Najsampierw mus mi zaznaczyć, że niniejszy komentarz liczy sobie prawie trzydzieści tysięcy znaków (może bez trzystu – czterystu).
Zostaliście ostrzeżeni.
No, a teraz sprawdźmy, czy portal przełknie to w całości.
Górniak Edyta: Jednak nie łyknęło, dlatego dzielę komentarz na dwa: Publicystykę i prozę polską, oraz – w części drugiej – prozę zagraniczną.
Swojego czasu obiecałem Psycho, że przeczytam jego złotonośne opowiadanie i napiszę epitaf… komentarz. A że Rybcia prowadził wobec numeru listopadowego politykę wyjątkowo prorodzinną, to – chcąc nie chcąc (nie chcąc – wiedziałem, że to się skończy tak, jak się skończyło) – przy okazji wmanewrowałem się w napisanie opinii zbiorczej o wszystkim, na co się natknę w gazetce.
Wczoraj (nieaktualne) udało mi się wreszcie zmolestować Fantastykę do końca – choć przyznaję uczciwie, że stopkę redakcyjną i niektóre reklamy olałem – więc oto podejmuję się drugiej próby wypełnienia danego Rybie słowa (pierwsze nie zdzierżyło starcia z technologią i własną moją głupotą. Płakałem.).
Jednak to, co napiszę, chyba nie do końca podpada pod termin: „molestowanie”, niestety. Pod wieloma względami bardziej przypominało to będzie jednak gwałt.
Zacznę może od publicystyki, bo to głównie dzięki niej (a ściślej, dzięki artykułowi Wielgosza: „Wrogowie ekologii”), z listopada zrobił się – i powoli zaczął już przemijać – luty, nim wreszcie byłem technicznie gotów do podjęcia poniekąd recenzenckiego wyzwania.
O publicystyce – teoretycznie – dużo nie da się powiedzieć, bo tak naprawdę warte dokładniejszej uwagi są tylko trzy jej składowe: wspomniany już artykuł Wielgosza, recenzja Orbitowskiego i wywiad z Głuchowskim, czy, uściślając, konkluzja, jaką dla siebie z tego wywiadu wyciągnąłem. A brzmi ona mniej więcej tak: „Jeśli uważasz, że Metro 2034 było nudne, denne i w ogóle do dupy*, to znaczy, że jesteś głupim nastolatkiem, który nie dojrzał jeszcze do tego, by pojąć głębię i geniusz tej powieści. Pozdrowienia z Rosji, Dmitrij.”
* – Ja, Cieniu, tak nie uważam – ja to wiem.**
** – Patrz niżej.
Tak więc, o ile dotąd po prostu nie lubiłem prozy Głuchowskiego (Metro33 było infantylne i idiotyczne – jedno wielkie, pieprzone Deus Ex Machina i bohater-marionetka najgorszego możliwego pokroju, bo „wybraniec”, zrobili swoje, natomiast M34 to już totalna katastrofa – koszmarnie nudna, do porzygu przegadana – w dodatku w kółko o tym samym – książka, w której praktycznie nic się nie dzieje. A wszystko utrzymane w tonacji pseudofilozoficznego bełkotu. Zmuszenie się do przeczytania tego w całości zajmuje wysoką pozycję na liście najbardziej bezwartościowych rzeczy, jakie zrobiłem w życiu), tak po tym wywiadzie odczuwam też głęboką awersję do samego autora.
Swoją drogą, czego wyście się wszyscy tak uparli na tego „Glukchovsky'ego”? Przecież to jest nasz, rodowity Słowianin, a nie Amerykanin z rosyjskimi korzeniami i zangielszczonym nazwiskiem. A więc Głuchowski nie Glukchowsky. Tak jak – co kiedyś słusznie zauważył Roger Redeye – mamy Tołstoja a nie Toustoya, Dostojewskiego a nie Dostoyewsky'ego, i tak dalej i tak dalej. Nasz język jest w stanie adaptować inne słowiańskie nazwiska tak, jak one brzmią, więc nie rozumiem, po co się wydurniać i na siłę go anglofikować? Żeby Królowa nas bardziej lubiła? Hamerykanie przestali uważać za cywilizacyjną oborę, z której bez zaproszenia na salony nie wejdziesz? Po co?
