- Hydepark: Nadzieja - opowieść w odcinkach

Hydepark:

opowiadania

Nadzieja - opowieść w odcinkach

 

Przy­po­mi­nam, że ten wątek służy wy­łącz­nie do do­da­wa­nia frag­men­tów opo­wie­ści!

 

Za­sa­dy za­ba­wy znaj­dzie­cie tutaj.

 

Na­dzie­ja

 

Bie­gli w po­pło­chu, po­ty­ka­jąc się o ko­rze­nie i wy­kro­ty. Drze­wa rosły coraz gę­ściej i ga­łę­zie jesz­cze bar­dziej da­wa­ły się we znaki. Słabe świa­tło za­cho­dzą­ce­go słoń­ca znik­nę­ło, kom­plet­nie po­chło­nię­te przez ko­ro­ny. Za­czę­li zda­wać sobie spra­wę z tego, że uciecz­ka była błę­dem. Szcze­gól­nie tak pa­nicz­na.

– Stać, do ja­snej cho­le­ry! Stać! – krzyk­nął Wi­cher.

Sta­nę­li. Wszy­scy bez wy­jąt­ku czuli tęt­nie­nie w skro­niach i pa­lą­ce po­wie­trze w gar­dłach. Nie­któ­rzy zo­rien­to­wa­li się, że mają obite nogi lub ręce. Jesz­cze mgnie­nie oka temu nie zda­wa­li sobie z tego spra­wy.

– Tutaj – znowu ode­zwał się ry­cerz. – Chodź­cie do mnie, szyb­ko! Zna­la­złem ka­wa­łek otwar­tej prze­strze­ni.

– Wdep­nę­li­śmy w kawał śmier­dzą­ce­go gówna – pod­su­mo­wał Pło­mień, ich oso­bi­sty cza­ro­dziej, kiedy cała piąt­ka zbie­ra­ła się na nie­wiel­kiej po­la­nie.

– Oszczę­dzaj słowa – syk­nę­ła nie­za­do­wo­lo­na Strza­ła, roz­glą­da­jąc się i na­słu­chu­jąc uważ­nie. – Oni gdzieś tu są.

– I zaraz nas znaj­dą – oce­nił Mło­to­rę­ki, wy­ma­wia­jąc każdy ko­lej­ny wyraz coraz ci­szej. Za­ci­snął palce na sty­li­sku to­po­ra tak mocno, że aż po­bie­la­ły.

– Bo… boję się – wy­ją­ka­ła Na­dzie­ja, cho­wa­jąc się za ich ple­ca­mi.

Wi­cher po­pa­trzył na nią z tro­ską i jed­no­cze­śnie zga­nił się w my­ślach. Kiedy na­pa­dli ich na dro­dze i nie­mal na­tych­miast roz­szar­pa­li dwóch ry­ce­rzy, resz­ta dru­ży­ny stra­ci­ła rozum i rzu­ci­ła się wgłąb lasu. W trak­cie uciecz­ki zgi­nę­ło ko­lej­nych dwóch ludzi. Wi­cher tego nie wi­dział, ale sły­szał ich krzy­ki. A co, gdyby dziew­czy­na nie wy­trzy­ma­ła tempa, gdyby po­tknę­ła się i już nie wsta­ła, gdyby to ona padła ofia­rą tych… be­stii? Prze­cież przy­się­ga­li bro­nić jej nawet kosz­tem wła­sne­go życia! Banda głup­ców!

– To było idio­tycz­ne – rzu­cił Mło­to­rę­ki, jakby czy­ta­jąc ry­ce­rzo­wi w my­ślach.

Po tym przez chwi­lę nikt się nie od­zy­wał. Sta­nę­li ple­ca­mi do sie­bie, a dziew­czy­na przy­kuc­nę­ła mię­dzy nimi. Cze­ka­li. Wie­dzie­li, że atak na­stą­pi nie­ba­wem.

– Stra­ci­li­śmy czte­rech ludzi… – wy­szep­ta­ła wresz­cie Strza­ła, bodąc gro­tem ciem­ność to tu, to tam. – Wi­dzie­li­ście, co zro­bi­li…

– Wszy­scy do­brze wi­dzie­li­śmy, skar­bie.

– Na­zwij mnie tak raz jesz­cze, to wy­dłu­bię ci te twoje ma­gicz­ne oczka, chu­der­la­ku.

– Za­mknąć s…

– Coś sły­sza­łam! – prze­rwa­ła Wi­chro­wi łucz­nicz­ka. Na­prę­ży­ła cię­ci­wę, od­wró­ci­ła się i wy­strze­li­ła.

Lasem wstrzą­snął ryk.

Komentarze

obserwuj

Przywarli do siebie ramionami, tworząc jakby pierścień ochronny dla bezbronnej istotki, której drżenie Wicher czuł na swoim podudziu. Dziewczyna emanowała strachem, który i jemu począł się udzielać. Nie bał się o siebie, nie martwił się również o swoich towarzyszy. Przerażeniem napełniała go myśl, że utracą Nadzieję. Zapadła cisza. Wszyscy nasłuchiwali. Blada księżycowa poświata spływała wprost na nich. Wicher uświadomił sobie poniewczasie, iż zatrzymywanie się na otwartej przestrzeni było drugim błędem tej nocy. Kolejny mógł się okazać tragiczny w skutkach, toteż zdecydowanie zareagował, gdy Młotoręki chciał się udać na swoisty zwiad.  – Musimy się trzymać razem. Nie możemy ryzykować straty kolejnego człowieka. – Tkwiąc tutaj, niczego nie zmienimy – obruszył się tamten i trzeba mu było przyznać rację. Ich sytuacja była patowa. – Ustrzeliłam jednego – odezwała się Strzała. – Gdyby było ich więcej, pewnie daliby o sobie znać. Ale niebawem tu będą, uciekajmy… – Dlaczego mają się zdradzać? – syknął Wicher. – Przecież mają nas na widelcu. Czekają tylko na odpowiedni moment. – Płomień – Strzała zwróciła się do czarodzieja, który milczał od paru chwil – Masz jakiś pomysł? Nie od razu doczekali się odpowiedzi. – Od teraz jestem wam kulą u nogi. Pozwólcie mi zginąć pierwszemu. Żałuję, że nawet moja śmierć okaże się próżna. – Co ty do ciężkiej cholery wygadujesz? – warknął Wicher i chwycił go za rękaw szaty. – Wyjmij różdżkę i trzymaj ją w pogotowiu! Płomień sięgnął do kieszeni, po czym wyciągnął rękę na wysokość oczu, by pokazać im końcówkę drewnianej pałeczki dyndającą na cienkim włóknie. Nikt się nie odezwał, chociaż każdy myślał o tym samym. Ich szanse na ratunek były znikome. Moc, która drzemała w czarodziejskiej różdżce Płomienia była ich nadzieją, była nadzieją Nadziei. Jedna nadzieja zniknęła, druga kuliła się na skrawku zimnej ziemi niepewna swego losu. – Bez niej – czarodziej spojrzał smętnie na zniszczoną broń, ale i przyjaciółkę, która towarzyszyła mu w najtrudniejszych momentach – nie jestem już tak silny. Mogę tu tylko stać wespół z wami i ochraniać własnym ciałem to biedne dziewczę, póki wróg się nie ujawni i nie   położy kresu mojej misji. Nagle rozległ się trzask łamanych gałązek, a zaraz potem ziemia niemal zadrżała pod wpływem ciężkich kroków, które licznie i w szybkim tempie posuwały się ku nim. Spomiędzy drzew wypadło kilkanaście postaci o nieregularnych kształtach. Strzała posłała w ich kierunku trzy pociski, które rozproszyły napastników. – Zostań z nią! – krzyknął Wicher i razem z Młotorękim zniknęli w mroku nocy, zostawiając Strzałę z Nadzieją, kurczowo trzymającej się jej nogi. Płomień stał z boku zdezorientowany. Rycerz dobył miecza i ciął na oślep, nie napotykając jednak żadnej przeszkody. Strzały ze świstem przeszywały powietrze. Młotoręki obracał się wokół własnej osi, szukając przeciwnika. Ten nie atakował, ale niechybnie czyhał w ciemnościach. Wtem ze wszystkich stron poderwały się ku górze skrzydlate stwory. Zawisły na chwilę na tle aksamitnego nieba, by zaraz runąć ku drużynie. Wicher stracił równowagę i wyciągnął się jak długi na ziemi. Dwie bestie dopadły do niego, ale skutecznie odpędził je jednym ruchem miecza. Dźwignął się na nogi. Poczuł ciarki na plecach, gdy zobaczył piszczącą wniebogłosy dziewczynę wzbijającą się ku niebu, będącą w szponach wroga. Niespodzianie cała potworna gromada pomknęła za Nadzieją, której wrzaski cichły w oddali. Wicher dostrzegł nieopodal nieruchomą sylwetkę Płomienia rozciągniętą na trawie. Zbliżył się i ze zdumieniem stwierdził, iż nagie ciało czarodzieja pokryte jest licznymi ranami. Jeszcze większe zdziwienie wywołały u niego czyjeś odgłosy dochodzące z bliska. Ruszył w tą stronę. Trafił na szmaragdową szatę martwego kompana. Szata się poruszyła. Powoli wyciągnął ku niej rękę i szarpnął. – Nadzieja! Wziął roztrzęsioną dziewczynę w ramiona i spojrzał na ciało Płomienia. Twoja śmierć nie była próżna, pomyślał z rozrzewnieniem. Zrozumiał, że komuś wcale nie zależało na śmierci Nadziei, lecz na niej samej. Zrozumiał też, jak bardzo ten ktoś się pomylił. Biedna Strzała.               

 Wicher przerzucił nieprzytomną dziewczynę przez ramię i ruszył biegiem w stronę ściany lasu. Młotoręki był ranny, ale wstał i go dogonił. Gnali przez chaszcze do utraty tchu, kryjąc się wreszcie pośród skalnych załomów u podnóża Czerwonych Wzgórz. W jednej z płytkich jaskiń znaleźli schronienie.   * Świtało. – Twardy – zagaił Wicher, gdy zakutana w czarodziejską pelerynę Nadzieja zasnęła. – Jak rana? Za pas wsadził pokryty zaschniętą krwią sztylet, którym najwyraźniej dziewczyna się dzielnie broniła. Dobrze, pomyślał. Nie jest jednak tak krucha. – Bywało gorzej – odparł Młotoręki, próbując wyczyścić głębokie rozcięcie na udzie. – Daj. Młotoręki położył się na boku. Zwały mięśni na jego nodze były napięte jak postronki. Drżały. Ociekały gęstym potem i krwią. Wicher wyciągnął z tobołów butlę z gorzałką i zalał nią ranę. Delikatnie oczyścił ranę. Później przygotował igłę oraz dratwę. – Mam nadzieję, że Strzała im ucieknie – powiedział Młotoręki, jakby bez przekonania. – Lubiłem ją. Ładna była. – Mhm – mruknął Wicher, ściskając udo kompana. – Nie ruszaj się. – Co to za kurestwa nas zaatakowały? – Nie wiem. – Starannie szył. – Bardziej mnie ciekawi, czy ruszył już za nami pościg z zamczyska Dragomira. – Pościg? – Owszem. Chyba nie myślałeś, że Okrutnik wydałby nam córę na przechowanie. – Przecież Nadzieja była oczkiem w jego głowie, a kniazini mówiła, że na dworze czyha na dziewczynę śmiertelne zagrożenie. Chyba oczywiste, że razem zdecydowali… – Kniaź pierdnął, a cały dwór podskakiwał. – Wicher rozmasował mięsień Młotorękiego, by łatwiej było założyć kolejne szwy. – Nie wierzę w to zagrożenie. A Płomień coś kręcił. Pamiętasz, jak znikał? Miesiąc żeśmy czekali na robotę, bez celu włócząc się po tawernach Jarosławla, aż tu nagle nocna pobudka i taka misja. A dlaczego spotkanie odbyło się w starej kaplicy, która od stu lat nie widziała popa? Myśmy, widząc zapłakaną kniazinię, przysięgli na nasz rycerski honor, tak naprawdę nie wiedząc, w co się pakujemy. Zadarliśmy z diabłem. – Przesadzasz. – A te potwory to skąd się wzięły? – Myślisz, że to kniazini je nasłała? – To by miało sens. Bandyci, czyli my, wespół z kimś ze służby porwali dziewczę i przepadli. Kniazini ukryłaby ją na jakimś odludzi i mogła z nią zrobić, co by zechciała. – Po co to kombinowanie? Gdyby była taką wiedźmą, to by urok rzuciła albo otruła. – Młotoręki stęknął. – To się kupy nie trzyma. Jedno jest pewne: dziewczynę trzeba chronić. Musimy się skryć w Nowogrodzie. – Nie wiem… Wicher skończył szyć i wstał. – Trzeba ruszać. – Podszedł do Nadziei. – Dziewczyno, wstajemy! Nie było żadnej reakcji. Podniósł ją i potrząsnął. Nadzieja była zupełnie zwiotczała. Strużka śliny ciekła po jej policzku. – Co jest? – ryknął Młotoręki. Wicher wymacał coś w kieszeni peleryny. – W co myśmy się wpakowali… – jęknął, wyciągając różdżkę. Sprawną. Bukowa gałązka zdawała się skrzyć. – Dziewczyna przecież jest zaczarowana. – Płomień?   * Młotoręki ruszył dokonać zwiadu pobojowiska. Przyprowadził konia. – Trupy nadjedzone. Płomień pokłuty nożem. Na trakcie pustki. – Trzeba znaleźć kogoś, kto zdejmie z niej ten urok. Następne dwa dni mało wędrowali. Więcej czasu spędzili na kryciu się pośród leszczyn oraz obserwacji ruchu na dukcie. Trzeciego – gdy dotarli wreszcie do rozstajów i zrobiło się ludniej – Wicher oberżnął Nadziei włosy, odział ją w proste ubranie i posadził na konia. Wmieszali się we troje w grupę pastuchów, juhasów i drobnych kupców. W stronę zamku tymczasem podążała procesja. Bujały się święte obrazy. Łopotały na wietrze proporce. Zapach kadzidła wisiał w powietrzu. – Kto zmarł? – dopytywał się Wicher. – Kniazini? – Dobrodzieju – odparł pątnik z zawieszoną na szyi małą ikoną. – Pan nasz Dragomir opuścił ten padół łez…

I po co to było?

Pamiętał, że zaczęło się od oberżysty. Tłustego, upaćkanego jedzeniem  łysielca, który kłaniał się im w pas, ledwie przekroczyli próg karczmy. Policzki miał różowe jak prosiak rzucony im potem na stół przez cycatą służkę.  Z początku Młotoręki wziął go za jednego z tych, co to mielą ozorem bez końca, ale w efekcie nie robią kłopotów i nie wciskają nosa w cudze sprawy. Mylił się. Podobnie jak Wicher, który ledwo słaniając się na nogach zawierzył w dobre intencje grubasa i dał się przekonać, że te dwie sztuki srebra załatwią sprawę. Miało być cicho i dyskretnie. Tak przynajmniej sądził Młotoręki proponując nocleg strudzonemu Wicherowi. Stąd mogli zacząć poszukiwania kogoś, kto potajemnie parał się magią. Wystarczy odpowiednia ilość srebra i determinacji, czasem sztylet przystawiony do gardła. Razem z towarzyszem posiadali dość argumentów, by znaleźć czarodzieja. Czas pokazał jak bardzo się pomylił. Tyle co Wicher zamknął się na głucho w swoim pokoju, Młotoręki zorientował się, że coś jest nie tak. W młodości odwiedzał tylko takie lokale, niejeden raz musiał salwować się ucieczką, gdy sprawy obierały niekorzystny obrót. Częściej jednak to on przewracał stoły, rzucał kuflami i rozbijał nosy. Stąd wiedział, że w podobnych mordowniach nigdy nie robi się cicho. Nawet wówczas, kiedy świt zaczyna zaglądać do okien. A już na pewno nie tuż po zmroku. Wpadli jak taran uderzając Młotorękiego drzwiami zza których nasłuchiwał kroków na korytarzu. Zachwiał się i poleciał do tyłu. Okiennica trzasnęła pod jego ciężarem, ale wytrzymała na tyle by mógł się od niej odbić i huknąć grubego oberżystę  prosto w mięsiste wargi. Tamten zagulgotał, krztusząc się krwią i zębami. Stojący za nim drab szamotał się przez chwilę, próbując przekroczyć kompana i dostać się do środka. W ręku trzymał gotowy do zadania ciosu wyszczerbiony miecz. Marne żelastwo w rękach jeszcze gorszego szermierza. Nie zdążył go użyć powalony ciężkim styliskiem topora. Wówczas Młotoręki poczuł jak włosy na karku stają mu dęba, a ciarki przebiegają po plecach, niby armia wściekłych mrówek. W mgnieniu oka temperatura w pokoju spadła co najmniej o kilka stopni. Zapamiętał tamto uczucie bardzo wyraźnie, bardziej niżby tego chciał. Lodowate przerażenie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Potem pojawił się on, czarna zakapturzona postać o oczach żarzących się nienaturalnym blaskiem. Młotoręki odniósł wrażenie jakby znalazł się nagle w dzikich ostępach tajgi. Zimno zmroziło mu krew w żyłach, spowolniło ruchy. Nim zdołał się zamachnąć toporem, przybysza już nie było. Zamiast tego fala zimna owinęła mu plecy i kiedy już się odwracał, z wymachem i krzykiem na zmrożonych ustach, wiedział, że jest za późno. Z dalszej części zapamiętał jedynie błysk i następujący po nim ból. Ból, który pozostał, aż do teraz.   Nie ulegało wątpliwości, że znajdował się w celi i nie był w niej sam. Wysoki chudzielec podpierający ścianę trzymał pochodnie i z prawdziwą tęsknota wpatrywał się w leżące na stole narzędzia kaźni. Nie to jednak zmroziło Młotorękiego. Tuż obok, niczym cień wypełzający z ciemnych kątów pomieszczenia, drgał widmowo czarny zarys drugiej postaci. Znowu on, najgorszy koszmar, Ciemok, zwany również mrokozimem, członek tajnej formacji powołanej do życia za czasów Dragoslawa Walecznego do walki z magią. Czort z samego dna piekła. Unosił się przed jedynym sprawnym okiem Młotorękiego i mówił. – Nawet nie zdaje sobie pan sprawy w jakie kłopoty się pan wpakował, panie Młotoręki  – głos miał syczący i zimny jak on sam. – Czy też jak pan woli Awdiej Stiepanowicz Treski. Proszę mi jednak wierzyć, że szybko się pan tego dowie. Ten tutaj jegomość, Wsiewołod Ivanowicz tylko czeka na moje polecenie by w końcu zadać panu ból. Całe mnóstwo bólu o jakim nie śniło się panu w najgorszych koszmarach. I jestem przekonany, że powie mi pan wszystko. Na przykład to, skąd w rękach takich dwóch obdartusów jak pan i szanowny pan Wicher znalazła się tak ważna  osoba jak Nadieżda, córka zmarłego nagle kniazia. I powie mi pan jeszcze, gdzie mógł się ukryć wspomniany pan Wicher wraz z dziewczynką. Będziemy mieli na to mnóstwo czasu. Prawda panie Wsiewołodzie? A zatem…– zadrgał zniecierpliwiony, rozpłynął się w powietrzu i scalił się na powrót tuż przy prawy uchu Młotorękiego. Naraz owionął go przeraźliwy chłód, jakby kawał lodu przystawiono mu do twarzy. – Zaczynajmy – wyszeptał. Jeszcze nim pierwsze narzędzie znalazło się w ręku chudzielca, Młotoręki już wiedział, że powie im cokolwiek będą chcieli usłyszeć. Co do jednego, parszywego słowa. 

