- Opowiadanie: Yoss - Przypadek Ismaela Ahmeda Alhazreda

Przypadek Ismaela Ahmeda Alhazreda

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przypadek Ismaela Ahmeda Alhazreda

Noc była bezksiężycowa i wyjątkowo – jak na czerwiec – zimna. Oddech młodego nekromanty–hobbysty, Ismaela Ahmeda Alhazreda, zmieniał się w parę, palce mu kostniały, a kałuże pozostałe po wieczornej ulewie pokryły się cieniutką warstewką lodu.

 

W nonszalanckim wejściu na teren cmentarza, pomijając oczywiście ogrodzenie i zamknięte furtki, przeszkadzało mu naręcze dziwnych, wysokoprocentowych substancji, czarnych świec i ksiąg magicznych. Widział, że wyszedł na ostatniego idiotę, nie zabrawszy na to wszystko jakiegoś worka, ale teraz było już na to za późno. Również powłóczysta szata ze szkarłatną peleryną i modne spiczaste buty, które tej nocy włożył, zniechęcały do skoków przez płot. Alhazred nie brał też pod uwagę możliwości forsowania furtki, gdyż pomyłka w wypowiadaniu zaklęcia otwierającego kłódki mogła skończyć się wywróceniem ciała na lewą stronę. Wzdrygnął się na samą myśl. Nie chcąc ryzykować, odsunął się trochę, odłożył starannie na ziemię wszystkie klamoty, zerknął w ściągę napisaną na dłoni, wycelował palec wskazujący w płot i rzucił kilka celnych słów. Drewniane ogrodzenie spłonęło z głośnym sykiem. Nekromanta zdmuchnął dym unoszący się z palca i uśmiechnął się w stylu Clinta Eastwooda.

 

– Aleja numer sześć, grób numer cztery… – mruczał, studiując mapę przy świetle płonącego palca. To zaklęcie było dość sędziwe. Wymyślił je, celem imponowania białogłowom w karczmach, człowiek z niewiadomych powodów zwany Miedzianym Polem. Nie wyszło mu to na zdrowie, gdyż znacznie przesadził z rozmiarem płomienia. Dość powiedzieć, że Miedziane Pole spłonął wraz z barem i połową dzielnicy.

 

Ismael szedł powoli, starannie odliczając cmentarne alejki. Cicho powtarzał sobie inkantacje mające przywrócić Alice do życia. Był zaaferowany, więc subtelne chrobotania po bokach ścieżki nie zwróciły jego uwagi.

 

Wspomnienie żony było wyjątkowo bolesne. I nie chodzi o to, że go biła. Raz czy dwa może i owszem, ale na co dzień była to działka jej parchatej matki. Bolało go, że stracił Alice tak nagle i niespodziewanie. Zbieg niesprzyjających okoliczności sprawił, iż zginęła od uderzenia łopatą w głowę, gdy Alhazred zakopywał jej matkę. Fakt, był wtedy pijany. I rzeczywiście wziął trochę za duży zamach. Ale ciągle był to tylko nieszczęśliwy wypadek! Nawet jeśli wiecznie pijany teść ją jeszcze potem okładał szpadlem przez kilka następnych minut, wrzucił do wykopanego grobu, zakopał i pokropił ziemię wodą święconą ukradzioną księdzu.

 

– Noż cholera jasna by to wzięła! – Spłoszone krzykiem upadającego nekromanty kruki wzbiły się w powietrze z głośnym krakaniem.

 

Ismael leżał z twarzą w błocie, a wokół niego walały się niezliczone czarne świece, magiczne księgi, przerażające akcesoria sado–maso i buteleczki wypełnione dziwnymi substancjami. O dziwo obok legł też bardzo zdziwiony czarny kot, o którego się potknął. Nekromanta wstał z trudem i zgarnął do kupy porozrzucane przedmioty. Jako, że nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi przyda, wziął też kota, którego najwyraźniej ogłuszyła zawartość jednej z rozbitych buteleczek. Coraz mocniej bijące serce podpowiadało mu, że jest już blisko. Jeszcze tylko kilka kroków, parę wyśpiewanych inkantacji, trochę czekania i jego Alice ożyje!