NF, jako magazyn stricte literacki szczególnie powinien dbać o zachowanie czystości poprawności języka. Rozumiem, że temat numeru i polityka wydawcy „Metra”, z którą się nie polemizuje, bo gra niewarta świeczki, ale i tak przepaskudnie to wygląda.
Orbitowskiemu dedykuję osobny akapit, bo, naprawdę rzekłszy, pierwszy raz pochyliłem się nad jego twórczością i muszę przyznać, że gość na tyle przyzwoicie wykorzystał swoje trzy kolumny, iż kupił sobie we mnie czytelnika… może jeszcze nie zafascynowanego, ale z pewnością zaciekawionego.
No i na koniec artykuł ze strony trzeciej, czyli „wrogowie ekologii” Wielgosza – materiał, któremu, niestety, będę musiał poświęcić trochę więcej miejsca i czasu. A wszystko dlatego, że jego lektura – pozwólcie, iż posłużę się eufemizmem – zirytowała mnie tak dalece, że zwyczajnie rzuciłem NF w kąt i długo kazałem jej w nim leżeć. Przez cały ten czas mijaliśmy się w ciszy, zezując na siebie złowrogo, aż wreszcie ochłonąłem na tyle, że podjąłem się wreszcie mojej misji.
Nie chodzi tu o ogólne założenia artykułu i jego konkluzje (konkluzje, uważam: słuszne), czy twierdzenie, że pandziurki są fajne i doskonale sprawdzają się jako naturalni rzecznicy praw zwierząt, bo to przecież prawda nad prawdami: dzieci lubią misie, a misie lubią swoje lasy.
Nie chodzi też o wniosek, jakoby Greenpeace (po słowie „peace” odruchowo wstawiłem wykrzyknik) swoimi, często pseudo-ekologicznymi, akcjami wykonywanymi z nadgorliwością fanatyków i szaleńców (to moje własne ujęcie tematu), znacznie bardziej szkodzi zielonej sprawie, niż rzeczywiście jej służy. Bo – choć Greenpeace niewątpliwie ma też bardzo wiele zasług na polu chwały – to także jest prawda.
Chodzi mi o to paskudne wrażenie, że sponsorem artykułu jest legendarny czarny charakter na światowym rynku żywności, czyli Monsanto i może trochę też Pełnomocnik Rządu ds. Energii Jądrowej w Polsce.
A wszystko przez garść „naukowych” faktów wplątanych w tekst.
Wielgosz pisze:
„W ciągu ostatniego ćwierćwiecza w samej tylko Unii Europejskiej przeprowadzono setki projektów badawczych i wydano setki milionów by zweryfikować bezpieczeństwo GMO, jego wpływ na środowisko oraz zdrowie ludzi i zwierząt. W sumie istnieje około trzech tysięcy badań, w tym nawet śledzące wpływ na zwierzęta karmione GMO na przestrzeni wielu pokoleń.
Konkluzje są jasne: Brak niekorzystnego wpływu na zwierzęta i środowisko.”
Otóż nie, konkluzje wcale nie są jasne. A jeśli są, to wskazują na coś zupełnie, ale to zupełnie innego, niż sugeruje autor artykułu.
Swojego czasu – bardzo powierzchownie w sumie, przyznaję – zgłębiałem temat GMO, problemów głodu na świecie, mechanizmów rynkowych WTO i tym podobnych zagadnień. Nie były to ścisłe badania, a jedynie realizowanie erudycyjnych zachcianek, ale to – jak się okazuje – w zupełności wystarczyło, by pozwolić sobie na polemikę z powyżej zacytowanymi słowami. Bowiem to, co mi zostało w głowie z tamtego okresu, całkowicie przeczy „jasnym konkluzjom” Wielgosza.
Po pierwsze, faktycznie wydano miliony euro, funtów i dolarów na badania nad GMO i faktycznie przeprowadzono tych badań tysiące. Szkopuł w tym, że, wszystkie one zostały zlecone właśnie przez potentatów rynku GMO, w tym głównie Monsanto, i opłacone z ich pieniędzy. Co więcej, były przeprowadzane bardzo powierzchownie i ogólnikowo (w ogóle nie badano na przykład wpływu pestycydów zawartych w roślinach na zdrowie ludzi i zwierząt), więc w żaden sposób nie można ich uznać za wiarygodne. Są raczej propagandą na rzecz wprowadzania GMO.