"I needed to believe in something"

– Młotoręki i tak był głąbem. Wicher wzdrygnął się na te słowa, wracając wreszcie do rzeczywistości. ¬– Jest głąbem, jak już coś… To znaczy… Wcale nie był… nie jest… – Poczerwieniał z wściekłości. – Nie jest głąbem. Dlaczego mówisz o nim, jakby już nie żył?! Jego towarzysz wzruszył ramionami, wydął policzki i uśmiechnął się złośliwie. – Z Ciemokiem ma marne szanse. A z Ciemokiem i jego Wsiewołodem… Raczej żadnych szans. – Czego oni chcą?! – Zapewne będą chcieli się dowiedzieć, o co chodzi z tą mimozą. – Machnął ręką w stronę siedzącej przed Wichrem dziewczyny. – Ale on nic nie wie! I kim ty, do cholery, jesteś? Tamten zerknął na niego ciekawie. – Nic nie wie? – Wicher miał wrażenie, że w jego głosie dały się słyszeć nuty zdumienia i współczucia. Zaraz jednak powrócił do kpiącego tonu. – Cóż, tym gorzej dla niego. A do mnie mów po prostu Perkoz. Wicher spojrzał spode łba na towarzysza. Nie podobał mu się ten typ. Pieprzony elegancik, trochę za czysty, zbyt starannie ubrany. Krótki miecz wiszący u boku także sprawiał wrażenie zabawki. Trudno zaufać takiemu człowiekowi. A jednak, gdy zjawił się w jego pokoju w oberży i tonem nie znoszącym sprzeciwu kazał brać Nadzieję pod pachę i zmykać, bez chwili zbędnego wahania i nie zadając pytań wyskoczył z dziewczyną przez okno. Jak się okazało, w ostatniej chwili. – Dlaczego nie ostrzegłeś też Młotorękiego? Perkoz ponownie wzruszył ramionami, przestał się jednak uśmiechać. – Musiałem wybrać, co nie okazało się zbyt trudne. I, żeby nie było, nie chodziło mi o ciebie, tylko o nią. ¬– A to niby dlaczego? Perkoz zastanowił się. – No, dobrze. Chyba należy ci się prawda. Mnie zresztą też się przyda, bo przyznam, że przestałem cokolwiek z tego rozumieć. Jadę za wami od samego początku. Na rozkaz kniazia. Też mam chronić jego córeczkę. Śledzenie was nie było trudne. Zostawialiście mnóstwo mokrych, brudzących śladów. Wicher wyglądał, jakby ktoś grzmotnął go w łeb. – Złaź – warknął, zsunął się z konia i ściągnął z niego bezwolną dziewczynę. Perkoz skrzywił się, po chwili jednak postanowił posłuchać. Zeskoczył z wierzchowca i przypatrywał się, jak rycerz układa Nadzieję na trawie. – Wyjaśnijmy sobie kilka spraw. – Wicher zbliżał się, z pozoru spokojnie. – Nie podobasz mi się, Perkoziku i jestem wściekły, że przez ciebie zostawiłem Młotorękiego w rękach tych zbirów. Zaatakował, zwijając potężne dłonie w pięści. Perkoz stał jak skamieniały, robiąc unik w ostatniej chwili. Wicher nawet nie zauważył, kiedy ręka tamtego wyprostowała się, wyprowadzając krótki, dokładny cios, prosto w splot słoneczny atakującego. Rycerz stracił oddech, skulił się w wypełniony bólem kłębek. Perkoz popatrzył na niego z góry i z niesmakiem pokręcił głową. – Szczerze mówiąc, myślałem, że masz więcej rozumu niż ten półgłówek Młotoręki. Poznałem go kilka lat temu, wiesz o tym? Nie polubiliśmy się. Może porozmawiamy więc teraz tak, jak ja rozumiem rozmowę. Was wysłała kniazini, mnie kniaź. Dragomir nie ufał albo żonie, albo wam. Albo jeszcze coś innego. A teraz nie żyje, co jest również dziwne, bo gdy widziałem go ostatni raz, był w świetnym zdrowiu. – Dragomir nie żyje, nie jesteś więc związany rozkazami – syknął Wicher przez zaciśnięte zęby. Perkoz uśmiechnął się szeroko. – Masz rację. Ale za to jestem coraz ciekawszy, o co w tym wszystkim chodzi. I mam pewność, że ta leluja też mogłaby powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. – Ponownie wskazał na Nadzieję. Wicher wyprostował się wreszcie, wściekle patrząc na Perkoza. – Młotoręki znał… zna się na ludziach, bubku. – Ponownie spróbował zaatakować, kopniak w krocze pozbawił go jednak animuszu już na dłużej. – Walczysz jak baba – zdołał wystękać, zwijając się z bólu na ziemi. Perkoz wyglądał na zamyślonego. – Ważne, że skutecznie – odparł roztargniony. – Teraz musimy się zastanowić, w którą stronę ruszyć. Na razie unikałbym Nowogrodu. I w ogóle miast. – Zerknął na śliniącą się bez ustanku Nadzieję i zmarszczył nos z obrzydzeniem. – Chyba znam kogoś, kto mógłby jej pomóc… Niezbyt daleko stąd.

Wieczór zdążył już zmyć ze świata większość barw i okolica zatopiła się w szarości. Wierzchołki drzew kreśliły szarpaną granicę czerni i pochmurnego nieba. Pierwsze krople deszczu uderzyły o taflę, zniekształcając ciemne zwierciadło jeziora, na środku którego wznosił się zamek. Osadzona na wyspie, przysadzista budowla połączona była z lądem zaledwie jednym wąskim pomostem. Wciśnięty w objęcia grubych murów donżon górował nad okolicą. Na jego płaskim zwieńczeniu stał mężczyzna, który od długiego czasu wpatrywał się w gasnącą linię horyzontu. Rosnący w siłę deszcz zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia. Wiatr plątał długie, siwe, przerzedzone wiekiem włosy, szarpał ociekający wodą płaszcz; z zaplecionej w warkocz brody kapała woda. Wpierw usłyszał dalekie, skrzekliwe odgłosy, potem do jego uszu dotarły – z początku nieśmiałe, lecz z czasem rosnące w siłę – uderzenia wielkich skrzydeł, aż w końcu ujrzał przed sobą chmarę lataczów, które, otoczywszy go pierścieniem, spoczęły miękko na krenelażach; jeden tylko – ten, który trzymał w szponach nieprzytomną kobietę – wylądował tuż przed nieruchomą postacią, ostrożnie kładąc wiotkie ciało u stóp mężczyzny. On zaś, kucnąwszy, przyjrzał się dostarczonej właśnie niewieście, dotknął jej twarzy, po czym wstał i jednym ruchem dłoni zamienił najbliższego latacza w pył. Pozostałe poderwały się błyskawicznie z ceglanych blanek i w skrzekliwym harmidrze uciekły w przestworza, by uniknąć gniewu, który na ich brata sprowadził zgubę.   *  *  * Strzała ocknęła się ze snu i usiadła gwałtownie. Syknęła, gdy ciało bólem dało znać o potrzebie dalszego odpoczynku. Przemoczone ubranie kleiło się nieprzyjemnie do skóry, utrudniając ruchy. Młoda kobieta zlustrowała wzrokiem komnatę, w której się znalazła; pomieszczenie było duże, urządzone z przepychem, zaś serce izby stanowił kominek pulsujący ciepłem i blaskiem rozlewającym się w ciemną przestrzeń. Opodal kominka stał rzeźbiony fotel połyskujący gdzieniegdzie odbijającymi ogień złoceniami. Kobieta dostrzegła siedzącą w nim postać; mężczyzna zdawał się spać. Strzała oceniała szanse na ciche opuszczenie komnaty. Droga prowadzić mogła jedynie przez drzwi znajdujące się w ścianie po jej lewej stronie. Po prawej dostrzegła co prawda przeszklony otwór okienny, jednak zbyt wąski, by nawet ona mogła się przecisnąć. Szanse na skuteczną obronę oceniła jako nienajgorsze; co prawda łuk upuściła podczas szamotaniny z latającymi bestiami, za to cały czas miała przytroczony do pasa sztylet. Należało zacząć działać.  – Proponowałbym oszczędzać ruchy – odezwała się siedząca postać. – W twoim stanie wysiłek nie jest wskazany. Moje latawce nieco cię poturbowały. Więc to on nasłał na nas te fruwające ścierwa, pomyślała kobieta. Strzała czuła, jak narastający gniew wygrywa z bólem i zmęczeniem; jej dłoń bezwiednie powędrowała w stronę sztyletu, a w myślach zobaczyła siebie, dopadającą nieznajomego jednym skokiem, zakończonym wbiciem ostrza w szyję. To byłoby takie proste, przynajmniej pomściłaby śmierć kompanów. Czuła swoją przewagę nad podstarzałym, chudym brodaczem zastygłym w fotelu. Z drugiej strony, zabijając mężczyznę pozbawiłaby się źródła informacji, a kilka spraw było zaiste godnych wyjaśnienia. Poza tym, nieznajomy mógł ją przecież bez trudu zabić, kiedy była nieprzytomna; zatem on też chciał informacji. Zadźgać go mogła przecież później, póki co jednak rozmowa wydawała się lepszym pomysłem. Strzała, z trudem opanowując złość, spytała najspokojniej jak w tamtej chwili potrafiła: – Kim ty, kurwa, jesteś? – Ładna i wulgarna, jakże pospolite połączenie – odpowiedział cicho nieznajomy. – Ważniejsze jest to, kim ty jesteś i dlaczego mam tu ciebie zamiast… Mężczyzna ożywił się wyraźnie, wstał, przechylił lekko głowę świdrując łuczniczkę spojrzeniem, w którym kryła się niewypowiedziana groźba. – Mów co wiesz o Nadziei, gdzie ona jest? – Jest córką Dragomira, wszyscy to wiedzą –  odparła hardo kobieta. – Nie mam pojęcia gdzie ona teraz jest, za to chętnie dowiem się, gdzie ja jestem, oraz kim jesteś ty. Mężczyzna zamyślił się ignorując łuczniczkę. W końcu opadł na fotel z rezygnacją.  – Tyle przygotowań i nic. Zamiast Nadziei dostałem nie mającą o niczym pojęcia idiotkę – wyszeptał. – Idiotkę, powiadasz? – Strzała pokazała zęby w szyderczym uśmiechu. – Dziwnie to brzmi w ustach człowieka, który porwał nie tę babę co trzeba, mimo że ta właściwa stała tuż obok! – Skoczyła błyskawicznie, z zamiarem skłonienia nieznajomego do zwierzeń, za pomocą przystawionego do gardła sztyletu. Ku własnemu zdumieniu zatrzymała się jednak w połowie drogi, unosząc nad posadzką. Próby poruszenia kończynami okazały się daremne. Kobieta z przerażeniem uświadomiła sobie, że straciła kontrolę na własnym ciałem. Gdy mężczyzna wstał, niewidzialna siła rozciągnęła jej ręce na boki i powiodła Strzałę ku nieznajomemu, zaś jej sztylet lewitował, obracając się powoli wokół własnej osi, prawie dotykając ostrzem źrenicy łuczniczki. – Dość żartów – szepnął nieznajomy. – Powiesz mi teraz, dlaczego Dragomir, z tą jego zatęchłą kniazinią, powierzył życie własnej córki nieudacznikom twojego pokroju. Zwłaszcza po odkryciu, jak cennym darem dysponuje jego jedynaczka.

Sorry, taki mamy klimat.

Warzyła miksturę od czterech dni, dodając w odpowiednim czasie dokładnie odmierzone ilości wyszukanych składników. Po wrzuceniu do kotła każdego kolejnego, mieszała zawartość wielką, drewnianą chochlą. Dwa razy w prawo, siedem w lewo. Dwa razy w prawo, siedem w lewo… Gargumiła była coraz bardziej podniecona. Proces wytwarzania eliksiru młodości dobiegał końca. Niedługo wybierze się do miasta i poflirtuje z przypadkowo napotkanymi młodzikami. Jeszcze tylko jeden składnik. Wyciągnęła ze słoja garść mysich bobków, wsypała do gara, po czym ponownie ujęła warząchew. Dwa razy w prawo…

– Wiedźmo! – Męski głos dobiegał z zewnątrz.

– Nie teraz – szepnęła starucha. – Siedem razy w lewo. – Całymi miesiącami nikt jej nie niepokoił, a akurat teraz ktoś się musiał napatoczyć.

– Wiedźmo, jesteś tam? – Natręt nie dawał za wygraną.

– Wynoś się! – wrzasnęła, kręcąc chochlą dwa razy w prawo.

– Wiedźmo, potrzebujemy twojej pomocy.

– A, to przepraszam – rzekła Gargumiła. – W takim razie… Wynoście się wszyscy!

Ujęła mocniej wielką łychę i… zamarła w bezruchu. W lewo czy w prawo? W następnej chwili Wicher i Perkoz ujrzeli w drzwiach małego szałasu prawdziwą furię, która, z wysoko uniesioną drewnianą chochlą i litanią najgorszych przekleństw na ustach, zaczęła ganiać ich po małej polance. Byli tak zaskoczeni, że nie przyszło im nawet do głowy, aby rozbroić żwawą staruszkę.

Wreszcie wiek dał o sobie znać i kobieta zatrzymała się, ciężko dysząc. Rzuciła jeszcze łychą w Perkoza, po czym udała się w kierunku małej ławeczki, stojącej pod ścianą szałasu. Wtedy ujrzała leżącą na niej, nieprzytomną dziewczynę. Podeszła powoli, dokładnie przyglądając się Nadziei.

– Wybacz to najście, dobra kobieto – zaczął Wicher. Wiedźma, ignorując obu mężczyzn zniknęła we wnętrzu swojej chatki, by po chwili pojawić się z wielką księgą i starą, złamaną w połowie różdżką. Przez chwilę wertowała kolejne strony tomiszcza. Potem chwyciła drewienka i ułożyła obok ciała dziewczyny. Patyczki zadrżały, po czym powoli zaczęły przemieszczać się ku sobie. Po kilkunastu sekundach starucha podniosła z ławeczki skrzący magią badyl, nie zdradzający jakichkolwiek śladów uszkodzeń.

– Pomożesz nam, prawda? – dopytywał się elegant.

– Czego wy ode mnie chcecie? – Wiedźma usiadła na schodkach przed szałasem.

– Liczyliśmy na to, że zdejmiesz z niej urok, odczarujesz – tłumaczył Wicher. – W każdym razie sprawisz, że dziewczyna odzyska świadomość.

– Nie można zdjąć uroku, którego nikt nie rzucił. – Starucha uśmiechnęła się, szczerząc dwa ostatnie, niemal zielone zęby. – Ja cię znam, młokosie. – Zwróciła się do Perkoza. – Poznałam twój seksowny tyłek. Już raz przede mną uciekałeś.

– Nie byłem wtedy gotów na niespodziankę, jaka czekała mnie o poranku.

– O czym wy mówicie? – wtrącił się zdziwiony rycerz.

– Nie ważne – zbył go elegant. – Wróćmy do dziewczyny. Możesz nam choć powiedzieć, co się z nią dzieje?

– Dojrzewa.

– Może ja nie znam się na dorastaniu nastolatek – obruszył się Wicher – ale nie słyszałem, aby dojrzewając traciły przytomność. Ewidentnie jest pod wpływem jakiejś magii.

– Pod wpływem magii, powiadasz. – Wiedźma ponownie wykrzywiła twarz w uśmiechu. – Nie. To ona jest magią.

– Co? – padło jednocześnie z ust obu mężczyzn.

– Czasem, choć niezmiernie rzadko, rodzi się dziecko jedyne w swoim rodzaju. Dorasta, a razem z nim rośnie w siłę ukryte w nim źródło magii. Potem młody człowiek przestaje rosnąć i magia wypełnia całe jego ciało. Wybraniec traci wtedy świadomość na siedem dni, a energia powoli wydostaje się na zewnątrz. Gdy dziewka się obudzi, będzie słaba i bezbronna, ale z każdym dniem coraz bardziej świadoma swojej mocy. Powoli nauczy się ją kontrolować.

– Czyli Nadzieja jest czarodziejką? – dopytywał się Wicher.

– Nie. Wszyscy parający się czarami potrzebują magicznych przedmiotów, różdżek, ksiąg bądź eliksirów. Ona natomiast będzie mogła zmieniać świat wokół siebie podług własnych myśli, choć bardziej prawdopodobne, że stanie się narzędziem w czyichś rekach. Wielu zrobi wszystko, aby nad nią zapanować, zanim będzie w mocy odeprzeć ich atak. Inni zechcą ją zabić, aby zażegnać potencjalne niebezpieczeństwo.

Ocknął się. Wszystko go bolało, chyba nawet paznokcie. Dłuższą chwilę nie rozumiał, gdzie właściwie się znajduje i jakim cudem tu trafił. Pamięć wracała wyjątkowo opornie. Jeszcze trudniej było zapanować nad własnym ciałem. Ręce nie chciały słuchać, czy w ogóle je jeszcze miał? W nędznej księżycowej poświacie wpadającej przez okno widział tylko tors i nogi. Nieruchome, pokryte bliznami. Układ szram coś mu przypominał. Tak! To w tych miejscach miał amulety; te pozawieszane na rzemieniach i te przymocowane do szat. Właśnie tego bodźca potrzebował, aby przypomnieć sobie wszystko. Podczas panicznej ucieczki przez las złamał różdżkę. Bez niej niemal nie mógł czarować. Mimo to, kiedy zobaczył zbliżające się latacze, kiedy rozpoznał ich strategię, spróbował rzucić czar na Nadzieję i Strzałę. To miała być prościutka iluzja, wymiana wyglądu między kobietami. Dlaczego pochłonęła aż tyle mocy? Zabrała nie tylko jego własne rezerwy, ale także talizmany, przesyconą magią szatę, a na końcu wzięła życiowe siły, pozbawiając go świadomości. W trakcie nauki mówiono mu, że nagle wyczerpane artefakty rozrywają się i mogą ranić niczym noże. Blizny wydawały się potwierdzać słowa mentora. Więc to dlatego nie należało nosić źródeł mocy blisko szyi ani na sercu! Ale dlaczego do banalnego zaklęcia potrzebował aż tyle magii?! Pewnie któraś z dziewcząt zaopatrzyła się w jakiś ochronny talizman. Strzała to prosta łuczniczka, jeśli już potrząsnęłaby kiesą, to raczej dla amuletu poprawiającego celność lub siłę. Ale córka kniazia… Gdyby mógł ruszyć ręką, palnąłby się w czoło. Nadzieja! Jak mógł o zapomnieć o jej darze? Cud, że w ogóle przeżył tę durną próbę. Ale właściwie nie miał innego wyjścia. Skoro jednak, wbrew swojej głupocie i beztrosce, żyje, to znaczy, że urok rzucił. Ciekawe, czy udało się zmylić latacze. Równie frapująca wydawała się kwestia, jak długo trwał regeneracyjny trans. Sądząc po zagojeniu ran – co najmniej kilka dni. Co działo się z towarzyszami przez ten czas? Nie miał żalu, że go porzucili. Musiał wyglądać na martwego. Cieszył się, że nie ułożyli mu pogrzebowego stosu. Pewnie uciekali i nie zdążyli. Niedobrze. Do świadomości Płomienia przedarło się odległe wycie. Okropne, nieludzkie, a jednak w jakiś dziwny sposób znajome.   Po wielu wysiłkach zdołał poruszyć ręką. Potem drugą. Minęło chyba kilka godzin, nim usiadł, a wreszcie wstał. Wciąż czuł się słaby jak kocię. Znajdował się w niewielkiej komnatce – jakieś cztery kroki na trzy. Żadnych sprzętów oprócz ławy, na której dotąd leżał. Wąziutkie okno, umieszczone zbyt wysoko, by mógł przez nie wyjrzeć. Świtało. Na przeciwległej ścianie solidne drzwi, najwidoczniej zaryglowane od zewnątrz. Czyli został uwięziony. Tego należało się spodziewać, ale przynajmniej nie wrzucono go do lochów. Próbował przestawić ławę pod okno, aby móc wyjrzeć, kiedy przerwał mu rumor otwieranych drzwi. W wejściu stanął ktoś z pochodnią w ręku. – Obudziłeś się wreszcie, łajdaku!  

