- Hydepark: Tłumacz niczym autor?

Hydepark:

książki

Tłumacz niczym autor?

Nie miałem pomysłu jak zatytułować ten wątek, ale chciałbym podzielić się pewną myślą która od kilku dni nie daje mi spokoju. Tematyka dotyczy tylko i wyłącznie dzieł zagranicznych.

 

Do meritum.

Chwalimy to jak pięknie pisze King, narzekamy jak to któraś z książek Campbellowi nie wyszła, wreszcie doceniamy fachową wiedzę Wattsa i pomysłowość Chiny Mieville. Tyle, że tak po prawdzie, żadne z nas nie przeczytało ich dzieł. No, przynajmniej nie w stu procentach.

W mojej opinii, zasadniczo rzecz biorąc, tłumaczenie książki jest niejako pisaniem jej od nowa, na podstawie, nazwijmy to, pewnych “danych bazowych”. Tylko od umiejętności tłumacza, zasobu słownictwa, czy pewnej wrażliwości zależy to, w jakiej postaci dana książka ostatecznie ukaże się na  naszym rynku, a zatem także i jej ostateczny odbiór przez czytelników.

Tłumaczom zdecydowanie przydałoby się więcej uznania (może miejsce na okładce pod nazwiskiem autora?), bo o ile tłumaczenie naukowego artykułu wymaga pewnych umiejętności, to przekład dzieła literackiego przy zachowaniu wszelkich kanonów i uczynieniu danego dzieła produktem atrakcyjnym na obcym rynku wydawniczym ociera się o artyzm.

Ciekawym, co wy na ten temat sądzicie.

Komentarze

obserwuj

Myślę, że to zależy od tekstu.

Tłumaczenie Pratchetta to, IMO, ostra jazda. Tłumaczenie “Zmierzchu” nie powinno nastręczać poważniejszych problemów.

Innymi słowy, humor językowy to cholernie ciężkie zadanie. Neologizmy mogą sprawiać kłopoty. Stylizacja tak samo, pewnie nawet gorsze. Wartka akcja, ładne opisy czy pomysły – bez przesady. Wystarczy potrafić poprawnie pisać w języku tłumaczenia i mieć bogate słownictwo. No, przy założeniu, że obie mowy są w miarę podobne. Podobno przy tłumaczeniu “Ojcze nasz” na język Innuitów trzeba było coś wykombinować z “chlebem naszym powszednim” – bo analogicznego słowa po prostu brakowało. :-)

Tłumaczenie wierszy – o, to dopiero jest sztuka! Nie dosyć, że wrażenie wywierane na odbiorcy jest niezmiernie ważne, to jeszcze trzeba zachować ilość sylab i rytm. Przerąbane.

I chyba jednak doceniamy wysiłek tłumaczy w tych przypadkach, kiedy to naprawdę trudne. Potrafię podać nazwiska dwóch tłumaczy (tak porządnie, z przypisaniem do konkretnego autora): Pratchetta i Szekspira. I jedno, i drugie musiało być diablo trudne.

Babska logika rządzi!

Jasne, że tak jest. Nawet z moją nieidealną znajomością angielskiego widzę czasem błędy w tłumaczeniu, polegające m.in, na dosłownym przetłumaczeniu z tego języka, zamiast poszukania polskiego odpowiednika, który będzie brzmiał lepiej, bardziej naturalnie. Mój mąż, który niemal dwadzieścia lat spędził poza Polską, ma z tym jeszcze większy problem. Bo on czasem książek, które bardzo podobały mu się w oryginale, w tłumaczeniu po prostu nie jest w stanie przeczytać.

Dostajemy wersję tłumacza, nic na to nie poradzimy.

Proces przekładu książki z języka obcego na inny język nie istnieje bez interpretacji pisarza, który podejmując się tego zawsze tekst w jakiś sposób modyfikuje. Czyli stosunek 1:1 to fałsz i nihili novi nie powiedziałem. Problem zaczyna się wtedy, gdy pada pytanie jak  bardzo jest on zmieniony na niekorzyść oryginału. Kwestia oceny, rzecz indywidualna. 

Jasna sprawa, że książki napisane prostą frazą, opowiadające historię – nie będę się powstrzymywał - cepiastą przekłada się o wiele łatwiej, niż te wielopłaszczyznowe i pisane językiem barokowym. Ostatnio też w audycji usłyszałem ciekawostkę – przyznaje się, ja-laik w sprawach dalekowschodnich – dotyczącą pisarstwa Murakamiego. Język japoński i jego zasady nakazują stawiać orzeczenie na końcu zdania, toteż gdy przychodzi przekładać Murakamiego to wiele z jego konstrukcji, które mają w zaskakiwać – bo autor tego nei ukrywa, że tak je konstruuje  – w języku polskim bieorą w łeb. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Otóż to.