Co więcej, przez bardzo długi czas Monsanto blokowano wszelkie próby przeprowadzenia podobnych badań przez naukowców niezależnych, zasłaniając się patentami (bo Monsanto patentuje żywność, którą tworzy) i udostępniając produkt po podpisaniu klauzuli, że nie będzie on obiektem badań, względnie, że będą to badania konsultowane z samym producentem. Dopiero w ostatnich latach wreszcie udało się te blokady obejść, choć nie wiem w jaki sposób; chyba miało to coś wspólnego z nowymi przepisami unijnymi.
Wyniki naukowców nie podlegających korporacji były nie tylko zupełnie inne od tych, które przez lata podawano do opinii publicznej, ale wręcz przerażające. Ale co będę Wam gadał: tutaj macie jeden z wielu krążących po internetach filmików o GMO i jego wpływie na zdrowie.
Swoją drogą, po prostu wpiszcie „GMO” w googla i sami zobaczcie, jaki wydźwięk mają informacje na temat tego wynalazku: ile opinii jest pozytywnych, a ile z nich to jedno wielkie larum. Poczytajcie też wiadomości o tym, co świat właśnie robi z GMO – zakaz stosowania tego typu upraw stosuje coraz więcej państw, które ongiś z nich korzystały.
Tak więc to by było tyle, jeśli chodzi o „jasną konkluzję” w sprawie wpływu GMO na zdrowie zwierząt (do ludzi jeszcze dojdę).
Teraz o wpływie GMO na środowisko (i, przy okazji, po troszkę, ekonomię).
Zdarzyło się swojego czasu, że wziąłem udział w festiwalu „Świat na talerzu”, gdzie, wśród wielu bardzo interesujących materiałów i propozycji, były też projekcje filmów dokumentalnych o, ogólnie rzecz ujmując, problemach sektora żywieniowego na świecie. Każdy wart obejrzenia, każdy zapadał w pamięć, każdy dawał bardzo mocno do myślenia. Tutaj chciałem wspomnieć jednak tylko o jednym konkretnym: „Argentyna: soja głodu”. Jest to reportaż o wpływie, jaki na ekonomię i środowisko Argentyny ma uprawa genetycznie modyfikowanej soi na patencie Monsanto.
Próbowałem znaleźć ten film w internetach, ale, niestety, nie udało mi się dorwać wersji polskojęzycznej. Zastanawiałem się więc, czy warto zacząć tutaj wypisywać wszystko, co zostało w mojej pamięci, byście lepiej mogli zrozumieć, skąd u mnie tyle piany na ten artykuł, i doszedłem do wniosku, że tak, owszem, warto. Zrobię to jednak skrótowo. Po pierwsze dlatego, że to nie czas i miejsce na dłuższe wywody (a tak jednego i drugiego potrzebowałbym naprawdę sporo, nawet jak na mnie), po drugie dlatego, że nie powiem Wam nic, czego, przy odrobinie cierpliwości i uporu sami nie znajdziecie w Internetach (gorąco zachęcam do szukania, choćby po to, byście mogli osobiście się przekonać, czy „konkluzje” rzeczywiście są tak jednoznaczne i zajebiste, jak twierdzi Wielgosz). Dla zainteresowanych, ale leniwych, mam tu też krótki i w sumie niezbyt wyczerpujący temat artykulik, w dodatku opublikowany na stronie niesławnego Greenpeace – znów ten wykrzyknik… – który jednak porusza chyba wszystkie najważniejsze kwestie związane z GMO, w dodatku jest poparty twierdzeniami, które da się zweryfikować: http://greenpeace.natemat.pl/52353,obalamy-mity-na-temat-gmo-jak-jest-naprawde.