Babska logika rządzi!

Starzec emanował niemal namacalną wściekłością. Przywleczona przez latacze idiotka ceniła własne życie i wyśpiewała wszystko, co wiedziała. Tyle, że nie wiedziała nic. Nie miał powodów wątpić w jej prawdomówność, wspomożoną ostrym narzędziem. Ta wulgarna choć ładna dziewucha okazała się być tylko kłopotem, którego należało się jak najszybciej pozbyć. Strzała zdawała sobie z tego sprawę. Wciąż leżała, nie mogąc poruszyć żadną kończyną, aczkolwiek sztylet cofnął się i opadł z brzękiem na posadzkę. Przesłuchanie zostało zakończone, a przesłuchujący nie dostał niczego, co sprawiłoby iż uznałby ją za potrzebną. Zamknęła oczy. Nie wiedzieć czemu, miała przed nimi Nadzieję. Czy to, że miała umrzeć widząc szczupłe, powoli nabierające kobiecych kształtów ciało kniaziówny coś znaczyło? Czy ciepłe uczucie ogarniające serce w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie zaznała było osłodą ostatnich chwil? Dziewczyna z wizji uśmiechnęła się łagodnie i wyciągnęła przed siebie dłoń. „Pomogę ci, Strzało” – szepnął głos w umyśle. – „Mogę podzielić się darem z kimś, z kim spędzę pierwszą noc i chciałabym, byś to była ty. Odnajdziesz mnie.” Nie miała pojęcia, czy wizja była wiadomością od Nadziei czy tylko wytworem przygotowywanego na ostateczny cios umysłu, ale nasunęła – nomen omen – nadzieję na ratunek. Strzała otworzyła oczy, by zobaczyć jak wykrzywiony złością starzec wyciąga ku niej rękę. – Zaczekaj – wyszeptała. – Chyba mogę jeszcze ci się przydać.

***

Drab rzucił na podłogę więziennej komnaty zgrzebną szatę. Podniósł pochodnię, by oświetlić komnatę i zanim Płomień otworzył usta, rzucił:   

– Ubierzesz się sam i pójdziesz grzecznie ze mną, albo zdzielę cię przez łeb, spętam jak prosiaka i zawlokę ciągnąc za nogi. A uwierz mi, po drodze mamy długie, kręte schody. Jak nic, zarobisz kilka dodatkowych guzów zanim zejdziemy.

Czarodziej rozważył krótko propozycję, pomacał się po bolącej głowie i bez protestu wybrał jedyną słuszną opcję. O ile pamiętał, stopnie schodów w nowogradzkiej baszcie miały dość nieprzyjemne, źle ociosane krawędzie…        

Zeszli do małej sali dwa piętra niżej. Jego przewodnik wskazał mu krzesło, a kiedy mag usiadł –  znacząco podsunął pod nos zwiniętą w kułak pięść. Drab zapukał do zamkniętych drzwi. Po krótkiej chwili weszła przez nie odziana w żałobną czerń kobieta, a za nią wyjątkowo zasuszony i zgarbiony typ w szarej szacie skryby. Płomień zachłysnął się powietrzem – znał ich. Kniazini oraz Eszkle, nadworny ekonom i strażnik skarbca Dragomira. Wdowa stanęła naprzeciw Płomienia i podniosła dłoń w uciszającym geście.

    – Będzie krótko, bo i czasu mamy mało. Eszkle referuj, same wnioski – rzuciła władczo.   

Ekonom oczyścił gardło i splunął flegmą na ziemię. Kniaziówna skrzywiła się nieznacznie zniesmaczona.

    – Dwie wiosny temu w stu gospodarstwach, w wioskach na zachód od Nowogradu  przystąpiliśmy do eksperymentu. Zaproponowaliśmy gospodarzom przejęcie ziemi na własność na korzystnych warunkach: pięć części na sto ziarna i mięsa oddają do nowogradzkiego spichrza, resztą gospodarzą jak chcą, a od tego co sprzedadzą trzy części ze stu oddają do skarbca, ziemią mogą handlować. W każdej wsi umieściłem jednego swojego czeladnika i zbi… zbrojnego poborcę. Czeladnik służy gospodarzom pomocą – zlicza koszty, podpowiada gdzie ceny najlepsze, prowadzi księgi, wreszcie skrupulatnie co miesiąc pobiera należność. Część gospodarstw upadła, część ledwo zarobiła na własne utrzymanie, ale ponad połowa zaczęła się bogacić. W dwa lata podwoiliśmy dochód do skarbca utrzymując nieznacznie mniejszy wpływ do kniaziowych spichrzy…

– Wnioski miały być Eszkle, nie cała historia stworzenia od powstania Wszechsławnych – przerwała mu spokojnie kniazini.

– Eksperyment miał sprawdzić, czy chłop na swoim pracuje ciężej i lepiej niż na pańszczyźnie oraz czy z tego tytułu dwór zarobi więcej. Powiódł się i w całym hospodarstwie Dragomira możemy go wprowadzić na większą skalę. Potrzebujemy około dwóch lat…

– Dziękuję Eszkle – przerwała kniazini. – Krótko: za trzy lata kniaziowie Kresów ponownie wybiorą swego Wielkiego Gospodyna. Tradycyjnie największe szanse ma ten najbogatszy i najbardziej zbrojny. To drugie zresztą wynika z pierwszego. Rozumiesz stawkę?

Nieco zdezorientowany Płomień niepewnie skinął głową.

– Dobrze. Potrzebujemy czasu i spokoju. Nadzieja nie bez powodu nosi swoje imię – jej unikalny dar wraz ze względnie lojalnym magiem do kompletu miały nam zapewnić ochronę do momentu, gdy będziemy w stanie wraz z Dragomirem wystawić hufce zdolne do… bardziej tradycyjnych działań. Ktoś jednak zdradził i zapewne nie zdziwisz się, gdy powiem ci, że Dragomira otruto. Miałeś, łapserdaku, zapewnić bezpieczeństwo naszej córce. Zawiodłeś. Jestem jednak litościwa i pozwolę naprawić ci błąd. Pytania?

Zapadło ciężkie milczenie. Płomień czuł gorąc wypełzający na twarz, gorączkowo ważył swoje szanse. Nie rozumiał tylko jednego...

– Dla… Dlaczego?

Kniazini, zanim odpowiedziała, wpatrywała się przenikliwie czarodziejowi przez dłuższą chwilę.

– Bo masz swoją malutką zasraniutką ambicję, złamaną przez rektora Akademii Sztuk Magicznych w Moskwiborze za sprawą jego puszczalskiej żonki. Masz też wilczy bilet na wszystkich dworzyszczach Kresów. Z Źródłem pod opieką i twoim talentem do ognia, łatwo mógłbyś się stać Mistrzem Sztuk nowego Wielkiego Gospodyna… – zawiesiła głos na moment – …Michaile Iwanowiczu Ogonioku.

Płomień aż drgnął. Dawno nikt nie nazywał go rodowym imieniem, bardzo dawno. Ostatnio miało to miejsce podczas relegacji z Akademii.

– Czy dobrze rozumiem, że ci, co wiedzą, żyją z dworem dobrze lub… nie żyją wcale? – zapytał, przełykając z trudem ślinę.

– Dobrze pojąłeś, wielbicielu cudzych połowic… i wysokich stawek.

Płomień klął w duszy tak szpetnie, że Igor Pomazaniec w żalu do Wszechsławnych był przy nim niczym uczniak. Oczywiście – o jego słabości do hazardu też wiedziała!

– Jeśli się zgodzisz – dodała po chwili kniazini, bacznie przyglądając się czarodziejowi –  przydam ci tego o tu wraz ze sporą sakwą. Zawiedź ponownie, on się upewni, byś nigdy więcej nikogo już nie rozczarował. Ach. – Zmarszczyła czoło, jakby coś sobie przypomniała w ostatniej chwili. – On też ma dar. Wyjątkowo dobrze miewa w rzyci magię. To jest bezimmiannyj. – Kniazini uśmiechnęła się zwodniczo ciepło, ale jej oczy pozostały zimne jak lód.

– Zgoda. Kiedy ruszamy? – Płomień nie zwykł dwa razy rozważać najbardziej intratnej gry w swoim życiu, nawet jeśli ryzyko było ogromne.

– Teraz. Poznajcie się lepiej. On będzie Twoim cieniem.

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Kniazini uśmiechnęła się złowrogo i gestem nakazała swojemu ekonomowi podążyć za nią. Jednak zanim zdążyli wyjść, osiłek zasłonił drzwi.

– Cóż to ma znaczyć? – oburzyła się kobieta.

– Pani. – Mężczyzna skłonił się grzecznie, po czym, uderzając szybko niczym żmija, rozpłatał jej gardło sztyletem. Eszkle chyba chciał krzyknąć, ale zaraz dołączył do swojej pani, leżącej na zakrwawionej podłodze.

Płomień ani drgnął. Nie docierało do niego to, co się stało.

– Głupia suka. – Zabójca splunął na ciało kniazini. – Od dawna miałem ochotę to zrobić. No. – Spojrzał na czarodzieja. – Co się tak gapisz, chudzielcu?

– Kim jesteś? – wyszeptał Płomień, nadal nie mogąc się otrząsnąć. Tamten wybuchnął śmiechem.

– Chyba nie uwierzyłeś w to jej pieprzenie, co? Dragomir już dawno przejrzał, jaka sprzedajna dziwka z jego żony, a choć nie zdołał ocalić własnego życia, próbował przynajmniej ukryć przed nami córkę. Kniazini zaś pracowała dla tego samego pana, co ja i ty. – Przerwał nagle, przybierając poważny wyraz twarzy i zbliżył się do rozmówcy, wciąż trzymając w ręku sztylet. – Bo nadal dla niego pracujesz, prawda? Jakby się nad tym zastanowić, to nieźle dałeś ciała, tam w lesie. Czyżby sumienie cię ruszyło i postanowiłeś przeszkodzić bestiom? Dlatego cię poturbowały?

– Nie – odparł Płomień, tym razem głośno i pewnie. Kłamanie przychodziło mu wyśmienicie. – Jednak obiecaliście mi, że latacze mnie nie tkną. Konkretnie ty mi obiecywałeś, prawda? Już cię pamiętam. To ty mnie przekupiłeś.

Osiłek uśmiechnął się szeroko, pokazując braki w uzębieniu.

– Cóż… – odparł – okazało się, że bestie są głupsze, niż mogliśmy przypuszczać.

– Co przez to rozumiesz?

– Porwały nie tą, co trzeba. Zamiast Nadziei nasz pan dostał tę waszą pierdoloną łuczniczkę.

Udało się, pomyślał Płomień, jednak jego twarz nie zmieniła wyrazu.

– Świetnie. Co teraz? Rozumiem, że dajesz mi szansę na odkupienie win. Jak uciekniemy z zamku?

– Tak – odparł tamten tylko, po czym wyjął coś z kieszeni i rzucił w stronę czarodzieja. Ten odwinął pakunek i aż krzyknął z radości: różdżka! Drab uśmiechnął się po raz kolejny i rozkazał: – Zbieramy się. W całej wieży nie ma straży. Kniazini, na jej nieszczęście, ufała mi wystarczająco. I tak się składa, że znam sekretne wyjście z zamku, które znajduje się nieopodal tej komnaty.

– Dokąd idziemy? – Płomień posłusznie podreptał za przewodnikiem.

– Szukać twojego przyjaciela, czarodzieju.

– Kogo?

– Niejaki Młotoręki ponoć urządził niezłą rozpierduchę w Nowogrodzie i uciekł. – Widząc pytający wyraz twarzy swojego rozmówcy, osiłek dodał szybko: – Mówi ci coś imię Ciemok? – Płomień się wzdrygnął. – Ha! Cwaniak odnalazł resztę twojej drużyny, jednak złapał nie tego, co trzeba. Próbował go przesłuchać, ale głąb nic nie wiedział. Ustawił zatem jego ucieczkę tak, by tamten myślał, że udało mu się wydostać o własnych siłach.

– Po co?

– Mamy nadzieję… – Płomień z niezadowoleniem przyjął słowo „mamy” – …że tępak odnajdzie Wichra i Nadzieję. A potem wkroczymy my.

Z pewnością wkroczymy, myślał Płomień.

– A Ciemok… – zapytał niepewnie. – On też idzie z nami?

– Och, tak, tak. To właśnie z nim mamy się spotkać. Gość nie lubi porażek, widzisz. Teraz to dla niego sprawa osobista. Kłopot w tym, że trudno się z nim współpracuje. Sprzątniemy go, kiedy przestanie być użyteczny.

Czarodziej nie był taki pewny powodzenia tego zamiaru.

Milczeli przez chwilę, zmagając się z nierówną podłogą ciemnego korytarza. W końcu Płomień nie wytrzymał:

– I naprawdę nie masz imienia?

– Możesz mówić na mnie Cień.   *** – O, tak – sapnął z zadowoleniem mężczyzna, puszczając biodra Strzały i pozwalając jej opaść na łóżko. Wstał i poprawił szatę. – Przydałaś się, miałaś rację. – Usiadł w fotelu i pstryknął palcami. Szklanka sama napełniła się winem. – Wstań, Soniu.

Kobieta posłusznie podniosła się i stanęła wyprostowana tuż przed czarnoksiężnikiem. Jej oczy były nieludzkie – całe czarne. Mężczyzna przyglądał się nagiemu ciału swojej ofiary dłuższą chwilę, po czym wreszcie przemówił:

– Teraz, kiedy jesteśmy ze sobą nieco bliżej, dowiedziałem się całkiem ciekawych rzeczy. Nie jesteś zwykłą najemniczką. Należałaś do prawdziwych wojowniczek, Cór Lasu. To one cię wychowały, one nauczyły sztuki zabijania. Jednak ty – uśmiechnął się perwersyjnie – nie potrafiłaś trzymać się z dala od mężczyzn. Przyjemność była nie do odparcia. Dlatego cię wyrzuciły.

– Tak, panie – odparła Strzała nieobecnym głosem.

– Milcz! Nie odzywasz się niepytana.

– Tak, panie.

– Ach… – Twarz mężczyzny wykrzywił grymas niezadowolenia. Głupia suka, nawet jako marionetka potrafiła się nie słuchać. Oby okazała się bardziej użyteczna jako zabójczyni. – Nieważne. Chodź za mną. Tylko najpierw załóż ubranie i podnieś swoją broń.

– Tak, pa…

– Zamknij ryj.

– Tak, panie.

Czarnoksiężnik westchnął.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Młotoręki był pod wrażeniem swojej spektakularnej ucieczki. Niechybnie udało mu się wyrwać z rąk samej śmierci, można powiedzieć, iż wywiódł ją w pole. Był przekonany o swojej przebiegłości dorównującej jego fizycznej sile. Owa wybuchowa mieszanka czyniła go trudnym przeciwnikiem, nawet dla kogoś takiego jak Ciemok. Teraz musiał czym prędzej odnaleźć rycerza, który stał się nagle jedynym obrońcą Nadziei. Młotoręki wierzył, że jeszcze nie jest za późno, że pod jego nieobecność nie spotkało ich żadne nieszczęście. Męczyła go jednak obawa, że sam Wicher mógł nie podołać tak ogromnemu wyzwaniu. Dlatego nie było czasu do stracenia. W nim, Młotorękim, jedyna nadzieja! *** Lasy olszowe, wedle różnorakich opowieści i legend, często bywały siedliskiem tajemniczych mocy. Bagienne tereny zamieszkiwały mroczne istoty, które pełniły zarazem swoistą straż. Młotoręki słyszał w młodości o ich rzeczywistym przeznaczeniu – miały chronić swoje Matki przed niepożądanymi gośćmi. Tylko nieliczni mogli dostąpić zaszczytu spotkania się z Paniami Nocy. Wpierw konieczne było zyskanie przychylności ze strony podwodnych mieszkańców boru, a nie należało to do prostych zadań. Najczęściej śmiałek, który w swej bojaźni zapuścił się na te obszary, musiał owym stworom poświęcić coś bardzo cennego, coś co przedstawiało wysoką wartość niekoniecznie dla nich, ile dla niego. Mimo dobrej znajomości legend o Czarownicach z Bagien, i wiążących się z nimi obaw, Młotoręki był gotów podjąć ryzyko. Wiedział, że tylko One mogą mu wskazać miejsce pobytu Nadziei i rycerza. Jeżeli nawet ta próba, ostateczna i desperacka, nie przyniesie efektu, Wicher nie będzie mógł liczyć na jego pomoc. Z szarej głębi wynurzył się trupojad… *** Młotorękim targały ambiwalentne uczucia. Z jednej strony czuł wielką radość i satysfakcję, że oto za chwilę ujrzy majestat jednej z owych legendarnych Pań i będzie miał prawo prosić ją o to, czego pragnął. Z drugiej strony nie opuszczał go lęk i świadomość, że wszystko się zmieniło. Ghul dał mu jasno do zrozumienia czego żąda w zamian za wstawiennictwo u swojej Matki. Choć Młotoręki zdawał sobie doskonale sprawę z wagi tego życzenia i wynikających z niego konsekwencji, nie zawahał się zawrzeć układu. Przyobiecał mu swoje ciało. Nagle srebrzysta powierzchnia podmokłego gruntu zadrgała złowrogo, a Młotoręki wstrzymał oddech. Smukła postać wyrosła parę kroków przed nim. Spytała, czego chce. On jej odpowiedział.