A później spotykamy się z opiniami, a co gorsza, takze i recenzjami mówiącymi “jak to autor się nie popisał”, bądź odwrotnie. Problem cały leży w tym, że tak naprawdę nie jesteśmy w stanie tego ocenić, bo nigdy nie czytaliśmy tekstu źródłowego.

 

Czytam teraz “Najciemniejszą część lasu”, wspomnianego przeze mnie wcześniej Campbella. I to, że jest to dzieło konstrukcyjnie skopane, widać jak na dłoni (a głównie dialogi – momentami naprawdę ciężko zorientować się która postać mówi, która w tym czasie coś myśli na boku, itp.) – natomiast czy winić za to samego autora? Nie jestem przekonany.

Z drugiej strony wspaniały styl Kinga, kreujący atmosferę małych miasteczek, również na rodzimym rynku nie jest w żaden sposób zasługą jedynie pisarza.

A większość recenzji, odnoszę wrażenie, zdaje się nawet nie brać tego pod uwagę.

And one day, the dream shall lead the way

Rex, czytaj oryginały, to poznasz odpowiedź na wiele pytań.

Babska logika rządzi!

Na ile tłumacz może sobie pozwolić na kreację? Np. Irena Tuwim ostro zamieszała z Puchatkiem, z drugiej strony nowsze tłumaczenie nigdy mnie nie przekonało. Szczerze współczuję tłumaczom Alicji w Krainie Czarów (i nast.) – sama liczba wersji Jabberwocky świadczy o tym, jak trudny to tekst, a to jak się między sobą różnią – poraża. Zgadzam się z Finklą, że tłumaczenie “Zmierzchu” nie wymagało raczej specjalnego wysiłku (raczej odporności i translatora), podejrzewam, że dużą pokusą byłoby dla mnie poprawianie autorki. :) Ostatnio czytałam wywiad z Anną Trzeciakowską, wieloletnią tłumaczką dzieł Jane Austen, w którym opowiadała o tym, jak zżyła się z pisarką i jej epoką, jakim wspaniałym doświadczeniem był dla niej tak intymny kontakt z jej twórczością. Marzenie tłumacza. :)

Przyznam szczerze, że jeśli tylko potrafię, to staram się czytać ulubioną literaturę w oryginale (mimo ograniczeń językowych). To daje mi złudzenie czytania po raz pierwszy, bo jednak odbiór jest inny. Uwielbiam wydania bilingwiczne, które (myślę) wymagają sporej odwagi od tłumacza – weryfikacja natychmiastowa. :) 

Dla kontry, Jabberwocky znacznie nowszy – w wykonaniu holenderskiej grupy Omnia:

https://www.youtube.com/watch?v=ac186kDfHP8 

 

EDIT: Z wierszy tłumaczonych ile popadnie... gdy miałem 13 lat, czyli jeszcze w podstawówce,  gdy byłem zakochany w brytyjskiej poezji, w ramach randkowania z tą amerykańską porwałem się na własne tłumaczenie “Kruka” Poego. Porwałem się na nie zupełnie nie znając dostępnych tłumaczeń, a do tego bez uprzedniego przeczytania całego poematu. Siłą rzeczy w okolicach zwrotki ósmej już plułem sobie w brodę za dobraną na początku formę, która nijak nie pasowała do późniejszych wersów. Po trzynastej się poddałem.

Całość zaczynała się “Pewnej nocy strasznosępnej, gdym przemyślał, mdle znużony” – czyli jak widzicie, czytać się tego nie dało.

 

A skoro już przy “Kruku”, to i “Kruk” – choć nieco skrócony. Muzyka startuje przy strofie drugiej, recytacja zamienia się w śpiew przy czwartej, chórki wchodzą na finał.

https://www.youtube.com/watch?v=QzR4cyTL2Gc 

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

A ja myślę, że dla walorów literackich lepiej przeczytać dobre tłumaczenie niż oryginał, jeżeli danego języka nie zna się perfekcyjnie. O ile nie jest to coś rzeczywiście nieprzetłumaczalnego, jak wspomniany myk u Murakamiego (no, ale ilu z nas zna japoński?) albo teksty, które opierają się na językowych niuansach. Bo wiele smaczków i tak przegapimy, a dobre tłumaczenie nam je uwidoczni. To trochę jak z tłumaczeniem Monty Pythona przez Tomasza Beksińskiego. Trzeba naprawdę bardzo dobrze znać angielski, żeby zrozumieć wszystkie niuanse, a Beksiński zrobił całkiem dobrą robotę. 