A oto garść informacji, które zdołałem przyswoić:
– Rośliny GMO są zmodyfikowane tak, że stają się odporne na warunki pogodowe i pewne rodzaje bardzo mocnych chwasto– i owadobójczych chemikaliów (herbicydy, pestycydy), więc tam, gdzie taka roślina zostanie użyta i opryskana, nie da się sadzić już nic innego, bo ziemia jest zatruta. (Istnieje też drugi rodzaj mutacji: rośliny, które same z siebie wytwarzają środek owadobójczy, zabijający nie tylko – jak to było w założeniach i obietnicach – szkodliwe robactwo, ale też pszczoły, motyle i inne pożyteczne żyjątka. Ale to osobny temat).
– Przymierający głodem argentyńscy rolnicy (dane sprzed dziesięciu lat, bo pi oko tyle ma film) nie mogą sobie pozwolić na pozostawienie odłogiem choćby skrawka ziemi, bo nie będą mięli czego jeść i za co żyć. Sadzą więc znów soję GMO. Podlewają chemią. Tej zbiera się w ziemi jeszcze więcej i więcej; kumuluje się. Koło zostaje zamknięte.
– Chemikalia przenikają do gleby i wód gruntowych, poprzez które roznoszą się po całej okolicy, zmieniając ją w pustynie, co nie tylko coraz bardziej ogranicza możliwość różnicowania płodów rolnych, ale też ma poważny i bardzo negatywny wpływ na cały okoliczny ekosystem, a nawet klimat)
– To co zdoła przeżyć spotkanie z – zazwyczaj – rozcieńczonymi już pestycydami (etc.), w końcu się na nie uodparnia – Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, panią w szkole oszukasz, ale natury nie oszukasz, wiadomo – więc powstają „superchwasty”, które znów zagrażają uprawom, nawet tym GMO. Trzeba je więc traktować jeszcze większą i większą ilością chemii. Koszta upraw rosną, a proces zatrucia i degradacji środowiska przyśpiesza. Chwasty jednak nadal ewoluują, zużycie pestycydów rośnie coraz bardziej. Koło się zamyka.
– Chemia nie jest zdrowa. To, że soja jest na nią odporna, nie znaczy, że jej w sobie nie zawiera (patrz też: filmik z linku powyżej). Zresztą kiedy wszystko wokół zamienia się w chemiczne błoto, kontakt z trucizną jest nieunikniony. Ergo – w okolicach, gdzie uprawia się GMO, ludzie znacznie częściej chorują, w tym na wiele bardzo poważnych chorób, z których nowotwory nie są jedynymi.
– Soja GMO jest własnością Monsanto, a nie rolników, którzy ją od korporacji kupili. Co za tym idzie, nie mają oni prawa dokonywać ponownego zasiewu z zeszłorocznych zbiorów, tylko za każdym razem muszą kupować nowe partie ziarna na wysiew (plus oczywiście herbicydy i pestycydy) – schemat ten tyczy zresztą wszystkich roślin GMO.
– Rośliny, zmutowane czy nie, same potrafią zadbać o siebie i przetrwanie gatunku. Ergo – wysiewają się samoistnie w różnych miejscach, w tym na uprawach wolnych od GMO. Jeśli jednak kontrola z Monsanto – a są takie kontrole – znajdzie swój produkt u rolnika, który nie kupował od nich ziarna, jest to traktowane jako kradzież i ścigane z paragrafu.
– Biorąc pod uwagę powyższe informacje, dochodzi się do wniosku, że modyfikowana żywność, która miała pomóc Argentynie (zresztą co tam Argentynie: całemu światu) pokonać klęskę głodu, a rolnikom wyjść z nędzy, raczej nie spełnia swojej roli – wręcz przeciwnie. (A propos, tak przy okazji, kolejny cytat z artykułu Wielgosza, także traktujący o GMO: „Ponadto to ogromny biznes, a to z automatu jest złem” – czyli, że jesteśmy ciemną masą, która boi się tego, czego nie rozumie – a nie rozumie niczego – natomiast złodziejska, żeby nie powiedzieć: takiesyńska polityka Monsanto, która kosztowała firmę już kilka przegranych procesów i bodaj dziesiątki miliardów dolarów odszkodowania dla rolników w samej tylko Ameryce Południowej, nie ma żadnego wpływu na opinię ogółu?).
Dobra, starczy tego. Co chciałem przekazać, już chyba przekazałem.