 

– Aleja numer sześć, grób numer cztery… – mruknął. Raz jeszcze spróbował wyciągnąć mapę z kieszeni, by upewnić się, że jest w odpowiednim miejscu. Buteleczki i księgi znowu wylądowały na ziemi. Siarczyste przekleństwo trafiło przelatującego kruka, który po chwili spadł z głośnym plaśnięciem na stertę ksiąg. Ismael westchnął ciężko. Na szczęście był już blisko. Obrócił kilka razy między grobem a górą klamotów i poukładał wszystkie starannie wokół kopca w kolejności, w jakiej miał zamiar z nich korzystać, odłożył kota i kruka na bok, wyrysował efekciarski undecygram z centrum nad głową denatki, a w rogach figury poustawiał czarne świece. Nie były to jednak zwykłe świeczki pomalowane na czarno. Dysponował specjalnymi świecami okultystycznymi do zadań specjalnych. Dawały czarny płomień i roztaczały przyjemny zapach siarczano–jagodowy.

 

Po zakończeniu przygotowań i wypiciu bez popity zawartości kilku buteleczek, spróbował przyjrzeć się swemu dziełu. Niestety noc była ciemna, choć oko wykol, a czarne świece wcale nie pomagały. Nieco zrezygnowany wyrysował na ziemi kilka ochronnych run, wzniósł ręce i począł wyśpiewywać w dawnych językach mroczne inkantacje do bogów śmierci.

 

– Halál! Haláááááál! Haaaaaalááááááááál! Feltámadás halál!

 

Nagły podmuch wiatru zgasił świece. Ziemia wokół undecygramu pokryła się szronem. Wewnątrz znaku przesunęło się kilka ziarenek piasku.

 

– Rokonság á halál! Szénhidrogének!

 

Ziarenka piasku zaczęły przesuwać się coraz szybciej, ich ruch przypominał miniaturową lawinę. Z centrum undecygramu wystrzelił w niebo fioletowy promień. Kolejny kruk spadł z nieba. Dziura w jego skrzydle dymiła intensywnie. Nagle piasek zapadł się, zaśmierdziało stęchlizną i dało się słyszeć ciche sapanie. Ismael wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec. Kontynuował swe modły, a z palców i brwi strzelały mu iskry.

 

– Haaaaaalááááááááál!

 

W oddali zawył wilk. Mimo niskiej temperatury czoło Ismaela zrosił pot. Raz jeszcze wzniósł ręce i drżącym z podniecenia głosem wyśpiewał ostatnie inkantacje.

 

– Feltámadás haaaaaalááááááááál!

 

Undecygram zalśnił lekko. W jego centrum stała przygarbiona postać. Nekromanta zbliżył się do niej, ujął delikatnie jej dłonie i, nieśmiało jak nastolatek po raz pierwszy smakujący tej przyjemności, czule ją pocałował. Po chwili złączyli się wewnątrz znaku, pochłaniając łapczywie jak kochankowie po długiej rozłące. Rękoma badali nawzajem swe ciała, wsuwali dłonie pod ubrania, coraz szybciej, w rozpaczliwych próbach zwarcia się w jedno, a promieniujący od nich żar stopił świece. Odsunęła się, by zaczerpnąć powietrza, chcąc zaraz jeszcze mocniej go posiąść… Ismael zamarł. W delikatnej poświacie undecygramu jego słodka Alice wyglądała zupełnie jak teściowa, którą sam niedawno odprowadził na miejsce wiecznego spoczynku.

 

– Ty! – krzyknął upiór, podniósłszy wzrok. – To ty!

 

– Ależ… Ależ skąd… Mamo. To nie ja… Co ja? – Ismael był tyleż przerażony co zdegustowany.

 

– To ty mnie zabiłeś!

 

– Ależ skądże, to nie ja, to jakaś pomyłka! To był pomysł ojca!

 

– Zabiłeś mnie i Alice! Ona nosiła twoje dziecko! – wychrypiało plugawe monstrum.

 

– Nikogo nie zabiłem! To nie ja! To był wypadek!