 Nad torfowiskiem unosiła się rzadka mgła. Kępy trzciny szumiały na wieczornym wietrze. Skrzypiały drzewa. Z oddali niosło się gęganie dzikich gęsi. Wicher siedział na obalonym pniu i spoglądał w stronę Nadziei. Od czasu wizyty u wiedźmy stan dziewczyny się nieco poprawił. Wciąż trudno się było z nią porozumieć, ale przynajmniej przestała się ślinić. Cuchnące wywary czarownicy okazały się skuteczne. Pojawiły się za to inne problemy. Mężczyzna z niepokojem patrzył na bezgłowe truchło cietrzewia, które lewitowało nad ziemią. Panna może i nie srała pod siebie, ale jedzenie nadal traktowała jak zabawkę. Na szczęście ten pajac Perkoz nie był tak wodoodporny, jakby wskazywało jego przezwisko, i pobyt we wskazanej przez Gargumiłę kryjówce na Obieleckich Mokradłach nieco przytępił jego humor. – Czegoś się dowiedziałeś? – Wicher spytał, gdy Perkoz ogarnął się po powrocie z dwudniowego wypadu. – Bajzel po kolana – mruknął. – Ktoś załatwił kniahinię. Musimy coś zrobić, inaczej całe księstwo może się rozsypać albo jakiś skurwiel zajmie ojcowiznę Nadziei. Na zachodzie popi podburzają chłopstwo przeciwko reformie rolnej. Pojawiły się zbrojne bandy, a czeladnicy już dyndają. Na granicach zaś… – Perkoz, przestań, do kurwy nędzy, kręcić i powiedz mi, o co tu naprawdę chodzi! Cietrzew zaczął wirować w powietrzu. – Ciszej, bo ją zdenerwujesz – odparł. Wicher przypomniał sobie, jak kilka dni temu dziewczyna zaczęła krwawić spomiędzy nóg. Sam lekko spanikował, ale dziewczyna dostała takiego szału, że poprzewracała kilka dorodnych wiązów. Dopiero Perkozowi udało się ją uspokoić dekoktem od wiedźmy. Odeszli od szałasu. – Jakieś piętnaście lat temu na naszym dworze zawitał pewien człowiek… Zaczyna się, pomyślał Wicher, pierdolone legendy i rodzinne tajemnice. Brakuje tylko potwora w zbroi, który by o północy straszył dwórki dupczeniem. – … który zdawał się być nieco obłąkany, ale wprawnym okiem można było dostrzec, że miał konszachty z magią. – Trzeba było go obić i wyrzucić na zbity pysk. – Owszem, ale to był brat naszej kniahini – odparł Perkoz. – Krisztian nie podobał się Dragomirowi, ale nie sposób było go ruszyć, rozumiesz, szlachecka krew, gościna, poza tym przypadł do gustu lokalnym możnym. Pani spędzała z nim zbyt dużo czasu, a knaź… cóż, miał swoje potrzeby, a jego duma była równie wielka. – Otruliście go czy przypadkiem spadł z konia? – Nic z tych rzeczy. Pojawił się pewien plan, ale, o dziwo, właśnie wtedy Krisztian postanowił wyjechać. Jakby chciał uciec albo… ułatwić nam robotę. Dragomir oczywiście mu nie odpuścił. To była moja pierwsza samodzielna praca. – Perkoz uśmiechnął się. – Nikt nic nie wiedział. Wszystko poszło cicho i sprawnie, może nawet za sprawnie. Trup ze sztyletem w nerce zniknął w nurcie Peczory. No a potem pojawiła się Nadzieja. – Skoro go zabiłeś, to w czym problem? – Nie widzisz? Za dużo tu przypadków. Dzisiaj, wobec tego wszystkiego, co się wydarzyło, przede wszystkim daru Nadziei, magicznych mocy, które was napadły, tylu trupów, myślę, że być może to Krisztian nas wtedy przechytrzył, a jego magia okazała się silniejsza niż cios w plecy. Czaił się przez te wszystkie lata, a nikt nie brał pod uwagę, że w intrygę może być zamieszany ktoś tak potężny. Wszak kto umarł, ten nie żyje. – No to dlaczego zginęła kniahini? – Nie wiem – mruknął Perkoz. – Może chciała ugrać coś dla siebie? Jedna z prowizorycznych pułapek-alarmów nagle dała o sobie znać. Wicher podniósł kuszę i kucnął przy pniu. Perkoz wciągnął Nadzieję do dziury, w której ukryty był szałas. Martwy cietrzew plasnął w błoto. Ktoś zmierzał w stronę ich schronienia.

I po co to było?

                Bełt ze świstem przeciął powietrze tuż koło ucha Wichra. Ten aż stracił równowagę ze zdumienia i plasnął tyłkiem w błoto. Bo to był jego własny bełt, który przed chwilą sam wystrzelił.     – Tak, tak – powiedział znudzonym głosem ktoś przedzierający się przez krzaki. – Magia. Kto kuszą walczy i tak dalej…                 Z szałasu wyłoniła się ręka Perkoza, również dzierżąca kuszę. Brzęknęła cięciwa. Tymczasem napastnik ukazał się już bohaterom w pełnej okazałości. Młoda kobieta ze znudzeniem odtrąciła ręką nadlatujący bełt.                 – Zero szacunku dla starszych – burknęła. – Nie poznajecie mnie, głąby? To ja, Gargumiła.                 Wicher, który już się podniósł, z wrażenia upadł ponownie. Kobieta nie była może oszałamiająco piękna – jak się bliżej przyznać widać było, że to i owo podrasowała sobie magicznie, zwłaszcza z przodu – ale wyglądało, no, młodo.                 Perkoz i Wicher spojrzeli po sobie, niczego nie rozumiejąc.                 – Jesteś wiedźmą? – spytał ostrożnie Perkoz. – Tą samą, która dała nam dekokty? Podobna jesteś, ale… Wyglądasz jakoś tak… inaczej…                 – Zdziwieni? – zarechotała wiedźma. – Tak, tak, podziwiajcie! – Zakręciła się dookoła własnej osi, by móc zaprezentować wszystkie swoje wdzięki. – Myślałam, żeście mi okrutnie pokrzyżowali szyki… Ale, widzicie, ona wszystko naprawia. Wywar, który zepsuliście, dopełnił się sam! Jużem miała go wylać, ale że przyjął właściwą konsystencję, spróbowałam i oto jestem!                 – A-aha. A czemu tu jesteś?                 – Ach, bo jakże mogłabym zrezygnować z czegoś takiego? – wykrzyknęła podniecona Gargumiła i padła na kolana przed dziurą, w której leżała Nadzieja. – To jest okazja jedna na milion, spotkać za swojego życia wcieloną magię! Nie, nie obawiajcie się – dodała, widząc jak Perkoz z Wichrem wymieniają spojrzenia. – Nie ukradnę jej wam, nie wykorzystam, chcę tylko przez chwilę grzać się w jej blasku… Przy niej rzucanie czarów jest proste jak oddychanie. Dlatego wam pomogę. I przyznajcie, że przyda wam się jakiś czarownik w kompanii. Zwłaszcza teraz – dodała, spoglądając na niebo.                 – Bo co? – zapytał głupio Perkoz, a potem podążył wzrokiem za spojrzeniem Gargumiły. Narastający od jakiegoś czasu dziwny szum okazał się łopotem skrzydeł wielkich, paskudnych stworów, z którymi już raz mieli do czynienia.                 Na grzbiecie jednego z nich siedziała zaś Strzała.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Odkąd wróciła z letargu, co noc nawiedzały ją identyczne koszmary. Wydarzenia powracały niekończącą się spiralą, powtarzaną raz po raz ilekroć zamknęła oczy. Budziła się z krzykiem, zlana zimnym potem, od którego ubranie lepiło się do ciała. Zawsze obok pojawiała się Gargumiła, która przytulała ją do piersi i nuciła uspokajające pieśni. Wtedy zasypiała i wracała do czasów, gdy obok niej była matka. Zaczynało się od pokoju, kiedyś bezpiecznego schronienia przed światem, pełnego zabawek, pluszaków i lalek rozwalonych na ogromnym łożu niczym trupy na polu bitwy. Ich małe guzikowe oczka spoglądały na Nadzieję ze złośliwą satysfakcją, jakby już wiedziały co się zbliża. Miała ochotę wyrywać im kończyny, rozrzucać główki, by nie mogły się więcej uśmiechać tym krzywym, ściegowym uśmiechem, przypominającym uśmiech Krisztiana. Stukot kroków na korytarzu wywoływał mimowolne drgawki, paraliżował ją. Wyła i płakała jeszcze długo, gdy prowadzili ją ciemnymi stęchłymi korytarzami. Mama szła tuż obok, z surową przyganą szarpiąc ją za obolałą rękę. Zabroniła się jej mazać, tłumaczyła, że to nie przystoi, gdy się jest kniaziowską córką. Była zła, że Nadzieja znowu się posiusiała, bo będzie trzeba prać ubranie, a ona śmierdzi szczynami i jak tak można dziecko, ile ty masz lat, żeby się mazgaić. Przestań do czorta! Otoczona przez szklane retorty, przewody, fiolki z utensyliami, wyła z bólu, skręcała się w dzikich spazmach, na próżno próbując zerwać pasy przytrzymując ją do żelaznego fotela. Krisztian śpiewał i intonował. Matka stała z tyłu, zafascynowana, na jej twarzy odbijał się podziw pomieszany z żądzą. I tak co tydzień. Całe morza i oceany bólu. Pokój nie był bezpieczny, dlatego uciekała. Snuła się po zamku niczym upiór z opowieści niani. Tatuś nie potrafił jej pomóc, bała się pisnąć choć słówko w obawie o gniew Krisztiana. Powiedział jej kiedyś, że jeśli to zrobi będzie musiał zrobić mu krzywdę. Więc milczała.  Raz ich zobaczyła, w nocy. Zgrzanych i spoconych. On dyszący jak kundel ze wścieklizną, ona krzycząca, ale nie z bólu lecz przyjemności. Mamusia rozłożona na stole jak tusza na blacie rzeźnika, którym był  stryj Krisztian. Wciskał w nią tą czerwoną podrygującą rzecz i szczerzył się przy tym paskudnie. Uciekła stamtąd w panice. Wydarzenia przeskakiwały. Obchodziła urodziny. Miała dziesiątki gości bawiących się na przyjęciu, co i rusz wznoszących puchary na jej cześć. Uśmiechała się doń nieśmiało, wywołując kolejne toasty i owacje. Robiła to bardziej z ulgi niż radości, bo Wielki i Brzydki Czwartek ominął ją dzięki uroczystości. Nie musiała płakać i chować się pod łóżkiem, przynajmniej nie tego dnia. Myślała w ten sposób, dopóki późną nocą nie przyszli po nią, wyrywając z niespokojnego snu. Wycie jak zwykle nic nie dało. Zawlekli Nadzieję do lochów pod zamkiem, posadzili na żelaznym stolcu. Gdy miało się zacząć, kiedy wiła się w uprzęży prawie gotowa i pogodzona z nadchodzącym bólem, coś się zmieniło. Zamiast katorgi poczuła napływające do celi zimno. Mróz ogarnął wszystkich strażników, a drzwi pokryły się szronem. Zza ściany usłyszała głos gwardzisty: – Nie masz tu wstępu, jesteś w zamku kniazia! I sycząca odpowiedź przywodząca na myśl głos z zaświatów: – Stoję na czele niezawisłego urzędu i nikt mi nie będzie rozkazywał. Za drzwiami zawrzało, a ten głos wydał się Nadziei najpiękniejszą rzeczą jaką kiedykolwiek usłyszała. Mimo, że kryło się za nim serce z lodu i kamienia – widziała je w głowie, łomoczące i pompujące lód do cienistych członków – zapłakała z ulgi. I zawrzała mocą, jakiej wcześniej w sobie nie czuła. Zerwała pasy, powstała na nogi i zrobiła z nimi, to co pragnęła uczynić z misiami na jej posłaniu. Urywała głowy, rozrzucała nogi i ręce, ciskała flakami po ścianach. Czerwień przesłoniła jej oczy, gdy wybijała dziurę w ścianie. Biegła i biegła, by wpaść prosto w ręce matki i Krisztiana. Po raz pierwszy widziała na ich twarzach odbicie strachu. Zabierali ją stamtąd, a ona się budziła. Z krzykiem zamierającym na spierzchniętych wargach. Obecny świat był ładniejszy. Wicher, chociaż oschły zwracał się do niej z szacunkiem. Perkoz trzymał stosowny dystans. A Gargumiła, ta wiedźma, której zdawało się, że może czerpać od niej bez konsekwencji była zbyt zadufana w sobie, aby zrozumieć cokolwiek. Na razie Nadziei podobał się taki stan rzeczy. Na razie nikogo nie zabije. 

"I needed to believe in something"

Perkoz strzelił bez wahania. Bełt wbił się w pierś jednej z latających bestii, odrzucając ją nieco do tyłu. Załopotała skrzydłami, szybko jednak wróciła na swoje miejsce w nieco chaotycznym szyku. Mężczyzna pobladł. – Niemożliwe – wymamrotał do siebie. Wichrowi zabrało kilka chwil, zanim dopuścił do siebie myśl, że siedząca na grzbiecie nadlatującego potwora Strzała nie nadciąga z pomocą. Dopiero miękkie muśnięcie lotki na policzku sprawiło, że odzyskał zdolność myślenia. – Gargumiła! – wrzasnął, jednak wiedźma wiedziała już, co ma robić. Szybkimi, zdecydowanymi ruchami rąk  rozganiała nadlatujące w stronę mężczyzna z zabójczą szybkością i precyzją  strzały. Atakująca dziewczyna krzyknęła przeciągle, skierowała bestię ku czarownicy. Obydwa wypuszczone w ślad za nią bełty chybiły. Wicher z przerażeniem spostrzegł, że z jamy wypełza Nadzieja, z wciąż nieprzytomnym wyrazem twarzy. Wszystko skończyło się, zanim na dobre rozpoczęło. Skrzydlaty potwór, dosiadany przez Strzałę, bez żadnej widocznej przyczyny przekoziołkował kilka razy w powietrzu. Dziewczyna spadła na ziemię, uderzyła głową o wystający konar, znieruchomiała. Pozostałe stwory, jakby zdumione, zastygły na moment w powietrzu. Perkoz podskoczył, gdy z obu stron tuż obok niego przeleciało kilka młodych, ale już solidnych, świeżo wyrwanych z korzeniami  wiązów. – Pozabija nas ta gówniara! Ale Wicher, zafascynowany, pokręcił tylko powoli głową. Drzewka, a także kilka sporych głazów, wylądowały dokładnie tam, gdzie miały. Kilka bestii z rozpaczliwym piskiem grzmotnęło o ziemię, kilka kolejnych utrzymało się w powietrzu jedynie dzięki niewiarygodnej wytrzymałości. Nadzieja trwała z głupkowatą miną, a wokół niej szalało zniszczenie. Skrzydlate potwory nie odważyły się zbliżyć. Odleciały wyżej, krążąc w zwartej gromadzie. Wicher był przekonany, że spoglądają w dół z krwiożerczą wściekłością. Nagle jakaś odległa, wysoka sosna wystrzeliła w górę, w sam środek grupy lataczy. Wrzask, który wtedy podniosły, był nie do zniesienia. Kolejne kilka z nich rozbiło się w koronach drzew, pozostałe, po chwili wahania, odleciały na południe. – Wrócą – stwierdził Perkoz. – Może tak, może nie. – Wicher podrapał się po głowie i objął wzrokiem pobojowisko. Mężczyźni spojrzeli na siebie z kwaśnymi minami. Zdali sobie sprawę, że to Nadzieja i Gargumiła załatwiły sprawę, oni okazali się bezużyteczni. Hm, chyba nawet nieco przeszkadzali. – Co z nią? – Zwrócił się do wiedźmy. Nadzieja spała spokojnie, z głową na kolanach Gargumiły. – Zmęczyła się, biedulka. – Czarownica pogłaskała dziewczynę. – Napracowała się, musicie przyznać. Nagle odezwała się kolejna pułapka – alarm. Perkoz przewrócił oczami i mocniej ujął kuszę. – Gargumiła, chowaj Nadzieję. Ktoś zbliżał się szybko, nie dbając o zachowanie ciszy. – Wicher. – Rozległ się w zaroślach znajomy głos. – Młot! – Rycerz rozpromienił się błyskawicznie. – Młot, bracie! – Podbiegł do potężnego kompana, który właśnie ukazał się w całej okazałości. – Widziałem te ptaszyska. – Młotoręki rozejrzał się wokół. – Co tu się… – Jego wzrok zatrzymał się na Perkozie, który przyglądał się mu ze zmarszczonymi brwiami. – Ty! – Wielkolud raczej stwierdził niż zapytał. – Ja. Jesteś odkrywczy, jak zawsze. Młotoręki ominął Wichra i runął w stronę Perkoza, po drodze nabierając prędkości. Tamten odsunął się w ostatniej chwili, podstawiając olbrzymowi nogę. Awdiej Treski runął jak długi. Wicher wzniósł oczy do nieba. A Perkoz wydobył skądś nóż, klęknął przy Młotorękim i przyłożył mu ostrze do szyi. – Mów, skąd się tu wziąłeś. Kogo ciągniesz za sobą? Młot wybałuszył oczy. Wicher podskoczył do nich. – O czym ty… – zaczął rycerz, ale już zrozumiał. – Kurwa, nie myślisz chyba… Perkoz opuścił uzbrojoną dłoń, wstał, nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na nóż. Potrząsnął głową. – On przecież nic nie wie, jak zawsze zresztą. Ciemok nie wypuszcza z łap, jak mu już coś w nie wpadnie. A na pewno nie bez powodu. – Uciekłem! – Pochwalił się Młotoręki, ale jakoś niepewnie. – Jasne. Wicher szarpnął Perkoza za ramię. – Skąd wiesz? Zanim tamten odwrócił wzrok, Wicher ujrzał w jego oczach strach. Zmroziło to rycerza bardziej niż widok nadlatujących lataczy. – Wiem. W nagle zapadłej ciszy rozległ się zachrypnięty głos Gargumiły: – Hej, chłopcy! A gdzie ta wasza łuczniczka? Wicher i Perkoz jednocześnie spojrzeli w miejsce, gdzie spadła dziewczyna. Strzała zniknęła.