Tylko nie zrozumcie mnie, proszę, źle: nie mam najmniejszych uprawnień ani ochoty wchodzić w akademicką dyskusję o samym GMO, bo nie jestem żadnym ekspertem w tej dziedzinie, a moja wiedza w dużej mierze – ale też nie całkowicie – opiera się na Internetach. A Internet przełknie wszystko, wiadomo. Chodzi tu po prostu o niepojętą dla mnie stronniczość autora w swoich osądach i brak jakiejkolwiek polemiki z faktami; i to nie tylko faktami o samym GMO (wiele z tego, o czym tu mówię da się zweryfikować), a o wiedzy, jaką o tym GMO posiadamy – bo fakty są takie, że świat aż huczy od przeróżnych informacji na ten temat, a ogromna większość – nie tylko te pochodzące od krzykaczy z GP – stawiają modyfikowaną żywność i jej twórców w bardzo negatywnym świetle. Ale dla pana Wielgosza prawda jest jedna, JEDNOZNACZNA, w dodatku podejrzanie różowa.
Podobnie z energią atomową i leczniczą marychą. Ale o tym już naprawdę krótko, obiecuję.
Dwa cytaty z artykułu:
Analogicznie wygląda kwestia energii jądrowej. Łatwo jest nią straszyć. W rzeczywistości jest jednak czystym i bezpiecznym źródłem energii.
Muszę to komentować? Ech… Ano muszę, bo to nie jest tak, że jestem zagorzałym przeciwnikiem atomówek i chodzę po domu w masce gazowej, bo Czarnobyl leży tylko pół tysiąca kilometrów ode mnie (chociaż, Bogiem a prawdą, rodzice mieli romantyczny wieczór w jakieś pół roku po ukraińskiej rozpierdusze i czasem, kiedy na siebie patrzę, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Czarnobyl jednak zebrał żniwo). Po prostu ciśnie mi się na usta sarkastyczne pytanie: Dlaczego nikt nie powie tego – „(Energia jądrowa) W rzeczywistości jest jednak czystym i bezpiecznym źródłem energii.” – Ukraińcom, którzy po osiemdziesiątym szóstym musieli porzucić całkiem fajne miasto, Japończykom z Fukushimy, którzy niepotrzebnie topią gospodarkę w próbach powstrzymania katastrofy ekologicznej na skalę globalną i, ostatnio, srającym ze strachu mieszkańcom Zachodniej Europy, którzy walczą o to, by belgijski rząd zamknął przestarzałe, sypiące się elektrownie, w których raz za razem coś się pieprzy – https://secure.avaaz.org/pl/belgian_nuclear_shutdown_loc/?ttEMZbb (przy okazji można się podpisać) – marzną biedaki na ulicach, gardziołka zdzierają, żyją w ogromnym stresie… A wszystko to po nic. Bo przecież jest „czysto i bezpiecznie”.
Kolejny cytat:
Zwolennicy medycznej marihuany, której skuteczność w pewnych obszarach jest potwierdzona naukowo, wyświadczają niedźwiedzią przysługę swojej sprawie, gdy opowiadają o tym, że konopie leczą raka.
I znów brak jakiejkolwiek polemiki z – tym razem znów zaryzykuję użycie tego słowa – faktami. A te są takie, że odnotowywano już potwierdzone przypadki całkowitej remisji raka, np. po użyciu olejku z konopi (http://glejak.pl/forum/viewtopic.php?f=6&t=3150#p26600) i coraz więcej naukowców z różnych stron świata potwierdza, że Mańka ma znaczący, pozytywny wpływ na przebieg leczenia wielu rodzajów nowotworów (szukajcie, szukajcie).
Może nie bulwersowałbym się tym artykułem tak bardzo, gdyby nie to, że brak profesjonalnego podejścia autora do tematu aż razi po oczach, a głoszone przez niego tezy uważam nie tylko za szkodliwe, ale wręcz za potencjalnie niebezpieczne. Dlatego dziękuję ślicznie za takie dziennikarstwo i takie artykuły popularnonaukowe. Mówiąc krótko, dla mnie, od tej pory, Nowa Fantastyka ma po prostu o tę jedną stronę mniej.
Co najbardziej jednak boli – i niezwykle mi przykro, że muszę to pisać w ogóle, a szczególnie, że robię to akurat tutaj – to fakt, że coś takiego w ogóle poszło do druku. Właśnie ten fakt sprawił, że przez długi czas nie umiałem się zdobyć, by w ogóle wziąć NF do ręki.