 

Zrozpaczony Ismael odepchnął od siebie potwora i uciekł w kierunku dziury w płocie. Choć strach dodał mu skrzydeł, były one zbyt słabe by unieść go nad ziemię. Uciekał, oglądając się nerwowo i potykając raz po raz o wystające korzenie. Nagle modna, powłóczysta szata okazała się pętać mu nogi, płuca zdawały się być podziurawione papierosami, a buty z długimi czubami zahaczały o wszystko, wytrącając go z równowagi. Na domiar złego, tuż za plecami słyszał charczenie i złorzeczenie upiornej teściowej, ciągle blisko, jakby miała zaraz go pochwycić i udusić, a jej posuwisty krok przypominał skrzypienie paznokci na tablicy. Ale dziura była już tak blisko! Alhazred raz jeszcze odwrócił głowę, próbując w ciemnościach dojrzeć choćby zarys ścigającej go zawzięcie bestii… W tym momencie skoczyła na niego, powalając na ziemię tuż przy płocie. Nagie kości jej palców błyskawicznie rozorały mu twarz i szyję, z przeciętej tętnicy trysnęła krew bogato znacząc róże na najbliższym grobie, a lewe oko nekromanty wypłynęło. Wił się i wierzgał w agonii, próbując uniknąć kolejnych ciosów. Następne uderzenie rozdarło mu brzuch, na szczęście dość płytko, nie naruszając otrzewnej. Maszkara już miała zadać mu śmiertelny cios, gdy prawą ręką natrafił na leżący na ziemi szpadel. Zacisnął na nim palce i natychmiast walnął z całych sił. Uderzenie zrzuciło z niego upiorną teściową, która leżała teraz na grobie, gniotąc swym obmierzłym cielskiem nieszczęsne róże. Ismael podniósł się z trudem, podtrzymując dla pewności wątrobę i ruszył w jej kierunku.

 

– Wspaniale mamusia dziś wygląda, niemal jak za życia! – wysapał.

 

Było to znane zaklęcie odsyłające teściowe do diabła. Szczególnie dobrze działało, gdy upiór w czasie inkantacji był bezlitośnie okładany jakimś twardym przedmiotem, przykładowo szpadlem. To właśnie czynił w tej chwili nekromanta, jednak jego poszarpane wargi nie pozwalały mu na dokładne wymówienie zaklęcia. Rozpaczliwie uderzał raz po raz przeklętą teściową i przez zdeformowane usta mamrotał słowa zaklęcia.

 

– No gińże wreszcie cholerna maszkaro! – Tę inkantację zaimprowizował, ale zdawała się nie przynosić wymiernych rezultatów.

 

Wysiłki spełzły na niczym. Okładanie teściowej tylko ją rozwścieczyło. Poderwała się nagle i jednym zręcznym ruchem pozbawiła go wnętrzności. Kolejny cios złamał mu kręgosłup. Upiór uderzył jeszcze kilkukrotnie miażdżąc kości i szatkując mięśnie, po czym wstał i odszedł, pozostawiając rozrzucone bezładnie resztki nekromanty.

 

– Cholera, wszystko mnie boli – jęknął, wstając z wysiłkiem. Czuł się dziwnie. Wypatroszony, połamany i zdekompletowany. Teoretycznie od tego momentu nie powinien niczego odczuwać. A jednak w jakiś przedziwny sposób bolał go leżący parę metrów dalej żołądek. Alhazred skrzywił się i napiął. Po chwili z leżącego na ziemi żołądka uszły gazy, wyraźnie pachnące fasolą. Rozluźnił się i spróbował wyprostować kręgosłup. Coś strzeliło groźnie.

 

– Może pomasować?

 

Ten głos… Czyli jednak się udało?

 

– Może pomasować, gnido? Czemu ja nie posłuchałam mamusi? Zawsze miała rację! A ty ją zabiłeś! Ty i ten mój ojciec menel! Biedna mamusia! A ja nieszczęsna! Zabiłeś nasze dziecko!

 

Ten głos… Coś chyba poszło nie tak. Ismael bał się spojrzeć. Instynktownie wyczuwał, że nie jest tu sam na sam z Alice. Ciche sapania, plaśnięcia kropel krwi, nerwowe szuranie stopami. Coś zdecydowanie poszło nie tak!

 

– Choć raz się do czegoś przydaj, gnojku! – Groźne warknięcie wyrwało Alhazreda z zamyślenia.

 

– Tak, mamo… – Nekromanta osunął się na ziemię i udawał martwego.

 

Czyjeś silne ręce natychmiast podniosły go do pionu. Niechętnie otworzył oko i wzdrygnął się na widok Alice. Jego ukochana żona zdążyła już solidnie nadgnić, odpadła jej stopa, a między zębami wiły się robaki. Wyglądała zupełnie jak jej matka za życia. Zdegustowany tym widokiem rozejrzał się wokół. Zaczął cicho liczyć. Po chwili jęknął. Wyglądało na to, że jakimś cudem wskrzesił wszystkich mieszkańców cmentarza. Nie wyglądali na szczególnie zachwyconych tym faktem.