I tu Rex87 ma rację, bo rzeczywiście, żeby wiedzieć, które tłumaczenie wyróżnia się, trochę więcej powinno poświęcać się uwagi tłumaczom. I oczywiście nie uważam, żeby nie czytać w oryginale, bo uczyć się na czymś trzeba. :) Ale też – ile byśmy nie znali języków, to i tak część literatury pozostanie dla nas tylko w przekładach. I fajnie, gdyby to były dobre przekłady.

Co do tych dzieł, które zostają dla nas tylko w przekładach – absolutnie nie strawiłem “Klubu Pickwicka” w oryginale. Może teraz bym dał radę, ale kiedy próbowałem za małolata, odpadłem bardzo szybko i sięgnąłem po tłumaczenie.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Jak już tak jesteśmy przy wyznaniach, to ja też mam za sobą epizod w tłumaczeniach (nie dziw, bo jestem filologiem), ale nie mam do tego nerwów wyraźnie. :) Ciężka praca (samo odnalezienie się z realiach), ogromna frustracja, efekt często mało zadowalający. Żeby z tego wyżyć, trzeba być po prostu bardzo dobrym. Szczególnie gdy chodzi o języki martwe (jak w moim wypadku).;) 

A jednak kontakt z oryginalnym dziełem – bezcenny.

Ech, ja z oryginałow to tylko “Dracula” Brama Stokera i ostatnio coś tam z serii “Dead Space”. A tłumaczenia to już wcale. :) Aż tak dobry jak wy to ja nie jestem :)

And one day, the dream shall lead the way

E tam, krygujesz się. Dziewiętnastowieczną powieść dajesz za przykład i piszesz, że nie jesteś taki dobry, nosz proszę Cię. :) Moim pierwszym oryginałem po angielsku była “Gra Endera” – polecam, bo łatwe i po prostu fajne :) 

Na Woodstocku w 1999 (to był ten ostatni w Żarach) podarowałem jakiemuś młodemu, długowłosemu chłopakowi właśnie “Draculę” Stokera w oryginale. Miał do wyboru to albo Frankensteina, bo u niego na wiosce takich rzeczy nie można było kupić, a klasyka po angielsku chodziła i wciąż chodzi za grosze. A nasza rozmowa zaczęła się od tego, że zagaił o czytany przeze mnie akurat numer Nowej Fantastyki.

Grę Endera rzeczywiście bardzo łatwo się po angielsku czyta, tak samo pozostałe tomy.

 

Jakby ktoś miał ochotę, to Peter Watts udostępnił na swojej stronie pełny, oryginalny tekst Ślepowidzenia.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Czy ja wiem, rooms? Książkę miałem od kuzyna, który zdecydowanie podrażnił moje ambicje kiedy przed rodzinką pochwalił się, że po angielsku powieść przeczytał. No to aż się zagotowałem. “Ja, starszy o dwa lata mam być gorszy? Ja?” Człowiek to czasem jest niesamowicie głupi ;p 

No i to też nie było tak, że usiadłem i raz-dwa, jeden wieczór i księgi nie ma :) Słownik nie opuszczał mnie na krok ;)

brajcie, na Ślepowidzenie to musiałem mieć sporo motywacji w przekładzie, a co dopiero w oryginale. Ale... to byłby zdecydowanie ciekawy ekperyment ;)

And one day, the dream shall lead the way

Władcę Pierścieni w oryginale świetnie się czyta nawet, jeśli nie rozumie się wszystkich słów. :-)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Tłumacz ma ogromny wpływ na to, jak tekst będzie finalnie wyglądał i czy będzie zgodny z tym, co stworzył autor. Sama niestety wpadłam na kilka takich tłumaczeniowych potworków i szlak mnie trafiał jak za każdym razem o kobiecie magu mówiono: magiczka (podpytałam kumpelę polonistkę o to i powiedziała, że taki wyraz nie funkcjonuje w języku polskim). Na taki twór i inne trafiłam w Trylogii Anioła Nocy – sama historia w dechę, ale tłumaczenie zabiło nieco klimat.