– Znalazłem trop! – krzyknął Cień, dobiegając do grupy zbrojnych mężczyzn stojących po kolana w wodzie. – Nie musiałbyś się tym chwalić, gdybyś go wcześniej nie zgubił – zasyczał Ciemok. – Straciliśmy za dużo czasu. – Bez przesady, Młotoręki jest niecały dzień marszu przed nami. A nie zgubiłbym tropu, gdyby ten dureń nie polazł na bagna oraz – zawiesił głos – gdybyś ty potrafił szybciej uporać się z ghulami i tą ich znikającą wiedźmą. Wyobraź sobie, że na takim terenie ślady nie utrzymują się długo. – Gdybym ja, powtarzam – ja, nie zmusił Pani Nocy do gadania, nie wiedziałbyś nawet gdzie szukać tropu, więc lepiej zamilcz. – Zbrojni popatrzyli po sobie i zapanowała cisza. Wszyscy wiedzieli, że Ciemok potrafi przesłuchiwać, jednak moc i okrucieństwo, jakie objawił przy próbie wydobycia informacji z ulotnej i smukłej Czarownicy z Bagien, przyprawiły zaprawionych w boju mężczyzn o ciarki. Nim rozerwał kobietę na strzępy, zdołała strzaskanym, zmrożonym kikutem wskazać kierunek. Płomień patrzył na przesłuchanie z żołądkiem podchodzącym do gardła. Doszedł do słusznego wniosku, że nie chciałby wpaść w lodowate łapy oprawcy. Drugi wniosek – równie słuszny – był taki, że po wyczerpującej walce i męczącym, długim docieraniu do prawdy, nawet Ciemok powinien być przez najbliższe dni osłabiony. * Pulsujący ból uderzał w skronie, nacierał na czoło potężnymi falami, powodując niemoc i otępienie. Prawa strona twarzy – spuchnięta i sina – pokryta była świeżymi strupami. Zdrętwiałe ramię bolało przy każdym ruchu. Kobieta odpoczywała w pozycji półleżącej, wysoko nad ziemią, skryta w konarach rozłożystego grabu. Wydarzenia ostatnich dni pamiętała jak przez mgłę, dodatkowo własne działania widziała we wspomnieniach w ten dziwny, niewytłumaczalny sposób – jakby patrzyła na inną osobę, z boku – nie jak na własne czyny. Robiła rzeczy, których robić nie chciała, jednak nie potrafiła oprzeć się rozpierającej ją, obcej woli. Woli tego pieprzonego, zboczonego dziadygi z małą fujarką i wielkimi ambicjami, pomyślała łuczniczka zaciskając palce na majdanie zdobnej broni. Przymknęła powieki starając się uporządkować wspomnienia. Leciała dwa dni nim dotarła tutaj i zaatakowała Wichra oraz jakiegoś nieznajomego kusznika; lecz dopiero gdy rzuciła się w stronę wiedźmy, ujrzała wypełzającą z nory Nadzieję, z rąk której wypłynęło szkarłatne światło. Latacz w tamtym momencie oszalał, a z oczu Strzały spadła ciemna zasłona. Po chwili kobieta uderzyła w konar, tracąc świadomość. Gdy ją odzyskała, wokół potężniała magia, latacze ginęły, a powietrze było gęste od gniewu. Oszołomiona łuczniczka uciekła w las, odruchowo łapiąc leżącą obok broń – tę, którą otrzymała od nieznajomego. Strach pozwolił zapomnieć na chwilę o bólu. Po krótkim biegu ujrzała rozłożyste, wysokie drzewo, na które wspięła się zręcznie i szybko – tak, jak jedynie Córy Lasu potrafią. Dopiero wtedy poczuła, jak mocno jest poraniona. * – Ech, a było tak pięknie – westchnęła Gargumiła, obserwując jak skóra na dłoni wiotczeje, a biust przestaje napinać odzienie; pieprzyk na nosie przemienił się w wielką narośl, a po chwili cała kobieca postać skurczyła się i zgarbiła. Widok nagłej przemiany ściął, śliniącego się do tej pory na widok atrakcyjnej niewiasty, Młotorękiego z nóg. Awdiej Stiepanowicz Treski, z ustami otwartymi zdziwieniem, opadł ciężko na ściółkę. – Nic to, Garguśka. Nic to – powiedział ciepło Perkoz, próbując zatrzeć niezręczność wywołaną nagłym osłabieniem Twardego. – Za to co zrobiłaś, będziemy zawsze wdzięczni i dla nas pozostaniesz najpiękniejsza. – Taak? – staruszka ukazała dwa ostatnie, zielonkawe zęby w uśmiechu, którego czasy atrakcyjności minęły dekady temu. – A co mi z waszej wdzięczności, jak nie idzie za nią żadna przyjemność, ha!? – Zamrugała zalotnie. – Co tak zbladłeś, złociutki? Nie martw się, nie lubię dwa razy włazić do tej samej rzeczki, choćby nie wiem jak uroczej. – Wy tu durnoty pieprzycie, a lada chwila może nas pościg za Twardym dogonić – wtrącił, z charakterystycznym dla niego wyczuciem, Wicher. – Uciekać nam trzeba. Na dodatek, cholera wie, czy Strzała zaraz znów nie spróbuje nas podziurawić. Widzieliście jej oczy? – Ktoś o wielkiej mocy posiadł nad nią władzę, nie miała nic do gadania. To już nie jest ta osoba, którą znaliście  – odpowiedziała wiedźma. – Jedynie czarownik tak potężny jak Nadzieja może przerwać nić kontroli. A właśnie, musimy ją w końcu zbudzić i iść, nasz rycerzyk ma rację. Wicher, ignorując „rycerzyka”, poszedł w kierunku prowizorycznego schronienia i po chwili do uszu jego towarzyszy dobiegł krzyk. – Nie ma jej! Kurwa! Nadzieja zniknęła! * Strzała leżała z zamkniętymi oczami. Była wyczerpana, lecz ból nie pozwalał jej zasnąć. Ukryta w koronie wielkiego drzewa czuła się bezpiecznie. W pewnym momencie pulsujące kłucie w głowie złagodniało, ramię przestało dokuczać, a po ciele rozeszło się przyjemne ciepło. Łuczniczka uniosła powieki i zastygła w zdziwieniu. Tuż przed nią, na tej samej, potężnej gałęzi siedziała Nadzieja. Kniaziówna uśmiechnęła się ciepło, nachyliła i, patrząc w bursztynowe oczy Strzały, wyszeptała: – Nie bój się, mówiłam przecież, że mnie odnajdziesz.

Sorry, taki mamy klimat.

Stare zamczysko raz po raz przeszywał huk roztrzaskiwanych z niewiarygodną siłą mebli. Sprzęty lewitowały z ogromną prędkością, aby po chwili wyładować na napotkanej ścianie wściekłość gospodarza. Jeśli jakakolwiek żywa istota znajdowała się jeszcze w tej ponurej budowli, zapewne w trwodze wciskała się w najciemniejszy kąt. Tafla otaczającego twierdzę jeziora przenosiła odgłos pękających murów ku odległym brzegom.

Brodaty starzec, wyczerpany napadem złości, opadł wreszcie na jedyny ocalały mebel – czarny, bogato rzeźbiony w hebanowym drewnie tron. Skrył twarz w dłoniach, przywołując w pamięci scenę, którą przed wybuchem szału ujrzał oczami łuczniczki. Widział, jak półprzytomna dziewczyna wypełza z szałasu. Była na wyciągnięcie ręki. Jego latacze już miały ją pochwycić, gdy z ogromną mocą eksplodowała magia. Stracił władzę nad niesioną przez demony wojowniczką. Jak ona mogła? Ta mała, niewdzięczna suka! To on ją stworzył! Należy do niego!

Dar Nadziei nie był dziełem przypadku. Krisztan wykorzystał swą moc i predyspozycje siostry, aby pomóc naturze wybrać lokum dla źródła magii. Potem pielęgnował je przez długie lata, potajemnie zakradając się do zamku kniazia. Na obliczu mężczyzny krótko zawitał szyderczy uśmiech. Jego szwagier od lat uważał go za zmarłego. W końcu sam nasłał na niego zabójcę. Wystarczyło jednak drobne zaklęcie iluzji rzucone na przypadkowego wędrowca, aby wyprowadzić w pole niedoświadczonego mordercę. Zadufany w sobie Dragomir nigdy też nie odkrył portalu ukrytego w podziemiach swego domostwa. Ten zaś uaktywniał się zawsze, gdy kniahini sprowadzała do pomieszczenia obdarzoną magią córkę. Magiczne przejście zamknięte zostało dopiero w trakcie niezapowiedzianej wizyty Ciemoka. Reforma rolna wymuszona na mężu przez kniahinię miała przyczynić się nie tylko do wzrostu potęgi Dragomira, ale także wywołać niechęć wśród innych możnowładców. Wtedy łatwo byłoby rozpętać burzę. Krisztan, wykorzystując moc córki, szybko zapanowałby nad wycieńczonym domową wojną krajem. Matka w umówionym czasie wysłała Nadzieję w podróż z bandą wynajętych nieudaczników. Wystarczyło porwać dziewczynę i przejąć nad nią pełną kontrolę w trakcie przemiany. Ale coś poszło nie tak i latacze przyniosły nie tę osobę, którą powinny. W dodatku kniaź nabrał podejrzeń i Cień musiał go usunąć. Cień – jedyna osoba, której starzec naprawdę ufał. Na nim będzie musiał polegać, jeśli Ciemokowi pierwszemu uda się odnaleźć Nadzieję.

Mężczyzna wstał i jednym gestem oczyścił środek komnaty z walających się szczątków zniszczonych sprzętów. Potrzebował miejsca. Będzie musiał pofatygować się osobiście po swoją niesforną córeczkę. Ale nie pójdzie sam. O nie, gówniara stała się zbyt silna i nieobliczalna. Musi ponownie otworzyć czeluść i z dna piekła wydobyć demony, tym razem potężniejsze niż latacze, które zawiodły go po raz kolejny.

– Nie ma jej! Kurwa! Nadzieja zniknęła! – Chędożona gamratka! – ze złością uzupełnił Perkoz, nie do końca wiadomo, o kim myśląc. – Ale przecież miała tu być! Pani obiecała mi… – Nie mógł zrozumieć Młotoręki. – Co się stało? Szukajmy jej! – Moment. – Elegancik zaczął się zastanawiać. – Garguśka, możesz poszukać zaklęć tropiących podwieszonych na naszym Awdieju? – A kto mógł cię tak niecnie wykorzystać, przystojniaku? – Dzięki sprytowi i sile uciekłem Ciemokowi, ale myślicie, że… Gargumiła, po wyczerpaniu eliksiru już niezbyt urodziwa, zeszpetniała w mgnieniu oka. Pobladła, jej ostatnie dwa zęby znalazły się, aby zacząć wydzwaniać psalm do przerażenia. – Nie mmmówi… lliście, żże zzłapał ggo Cie… Ciemok – wyjąkała w końcu. – A jakie to ma znaczenie? – zdziwił się Wicher. – Ha! Trzeba było popatrzeć jak umierała moja mentorka! Ależ ona miała moc! Półtora wieku starsza ode mnie a wyglądała… – Wiedźma nieco już się otrząsnęła. – W porównaniu z jej męką stos to miłosne igraszki. – Złapał ją i torturował. – Młotoręki pokiwał głową ze zrozumieniem. Niektóre fragmenty konwersacji z Ciemokiem pamiętał znacznie lepiej, niżby chciał. – Nie. Ujął inną uczennicę, gówniarę, która dopiero zaczynała poznawać magię. A potem pozwolił jej uciec. Wystarczyło, że jedna ujrzała drugą i czar zadziałał. Obydwie… To wyglądało… – Czy mógł rzucić ten sam urok na Awdieja? – przeraził się Perkoz. – Jeśli miał krew jego i Nadziei, to nic nie stało na przeszkodzie. Jakoś nie sądzę, że przez ten czas zapomniał inkantacji. – Rozumiem, że od Młotorękiego mógł sobie wziąć, co tylko miał ochotę, ale od kniaziówny? Niby skąd? – Wicher nie rozstawał się ze złudzeniami. – I chciałby ją zabić? – Nadzieja jest znacznie cenniejsza żywa. Dla wszystkich, oprócz tego zwyrodnialca – rozwiał jego wątpliwości Perkoz. – Kto wie, Źródło mogłoby przeżyć – wahała się Gargumiła. – Ale do walki o swoje by się po tym nie nadawało… – A Nadzieja nie mogłaby zdjąć ze mnie uroku? – Chcesz się przekonać, która magia zadziała najpierw? Nie wolno nam ryzykować. My z Wichrem ruszamy szukać dziewczyny i zadbać, żeby nie spotkała się z wielkoludem. Garguśka, czy możesz upewnić się, że faktycznie Awdiej nosi to świństwo, a jeśli tak, to czy potrafisz zdjąć zaklęcie? – A pewnie, pewnie, dawno nie zebrałam tyle mocy, co teraz. Uwarzę dekokt i za dwa dzionki wszystko będziemy wiedzieli. Ale żeby zdjąć, też potrzebowałabym krwi przystojniaka i kniaziówny. – Niech to licho! Nawet kiedy ją znajdziemy, ja z niej krwi toczył nie będę! – Wicher wyglądał na przestraszonego. Są rzeczy, z którymi rycerze walczyć nie potrafią. Półprzytomne, nieokiełznane Źródło magii zdecydowanie się do nich zalicza. – Ani ja… Jasny piorun, dziewczyna przecież niedawno krwawiła, a myśmy, jak ostatnie durnie, spalili wszystkie gałganki! Wiedźma niezdecydowanie szurnęła nogą. Mężczyźni spojrzeli na nią z zaskoczeniem i nieudolnie maskowanym obrzydzeniem. – Garguśka! – No co?! Wiecie, w ilu czarach przydaje się miesięczna krew dziewicy? A jeszcze Źródła! I pierwsza w życiu! Grzech zmarnować taki skarb…

Babska logika rządzi!

Sen, w jaki zapadła pod opieką Nadziei przyniósł upragnione ukojenie. Ból, wyczerpanie, niejasne uczucie, że ktoś tkwił w jej ciele i nim rządził, wszystko minęło. Wyprawa, porwanie, podróż na grzbiecie lataczy, nic już nie było ważne. Liczyła się jedynie ona. Nadzieja. Stała tuż obok, przy samym brzegu leśnego jeziora, ubrana jedynie w blade, księżycowe światło i uśmiechała się leciutko. Strzała wzięła głęboki wdech. – Naprawdę tego chcesz? – zapytała, patrząc na nagie ciało kniaziówny. Wyglądało dokładnie tak, jak w tamtej wizji. – Dlaczego? Nie odpowiedziała od razu. Podeszła krok bliżej, wyciągnęła dłoń i pogładziła chłodny policzek łuczniczki. – Bo w końcu mnie złapią – powiedziała śpiewnym głosem, przeciągając lekko sylaby. – Rytuał rozbicia mocy musi nastąpić wcześniej, wtedy będę dla niego bezużyteczna. – Dlaczego wybrałaś mnie? Przecież Wicher, czy Młotoręki… Nadzieja przymknęła oczy, wzdrygnęła się lekko. Przez jej twarz przebiegł grymas obrzydzenia, wywołany wspomnieniami. – Nie pozwolę się dotknąć w ten sposób żadnemu mężczyźnie, Strzało. Jeśli mi odmówisz, to… – Nie – przerwała jej nagle, chwyciła za nagie ramiona i przyciągnęła do siebie. – Nie odmówię ci. Ciało Nadziei było ciepłe, pachnące, delikatnie pulsujące magią. A może czymś innym? Siły, która wstąpiła w Strzałę, gdy objęła kniaziównę i pocałowała ją, nie dało się z niczym porównać. Opadły na miękką trawę, splecione w uścisku. Łuczniczka nie wnikała, który z mężczyzn spowodował iż Nadzieja nie chciała mieć z nimi bliżej do czynienia, ale robiła wszystko, aby bliskość z kobietą pozostawiła przyjemne wrażenia. Obłędne pragnienie, by wycisnąć moc z ledwo zaokrąglonych piersi, by sięgnąć pomiędzy drżące uda, dotknąć łona i pieścić je aż magia eksploduje i pochłonie je obie, pokierowało Córą Lasu. Podpowiedziało co robić, by ze Źródła biła fontanna rozkoszy. Ryby w jeziorze ożywiły się i rozpoczęły tarło. Okoliczne ptaki nagle zerwały się do godowego tańca. Powietrze przesycone magią sprawiło, że ta noc była niezwykła. *** Klął cicho pod nosem, niespecjalnie zwracając uwagę na towarzysza. Sieć zaklęć zawieszonych na Młotorękim okazała się bardziej skomplikowana niż sądzili. Musieli zostawić go z Gargumiłą i udać na poszukiwania panny we dwóch, by nie tracić cennego czasu. A ta przepadła jak kamień w wodę. Zapadł zmrok, ich szanse odnalezienia zguby malały z każdą chwilą. Perkoz zatrzymał się w pół kroku. – Słyszałeś? – spytał w tym momencie Wicher, głosem nienaturalnie głębokim. Perkoz słyszał. Działo się coś bardzo, bardzo dziwnego. Ręka kompana, która właśnie zawędrowała na Perkozowy pośladek i ścisnęła go mocno nie była najdziwniejszą rzeczą. Było nią wszechogarniające uczucie pożądania, domagające się natychmiastowego spełnienia. Zacisnął mocno zęby, próbując zachować trzeźwość umysłu i zrozumieć co właściwie się dzieje. Zanim zdołał wykrztusić "łapy precz", znalazł się w silnych ramionach Wichra, na którego najwyraźniej to coś podziałało równie mocno. Albo i mocniej. – Naprawdę masz seksowny tyłek – usłyszał nad uchem zmysłowe mruczenie i resztki samokontroli szlag trafił. Sen, w jaki zapadła pod opieką Nadziei przyniósł upragnione ukojenie. Ból, wyczerpanie, niejasne uczucie, że ktoś tkwił w jej ciele i nim rządził, wszystko minęło. Wyprawa, porwanie, podróż na grzbiecie lataczy, nic już nie było ważne. Liczyła się jedynie ona. Nadzieja. Stała tuż obok, przy samym brzegu leśnego jeziora, ubrana jedynie w blade, księżycowe światło i uśmiechała się leciutko. Strzała wzięła głęboki wdech. – Naprawdę tego chcesz? – zapytała, patrząc na nagie ciało kniaziówny. Wyglądało dokładnie tak, jak w tamtej wizji. – Dlaczego? Nie odpowiedziała od razu. Podeszła krok bliżej, wyciągnęła dłoń i pogładziła chłodny policzek łuczniczki. – Bo w końcu mnie złapią – powiedziała śpiewnym głosem, przeciągając lekko sylaby. – Moc musi rozbić się na dwa źródła, wtedy będę dla nich bezużyteczna. – Dlaczego wybrałaś mnie? Przecież Wicher, czy Młotoręki… Nadzieja przymknęła oczy, wzdrygnęła się lekko. Przez jej twarz przebiegł grymas obrzydzenia, wywołany wspomnieniami. – Nie pozwolę się dotknąć w ten sposób żadnemu mężczyźnie, Strzało. Jeśli mi odmówisz, to… – Nie – przerwała jej nagle, chwyciła za nagie ramiona i przyciągnęła do siebie. – Nie odmówię ci. Ciało Nadziei było ciepłe, pachnące, delikatnie pulsujące magią. A może czymś innym? Siły, która wstąpiła w Strzałę, gdy objęła kniaziównę i pocałowała ją, nie dało się z niczym porównać. Opadły na miękką trawę, splecione w uścisku. Łuczniczka nie wnikała, który z mężczyzn spowodował iż Nadzieja nie chciała mieć z nimi bliżej do czynienia, ale robiła wszystko, aby bliskość z kobietą pozostawiła przyjemne wrażenia. Obłędne pragnienie, by wycisnąć moc z ledwo zaokrąglonych piersi, by sięgnąć pomiędzy drżące uda, dotknąć łona i pieścić je aż magia eksploduje i pochłonie je obie, pokierowało Córą Lasu. Podpowiedziało co robić, by ze Źródła biła fontanna rozkoszy. Ryby w jeziorze ożywiły się i rozpoczęły tarło. Okoliczne ptaki nagle zerwały się do godowego tańca. Powietrze przesycone magią sprawiło, że ta noc była niezwykła. *** Klął cicho pod nosem, niespecjalnie zwracając uwagę na towarzysza. Sieć zaklęć zawieszonych na Młotorękim okazała się bardziej skomplikowana niż sądzili. Musieli zostawić go z Gargumiłą i udać na poszukiwania panny we dwóch, by nie tracić cennego czasu. A ta przepadła jak kamień w wodę. Zapadł zmrok, ich szanse odnalezienia zguby malały z każdą chwilą. Perkoz zatrzymał się w pół kroku. – Słyszałeś? – spytał w tym momencie Wicher, głosem nienaturalnie głębokim. Perkoz słyszał. Działo się coś bardzo, bardzo dziwnego. Ręka kompana, która właśnie zawędrowała na Perkozowy pośladek i ścisnęła go mocno nie była najdziwniejszą rzeczą. Było nią wszechogarniające uczucie pożądania, domagające się natychmiastowego spełnienia. Zacisnął mocno zęby, próbując zachować trzeźwość umysłu i zrozumieć co właściwie się dzieje. Zanim zdołał wykrztusić "łapy precz", znalazł się w silnych ramionach Wichra, na którego najwyraźniej to coś podziałało równie mocno. Albo i mocniej. – Naprawdę masz seksowny tyłek – usłyszał nad uchem zmysłowe mruczenie i resztki samokontroli szlag trafił.

