem mógłby niejeden debiutant poczytać (i czytać tyle razy, żeby zrozumieć) fragment "Roku 1984", fragment, w którym Winston wysłuchuje pochwał nowomowy, redukującej możliwości wyrażenia wątpliwości, sprzeciwu wobec władzy, stwarzającej barierę między chęciami a możliwościami wyrażania treści bardziej skomplikowanych od tych dotyczących spraw stricte codziennych i przyziemnych... Tu Orwell był niemal wizjonerem --- a co odważniejsi badacze języków coś tam przebąkują o korelacji między obszernością leksyki a rozległością horyzontów...  

Ustawienia dwóch osób po dwóch stronach muru wzajemnej nieznajomości języków raczej do odkrywczych nie zaliczałbym. Kpina, farsa, groteska --- co kto chce, pomysł pozwala na wszystko.

Ale zauważ, iż inaczej patrzy się na dzieło dopracowane jak przekład Stillera, inaczej --- na takie, które zdradza niedostatki językowe autorów, którzy potem szukają uzasadnień. Natychmiast, gwoli sprawiedliwości i obiektywizmu, zaznaczam, że staję okoniem wobec takich praktyk dlatego, że jako obytego z językiem może nie najwyższych lotów, ale poprawnym, rażą mnie daleko idące uproszczenia sobie pracy, uproszczenia nie znajdujące zakotwiczenia ani w postaci, ani we fabule. i właśnie o to mi chodzi. nie o przypadki, w których kolokwializm jest wynikiem braku umiejętności. tylko o przypadki, w których coś jest świadomym zabiegiem autora.

Gdy ten zamiar jest czytelny i zakotwiczony w konstrukcji, w porządku. Ale, weź pod uwagę, nie może --- no, łagodzę ton --- nie powinien być zabiegiem dla niego samego. Tytułu i autora nie pamiętam, ale pojawiło się tutaj opowiadanie właśnie tak napisane: mniej więcej drobny pijaczek coś tam opowiada. Sądzisz, że bawiło? Trochę, na przestrzeni pierwszych dwóch akapitów. Potem już tylko męczyło... Nie było w nim tej drugiej warstwy, nośnika całości, jak u Burgessa. Stąd moje i podobnie do mnie widzących kwestię zastrzeżenia, ograniczenia...  

Dodam dla pewnego rodzaju przeciwwagi, że "to" funkcjonuje w obie strony. Wysilanie się na język wzniosły i podniosły, na skomplikowane frazy, na upoetycznienia i tak dalej, daje podobny efekt: zaczyna nużyć, jeżeli pod tym niczego nie ma. Co daje się spod tych krytyk wyłączyć? Żart, pastisz, parodia --- byle nie za długie i zbyt namolne...

Nowa Fantastyka