Zgadzam się, że praca tłumacza nie jest łatwa. I nie tyczy się to jedynie tłumaczenia pisemnego, ale również ustnego. Na studiach miałam okazję nie tylko tłumaczyć z włoskiego pisemnie, ale też ustnie. Poza tym niedawno na wyjeździe z pracy musiałam pełnić rolę tłumacza z włoskiego na angielski (a raczej na hinglisz, bo praca z Hindusami w tle) i w drugim kierunku. Lekko nie jest ze względu na brak, padnie teraz fachowy zwrot, ekwiwalentów językowych. Z tego powodu między innymi tłumacz pisemny jak i ustny muszą czasem improwizować i odnieść tekst do realiów a nie tłumaczyć dosłownie.

Dlatego wielbię genialne tłumaczenia, które pozwalają mi w 100% przeżyć historię jaką chce nam przedstawić autor/ka dzieła. I trzeba nam doceniać takich tłumaczy. Oni sami powinni być najlepszym magnesem czasem do przeczytania jakieś powieści i gwarancją, że będzie świetnie.

A co do książek w innym języku niż nasz rodzimy, to czytam szczególnie po włosku. Ostatnio przeczytałam drugą część trylogii Morgan Rhodes “Upadające królestwa” (we Włoszech wyszła już druga część – tam w ogóle dużo książek ma wcześniejsze premiery niż w Polsce) a dziś zaczęłam powieść Jo Nesbo. Staram się czytać jedną książkę po polsku i jedną po włosku, żeby ćwiczyć słownictwo i struktury – zawsze coś człowiek fajnego “wyhaczy”. I w związku z tym, słownik jest nieodzownym przyjacielem podczas włoskich przepraw językowych. No i notatnik, żeby sobie słówka spisywać.

Czytanie w oryginale polecam a do chwalenia dobrych tłumaczeń zachęcam, bo warto docenić ciężką pracę.

P.S. a jak ktoś zaczyna przygodę z czytaniem w oryginale to najlepsze są książki, które już kiedyś przeczytaliśmy (bo wiemy o co chodzi) a nawet takie dla młodzieży jako wprawka przed wielkimi dziełami.

Tłumacze to tacy cisi bohaterowie literatury ;)

Przy okazji tematu, co sądzicie o tłumaczeniu nazw własnych? Dla przykładu, czy na potrzeby WP albo Hobbita należy tłumaczyć Mirkwood na Mroczną Puszczę (oczywiście są nazwy, moim zdaniem, nietykalne, np. Minas Morgul)? Oba rozwiązania mają swoje racje, z jednej strony mogą być te zastanawiające angielskie słowa w świecie bez angielskiego (jeśli już się tłumaczy ten wspólny na polski), a nazwy z bywają przystępne (naturalne tłumaczenie White Harbor na Biały Port z PLiO), z drugiej strony to spora ingerencja w dzieło, która często ma dziwnie wyniki, np. tłumaczenie Jerzego Łozińskiego dzieł Tolkiena. Dobrym przykładem pewnych kontrowersji jest wcześniej wymieniony Kubuś Puchatek/Winnie the Pooh.

Pytam, poniewarz nadal mam w pamięci pewne kontrowersje językowe z jednego z wcześniejszych tematów, dotyczył realiów historycznych (w tym w światach fikcyjnych, czy taką zbrodnią jest tam tkanina z adamaszku, co zrobić z tłumaczeniem z języka, w którym ten termin nie nawiązuje do Damaszku?). Ileż potrafią namieszać te słowa :)

Pamiętajmy, że Władca Pierścieni był pierwotnie tłumaczony w zupełnie innej rzeczywistości, kiedy mało kto w Polsce posługiwał się językiem angielskim. Zostawianie Mirkwood nie miało wtedy racji bytu, a kolejne tłumaczenia (za wyjątkiem Łozińskiego, który poszedł jeszcze dalej) po prostu się dostosowały. W tej chwili jak ktoś chce nazwy po angielsku, to kupuje Tolkiena w oryginale, więc cieszy mnie, że mogę w książce spokojnie poczytać o Mrocznej Puszczy, na której się wychowałem.

Sam Tolkien popierał tłumaczenie swoich nazw własnych na obce języki.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Tolkien napisał nawet zbiór wskazówek (chyba około 60 stron) odnośnie tłumaczenia. Władca Pierścieni to po prostu przykład, chodzi mi bardziej o współczesne tłumaczenia ogółu literatury zagranicznej. Dla przykładu (kolejnego) cykl demoniczny Petera V. Bretta, żadnych wskazówek odnośnie tłumaczeń autor chyba nie proponował. I co z tą Pustynną Włócznią albo Posłańcami?

Najlepszy i ytak jest Kwitko Worczyk (tłum. R. Ziemkiewicz). Czyli Bilbo Baggins 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Nowa Fantastyka