Przepraszam, że tak bardzo się rozpisałem, ale chyba po tych kilku miesiącach trawienia wszystkiego w milczeniu, było mi to najzwyczajniej w świecie potrzebne. Szczególnie, że dla mnie, jako społecznego nadwrażliwca, jest to temat ważny i drażliwy.
Reszta materiału z działu publicystyki to taki ot, standardzik na przyzwoitym poziomie (choć Parowski jak dla mnie bełkotał jednak); garść informacji na różne, mniej lub bardziej – kwestia gustu i upodobań – interesujące tematy, recenzje, które do niczego mnie nie zachęciły ani nie zniechęciły (wyjątkiem byłby tu może tekst Tymoteusza Wronki o Głuchowskiego „Metrze 2035”, gdyby nie fakt, że… akurat jestem na finishu tej właśnie powieści – nie próbujcie tego zrozumieć) i dwa dobre felietony, z których na zdecydowane wyróżnienie zasługuje „Program promocji czytelnictwa” Ziębińskiego; niby niezbyt odkrywczy, ale ujęty w bardzo interesujący sposób i również traktujący o kwestiach dla mnie istotnych.
No, to teraz, po tym krótkim wstępie, czas na rozwinięcie i to, co misie lubią najbardziej (wyjąwszy oczywiście swoje lasy): prozę. Tutaj jednak też – uprzedzam uprzejmie – miodu lał nie będę.
Daruję sobie tworzenie sztucznego napięcia i polecę po kolei, czyli – chciał nie chciał – zacznę od gwiazdy numeru, czyli „Zapalę ci znicz” PsychoFisha Rybińskiego.
„Ambiwalentne” – trudne słowo, które jednak warto zapamiętać, bo świetnie nadaje się na okazje takie jak ta. Doprawdy nie wiem bowiem sam, co mam myśleć o tym opowiadaniu. Z jednej strony jest napisane tak, że papier z pewnością się go nie wstydzi. Z drugiej jednak nie jest napisane tak, że czuje się w pełni ukontentowany. Czegoś zabrakło. Albo, posługując się stosowną metaforą: tekst, być może, jakoś tak nie chce trącić Rybą.
Dalej. Z jednej strony bardzo podobało mi się rozłożenie akcentów i sposób, w jaki przedstawiony jest świat… no tak: przedstawiony – trochę info tutaj, trochę tam, wszystko to bardzo zgrabnie zlewa się w spójną i generalnie interesującą całość, widać, że zagadnienie „dusz” jest przemyślane bardziej niż starannie, i to pod każdym możliwym kątem. Z drugiej jednak strony nie brak tutaj wątków, które tak naprawdę niewiele – o ile cokolwiek – wnoszą, niektóre partie tekstu zwyczajnie się dłużą, inne można by wywalić bez większej szkody dla tekstu (kosmiczny romans siódemki, zasadniczo Adama i jego problemy w całości) a niemal wszystko, tak naprawdę, jest tylko malowaniem tła pod finałową scenę Zniebozstąpienia; by ta wywarła odpowiedni efekt. Za to zdecydowanie za mało było o Nitce, jej motywach, historii, etc. W końcu (ACHTUNG, SPOILER!) było nie było, okazała się zasadniczo najbardziej kluczową dla opowiadania postacią.
Tak więc jest to trochę za bardzo rozwleczone i przegadane jak dla mnie. W dodatku terminologia hermetycznie naukowa, którą tekst jest usiany niczym śląskie powojennymi niewypałami, wcale czytania nie ułatwiały i nie uatrakcyjniały (ale w końcu Sci-Fi nie dostarcza mi przeżyć mogących uchodzić za substytut orgazmu, o tym też trzeba pamiętać) choć też nie powiem, że jakoś bardzo psuły odbiór.
Muszę też przyznać, że nie zrozumiałem, o co poszło z tym wielkim długiem i – co gorsza – do czego to było w ogóle potrzebne. Bo o ile wszystkie inne motywy faktycznie coś wnosiły do tekstu, tak ten był jakby strzałem w powietrze. Jeśli jest w tym jakiś twist, to widocznie przegapiłem coś, co pozwalałoby mi go zrozumieć. A jeśli ten twist jednak miał realne znaczenie dla opowieści, w dodatku na tyle istotne, by usprawiedliwiało ono całe to miejsce, które motyw Adam-dług-tesciowie-tengościunakońcu zajął w opowiadaniu, to znać, że przegapiłem coś naprawdę dużego.
Nie brak za to i motywów, które mnie po prostu urzekły, jak choćby finał rozmowy Sebastiana z tatuśkiem – niby nic naprawdę oryginalnego, ale takie małe… rzeczy jakoś tak zawsze bardzo mnie cieszą – serduszko na szybie, czy oscarowa wręcz scena (sceny) w „Czyśćcu Marcela”, będące mistrzostwem, zarówno pod względem wykonania: bardzo autentycznie i ciekawie wypadła ta audycja, a dialogi – miazga; oraz jako sposób na podjęcie dyskusji o samym projekcie i ukazanie jego ciemnych stron. Taki Filozoficzno-etyczny wykład o rozdźwięku nauki, wiary i, czasem, logiki, ale zaserwowany tak, że łyknąłem jak młody pelikan, w dodatku bez zapijania wódką.
A skoro już jesteśmy przy wódce: W twoje ręce, Michał! Za piórko, za, było nie było, udany debiut – chociaż Sci-Fi – i pomyślność dnia jutrzejszego!
„Adepta” Przechrzty można podsumować jednym słowem: rozczarowanie.
Ale że ja sem ja, to w ten sposób niniejsza wypowiedź skończyć się przecież nie może. I nie skończy, bo zrobiłbym autorowi wielką, a niesłuszną krzywdę, nie rozwijając tej myśli choć odrobinę. Bo tutaj, uważam, nie zawiódł tekst, a raczej system, który w ogóle dopuścił go do druku. Już klaruję.
Opowiadanie było świetne. Naprawdę zajebiste. To znaczy – byłoby, gdyby nie jeden maleńki szkopuł: to w ogóle nie było opowiadanie, To był fragment. W dodatku zupełnie niewyważony i – co gorsza – ze źle rozłożonymi akcentami.
Zaczęło się tak, że Cieniu rozbił bank i wygrał banana. Klimaty dokładnie takie, jakie lubię, sporo akcji, wisząca w powietrzu tajemnica, fascynujący świat, który aż prosi się o to, by go lepiej poznać, może niezbyt oryginalne, ale bardzo ciekawe wymieszanie trochę zgranych już motywów, bezsprzecznie dający się kupić bohaterowie, a do tego magia, mutanty i śmierć zionąca w karczycho. Słowem lub kilkoma, czysta, porządna rozrywka w klimatach, które zawsze cieszą. Tym bardziej pożądana po, jakby na to nie spojrzeć, mocno intelektualizowanym „Zniczu” (czyli niekoniecznie tym, co mnie w czytankach cieszy najbardziej). Tak więc początek to swoisty hołd Hitchcockowi i jego legendarnemu aforyzmowi: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.„
No właśnie: „potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.”
I tego fragmentu ktoś już chyba nie doczytał, bo im dalej od wiaderka z farbą, tym malowanie wolniej idzie; tempo opowieści drastycznie zwalnia, akcja siada zupełnie i zostaje już tylko statyczne, za Pań przeproszeniem, dupienie smutów, mające lepiej przedstawić czytelnikowi świat wykreowany w opowiadaniu i pchnąć akcję dalej. I to, samo w sobie, nie było by w żadnym wypadku złe czy drażniące, ale tylko pod warunkiem, że faktycznie prowadziłoby do jakiegoś „dalej”. Czyli, gdybyśmy mówilibyśmy o pełnowymiarowej powieści.. Niestety jednak w tym właśnie momencie wszystko się urywa, a człowiekowi pozostaje ogromny niedosyt. I, rzecz jasna, rozczarowanie.
Po raz kolejny dochodzi więc do głosu stara jak sam portal prawda: wrzucanie fragmentów to słaby pomysł, bo ludzie nie lubią czytać czegoś, czego zakończenia raczej nie będą mieli okazji poznać. Wkurza ich to.
CDN NIŻEJ
Peace!
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/