 

– To co będziemy teraz robić, mamusiu? – spytał przymilnie.

 

Ismael zgiął się w pół, gdy stopa Alice wbiła się w jego żołądek. Zdał sobie sprawę, że nie będzie miał łatwego życia po życiu.

 

 

 

Epilog

 

 

 

Alhazred zadzwonił do drzwi. Po ich drugiej stronie rozległo się siarczyste przekleństwo i kilka ciężkich kroków, w judaszu mignęło zamglone oko. Po chwili drzwi rozwarły się szeroko.

 

– Skąd Litwini wracają?! – spytał jowialnie teść, rzucając się nekromancie na szyję. Coś chrupnęło i obaj wylądowali na ziemi. – Coś nieszczególnie wyglądasz, młody – stwierdził fachowo, przyglądając się zdeformowanemu zięciowi. – Chodź, łykniesz samogonu to ci się poprawi.

 

Chwycił Ismaela za stopę i pociągnął go przez labirynt pokojów i korytarzy do małego, skromnie udekorowanego butelką wódki, saloniku.

 

– Siadajże, siadaj. Udało ci się? – spytał, nalewając alkohol do literatek.

 

– No… – zaczął powoli nekromanta. Kątem oka obserwował cienie przesuwające się za przeszklonymi drzwiami. – Zasadniczo sam proces wskrzeszenia przebiegł bez przeszkód. Zastosowałem metodę Johna Dee, zmodyfikowaną oczywiście o dodatkowe runy zwiększające bezpieczeństwo przyzywającego… – Ismael lał wodę, chcąc odwrócić uwagę ojca Alice od chrobotania za drzwiami. – Ale musiałem się trochę pomylić w pewnym momencie…

 

– Jak to? – Teść patrzył z niedowierzaniem na młodzieńca. Coś nie grało w jego wyglądzie. Jednak detale przysłaniał alkohol. Wypił kolejną szklankę wódki, sądząc, że po niej aparycja zięcia się poprawi.

 

– Tata zerknie, kto czeka za drzwiami… – Głos Alhazreda przepełniony był goryczą. Naprawdę lubił teścia, a jego samogon chyba jeszcze bardziej. Ale to była jego jedyna nadzieja na uwolnienie się spod jarzma tyranii teściowej.

 

Stary wstał z ociąganiem, łyknął jeszcze trochę alkoholu z gwinta i zataczając się lekko ruszył w stronę przeszklonych drzwi.

 

– Kochanie, wspaniale dziś wyglądasz! – krzyknął radośnie, otwierając drzwi. Gdy tylko spróbowała wejść do środka, natychmiast je zatrzasnął, miażdżąc jej czaszkę.

 

Ismael kiwnął głową z uznaniem. Dawno nie widział tak profesjonalnego odpędzenia nieumarłego.

 

– Gdzie się ojciec tego nauczył? – spytał Alhazred z podziwem w głosie.

 

– Widziało się to i owo w życiu. – Zastanowił się chwilę. – Rzuć mi no flaszkę – dodał po namyśle.

 

Ismael rzucił. Teść jednym płynnym ruchem złapał butelkę, dopił jej zawartość i stanął w pozycji baseballowego pałkarza.

 

– Patrz no teraz, młody – rzucił przez ramię. – I ucz się – dodał, splunąwszy pod nogi.

 

Drzwi rozwarły się z głośnym hukiem i do saloniku z dzikim wrzaskiem wpadła Alice. Teść zachowując pełen spokój zdzielił ją butelką w twarz, tworząc pięknego tulipana.

 

– Widziałeś? Czy może mam powtórzyć? – W zadziwiająco trzeźwo brzmiącym głosie ojca znać było lekką kpinę.

 

– Może tata jednak to powtórzy… – szepnął Ismael, pokazując palcem postać za drzwiami.

 

– Mówisz, masz – stwierdził teść, wzruszając obojętnie ramionami i ponownie stanął w pozycji oczekującego pałkarza. – Weź z barku drugą flaszkę, zaschło mi w ustach.

 

Alhazred wstał i powłócząc nogami podszedł do barku.

 

– Którą? – spytał. – Tę z fioletową etykietą?

 

– Nie, tę obok, z cytrynką – krzyknął stary, odwracając głowę.