 

 

Nadzieja zagryzła dolną wargę, z gardła dobył się zduszony jęk. Strzała czuła, jak kniazianka drży w jej objęciach, ściskając kurczowo udami zanurzone w nich przedramię. Dziewczyna otworzyła oczy, ujęła twarz Córy Lasu w dłonie i przysunęła się, muskając wargami spierzchnięte usta kobiety. Delikatna pieszczota już po chwili przerodziła się w namiętny, wilgotny pocałunek. Strzała czuła na swej dłoni przelewające się między palcami fale ciepła i… zabrakło jej tchu. Ogarnął ją potworny chłód, świat odpłynął gwałtownie gdzieś w górę. Odeszła, czując jak kciuki dziewczęcia wbijają się w jej oczy. Nie czuła już nic… Kniazianka oderwała się od gwałtownie wysuszonego teraz, zapadniętego nagle w sobie ciała kochanki. Krew ściekała leniwym strumykiem po zanurzonych w twarzy Strzały dłoniach. Krzyknęła krótko z bólu, pod skórą mięśnie zafalowały dziwacznie, jakby żyły własnym życiem. Zamknęła oczy, spod powiek popłynęły ciemnoczerwone łzy. Drobna, ledwie zauważalna mgiełka sączyła się z ust martwej Strzały w górę i znikała szybko pomiędzy rozchylonymi, jakby do pocałunku, wargami Nadziei.

 

 

Perkoz i Wicher przedarli się przez krzaki, docierając na oblaną srebrem wschodzącego księżyca polanę. Wicher walczył z pasem od spodni, klnąc szpetnie pod nosem. Perkoz znieruchomiał.

 

– Tam – powiedział krótko – Czy to nie…?

Na trawie leżała Strzała, nieruchoma, zasuszona, zapadnięta w sobie. Przypominała stary szkielet obleczony naciągniętą, pergaminową skórą. Nadzieja odpełzała od niej powoli, wijąc się niczym jaszczurka. Kniazianka podniosła głowę i spojrzała na nich. Zamarła na dłuższą chwilę w bezruchu – oni również stali jak wryci. Wicher obrzucił wzrokiem na truchło łuczniczki i poszarzał na twarzy. Dziewczyna podniosła się powoli z trawy, cała naga. Nie była już zasmarkanym podlotkiem, którego oglądali dziś rano, zaokrągliła się, nabrzmiała kobiecością jak dojrzałe jabłka sokiem we wrześniowym słońcu. Patrzyła na nich… Był pewien, że patrzyła na nich oczami Strzały. Nadzieja uśmiechnęła się zalotnie.

– I jak, podobam się wam? – zapytała, obracając się dookoła, by zaprezentować się w całej okazałości.

– Raczej tak – odparł głucho Wicher, ni to do Perkoza ni to do Nadziei.

– A gdzie jest Gargumiła? Idziemy do niej? – zapytała kniazianka beztroskim głosem. Perkoz uniósł rękę, jakby chciał ja powstrzymać.

– Lepiej… – zaczął i padł na trawę, zalewając się krwią z rozbitego nosa. Wicher rozmasowywał pięść ignorując pełne urazy spojrzenie, godne zaskoczonej zdradą kochanki, które gwałtownie obalony asasyn posłał mu z kolan.

– Lepiej już więcej nie kombinuj, Perkoz – powiedział patrząc z kamiennym wyrazem twarzy na towarzysza – Nadzieja, siądź sobie tam, goła taka po lesie nie będziesz biegać, a my z Perkozem zdejmiemy z tego truchła ubranie, powinno na ciebie pasować.

Pomógł podnieść się z kolan wciąż zdumionemu zabójcy i zaciągnął go do trupa Strzały. Zdejmowali w ciszy kurtę, buty, spodnie. Wicher odpiął od pasa łuczniczki sztylet i wysunął z pochwy, podnosząc do bladego księżycowego światła ostrze. Taksował stal wzrokiem przez chwilę jakby oceniając broń, gdy Perkoz zduszonym szeptem syknął wściekle:

– Co ty kurwa wyprawiasz Wicher? A Ciemok!?

Sztylet wbił się głęboko w podgardle Perkoza kąsając ostrzem bezlitośnie wnętrze czaszki, aż żuchwa chrupnęła w zetknięciu z rękojeścią. Wicher spokojnie wyjął z zaciśniętych kurczowo dłoni towarzysza spodnie Strzały i pchnął delikatnie drgające ciało na plecy. Umierający mężczyzna w śmiertelnym spazmie rył przez chwilę obcasami trawę polany, zostawiając głębokie ślady. Krew rozlewała się leniwie wokół jego głowy, tworząc połyskująca czernią w księżycowym świetle kałużę.

– Dosyć tego Ciemoka! – powiedział głośno rycerz. Nachylił się nad trupem. Złożył razem dwa palce, pocałował je i dotknął ust Perkoza w geście pożegnania, a następnie zamknął powieki na oczach, w których gasło życie.

– Nie ma już czasu na wyjaśnienia, a widziałeś zbyt wiele. Wybacz – szepnął niemal niesłyszalnie. Przełożył ubranie przez rękę i podszedł do Nadziei, odwracając taktownie wzrok od jej nagości.

– O co poszło? – zapytała z udawaną niefrasobliwością kniazianka, mrużąc przy tym oczy.

– Perkoz miał… pomysły. Mały człowiek opanowany przez swoje strachy – skłamał drewnianym głosem Wicher. Starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy.

– Ubierz się. Idziemy do Gargumiły. – dodał po chwili spokojnym tonem.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Pomieszczenie było wysokie i duże. Wilgotne ściany odbijały światło bijące od regularnie rozmieszczonych pochodni. Olbrzymie odrzwia, zaryglowane od wewnątrz potężnymi sztabami, uniemożliwiały wejście niepożądanym, przypadkowym osobom. Żadne zabezpieczenia nie były jednak potrzebne, bowiem blady strach padł na mieszkańców zamku w chwili, gdy Krisztiana ogarnął gniew. Wszyscy starali się unikać kontaktu z panem, nie uchroniło to jednak pięciu pachołków od nieszczęścia. W pewnym momencie starzec pojawił się niespodziewanie w zamkowej kuchni i najbliżej stojący mężczyźni, obezwładnieni zaklęciem, podążyli karnie za magiem. Teraz, w podziemiach donżonu, wisieli przykuci łańcuchami do ściany; pięciu, a każdy stanowił żywe zwieńczenie, wyżłobionej w granitowej podłodze, gwiazdy. Na środku komnaty stał starzec; jedną ręką przytrzymywał przytulonego do klatki piersiowej kota, drugą gładził aksamitną, czarną jak smoła główkę rozleniwionego, mruczącego pupila. Podwieszeni za okrwawione nadgarstki mężczyźni, zaprzestali prób uwolnienia się. Czekali, a rozpalona wyobraźnia szeptała o niewyobrażalnym okrucieństwie, jakiego zapewne przyjdzie im paść ofiarą. Na ich szczęście, największą męką okazały się lęk i niepewność. Krisztian napawał się chwilą, czuł cuchnącą woń strachu, podniecało go przerażenie ofiar. Tymczasem w pełni odprężony kot mruczał z półprzymkniętymi ślepiami. Kontrast nastrojów bawił starca, lecz zabawa nie mogła trwać wiecznie. Czas przyjemności się skończył. Mag wydobył spod płaszcza sztylet i szybkim ruchem odciął zrelaksowanemu pupilowi głowę. Prężące się co chwilę w inną stronę ciało zwierzęcia strzykało krwią w rytm ostatnich uderzeń małego serca. Mag tymczasem, przy akompaniamencie wrzasków wydawanych przez przerażonych pachołków, wśród smutnego pobrzękiwania szarpanych rozpaczliwie łańcuchów, kreślił na posadzce wzory, sprowadzając truchło pupila do roli pędzla. Gdy skończył, odrzucił ścierwo, podszedł do pierwszego z uwięzionych mężczyzn, ciął szybko i głęboko pachwinę oraz pachy. Wrzask pozostałych ofiar odbił się od wilgotnych ścian, tymczasem starzec rozpoczął śpiewną inkantację i podszedł do drugiego z wiszących. Śpiew potężniał, krzyki przerażenia również. Gdy Krisztian zbliżył się do ostatniej ofiary, pierwszy z mężczyzn wisiał już bez ruchu, zaś po udach ostatniego, który zaprzestał krzyku na rzecz łkania, spływała cuchnąca maź. Ostatnie cięcie wyzwoliło kolejny czerwony potok. Krisztian nie przerywał inkantacji, jego śpiew przechodził powoli w dziki wrzask; ostatnia z ofiar wykrwawiła się na śmierć dopełniając dzieła – wyżłobiony w posadzce pentagram wypełnił się posoką. Mag zamilkł; stał na środku komnaty, zdyszany, dzierżąc w kościstej dłoni okrwawiony sztylet. Nagły podmuch zgasił pochodnie i pomieszczenie wypełniło się ciemnością. Krisztian poczuł jak fala gorąca rozlewa się po komnacie. Po chwili powietrze wróciło do normalnej temperatury, pochodnie znów zapłonęły. Mężczyzna rozejrzał się; ku własnemu zdziwieniu spostrzegł, że poza nim nie ma w pobliżu nikogo żywego. Przecież wszystko zrobił tak jak trzeba. Kto jak kto, on do cholery umiał otwierać wrota. Co poszło nie tak?                 Zły i rozgoryczony opuścił spływające krwią miejsce i udał się nieśpiesznie na górę. Otworzył drzwi do swojej prywatnej komnaty i zdumiony zauważył, że w jego fotelu siedzi młody mężczyzna, na twarzy którego rysował się uśmiech, ni to ironiczny, ni pogardliwy. – Co tak stoisz? Czyżby wielki i jakże potężny Krisztian, pan tego zamku, kochanek swojej siostry, wieloletni kat owocu własnego kazirodztwa, niedoszły władca całego księstwa, zaś  – póki co – piwniczny pogromca czarnych kotów i kuchennych pachołków bał się wejść do własnej sypialni? Wzywałeś, oto jestem. – Nieznajomy uśmiechnął się szyderczo. – Nie wzywałem ciebie, tylko… – nie zdołał dokończyć. – Wiem co chciałeś wezwać. – Szept nieznajomego dobiegł zza pleców maga. Ten odwrócił się gwałtownie, jednak za nim nie było nikogo. Nieznajomy, który wciąż siedział na hebanowym tronie, zaśmiał się po cichu i zaczął mówić. – Żałosne. Naprawdę sądziłeś, że w zamian za tak marną ofiarę podrzucimy ci kolejne bestie na zmarnowanie? Nie potrafiłeś właściwie skorzystać z naszych lataczów. A teraz jest za późno. Nadzieja byłaby już w stanie odesłać je do nas zaledwie niedbałym gestem. Zdziwiony jesteś? Ech, ludzie, macie w sobie tyle energii, a marnotrawicie ją przez wrodzoną, właściwą waszemu gatunkowi głupotę. O twojej córuni jest już głośno we wszystkich siedmiu kręgach i to wszystko przez ciebie. Stworzyłeś dziewczynie idealne warunki, by zagnieździła się w niej magia, jednak przez dodatkowe eksperymenty i badania, otworzyłeś ją bezwiednie na siły, o których nie masz pojęcia. Jakby tego było mało, swoimi sadystycznymi praktykami spaczyłeś jej umysł. Mówicie, że cierpienie uszlachetnia. Trudno o większą bzdurę, cierpienie ogłupia, upadla, niszczy ducha; sprawia, że stajecie się po prostu mięsem. A to, co robiłeś własnej córce latami, nawet u nas zasługiwałoby na wyróżnienie. Szkoda tylko, że nie przewidziałeś konsekwencji. Wypaczyłeś ją tak, że ciężko przewidzieć kolejny ruch, na dodatek ulokowały się w niej moce tak stare, że ludzie zapomnieli o ich istnieniu. Dla was dziewczyna staje się zbyt niebezpieczna; dla nas interesująca i pożądana. Wiedziałeś na przykład, że smarkula posiada umiejętności wampiryczne? I już nawet raz ich użyła? Wiesz, jak dzięki temu łatwo jej rosnąć w siłę? Nie wiesz, nic nie wiesz. Jedyne do czego tak naprawdę mogłeś się teraz przydać, to otwarcie czeluści, żebyśmy mogli przejść i zając się talentem twojej córki właściwie. – Ja otworzyłem ci czeluść, nie możesz mnie zabić. – powiedział Krisztian niepewnie, obawiając się, że koniec może przyjść w każdej chwili. Samael przechylił głowę i uśmiechnął się na pozór dobrotliwie.

Sorry, taki mamy klimat.

Gargumiła drgnęła i zamilkła, niwecząc długą inkantację, którą zaczęła recytować, kiedy na niebie rozbłysnęła pierwsza gwiazda. Młotoręki jęknął. Cóż, przerwanie zaklęcia na tym etapie miało swoje bolesne konsekwencje. Dziwne, że nie stracił przytomności. Ale wiedźmę trapiły znacznie poważniejsze problemy niż samopoczucie osiłka. O ile poprzednie emanacje mocy, które poczuła, potrafiła bez trudu wyjaśnić i zaakceptować (ależ ta Nadzieja miała pomysły, kto by się spodziewał), o tyle obecny wytrysk magii nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ktoś otworzył czeluść. I tylko książęta piekieł wiedzą, co przedostało się przez wrota. Z całą pewnością gość nie zaliczał się do miłych i dobrze wychowanych. Co gorsza, należało przyjąć, że stanie do walki o wciąż rosnącą moc kniaziówny. W obliczu nowego, potężnego gracza, Ciemok przestał się liczyć. W myślach dokonała szybkiego przeglądu ewentualnych sprzymierzeńców. Znalazło się ich mało, żałośnie mało. I żadnych tuzów. Trzeba będzie popracować nad Młotorękim. Zdejmowanie uroków mrokozima właśnie utraciło znaczenie. Za to zaklęć ulepszających to i owo znała bez liku. Później, kiedy minie cała zawierucha wokół Nadziei, przywróci się przystojniaka do początkowego stanu. Albo i nie… Lubiła, kiedy partner wykazywał się w łożu niebywałą fantazją. I może dołożyć mu… Dość! Na igraszki jeszcze przyjdzie pora. Najpierw trzeba zatroszczyć się o dziewczynę. Całe szczęście, że pół flakonika krwi zapewniało Gargumile przewagę nad przeciwnikiem.   ***   – W co ty sobie, kurwa, pogrywasz? – zapytał Ciemok, na pozór spokojnie. Płomień zatrząsł się. Zdecydowanie z zimna, noc trafiła się wyjątkowo chłodna. Albo ze strachu. Na pewno! Lepiej nie myśleć, że mróz ścinający krew w żyłach ma cokolwiek wspólnego z rozmówcą. – O co chodzi?! – wrzasnął czarodziej nadzwyczaj piskliwie. – Panie? – dorzucił po namyśle. – Nie udawaj! Sądziłeś, że nie dostrzegę nagłych skoków mocy? – Jakich skoków? – Albo łżesz wyjątkowo biegle, a niejednego kłamcę już widziałem, albo jesteś jeszcze głupszy niż mi się wydawało. – Mrokozim zaczął się wahać. – I w pierwszym, i w drugim przypadku, nie stanowisz cennego nabytku dla naszej drużyny. Wyjaśnij mi jeszcze, co wiesz o trzech wartownikach, którzy przepadli bez wieści. – To straciliśmy jakichś żołdaków? Jednostronna raczej pogawędka została raptownie przerwana przez wybuch potępieńczego śmiechu dobiegający z leśnych ostępów. – Ghule! – krzyknął ktoś, bodajże Cień. Płomień odetchnął z ulgą. To nie on zamęczył Panią Nocy. A gdyby nawet to jego obwiniono o śmierć władczyni, rozwścieczone trupojady nie mogły być aż tak groźne jak straszliwy urzędnik. Ciekawe, od jak dawna idą ich tropem. To by tłumaczyło wiele rzeczy; poplątane ślady, nieodmiennie wiodące przez najgłębsze bagna, pech prześladujący wyprawę, znikające wozy z zaopatrzeniem, a nawet zaginionych jakoby wartowników.

Babska logika rządzi!

    Świat tonął w strugach jesiennego deszczu. W środku było ciepło i sucho, koło obłożonego kamieniami paleniska przysiedli ostatni przybyli do zajazdu tego dnia wędrowcy, pechowcy, których ulewa złapała jeszcze w drodze. Z wyraźną ulgą suszyli kurty i buty przy wesoło trzaskającym ogniu, zapijając zmęczenie pienistym mętnym płynem z niezbyt czystych kufli. W kącie izby, oświetlony lichą świecą, stał Stół Opowieści, przy którym freilandzkim zwyczajem w słotne wieczory zbierali się wędrowcy wymieniający historie niesamowite lub zgoła wręcz nieprawdopodobne. Nie prawda jednak stanowiła o wartości gawędy, nie zgodność postaci z rzeczywiście istniejącymi – lecz sama bajda. Każdy, kto do stołu siadał, opowiadał jedną – rzekomo swoją – przygodę i dawał uważanie innym, a rzecz trwać musiała póki piwo było na stole. Jeśli słuchacze byli kontenci, dzban za dzbanem na stole stawał i tylko od kunsztu oraz mocnej głowy gawędziarza zależało, ileż to bajanie potrwa. Jeśli zaś rzecz była marna lub bez polotu opowiadana, szybko brakło chętnych do uzupełniania dzbana i następny przystępował do snucia swej opowieści. Nie inaczej było i dziś, przy stole zasiadła kompania złożona z zaiste dziwnych postaci. Wszak szlachcic w najnowszej mody koszulinie z falbaną u kołnierza (która rano zapewne jeszcze biała, pod wieczór upstrzona była plamami z błota, tłuszczu i napitku) tuż obok brodatego, wielkiego niczym góra obwiesia o krzaczastych brwiach, dzikim spojrzeniu i w wielokrotnie łatanej kurcie z niegarbowanej skóry, siedzący pospołu naprzeciw innej pary: kolorowego w stroju, jarmarcznego zapewne wesołka oraz łachmaniarza w pokutnej szacie z dłonią owinięta brudnymi bandażami – do codziennych widoków nie należeli. Człek w steranym i poplamionym, być może kiedyś mnisim lub należącym do świątobliwego pielgrzyma stroju, snuł swą opowieść i właśnie pierwszy dzban ukazał gliniane dno, przynosząc moment prawdy dla gawędy.  

 

– Tam do kroćset! – huknął brodaty, klepiąc się z uciechy ręką po udzie – to nawet lepsze od opowieści tego tu fircyka o wyciąganiu się za własne włosy z bagna! Dawajże do wszystkich kurew, dzban kolejny ty obmierzły leniu, ciekawym dalszego ciągu!

Oberżysta spojrzał krzywo na brodacza i już otwierał usta, by stosownie obszarpańcowi odpowiedzieć, lecz widok kilku srebrnych moment szybko przywrócił właściwy jego profesji i stanowi zdrowy rozsądek. Zmilczał więc niegrzeczność i z kwaśnym uśmiechem przyklejonym do twarzy podał następny dzban. Odrobinę tylko rozwodniony. Ociupinkę. Tak dla nauczki manier.     

Widząc kufel pełen orzeźwiającego, acz wątpliwie mało spienionego trunku skwapliwie uzupełniony przez kompanów, człek w łachmanach podniósł okaleczoną bliznami twarz bez oka i podjął opowieść.

 

– Noc dosłownie ruszała się gdzie okiem nie spojrzeć, każde drzewo ożyło, pęczniało i pulsowało dziwacznymi kształtami, potępieńcze chichoty i wycia rozlegały się dookoła obozowiska. Sądziłem, żem bezpieczny, ale nie – najwyraźniej tym oszalałym degeneratom zajedno było, kogo usieką, okaleczą lub skażą, byleby tylko mogły wywrzeć swą pomstę na zimroku. Zbiliśmy się ciżbą koło największego ognia, wzięliśmy kto miał łuczywa i pochodnie w dłonie, a kto nie miał – polana prosto z kręgu i opędzaliśmy się od tych bagiennych ścierwojadów ile sił. Raz po raz słyszeliśmy krzyk któregoś z naszych, ściągniętego gwałtownie za połę płaszcza, za rękaw, za nogawicę czy nawet drzewce włóczni wyrwanego z kręgu i widzieliśmy, jak szarpiąc rękoma darń wzywał pomocy z rozpaczą w oczach a potem znikał wciągany w ciemności z takim krzykiem, że aż serce w gardle stawało – ale zbijaliśmy się tylko ciaśniej obok siebie, nikt nie ważył się na ratunek takiemu ruszyć. A potem krzyk ustawał, słychać było tylko darcie mięsa i chrupot kości, jakby wilki nad zdobyczą śniadały. Tylko, że wilki tak nie mlaszczą, nie chichoczą szaleńczo z każdym kęsem. Puszczałem raz po razie w stronę najgęstszych odgłosów ogniste kule i nawet celu dochodziły, rozpraszając ucztujące gnatożuje oraz paląc te, które uciec nie zdążyły. Mrokozim ofuknął mnie jednak, bo w świetle tych pocisków widoczne było coś jeszcze – że tych śmierdzących śmiercią padlinożerców były nie dziesiątki, ale setki – cały las jakby szczelnie dookoła wypełniały, osłaniając szponiastymi łapami oczy na chwilę, oślepione blaskiem ognia. Czekały, czyhały krążąc dookoła kręgu, sapiąc, poświstując, chichocząc i wyjąc, grzechotały zębami i zgrzytały pazurami, mlaskały w trawie cicho ich kroki a duch w ludziach upadał z każdym pacierzem. Słyszałem, jak pachołek obok mnie drżącym szeptem recytował „Ojcowie nasi” do Wszechsławnych i sam mimowolnie zacząłem się pod nosem modlić, chociaż od dawna już tego nie robiłem… Trwoga była wielka. Wtedy zdawała mi się największa w mym pieprzonym życiu, a skąd mi było wiedzieć iż za moment poznam co to jest prawdziwy strach…     

 

Łachmaniarz przerwał na chwilę, wpatrując się w zadumie jedynym okiem w nieprzejrzystą taflę piwnej toni wewnątrz kufla. Pomieszał ruchem nadgarstka trunek, łyknął i kontynuował:  

 

– W pewnym momencie ognisko za nami dosłownie wybuchło, a w powietrzu uniósł się zapach zgniłych jaj. Widziałem, jak pachołek modlący w się obok mnie w jednym momencie uderzony płonącym bierwionem w plecy poleciał na kilka kroków naprzód, gdzie opadły go natychmiast kurewskie ghule. O Wszechsławni, jak on krzyczał, jak krótko, jak przejmująco… – Urwał na chwilę, zamykając oko i potrząsając pokąsaną bliznami głową w bezsilnym geście niemocy wyrażenia tego, co podówczas słyszał.  

– A potem? – dopytywał się łapczywie łowiąc słowa jarmarczny trefniś – Co potem się stało?  

– A potem stało się wiele naraz. I nic dobrego. Czas jakby stanął na kilka uderzeń serca w miejscu. Leciałem na ziemię, trzepnięty podmuchem  i odruchowo brałem go magią pod siebie, by nie spłonąć. Ciemok wrzeszczał bym zapalił niebo nad nami. Ścierwojady rzuciły się kupą do przodu między tych z nas, którzy jeszcze stali – ale większość broniących padła od nagłej eksplozji za plecami. A ja, przysięgam na wszystko co święte, widziałem w mroku kogoś, kto szybko doszedł ze środka ognia wprost do padającego Cienia i chwycił go za ramię. Możecie mnie przypalać i na męki brać, ale wyraźnie słyszałem co powiedział – nie dopytujcie, nie będę was w niepewności trzymał, już mówię. Otóż ta postać szeptała, a mimo to słyszałem, choć co najmniej dwa kroki dalej byłem – „Czas już dotrzymać umowy. Teraz ty zrobisz coś dla mnie”. I klnę się, wokół nich zawirowała ciemność, a po chwili znikli. Pewny nie jestem, ale chyba widziałem na twarzy Cienia strach. Mnie zaś okropna zdjęła trwoga, okropniejsza nawet niż przed chwilą, no bo kto tak przychodzi po swoją część umowy, no kto?    

 

Słuchacze pokiwali głowami, potakując. Najodważniejszy mąż w boju zaszczałby nogawice na taki widok kilka kroków od siebie. Ze Złym nie ma żartów. Rozlano w milczeniu resztkę piwa i wszystkie spojrzenia powędrowały ku szlachetce. Nie przystoiło wprawdzie dobrze urodzonemu przypominać, że kolej jego na dzban, ale Stół Opowieści to Stół Opowieści i każdy siada doń równy. Gwoli prawdy, szlachciura nie ociągał się zbytnio i już za chwilę po przepłukania gardła nową porcją piwa, łachmaniarz ciągnął dalej.  

 

– Zapaliłem niebo nad nami jeszcze padając, ogień krzyczał do mnie jak nigdy przedtem. Potem zobaczyłem, jak mrokozim jednym gestem wezwał płanetniki. Nie myślałem, że to możliwe, takie rzeczy przecież tylko Wszechsławni… Noc nagle zapadła jeszcze ciemniejsza i z nieba zaczęły spadać, niczym włócznie ciskane przez chmurne demony, ogromne i niezwykle ostre sople lodu. Te nad nami topiły się w pożodze nieba, lecz reszta spadła wprost na głowy pędzących ku nam watah trupojadów. Pamiętam, jak usiłowałem wstać, gdy nagle poczułem na twarzy ogromne szpony rwące cały jej bok, a potem usłyszałem szybciej niż poczułem – gruchot kości w dłoni, kiedy coś okrutnie odrywało mi palce. Wiem, że wrzeszczałem jakbym płuca miał wypluć, taki to był ból. Potem straciłem przytomność. Lecz kiedy, ku swojemu najwyższemu zdumieniu, jednak ocknąłem się żywy…

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

 – Ja cię pierdolę – wystękał Młotoręki, widząc skutki zagłady, sprowadzonej wspólnymi siłami Nadziei i Gargumiły na watahę mrocznych stworów. Bagno zamieniło się w przeorane pogorzelisko, upstrzone resztkami ścierwa. Obie kobiety stały na niewielkim wzniesieniu. Młodsza zdawała się być zmęczona, w starszej zaś dokonała się jakaś przemiana; jakby zarośnięte drzewami wzgórze nagle wypiętrzyło się do postaci szarej niedostępnej góry. Młotoręki dostrzegł paskudną mordę Ciemoka, wyłaniającą się zza trupa żołdaka. Zerwał się, wyciągając z pochwy rzeźnicki nóż. Pobiegł w jego stronę. Ciemok zbyt późno zarejestrował nadbiegającego przeciwnika i nie był już w stanie uniknąć ciężkiego kopniaka w żebra. – Nie zabijaj go! Z wykrotu rozległ się krzyk. Młotoręki odskoczył od kulącego Ciemoka i przykląkł. Wicher zaszedł obalony pień od boku. Gdy dostrzegł kryjącego się tam człowieka, stanął jak wryty. – Co tu się, kurwa, dzieje… – Co tam jest? – Płomień. Żywy. – Dwóch bydlaków za jednym razem żeśmy złapali. Płomień powstał. – Jestem bezbronny – powiedział. – Nic nie rozumiecie, w tej grze pojawiły się potężniejsze siły, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Teraz każdy człowiek się liczy. Nawet Ciemok… – Zwiąż go – rzucił Wicher. Młotoręki kopnął Ciemoka w krocze, a potem przystąpił do pętania go. – Za ten drut, co mi go żeś w chuja wsadził. – Nie chcę wiedzieć… – wyszeptał Wicher, próbując jednocześnie wyprzeć z pamięci epizod z Perkozem. Płomień wylazł z wykrotu. Jego prawa dłoń zamieniła się w paskudny strzęp. Zdawało się, że rzeczywiście był bezbronny. – Mów, co się stało. – Słyszeliście o Krisztianie? – Mag usiadł na kamieniu. – Tak. – Wicher mimo wszystko trzymał broń w pogotowiu. – To czarnoksiężnik. Gdy nasza kompania przybyła w te strony, skusił mnie… pewnymi obietnicami, bym przystąpił do jego intrygi, mającej na celu przejęcie dziewczyny. Ona, jak widać, jest wielkim źródłem mocy. Wykorzystałem was wtedy, przyznaję, ale ostatecznie ruszyło mnie sumienie i pomogłem ocalić Nadzieję od porwania. – Widząc złość w oczach Wichra dodał: – Czego o mało nie przypłaciłem śmiercią. – Śmieciu. – Rycerz schował broń. – O jakiej wrogiej sile mówiłeś? – Widziałem demona. Najprawdziwszego. Przybył tu i porwał Cienia. Ale na pewno nie znalazł się tutaj dla tego ćwoka. Jego również musi interesować Nadzieja. Żarty się skończyły. – Kurwa mać – mruknął Młotoręki. – Który z nas wymyślił, by ruszyć na Kresy za robotą? – Ty, bałwanie – odparł Wicher. – Twoje rodzinne strony, mówiłeś, kraina mlekiem i miodem płynąca. A gdzie nie spojrzeć, tam same bebechy. – E tam. Kobiety zeszły ze wzniesienia. – Znalazły się zguby – powiedziała Gargumiła. – Tak – odparł Wicher, z pewnym niepokojem patrząc na Nadzieję. – Jak już żeśmy się wszyscy zebrali – wskazał ręką dookoła – w tej mrocznej scenerii rodem z najgorszego snu, musimy zdecydować, co dalej. – Może powinniśmy podwinąć ogony i zwiać, gdzie pieprz rośnie – powiedział Młotoręki. – To dobry pomysł – dodał Płomień. – Myślę – dodała Gargumiła – że warto go rozważyć. Blady poblask księżyca spływał na polanę. Zwierzęta chyba zapomniały już o grozie niedawnej bitwy; sowy zaczęły pohukiwać, a lisie oczy błyszczały pośród krzaków w oczekiwaniu na żer. Wiatr łomotał gałęziami drzew. – Nie – powiedziała Nadzieja. – Chcę moją ojcowiznę. Chcę moje księstwo.   * Jak przed kilkunastoma dniami, znów wychynęli cichcem z gęstej ściany lasu. Tym razem jednak na trakcie nie było pogrążonych w lamencie pątników. Na gałęzi drzewa skrzypieli wisielcy. W oddali za polami dymiły zgliszcza. Na rozstaju dróg, w cieniu wyrzeźbionego w pniu wyobrażenia Wszechsławnych napotkali na kilku modlących się mnichów. – Dobrzy podróżni – zaczął jeden z nich. – Zawróćcie! Klątwa spłynęła na tę krainę. – Jakież znowu zło? – zapytał Wicher. – Powiadają, że z truchła wiedźmy kniahini, gdy ją tam na zamku mordercy dopadli, wylazł potwór sześciopalczasty, o skrzydłach błoniastych i dziewięciu głowach, a który zionie ogniem i cuchnie siarką! – Tedy – wtrącił drugi – popi poszli po wsiach, rozprawiając, jakie to klęski spadną na tę ziemię, jeżeli się złego nie przegoni. Chłopstwo zaś, już wcześniej podburzone, chwyciło za kłonice, masłaki, widły oraz pochodnie i jęło się gromadzić w okolicach zamczyska. – Mówią, że Biskup Bazyli odnalazł cudownie ocaloną kniaziową córkę, Nadzieję. Delikatne dziewczę, niesplamione bezbożnością matki swej, które odnowi tę krainę. – Co? – wyszeptała Nadzieja. – Ja się z nimi policzę. – Musimy ruszać – powiedziała Gargumiła. Ciemok został nieco z tyłu, a Wicher zawrócił, by go pogonić. – Ty – wymamrotał urzędnik – jesteś pewien, że ta wiedźma jest po naszej stronie?  

I po co to było?

Krisztian ukrył twarz w dłoniach. Wszystko szło zupełnie nie tak, jak zaplanował. Nie dość, że goście z piekieł współpracę ustanowili na własnych warunkach, to jeszcze wmieszał się w sprawę Kościół, twierdząc iż ma pod opieką spadkobierczynię w osobie Nadziei. Stary wiedział, że to wierutne kłamstwo, jednak sam będąc uznany dawno temu za zmarłego i ze świadomością co robił z prawdziwą Nadzieją, miał związane ręce. Kilkanaście lat przygotowań obróciło się w perzynę. Szlag! Mógł tylko patrzeć, jak efekt ogromu jego pracy idzie prosto w cudze ręce, znikąd pomocy. Dziwny chłód przebiegł przez komnatę. Oderwał gwałtownie dłonie od twarzy i rozejrzał się. Czyżby Samael wrócił? Przy oknie stała niewyraźna, rozmyta postać. Sprawiała wrażenie utkanej z lodowato zimnego, księżycowego światła. – Więc to ty jesteś odpowiedzialny za ten cały bałagan – oznajmiła głucho, czy raczej oznajmił, gdyż upiorny przybysz ewidentnie był mężczyzną. Niegdyś chyba całkiem przystojnym, lecz teraz nieco szpeciła go zionąca w gardle dziura. – Chcesz mnie zabić? – zapytał Krisztian. Nie bał się, już i tak nic gorszego nie mogło go spotkać. Upiór pokręcił przecząco głową i utkwił spojrzenie martwych oczu w twarzy czarnoksiężnika. – Kiedyś chciałem, ale już nie. Teraz chcę się zemścić na moim zabójcy – odparł. – A ty jesteś winien mi przysługę. Krisztian przełknął głośno ślinę. Dusza gwałtownie pozbawiona życia, być może w chwili gdy przywoływał siły piekieł, została uwięziona na ziemi. Niejako stanowiła odpowiedź na jego wezwanie. – Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał ostrożnie. – Po prostu dorwij Nadzieję. Ty jeden wiesz, jak ją unieszkodliwić. A wtedy sam się nim zajmę. Uśmiech, który wykrzywił twarz upiora był wyjątkowo zimny i złośliwy. Ten, kto zakończył jego ziemski żywot, najwyraźniej nie uczynił tego w sposób honorowy, aczkolwiek nieświadomie przysłużył się staremu. Sojuszników potrzebował bardziej, niż kiedykolwiek. – Jak mam się do ciebie zwracać? – Jest to dla mnie bez znaczenia – powiedział. Na chwilę w martwych oczach pojawił się dziwny cień. – Niedawno jeszcze ludzie, których uważałem za przyjaciół, mówili mi Perkoz. Ale teraz naprawdę, nie ma to już najmniejszego znaczenia.