 

Moment nieuwagi natychmiast wykorzystała teściowa. Rzuciła się przez otwarte drzwi, powaliła swojego małżonka na podłogę i wyrwała mu krtań, a tulipana, którego trzymał wbiła mu bezceremonialnie w twarz. Teść zacharczał krótko i skonał.

 

Teściowa wstała, otrzepała ręce i podeszła do Ismaela skulonego w kącie i zasłaniającego się palcami ułożonymi w znak Krzyża. Pokręciła z dezaprobatą głową, chwyciła go za ucho i wywlekła za drzwi, podnosząc po drodze zwłoki córki.

 

– Będziesz teraz dobrym młodzieńcem i razem z Alice wychowacie wasze dziecko – stwierdziła po wyjściu z domu, szarpiąc nekromantę za ucho. – I koniec z tymi bazarowymi sztuczkami.

 

Alhazred uciekał, aż się za nim kurzyło. Teściowa westchnęła ciężko, upuściła urwane ucho na ziemię, zarzuciła sobie córkę na ramię i w mdłym świetle przedświtu ruszyła powoli w stronę cmentarza.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu :) Dobrze wyważona akcja, która co chwilę przeplata się z humorem, tworzy fajną magię; w tekst się wpada i z przyjemnością doczytuje do samego końca. Liczę, że Ahmed pozbiera bebechy i wróci w kolejnym opowiadaniu :)

 

 

Pozdrawiam.

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Miałam fatalny humor i po przeczytaniu tego opowiadania... minął. To z jedenej strony takie absurdalne, z drugiej zabawne, z trzeciej jest kilka powtórzeń... ;) Ale czytało się przyjemnie! Mam jednak problem, komu w tej rozgrywce kibicować: czy Alice i teściowej, czy Ismaelowi. ;D Muszę przespać się z tym problemem, tymczasem gratuluję rozweselającej twórczości!

Szalone, chwilami obrzydliwe, bzdurne, lecz zabawne, wciągające... Taki dobry miks. Jak znajdę chwilę poczytam inne Twe opowiadania.

Hmm, dużo absurdu i abstrakcji, widać, że chodzi o żart, a nie opowiadanie poruszające problemy moralne, i bardzo dobrze. Do poczytania na poprawę humoru, nawet jesli nie bez zastrzeżeń. Chyba najbardziej rozbawiło mnie potknięcie się o kota i zabranie go ze sobą, bo nie wiadomo, czy się nie przyda ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Oj, dobry człowieku, przeczytałem z przyjemnością. Lubię dobrze podany absurd. Coś tam mi ze trzy razy zgrzytnęło w tekscie, ale nie mogłem się oderwać od lektury, więc nie zapisywałem uwag. Przy czytaniu kilka razy wybuchnąłem śmiechem, a to dobrze świadczy o opowadaniu.

Miło spędzony czas. Gratulacje.

...skromnie udekorowanego butelką wódki, saloniku. - perełka ;)

Z centrum undecygramu wystrzelił w niebo fioletowy promień. Kolejny kruk spadł z nieba. - też mocne.

Pozdrawiam.

 

Sorry, taki mamy klimat.

Choć strach dodał mu skrzydeł, były one zbyt słabe by unieść go nad ziemię -wspaniałe.

Dobrze się bawiłam w czasie lektury! 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Rozbawiłeś mnie :). Zwłaszcza okolicznościami śmierci nieszczęsnej Alice.

Miałam jednak podczas lektury chwilę głębokiej refleksji - gdy próbowałam wyobrazić sobie uśmiech w styly Clinta Eastwooda. Podobno Sergio Leone pokłócił się z  nim kiedyś i w przypływie złośliwości stwierdził, że Eastwood ma dwie miny: w kapeluszu i bez. Mimo, że bardzo Eastwooda lubię, jakoś innej jego miny sobie rzeczywiście nie przypominam :).

Pozdrawiam.

Właśnie o tę w kapeluszu mi chodziło ;)

Cieszę się, że opowiadanie przypadło Wam do gustu i mam nadzieję, że kolejne również przypadną.

Pozdrawiam :)

Ło jejku. Stężenie absurdu w tym opowiadaniu zdecydowanie zbliża się do poziomu krytycznego. Ale przecież absurd nie jest zły. Zwłaszcza taki dobrze zaaplikowany.

Nowa Fantastyka