Gargumiła siedziała na porośniętym jaskrawozielonym mchem kamieniu i gapiła się na błękitne niebo. Pomyślała, że może najlepiej by było, gdyby teraz w sam środek polany spadło coś naprawdę ciężkiego, coś, co sprawiłoby, że jej towarzysze i wszystko, co się z nimi wiąże, zniknęli, zapadli się pod ziemię, wyparowali, wybuchnęli, rozlecieli na drobne kawałeczki. A ona, cudem ocalona, mogłaby sobie spokojnie odejść i zająć się swoimi eliksirami i młodzieńcami z pobliskiego miasteczka. Westchnęła, chwilę jeszcze obserwowała niebo. Pojawiła się na nim mała, biała chmurka. Niestety, zupełnie niegroźna. Zrezygnowana potoczyła wzrokiem po pozostałych kompanach. Ostatnio czuła, że stali się jej jeszcze bardziej obcy niż dotychczas. Ci nowi przybysze okazali się nawet gorsi. Chwilę myślała, że może czarodziej zostanie bratnią duszą, był jednak zupełnie zagubionym, przerażonym typkiem, podskakującym nerwowo na każdy dźwięk. Jedyny człowiek, z którym czuła więź, zginął w niejasnych okolicznościach. Jedyny, który nie traktował siebie z taką śmiertelną powagą, wiedział, co to ironia i któremu przeszkadzało, gdy zaczynał nieprzyjemnie pachnieć. Wicher mamrotał coś niewyraźnie, nie próbując nawet za bardzo się usprawiedliwić. Próbowała czytać w jego myślach, ale najwyraźniej Nadzieja stworzyła blokadę. Wolała nie przedzierać się przez nią zbyt natrętnie, żeby nie zostać wykrytą. Myśli kniaziówny w ogóle zostawiła w spokoju; nie było możliwości, by dziewczyna nie zorientowała się, że ktoś jej grzebie w mózgownicy. Na wszelki wypadek nałożyła więc tylko dyskretną blokadę na własny umysł. Ale Nadzieja była tak pewna siebie, że zdawała się Gargumiły prawie nie zauważać. Dziewczyna rozczarowała doświadczoną wiedźmę. Smarkula nie widziała nawet tego, że to właśnie ona męczyła się szybciej, że gdy Gargumiła dopiero rozkręcała się w magicznym szale, ona sama już ledwie dyszała. Głupia, przekonana o własnej potędze, nadęta dziewucha. I jeszcze do tego manierami zupełnie upodobniła się do towarzyszy. Gargumiła usłyszała jej zbyt głośny, chrapliwy, wulgarny śmiech, kątem oka ujrzała, jak dziewczyna spluwa i dwoma palcami czyści nos, usuwając jego zawartość wprost na ziemię. Czarownica odwróciła się z obrzydzeniem. Po raz kolejny pomyślała, że ta samozwańcza kniaziówna wynaleziona gdzieś przez biskupa może okazać się przydatna. Napotkała skupiony wzrok Młotorękiego. Westchnęła ponownie. Sojusznik, cholera. No tak, wyglądał nieźle, to jej się udało. Zauważyła, jak Wicher wodzi za przyjacielem zdumionym, zaciekawionym spojrzeniem. Ale nie wszystko poszło tak, jak trzeba.  Wykorzystując magiczną moc nakazała Młotorękiemu myśleć. No to myślał. Zapomniała jednak, że trzeba by jednak również zadbać, by miał ku temu narzędzia. Mężczyzna chodził teraz po polanie z wybałuszonymi oczami, żyłami wyraźnie pulsującymi pod skórą na skroniach, z niezwykle boleściwą miną. Zauważył siedzącą czarownicę i podszedł do niej. – Gargumiła… – zaczął powoli. – No? Zagryzł wargi i zagapił się w przestrzeń. – Wiesz, bo ja myślę… Po tych słowach zapadło długie milczenie. Kobieta czekała cierpliwie, w końcu postanowiła mu pomóc. – Co myślisz, Młotogłowy… Młotoręki? – Poprawiła się szybko. Żyły na czole mężczyzny prawie eksplodowały. – Co tu w ogóle… No wiesz, Wicher, ta mała… Chyba nie rozumiem… – Nie martw się, kolego. Ja też nie za bardzo. Młotorękiemu jakby ulżyło. Na chwilę, bo zaraz znowu spiął się, zmarszczył brwi i bezradnie potrząsnął głową. – Czuję ból pomiędzy uszami – wymamrotał i oddalił się zgarbiony. Gargumiła odetchnęła z ulgą. Młotoręki jeszcze się przyda. Ma w końcu krzepę. I jest jej teraz całkowicie oddany. Jakby znaleźć jeszcze kogoś, kto potrafi też myśleć… – Gargumiła… – Wiatr przyniósł niewyraźny szept. Rozejrzała się niespokojnie. – Gargumiła… Nie mogła się mylić. Głos dochodził zza pobliskich krzewów malin. Wstała powoli, otrzepała suknię i niespiesznie ruszyła w gąszcz. Cichy szept prowadził ją pewnie. Zatrzymała się, gdy kilka kroków przed sobą ujrzała smukłą postać, stojącą tyłem, opartą o konar potężnego buka. – Niemożliwe… – rzuciła głucho. Perkoz odwrócił się, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem na posiniałych wargach. ­– Teraz chyba bardziej do siebie pasujemy. – Wskazał na szpecącą go dziurę w gardle. – Sytuacja się nieco zmieniła, moja droga wiedźmo. Wygląda na to, że jestem… – Upiór nie upiór, cieszę się, że cię widzę! – Podbiegła, w ostatniej chwili powstrzymując chęć przytulenia się do niego. Perkoz uśmiechnął się nieco szerzej. Głową wskazał na kępę paproci, zza których ukazała się przerażona twarz nieznanego jej mężczyzny. – Masz nowego koalicjanta, kochana. A właściwie to nawet dwóch.

Musiało Być już grubo po północy. Dwie postacie brnęły przez grzęzawisko z trudem stawiając kolejne kroki. Ciemok usilnie starał się przebić wzrokiem otaczający ich mrok. W ciemności przed nimi zarysowała się niewielka wysepka porośnięta gęstymi krzakami. Najwyraźniej to tam był prowadzony. Pod stopami poczuł teraz twardszy grunt. Każdy mięsień jego ciała był gotów do odparcia nagłego ataku.

Parę chwil wcześniej Młotoręki obudził go i gestem nakazując zachowanie ciszy wyprowadził z obozowiska. Było oczywistym, że wojownik nie pała do niego sympatią, więc przez chwilę rozważał, czy nie zignorować zaproszenia lub nie pobudzić reszty kompanii. Tyle, że to nie była jego kompania i chyba nie mógł liczyć na wsparcie kogokolwiek z tego grona. Z drugiej strony, gdyby Awdiej chciał na nim dokonać zemsty, mógł spróbować poderżnąć mu gardło we śnie, a potem wywlec zwłoki z obozu. Młotorękiego Mrokozim się nie obawiał. Doceniał jego tężyznę fizyczną i umiejętności, ale miał swoje sposoby, aby walkę z osiłkiem rozstrzygnąć na swoją korzyść. Dużo bardziej niepokoiła go obecność wiedźmy, pod której silnym wpływem znajdował się prowadzący go przez bagna mężczyzna.

To właśnie ją ujrzał, gdy za swoim przewodnikiem wszedł w porastające wyspę zarośla. Jednak nie tego się spodziewał. Gargumiła siedziała na próchniejącym pniaku, nie zdradzając najmniejszych chęci do walki. W bladym świetle magicznego kryształu zobaczył też spoczywającego na trawie Krisztana i unoszącego się obok ducha mężczyzny z przebitą krtanią.

– Usiądź – rzekła wiedźma do osłupiałego urzędnika, wskazując mu porośnięty mchem kamień. – Awdiej, kochanieńki, stań proszę na czatach. Nigdy bym nie pomyślała – zwróciła się ponownie do Zimroka, gdy Młotoręki zniknął za ścianą roślinności – że kiedykolwiek w tobie mogłabym szukać sojusznika, a tego gagatka – wskazała na Krisztana – najchętniej rozszarpałabym na strzępy. Jednak w zaistniałej sytuacji…

– Samael jest tutaj – odezwał się Krisztan. – Przedostał się przez czeluść, którą otworzyłem i planuje dopaść Nadzieję. Zapewne wykorzysta do tego Cienia z jego zdolnościami.

– Bledzin syn! – Ciemok z wrzaskiem poderwał się z głazu. – Właśnie dlatego powołano mój urząd.  Gdybyście znali  umiar w korzystaniu z magii, nikt by wam tego nie bronił. Ale wam zawsze mało, a gdy poczujecie się potężni, próbujecie sięgać po władzę. Nieodpowiedzialnie igracie przy tym z siłami, z których potęgą nigdy równać się nie będziecie mogli.

– Skończyłeś? – przerwała mu wiedźma. – Niesprawiedliwie wrzucasz wszystkich do jednego worka, ale zostawmy to. Mleko już się rozlało. Teraz musimy pomyśleć, co z tym zrobić. Razem mamy większe szanse. Poza tym to nie koniec złych wieści.

– Co jeszcze? – Zimrok zrezygnowany ponownie opadł na kamień.

– Samael mówił o prastarych mocach, które zawładnęły dziewczyną – zaczął mag.

– Nadzieja od dłuższego czasu zachowuje się dziwnie – ciągnęła Gargumiła. – Jest agresywna, a przy tym szybko się męczy, jakby coś jeszcze korzystało z ukrytego w niej źródła. Złociutki?

Nieruchoma do tej pory zjawa pochyliła się i próbowała swą niematerialną dłonią ująć leżący na ziemi patyk. Udało się dopiero po chwili.

– Wybaczcie, nie mam w tym jeszcze wprawy – mruknął Perkoz. – Zanim ten skurwiel Wicher wpakował mi  sztylet w gardło, widziałem go nagiego. Miał na piersi dziwne, połyskujące znamię. Chyba zabił mnie właśnie dlatego, że je ujrzałem. Wyglądało mniej więcej tak. – Patykiem wyrył symbol w ubitej ziemi.

– Wij! – Ciemok pobladł.

– Nie byłam pewna – wiedźma także sposępniała. – A więc pogłoski o potworze, który pojawił się po śmierci kniahini mogą być prawdą. – Widząc pytający wzrok Perkoza ciągnęła dalej. – To potężna, prastara istota. Podobno potrafi zabić spojrzeniem. Lubi spać i według podań spała gdzieś pod ziemią od tysiącleci. W każdym razie Samael ma w niej godnego przeciwnika.

– Ktokolwiek z nich wygra tę walkę, może nie zechcieć opuścić naszego świata – Dodał Zimrok. – Same ich zmagania mogą mieć dla nas opłakane skutki. Musimy znaleźć sposób, aby temu zapobiec.

Długo jeszcze perorowali, przerzucając się wyrzutami, argumentami, narzekaniami i nietrafionymi pomysłami, gdy Gargumiła poczuła wreszcie, że nocna wilgoć jej w dupę od tego siedzenia włazi. Przeciągnęła się i rozejrzała po twarzach swoich niechcianych sojuszników. Unoszący się w powietrzu, na wpół przezroczysty Perkoz. Użalający się nad sobą, zdziadziały Krisztian. Trochę straszny, a trochę przy tym pozbawiony ikry Zimrok. No i podrasowany acz tępy Awdiej, który… No właśnie, jakby się tak zastanowić, to gdzie jest Młotoręki? Wysłała go na czaty, ale już jakiś czas temu przestała wyczuwać na granicy świadomości jego obecność… – A, to pewnie dlatego, że nie żyje – powiedział uprzejmie ktoś tuż nad jej uchem. Wiedźma odwróciła się gwałtownie, czując nagły, paraliżujący strach, ale przekleństwo, którym zamierzała cisnąć, uwięzło jej w gardle niedopowiedziane. – No, no, no, kochanieńka – nieznajomy pogroził palcem – nieładnie jest tak witać gości. Gargumiła chwyciła się za szyję czując, że jakiś silny czar zablokował jej zdolność mówienia. Krisztian, zbyt ogłupiały, by jakkolwiek zareagować, tylko siedział ze szczęką opadłą aż do jaj, natomiast Perkoz, choć bardzo się starał, nie zdołał chwycić żadnej broni w niematerialne ręce. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia zważywszy, kto odwiedził grupę spiskowców tej szczególnej nocy. – Proszę, proszę, kogo my tu mamy – rzekł Samael, siadając na wygodnym, skórzanym fotelu, który pojawił się za jego plecami. – Wiedźma, czarownik i urzędnik. Każde z was dysponuje odpryskiem mocy, żadne nie jest jednak przy tym użyteczne… co więc radzicie ze sobą zrobić? Zapytani milczeli. Gargumiła dlatego, że wciąż miała ściśnięte gardło, Krisztian dlatego, że za bardzo się bał, Ciemok dlatego, że nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Perkoz zaś chciał coś powiedzieć, ale Samael nie dał mu szansy. – A, to ty – przypomniał sobie. – Niektórzy naprawdę nie potrafią przestać, kiedy jest czas. Przecież już raz cię utłukli, ile trzeba tłumaczyć? Odegrałeś swoją rolę, więc zjeżdżaj. – Książę demonów pstryknął palcami, a Perkoz po prostu zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, nim zdążył zaprotestować. Pozostali patrzyli na to oniemiali. – Tępego osiłka zabiłem, upiora odesłałem na powrót do piekła… – wyliczał na palcach Samael, jak gdyby nic się nie stało – …ale co z wami? – Zmierzył wzrokiem pozostałą trójkę. – Szkoda trochę was zabijać, mimo wszystko, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się zdolny sługa. Zatem… na razie was tylko unieruchomię. Żebyście nie przeszkadzali. A potem zobaczymy. Gargumiła poczuła, że więżący ją czar pryska, nim jednak zdążyła jakkolwiek zareagować, zesztywniała. Zaczęła się kurczyć, coraz bardziej i bardziej, ogarnął ją przedziwny chłód, odniosła też wrażenie, że z jakiegoś powodu się… zakrzywia. Wzrok, słuch, smak i węch przestały działać, pozostał tylko dotyk. Ogarnęło ją uczucie chłodu i wilgoci. Świadomość zanikła niemal zupełnie, tylko niewielka iskierka tliła się gdzieś pośrodku oceanu mroku. – No, poszło nieźle – zawyrokował Samael, wstając i schylając się po leżące w trawie trzy pierścienie, każdy z oczkiem z innego kamienia. Założył wszystkie na palce lewej ręki i ocenił efekt. Skórzany fotel zdematerializował się. – Jest tylko jeden kłopot – mówił dalej Samael w zamyśleniu. Ruszył w stronę obozowiska, przestępując niedbale nad nieruchomym ciałem Młotorękiego. – Ja tu pitu, pitu, a tam Nadzieja z Wichrem raźno mkną do grodu… Ognisko płonęło jeszcze dość raźno, jednak rzucane przez nie światło tylko podkreślało panującą wokół niego pustkę. Smarkula okazała się sprytniejsza, niż Samael sądził. Czyżby zamierzała sprzymierzyć się z wijem…?

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

***

Płomień odetchnął z ulgą, kiedy demon wreszcie zniknął z zasięgu wzroku.

Dlaczego, do cholery, dałem się w to wpakować, myślał, wygrzebując się spod sterty liści, które stanowiły jego schronienie. Obudził się niewiele wcześniej, tknięty złym przeczuciem. Ku swojemu zdziwieniu odkrył, że wszyscy jego towarzysze zniknęli. Oddalił się więc od obozowiska i ukrył w pierwszym nadającym się do tego miejscu.

– Nie wiem, w co sobie pogrywacie – powiedział zachrypniętym głosem sam do siebie – ale ja na to leję. Demony, smoki, władza nad światem, to dla mnie o wiele za dużo. Zresztą – posmutniał nagle – i tak o mnie wszyscy zapomnieli…

Wybrał kierunek przeciwny do grodu i ruszył żwawo przed siebie.

 

***

 

Wrota odbiły się z hukiem od muru. Samael z rozczarowaniem stwierdził, że po drugiej stronie obwarowań nikt na niego nie czeka. Bezszelestnie i płynnie niczym zjawa zanurzył się w mieście, pokonując kolejne ulice i mijając piętrzące się przy nich szare budynki. Wszystkie wyglądały na wymarłe.

Westchnął i zamknął oczy.

– A, tutaj jesteście – szepnął kilka sekund później.

Dwa szeregi żołnierzy rozstąpiły się przed nim, kiedy wchodził na plac i zwarły ponownie tuż za jego plecami. Setki innych wojowników tłoczyły się wszędzie wokół. Zaś na samym środku, w kałuży krwi, leżały dwa truchła – nastoletniej dziewczyny oraz ubranego w szaty wyższego duchowieństwa starca.

Samael uśmiechnął się drapieżnie.

– Jak zgaduję – zadrwił – jego świątobliwość Bazyli oraz cudownie odnaleziona kniaziówna?

– Słusznie odgadłeś – odparła szorstko stojąca u szczytu schodów Nadzieja. Spoglądała na swojego przeciwnika z wyższością. Za jej plecami wznosiły się majestatyczne wieże katedry, jednak ich ogrom bladł przy aurze, jaką roztaczała dziewczyna.

– Czy będę równie celny, jeśli strzelę, że nie poddasz się dobrowolnie i nie dasz wykorzystać swojego przyrodzonego talentu tym, którzy rzeczywiście potrafią zrobić z niego użytek?

Magiczka w odpowiedzi uniosła rękę. Zgrzyt niezliczonych mieczy rozdarł powietrze.

– Świetnie – zaśmiał się demon. – Bardzo dobrze. Dawno nie miałem okazji na urządzenie małej rzezi. Powiedz mi tylko, kwiatuszku, gdzie twój pies?

Kiedy bruk zatrząsł się od tupotu zbliżających się żołnierzy, książę ciemności prychnął:

– Nieważne, znajdzie się i on.

W jego dłoniach zatańczyły czarne płomienie, jednak, ku swojemu zdziwieniu, został uprzedzony. Błysnęło i huknęło. W jednej chwili runęło kilka okolicznych ścian, a powietrze wypełnił gryzący pył. Znajdujący się najbliżej środka placu wojownicy ryknęli z przerażenia i padli na kolana, próbując złapać oddech. Dalsze szeregi stały zdezorientowane, trzęsąc się ze strachu.

– Ty dziwko! – wrzasnęła klęcząca między kamiennymi rozpadlinami postać, przyciskając dłoń do oczu. – Ty ludzka kurwo! – Głos Samaela odbijał się echem w umyśle, mroził serce.

Nadzieja chwiała się lekko, uciskając skronie. Na jej twarzy malował się pierwotny lęk.

Demon wstał i spojrzał wprost na dziewczynę. Usta wykrzywiły mu się w pogardzie.

– O, tak – zaczął. – Zabiłabyś mnie tym. Wtrąciłabyś moją duszę do najgłębszych otchłani, tak głębokich, że zanim bym się z nich wydostał, świat ludzi dawno należałby do historii. Zrobiłabyś to – uderzył się w pierś – gdyby nie to ciało. Magia na mnie nie działa. Przegrałaś.

Jeszcze zanim skończył mówić, wykonał zamaszysty gest i wskazał palcem kniaziównę. Wtem zerwał się wiatr, a jego podmuchy z grzmotem zaczęły na nią nacierać. Gdy to nie wystarczyło, niebo rozdarły błyskawice, uderzając w desperacko walczącą dziewczynę. Łzy ściekały po jej policzkach, a drążące mięśnie powoli odmawiały posłuszeństwa. Wysysała życie z kolejnych swoich poddanych, by mieć siłę ratować własne.

– To nie wszystko na co mnie stać – zaśmiał się demon. – Patrz!

Jak na zawołanie, lecz ku zaskoczeniu księcia ciemności, ziemia pod jego stopami otwarła się, a wielka bestia złapała go jedną ze swoich paszcz i z rykiem wzleciała ponad powierzchnię.

– Myślisz, że nie byłem na ciebie gotowy?! – wrzasnął Samael, krusząc magią trzymające go zębiska i spadając prosto na dach katedry.

Wij szarpnął się w powietrzu, po czym wylądował, niszcząc swoimi łapami kamienne zabudowania. Wszystkie pary ślepi wpatrzyły się nienawistnie w małą sylwetkę stojącą naprzeciwko. W kilku gardłach zahuczało, kiedy wezbrał ogień.

– To na nic się nie zda! – krzyknął demon, układając dłonie w odpowiedni sposób i skupiając magię. Wtedy jednak zdał sobie z czegoś sprawę, lecz zrobił to zbyt późno.

Smoczych głów było… osiem.

Najpierw to zobaczył, potem poczuł. Klinga przebiła jego serce i sterczała z piersi. Krew spływała strumieniami. Ręce opadły bezwiednie, a nogi ugięły się pod ciężarem ciała. Miecz poruszył się, zadając dodatkowe cierpienie, po czym opuścił jego ciało.

Słyszał w swoich myślach śmiech wija. Dziewięć śmiechów.

Resztkami sił odwrócił głowę.

Wicher.

 

***

 

Wicher delikatnie musnął jej wargi swoimi.

Nadzieja ocknęła się, mało co nie wypadając mu z ramion. Jej twarz rozjaśnił słaby uśmiech.

– Samael… – wyszeptała z bólem.

– Nie żyje – odparł ciepło. – Miejmy nadzieję, że będzie wygrzebywał się z tej swojej otchłani przynajmniej w połowie tak długo, jak zapowiadał.

Położył ją na miękkiej pościeli i przetarł spoconą, brudną twarz.

– Bądź… ze mną… – jej głos gasł, kiedy wpadała w objęcia snu. – Bądź… zawsze.

– Będę – odparł Wicher, kiedy powieki dziewczyny wreszcie się zamknęły. – Będę tak długo, aż pożywię się tobą do końca – dodał w myślach.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka