- Opowiadanie: marlęta - Gorączka Złota (WOJNA PŁCI 2012/2013)

Gorączka Złota (WOJNA PŁCI 2012/2013)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gorączka Złota (WOJNA PŁCI 2012/2013)

1 X 4023

Od czasu gdy przeszło dwa lata temu osiedliliśmy się w Górach Brunatnych, wszystko układa się po naszej myśli. Wspaniałe podziemne pałace, do których wejścia zapieczętował sam Hun Długobrody, przetrwały tysiąc lat nieskalane stopą orka. Przestronne, bogato rzeźbione korytarze, choć zniszczone wilgocią i zębem czasu, zapamiętały rękę mieszkających tu przed laty mistrzów kamienia, dlatego przy niewielkim nakładzie pracy udało się przywrócić ich dawną świetność. Pałacowe komnaty świecą teraz milionami magicznych elfickich kamieni, a przejścia do kopalni rozświetlają osadzone w ścianach pochodnie. Przez środek Góry biegną kręte marmurowe schody, łączące wszystkie siedem poziomów. Zapomniane Miasto wygląda teraz zupełnie tak jak opisywano je w starych pieśniach. Jednak nie dokonalibyśmy tego wszystkiego, gdyby nie obecność złota. Ach, złoto! Przybywając tu, w najśmielszych snach nie marzyliśmy o tym, co skrywają tutejsze skały. Spodziewaliśmy się ujrzeć opuszczone kopalnie, w których przy odrobinie szczęścia pozostała choć odrobina żelaza. Jakże się myliliśmy! Przez tysiąc lat dzieci Huna nie zdołały wyczerpać tych obfitych zasobów! Kruszec zdaje się tu płynąć niekończącą się rzeką, jakby cała Góra zrobiona była nie z granitu, a ze złota. Jakiż krasnolud nie zachwyciłby się, widząc te wspaniałe kopalnie! Każde uderzenie kilofa odkrywa lśniące wnętrzności Góry, a im głębiej kopiemy, tym jaśniejszy znajdujemy kruszec. Zagadką pozostaje więc dlaczego przed wiekami przodkowie opuścili tę krainę dostatku, pozostawiając zasoby niewykorzystane przez ponad tysiąc kolejnych lat.

 

Choć krasnoludzka część Gór Brunatnych graniczy z terenami orków, ich napaści są niewiele częstsze niż w każdym innym miejscu. Plugawe plemię wydaje się nie tak liczne niż dawniej i dużo mniej waleczne. Wraz z naszym przybyciem wielu uciekło na północ. Po tylu latach z pewnością zapomnieli już jak trzymać miecz. Z pozostałymi nasi strażnicy radzą sobie bez problemu. Pozbycie się tych śmierdzieli sprzyja handlowi. Ludzie z Zachodu wysoce cenią nasze zdolności kamieniarskie, a elfowie zza Gór chętnie kupują przedmioty ze złota w zamian za wino, klejnoty i, coraz mniej przydatną, broń. I choć cenię czasy pokoju i dostatku, w głębi serca tęsknię za dawnymi bitwami i rozpruwaniem orczych bebechów. Mój topór dawno już zapomniał smak krwi, leżąc w skrzyni i obrastając kurzem. Czasem wyciągam go i ostrzę, aby nie wyjść z wprawy.

 

 

5 I 4024

 

Czarodziej przybył pierwszego dnia wiosny*, przynosząc wieści o zbierających się na południu czarnych chmurach. I choć dla ojca nowiny te nie były nowością, z uwagą słuchał jego słów.

– Rozłam w bractwie z pewnością skomplikuje wiele rzeczy – powiedział w zamyśleniu czarodziej, obracając w dłoni kubek. Była to trzecia rocznica naszego osiedlenia się w tych górach i ojciec wyprawił wielką ucztę. Wokół wrzały rozmowy, a wino lało się strumieniami. Co chwilę ktoś wtaczał do sali kolejne dębowe beczki, a ktoś inny staczał się pod stół. Trunek był słodki i szybko uderzał do głowy. Przed północą połowa gości chrapała już na podłodze lub z głowami w miskach.

– Czasy pokoju dobiegają końca – mówił. – Obawiam się, że jeśli nie powstrzymamy Romulanda, rozpęta się prawdziwe piekło.

– Co spowodowało rozłam? – spytał ojciec ponuro.

– Wybacz mi, drogi Stromie, ale to tajemnice bractwa, których nie możemy wyjawić nawet przyjaciołom. Powinieneś jednak wiedzieć, że nie oznacza to niczego dobrego. Przypuszczamy, że część z nas zapragnęła władzy nad krainami na południe od morza.

– Czego więc ode mnie oczekujesz?

– Potrzebuję mieczy i tarcz w rękach twych współplemieńców. Elfy zaszyły się w swoich królestwach, ale liczę, że uda nam się zebrać wystarczającą armię, by powstrzymać Romulanda. Wiemy, że zaczął już werbować sojuszników. Jeśli wybuchnie wojna – a obawiam się, że jest ona nieunikniona – będziemy musieli rzucić mu naprzeciw wszystkie siły.

– O wiele prosisz, Vinarze – odparł ojciec. – Jak jednak mamy opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron, nie znając powodu konfliktu? Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że masz mnie za głupca.

– Czy nie słyszałeś o miastach spalonych przez smoki i splądrowanych przez hordy barbarzyńców ze Wschodu? To już się zaczyna. Niebezpieczeństwo jest jeszcze daleko od waszych bezpiecznych siedzib, ale prędzej czy później wojna dojdzie i tu. Mam nadzieję, że nie zmienisz zdania dopiero gdy wróg stanie u twych bram.

– Też mam taką nadzieję i jedynie z uwagi na twoją przyjaźń z moim ojcem, zastanowię się. Niczego nie mogę jednak obiecać – odparł ojciec, po czym podał czarodziejowi fajkę, dając do zrozumienia, że rozmowę o wojnie uważa za skończoną.

 

Wraz z bratem wstaliśmy od stołu, by dołączyć do tych z naszych przyjaciół, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Siedzieli w kącie, prowadząc żywą dyskusję na temat obróbki żelaza. Początkowo słuchałem z zainteresowaniem, jednak gdy przy stole pojawiła się Sigrid, sens rozmowy zaczął mi powoli umykać.

Sigrid była najpiękniejszą kobietą jaką widziałem. Miała fiołkowe oczy, mocne nogi i długie, kruczoczarne włosy. Jej gęsta, lśniąca broda niejednokrotnie śniła mi się w nocy. Sigrid nosiła ją splecioną w gruby warkocz, w który wplotła złotą nić z drobnymi lśniącymi kamieniami. Wyglądała jak prawdziwa krasnoludzka królowa. Miałem nadzieję, że kiedyś nią zostanie. Ona jednak uparcie powtarzała, że nie chce wychodzić za mąż. Przynajmniej nie teraz.

– Myślisz, że ojciec zdecyduje się wysłać oddziały na wojnę? – zapytał nagle Zarin, wyrywając mnie z rozmyślań.

– Nie wiem – odparłem szybko. – Zawsze był bardzo ostrożny, a czarodziej niewiele powiedział. To bardzo mało prawdopodobne.

– Obyś się mylił. Mam nadzieję, że posłucha Vinara. Bierność może nam wszystkim bardzo zaszkodzić. Dzikusy z południa mają neutralność w głębokim poważaniu. Gdy tu przyjdą, będziemy zdani sami na siebie.

– Są jeszcze elfowie. Czarodziej twierdzi, że nie wezmą udziału w wojnie.

– I chyba nie sądzisz, że nam pomogą. Słyszałeś – zaszyli się w swoich bezpiecznych kryjówkach. Nic nam po nich.

– Pewnie masz rację. Jednak to wszystko bardzo mgliste… – Zamyśliłem się. Po chwili dostałem silnego kuksańca w prawe ramię.

– Pijemy! – zawołał Fili tonem nieznoszącym sprzeciwu, wciskając mi dwa duże, wypełnione po brzegi kubki. Kątem oka zauważyłem, że do sali wtoczyły się trzy kolejne beczki. – Tak dużo wina, a tak mało ludzi… – Zacmokał z dezaprobatą. – Nie przynieśmy wstydu naszym ojcom! – Wskoczył na stół, roztrącając puste kubki i podniósł własny w górę. – Do rana beczki mają być puste!!! – ryknął, a w powietrze wzniósł się gromki okrzyk aprobaty. Po chwili wraz z bratem byliśmy już zbyt pijani, by myśleć o wojnie.

 

 

3 II 4024

Kilka tygodni po wyjeździe czarodzieja do mojej komnaty wpadł nagle brat. Był niezwykle podniecony i żywo gestykulował, polecając mi, abym jak najszybciej poszedł z nim do kopalni.

– To naprawdę dziwne. Przecież nikt nie widział ich od kilku tysięcy lat… – mówił przyciszonym głosem. – Górnicy posłali już po ojca. Naprawdę, musisz zobaczyć to na własne oczy.

Gdy zeszliśmy do kopalni, Zarin poprowadził mnie wąskimi przejściami w kierunku serca Góry, gdzie górnicy niedawno znaleźli białe złoto. Gdy dotarliśmy na miejsce, było tam zaledwie kilku krasnoludów, gdyż nakazał, by nie przekazywać wieści nikomu poza królem.

– Patrz. – Wskazał na skałę przed nami. – Czyż nie jest to najpiękniejsza rzecz jaką widziałeś?

– Co to? – zapytałem, z zachwytem przyglądając się osadzonemu w skale kamieniowi. Zaiste, nigdy przedtem nie widziałem nic równie cudownego. Minerał był wielkości kurzego jaja i świecił tak jasno, że można było odnieść wrażenie, że zrobiony jest z czystego światła.

– Coś co przywróci pokój w tej krainie.

Podszedłem bliżej, wyciągając dłoń w kierunku kamienia.

– Nie dotykaj! – krzyknął nagle ojciec, zbliżając się. Przez kilka minut przyglądał się odkryciu z zatroskaną miną, po czym zwrócił się do górników:

– Zasypać tunel – rzekł stanowczo. – Nie mówcie nikomu co tu widzieliście i nie kopcie więcej w tym kierunku. – To powiedziawszy zawrócił do swoich komnat. Zarin wyglądał jakby odjęło mu mowę. W milczeniu pomaszerowaliśmy za ojcem i dopiero za zamkniętymi drzwiami brat zdecydował się przemówić.

– Ojcze, dlaczego chcesz trzymać w tajemnicy takie znalezisko? To magia, która mogłaby pomóc zakończyć wojnę. Moglibyśmy położyć kres rozlewowi krwi na południu i nie dopuścić by konflikt sięgnął tu.

– Magia to nie nasza sprawa – odparł ojciec, składając ramiona na piersi.

– Ale Vinar potrzebuje pomocy! Czytałem stare księgi. Zaklęte kamienie mają potężną moc, zdolną przywrócić pokój w tej krainie… Nie musielibyśmy nawet wysyłać ludzi.

– Skoro czytałeś, powinieneś wiedzieć, że nie należy mieszać się do spraw, o których nie ma się zielonego pojęcia. W tym kamieniu drzemią złe moce. Póki żyję, nikt nie będzie go dotykał!

– Ale…

– Dość! – huknął ojciec, podchodząc. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak rozjuszonego. – Wojny czarodziejów i ludzi to nie nasza sprawa. Najlepiej zapomnijcie obaj o tym co widzieliście. – Zarin niechętnie schylił głowę. Jako królewski syn wiedział, że należy szanować autorytet.

 

Po wyjściu z komnaty długo dyskutowaliśmy o zaklętym kamieniu. Nie byliśmy pewni czy ukrywając go, ojciec postępuje słusznie. Bo czy można przejść obojętnie obok mocy zdolnej rozstrzygnąć losy wojny? Po tym wydarzeniu wiele czasu poświęciłem na czytanie ksiąg o których wspomniał brat. Jak na krasnoluda, ojciec miał ich wyjątkowo dużo. I choć zawsze powtarzał, że nie powinniśmy mieszać się w sprawy magii, sam posiadał w tej dziedzinie rozległą wiedzę. Gdy czytałem, nieraz podchodził i pomagał mi znaleźć odpowiednie fragmenty. Dowiedziałem się, że magiczna moc podobnych kamieni pochodzi od zaklętych w nich dusz elfów i magów. Dawni uczeni sądzili, że na Ziemi istniało jedynie pięć takich minerałów. Wszystkie powstały po Wielkiej Wojnie, która pochłonęła niezliczone życia władających magią. Przez lata elfowie i najszlachetniejsi z mędrców wykorzystywali je do utrzymania pokoju. Nauczeni doświadczeniem wojny, ponad wszystko nie chcieli dopuścić do podobnej tragedii w przyszłości. W pewnym momencie jednak kamienie znikły i przyszłe pokolenia bezskutecznie szukały jakichkolwiek ich śladów. Z upływem czasu świat całkowicie o nich zapomniał. Jeśli wierzyć starym zapiskom, czarodzieje wspomagani ich siłą wypiętrzali góry i osuszali bagna skinieniem dłoni i byli w stanie wpływać na myśli innych ludzi. Nie znam run elfów tak biegle jak brat, jednak jeśli dobrze zrozumiałem, wykorzystanie mocy było możliwe dzięki połączeniu jaźni maga i zaklętych dusz, dlatego wymagało ogromnej siły i samokontroli. Nic dziwnego, że magia kamieni była ściśle pilnowana z obawy by nie dostała się w niepowołane ręce. Prawdopodobnie właśnie to było powodem dla którego ojciec zdecydował się utrzymać odkrycie w tajemnicy. Niemniej jednak, nie mogłem zapomnieć o tym jak łatwo moglibyśmy położyć kres wojnie, dzieląc się nim z czarodziejem. Z każdym dniem docierające do nas wieści były coraz bardziej niepokojące. Hordy orków rabowały miasta i mordowały ludność, nie szczędząc kobiet i dzieci. Rzeki spływały krwią, a wspaniałe zamki południa płonęły nocą jak pochodnie, rozświetlając niebo w promieniu kilku mil.

30 II 4024

Wczoraj wieczorem ponownie odwiedził nas czarodziej. Wyglądał gorzej niż ostatnio. Jego broda była w nieładzie, a pod oczami miał cienie świadczące o kilku nieprzespanych nocach. Po wysłuchaniu decyzji ojca, opuścił królestwo w pośpiechu, zostawiając dla mnie i brata srebrne amulety chroniące przed orkami.

– To stara elficka robota – powiedział. – Niełatwo je dziś dostać. Świecą, gdy w pobliżu znajdują się orkowie. Mimo braku wsparcia, wiedzcie, że nie chowam urazy. Zostawiam je na dowód mej przyjaźni. Obyście nie musieli z nich korzystać.

Zanim odszedł, zastanawiałem się czy nie powiedzieć mu o zaklętym kamieniu. Zarin był jednak przeciwny.

– Nie powinieneś łamać ojcowskiego zakazu – powiedział poważnie. – Jesteś przyszłym królem. To przywilej, ale i obowiązek.

Później żaden z nas nie poruszał już tego tematu.

10 III 4024

Orkowie zaatakowali wschodnią część Gór. W warowni broni się dwudziestu naszych, nie pozwalając im przejść dalej. Ojciec pozwolił mi stanąć na czele oddziału, który wyjdzie im naprzeciw. Wyruszymy jutro o świcie. Odkurzyłem już kolczugę, wypolerowałem tarczę i naostrzyłem mój stary topór. Za dwa dni ponownie zasmakuje paskudnej orkowej krwi.

 

 

14 III 4024

O brzasku, drugiego dnia od wyruszenia, zwiadowcy dostrzegli wreszcie oddział orków. Było ich około pięciu tuzinów, dokładnie tak, jak poinformował nas wcześniej goniec. Mieliśmy nad nimi ponad dwukrotną przewagę liczebną. Stacjonowali na przełęczy, ukryci w cieniu gór, skąd mieli dobry widok na Wschodnią Warownię. Początkowo zamierzaliśmy udać się właśnie tam i wesprzeć jej obrońców, jednak widząc miejsce obozu wroga, zmieniliśmy plany. Znaliśmy te strony dużo lepiej niż oni, dlatego od razu dostrzegliśmy nadarzającą się okazję. Pomiędzy górami, biegła od południa wąska ścieżka, prowadząca dokładnie na tyły ich obozu. Od strony przełęczy nie sposób jej dostrzec; skrywa ją rozległy pagórek i rosnące na nim gęsto brzozy.

 

 

Zaatakowaliśmy wieczorem, licząc że efekt zaskoczenia pozwoli na szybkie rozstrzygnięcie bitwy. Ponieważ na ścieżce mieściło się maksymalnie czterech ludzi, staraliśmy się zachować pomiędzy szeregami możliwie najmniejsze odstępy. Szliśmy powoli, bez pochodni, które mogłyby zdradzić zawczasu naszą pozycję. Drogę oświetlał nam jedynie blady blask księżyca.

Byliśmy już prawie u celu, gdy drogę zastąpił nam oddział wroga. Czekali na nas z mieczami uniesionymi w gotowości. Nie mieliśmy pojęcia skąd wiedzieli o naszym przybyciu i ścieżce między górami.

– Odwrót! – krzyknąłem natychmiast, w nadziei, że uda nam się wydostać zanim z tyłu dotrą pozostałe oddziały. Niestety, było za późno. Nie uszliśmy kilku kroków, gdy zza zakrętu po drugiej stronie wyłoniły się ich paskudne mordy. Na oko licząc, było ich teraz ponad dwa razy więcej niż się spodziewaliśmy, wszyscy wyżsi od nas o dwie głowy. Zamknięci w pułapce pomiędzy górami, nie mogliśmy się wycofać. Przez moment cały mój oddział stał jak zamurowany.

– Jazda!!! – ryknąłem ile powietrza w płucach, kręcąc młynka toporem. Ork, który zbliżył się jako pierwszy, nie zdążył nawet zareagować, gdy klęczał już na ziemi z toporem wbitym głęboko w podbrzusze. – Do stu diabłów, wyprujmy sukinsynom czarne flaki!!!

Ork stojący na środku wydał z siebie gardłowy charkot, obnażając czarne zęby. Na ten rozkaz, reszta z dzikim rykiem ruszyła do walki. Chwilę później miecze uderzyły o tarcze, a powietrze wypełniły krzyki mordowanych. Walcząc w pierwszym szeregu z wściekłością siekałem toporem prawie że na oślep. Nie było miejsca na finezję. Jedynie proste, szybkie cięcia i natychmiastowe parowanie ciosów. Krew tryskająca z rozcinanych tętnic bryzgała mi na twarz. Deptaliśmy ciała zabitych wrogów, starając się przedrzeć naprzód, jednak orkowie nie dawali za wygraną. Nie wiedziałem nawet ilu naszych poległo, myśląc jedynie o utrzymaniu szyku. Gdyby psubraty zdołały przedrzeć się między nas, nie byłoby już żadnej nadziei. Fala tego plugastwa zdawała się nie mieć końca. W ostatniej chwili uchyliłem się przed ostrzem miecza zmierzającym w kierunku mojej szyi. W następnej sekundzie ciąłem mojego niedoszłego zabójcę pod kolano. Gdy osunął się na nogach, machnąłem toporem, odcinając mu łeb. Nie mogliśmy jednak walczyć w ten sposób bez końca. Z każdą chwilą mój oddział, nie widząc drogi ucieczki, podupadał na duchu, a nacierający orkowie ryczeli coraz głośniej. Nie pomagały krzyki ani zagrzewanie do boju. Walka powoli zaczynała przypominać rzeź. Wycofałem się, szukając sposobu, by ocenić sytuację. Ponieważ kilka pierwszych linii skutecznie odpierało żołnierzy wroga, w środkowej części było całkiem spokojnie.

– Podsadźcie mnie – powiedziałem do stojących najbliżej krasnoludów. Trzech z nich przykucnęło, unosząc nad głowami szeroką dębową tarczę. Gdy wdrapałem się na nią, żołnierze wstali, umożliwiając mi rozejrzenie się. Sytuacja wyglądała nieciekawie. Chociaż do wylotu ścieżki brakowało nam zaledwie kilku metrów, liczebność mojego oddziału zmniejszyła się już o połowę. Z niepokojem odkryłem, że orków jest więcej niż nas. Zeskoczyłem na ziemię, starając się jak najszybciej coś wymyślić. Wtedy dostrzegłem kilku krasnoludów, którzy zabrali ze sobą na wyprawę łuki myśliwskie.

– Łuki, do mnie!!! – ryknąłem, zbierając wszystkich na środku. Było ich ośmiu, lecz przy braku pozycji strzeleckiej, równie dobrze mogłoby nie być żadnego. – Na górę! Nakarmmy psich synów grotami! – ryknąłem. Słysząc to, towarzysze spojrzeli na mnie jak na szaleńca.

– Na tarcze i w górę! – krzyknąłem, biorąc od jednego z roślejszych łuk, by do nich dołączyć. – Nie każmy tym łajzom czekać, psia ich mać!!!

Choć nadal spoglądali na mnie z niepokojem, towarzysze błyskawicznie przegrupowali się. Gdy najsilniejsi zajęli pozycje na środku, podsadzając się nawzajem, powchodziliśmy na trzymane przez nich tarcze.

– Raz… Dwa… Trzy! – ryknąłem, a dwudziestu krasnoludów z tarczami wyniosło w górę przykucniętych nad ich głowami łuczników. – Strzelać! – krzyknąłem, a osiem strzał pomknęło prosto w pierwsze szeregi orków. Choć stanie na tarczach zdecydowanie nie sprzyja dokładnemu celowaniu, byliśmy na tyle blisko, że kilku padło od razu. Zaskoczeni, nie wiedzieli przez chwilę co robić. Nasi natychmiast wykorzystali okazję i tnąc wściekle, przebili się do przodu. Stojący na tyłach orkowie szybko podnieśli tarcze nad głowy. Ci na czele nie mogli jednak jednocześnie bronić się z przodu i odbijać strzał. Krasnoludzi pod nami, pokrzepieni nową nadzieją, zaczęli śpiewać starą wojenną pieśń. Echo ich głosów rozeszło się po górach niczym odgłos gromu. Słysząc to, oddział z jeszcze większym entuzjazmem ruszył naprzód. Gdy strzały się skończyły, ciskaliśmy w ich stronę kamienie, utrudniając skuteczną obronę. W ten sposób wkrótce udało nam się przedrzeć na przełęcz. Za nami nadal było ich jednak około trzydziestu. Łucznicy szybko zeszli na ziemię i zbierając po drodze strzały, popędzili zająć pozycje na osłaniającym ścieżkę wzgórzu. Reszta oddziału, broniąc się, powoli wycofała się w kierunku przełęczy. Na większej przestrzeni nasze topory czyniły w ich szeregach spustoszenie. Zanim orkowie odkryli, że nie przejdą dalej, została ich połowa. Łamiąc szyk, uciekli w drugą stronę. Kilku dopadliśmy, jednak większości udało się umknąć i znaleźć schronienie w górach.

 

 

Straty były duże. Z ponad trzynastu tuzinów zostało czterdziestu. Przed bitwą nie spodziewaliśmy się, że aż tylu polegnie, jednak w zaistniałej sytuacji mieliśmy szczęście, że chociaż części z nas udało się wyjść z tego z życiem. Gdy pozostali zbierali z pola walki poległych, dostrzegłem orka, który jeszcze oddychał. Podniosłem ścierwo z obrzydzeniem i oparłem o zbocze góry. Choć broczył krwią z rozciętego brzucha, spróbował sięgnąć po leżący na ziemi miecz.

– Skąd wiedzieliście o ścieżce? – zapytałem, krępując mu dłoń. Stwór zaśmiał się gardłowo. – Odpowiadaj, pokrako! Skąd!? – ryknąłem, potrząsając nim wściekle. Nic to jednak nie dało. Ork charknął, wypluł trochę krwi i osunął się bezwładnie na ziemię.

 

 

18 III 4024

Po długiej, bezsennej nocy wyruszyliśmy w podróż powrotną. Mimo zwycięstwa, wszyscy mieliśmy grobowe miny. Każdy z nas stracił w tej bitwie braci lub przyjaciół.

– To moja wina – mówiłem, gdy towarzysze gratulowali mi zwycięskiego manewru. Czułem, że nie zasługiwałem na słowa uznania.

– Na brodę mojej matki! – zirytował się Fili. – Przysięgam, jesteś najgłupszym krasnoludem jakiego znam! Gdyby nie ty, na pewno byśmy dziś nie rozmawiali.

– Gdyby nie ja, bronilibyśmy dziś Wschodniej Warowni – odparłem ponuro. – Dałem się złapać w zasadzkę jak młokos bez brody. – To mówiąc, wyciągnąłem sztylet i szybkim ruchem obciąłem połowę okazałego czarnego warkocza. Fili tylko wywrócił oczami, a idący obok towarzysze w milczeniu pokręcili głowami.

– Niech cię licho, Zori! Całą drogę zastanawiałem się jaki nadać ci przydomek. – Przewrócił oczami, tłumiąc chichot. – Teraz chyba nie mam wyjścia… Zorinie Półbrody. – Uśmiechnąłem się, gdy pozostali huknęli śmiechem. Dobry humor nie utrzymał się jednak długo. Po kilku godzinach dostrzegliśmy unoszącą się nad naszym miastem czarną chmurę.

– Kruki! – krzyknął ktoś z kompanii. Przyspieszyliśmy kroku. Ptaki krążące nad tą częścią gór mogły oznaczać tylko jedno. Pod Górą właśnie toczyła się bitwa.

 

Gdy dotarliśmy na miejsce, było już po wszystkim. Wrota do jaskiń były roztrzaskane, a w środku panował istny chaos. Całą podłogę zaścielały trupy naszych braci, a orkowie rycząc dziko walczyli o fragmenty ich uzbrojenia. Zaatakowaliśmy, nie czekając ani chwili dłużej i wkrótce cała sala spłynęła ich wstrętną posoką.

– Do stu diabłów! – krzyknąłem. – Przeszukajcie tunele! Te ścierwa muszą jeszcze gdzieś być!

Sam skierowałem się do komnat ojca. Po drodze przyglądałem się wszystkim poległym, mając nadzieję nie znaleźć wśród nich ciał ojca i brata.

– Zori! – rozbrzmiało nagle z jednego z tuneli. Mój brat siedział oparty o ścianę, próbując rękoma zatamować krew sączącą się z rany w ramieniu.

– Zaraz sprowadzę pomoc – powiedziałem, odrywając rękaw koszuli. – Przytrzymaj…

– To na nic. Sukinsyn miał zatrute ostrze – odparł Zarin słabo, obwiązując ranę. – Posłuchaj mnie… Zostaliśmy zdradzeni.

– Kto?

– Czarodziej. Powiedziałem mu wszystko gdy był tu ostatnio. – Spojrzał na mnie z bólem. – Pewnie teraz szuka kamienia.

– A ojciec?

Zarin pokręcił głową.

– Musisz iść.

– Nie.

– Do czarta, Zori! Nie ma nic ważniejszego niż kamień. Idź!

– Pomogę ci wstać – powiedziałem, podsuwając Zarinowi ramię. Opierał się, ale w końcu wstał. Uniosłem go i zabrałem do jego komnaty. Gdy ułożyłem go na posłaniu, wyciągnął do mnie dłoń. Trzymał w niej jeden z amuletów pozostawionych przez czarodzieja.

– Zaufałem mu, Zori. Przepraszam. A to cholerstwo – włożył mu w dłoń amulet – nie działa. Przekaż go mojemu synowi. Niech pamięta…

Chwilę później jego oczy zgasły na zawsze. Złożyłem mu ręce na piersi i zmówiłem krótką modlitwę. Gdy opuszczałem komnatę, wierzchem dłoni starłem kilka łez cieknących po policzku.

 

Czarodziej był dokładnie tam, gdzie się spodziewałem – w tunelu, w którym znaleźliśmy kamień. Zdążył już odsunąć zagradzający przejście gruz i stał przed skalną ścianą, badając ją dłońmi i szepcząc dziwne formułki. Zauważył mnie dopiero gdy stanąłem za jego plecami, przykładając mu do gardła jego własny miecz.

– Ocalały książę, jak mniemam? – powiedział z pogardą. – Jak udało ci się wymknąć? Schowałeś się za czyimiś plecami i cichaczem uciekłeś?

– A więc to twoja robota. Dziękuję za wyjaśnienie. Zabicie cię sprawi mi tym większą przyjemność.

– Obaj wiemy, że nie zdołasz. Masz przed sobą czarodzieja. – Odwrócił się powoli i spojrzał mi w oczy. – Jeśli spróbujesz, zginiesz. Chyba że powiesz mi gdzie to jest… – Przyjrzał mi się uważnie. – Czyżbyś nie wiedział…? Najwyraźniej stary Strom miał więcej rozumu niż myślałem.

Roześmiałem się, nacinając skórę na jego szyi.

– A jednak krwawisz tak samo jak wszyscy – odparłem, po czym opuściłem miecz i pchnąłem go w brzuch. Chciałem, by cierpiał jak najdłużej.

– Właśnie wydałeś na siebie wyrok – syknął, osuwając się na kolana. – Przeklinam ciebie i całą twoją rodzinę! Nigdy już nie zaznacie spokoju bez złota. Będziecie kopać coraz głębiej i chciwiej w jego poszukiwaniu. A każdy kto dowie się o zasobach tych gór, zapragnie je wydobyć. W końcu znajdziecie go i obudzicie. Za pierwszym razem mieliście szczęście, ale nic nie trwa wiecznie. Sprzeciwiając mi się, tylko odwlekasz przeznaczenie. Nie unikniesz tego co nieuniknione, Zorinie, synu Stroma! – Wtedy nie wytrzymałem i rąbnąłem go rękojeścią w twarz.

 

 

1 IV 4024

Zostało nas osiemnastu. Reszta mojego oddziału zginęła, tropiąc orków w górach. Niesieni żądzą zemsty, zapuścili się za daleko i wpadli w zasadzkę. Wczoraj znaleźliśmy ich rozczłonkowane ciała, rozrzucone na pustkowiu na pastwę wilków. Jest nas jednak za mało by im odpłacić. Powróciliśmy do kopalń. Odnowione czary chroniące wrota, nie pozwalają cuchnącym kreaturom przejść dalej.

 

Nienawidzę tego miejsca. Chciałem odejść, ale nie mam dokąd. Mój ojciec, brat i Sigrid zginęli w tych górach. Chyba nie potrafiłbym żyć nigdzie indziej.

 

 

20 IV 4024

Z każdym dniem zastanawiam się czy klątwa czarodzieja naprawdę działa. Zaczynam wątpić, by posiadał po temu wystarczającą moc. Choć nadal utrzymujemy się z wydobycia złota, nie czuję jakby cokolwiek się zmieniło. Pracuję więcej, szukając w kopalniach spokoju i zapomnienia, jednak poza tym wszystko wygląda tak jak dawniej. Niepokoją mnie jednak słowa o tym, którego mamy obudzić. Czyżby kamień nie był tym, za co go uważaliśmy?

 

 

5 V 4024

Sprzątając królewską komnatę, natrafiłem na stary pamiętnik ojca. Na jego kartach znalazłem więcej bólu niż się spodziewałem. Chyba tak naprawdę nigdy nie znałem krasnoluda, jakim był Strom, syn Groma. Nikt nie znał. Tajemnice, które chował, dotyczyły nieznanych i mrocznych obszarów magii, którą studiował niegdyś w sekrecie pod czujnym okiem króla elfów. Wiele z nich nie powinno ujrzeć światła dziennego. Teraz, gdy je poznałem, zaczynam lepiej rozumieć decyzję o ukryciu kamienia. Moje podejrzenia były słuszne – jest on czymś (lub raczej kimś) znacznie starszym niż te góry i o wiele gorszym niż myśleliśmy. To czysta nienawiść zdolna sprawić by cały świat stanął w płomieniach i rozpadł się w drzazgi. Podobno kiedyś już się obudził, ale nie pozostały na ten temat żadne zapiski. I ja nie będę dłużej o tym pisał. To sprawy, których nie powinno się wspominać nawet w blasku słońca. Prawdopodobnie właśnie to coś było powodem dla którego przed laty przodkowie opuścili tę krainę. Za wszelką cenę musi pozostać tam, gdzie ukrył to ojciec.

 

 

29 V 4024

Od pewnego czasu mam wrażenie, że zaczynam tracić pamięć. Z trudem przypominam sobie walkę z orkami i śmierć brata. Czytając swoje zapiski sprzed kilku miesięcy, wydaje mi się, że przeglądam pamiętnik innej osoby. Wiele historii wygląda zupełnie niewiarygodnie, tak jakby własny umysł mnie zawodził. Czytając je, mam ochotę spalić notatki, ale nie mogę. Jeśli to zrobię, nie pozostanie mi już nic.

2 VII 4024

Interesy idą świetnie. Nowe tunele, wydrążone w głębi góry, skrywają obfite złoża białego złota. Jest go tyle, że nie nadążamy z wydobyciem. Poważnie myślę o posłaniu po naszych braci z Zachodu. To jednak zbyt daleka droga, by ryzykować podróż w tak nielicznej kompanii.

 

 

3 VIII 4024

 

Zakończyliśmy handel z elfami. Nie potrzebne nam ich błyskotki ani broń, której mamy w nadmiarze. Nawet wino nie smakuje już tak jak dawniej. Ludzie płacą nam żywnością za usługi kamieniarskie, dzięki czemu całe złoto możemy zatrzymać dla siebie.

***********************************************************************************************

Darin, syn Zarina, zamknął księgę i oparł podbródek na złożonych dłoniach, rozmyślając intensywnie o tym co przeczytał. Po chwili drzwi komnaty otworzyły się i wszedł rosły, rudobrody krasnolud.

– Znaleźliśmy szczątki dwie mile na wschód – powiedział. – Nie ma pewności, ale to chyba oni. Nie rozumiem tylko, co robili tak daleko.

Darin pokiwał głową, po czym w milczeniu podszedł do kominka i stał tak, patrząc na trzaskający cicho ogień.

– Skończyłeś już? – zapytał krasnolud. Darin kiwnął głową. – Coś ciekawego? Zorin znalazł złoto?

Darin milczał przez chwilę, obracając między palcami znaleziony przy pamiętniku srebrny amulet. Dopiero gdy towarzysz chrząknął ze zniecierpliwieniem, podniósł wzrok.

– Nie – powiedział, patrząc w przestrzeń – wuj nie znalazł tego, czego szukał. Nic tu po nas. Przygotuj ludzi do wymarszu.

Gdy krasnolud opuścił komnatę, Darin chwycił pamiętnik wuja i cisnął go do rozpalonego kominka. Poszło łatwiej niż się spodziewał. Następnie zajął miejsce przy marmurowym stole i siedział przez chwilę, patrząc tępo w ogień. Z księgi została już tylko poczerniała okładka. Darin powoli sięgnął do pasa i odpiął krótki sztylet z gładką rękojeścią. Przyglądał mu się przez kilkanaście sekund, po czym położył go na blacie i zakręcił, zamykając oczy. Przez kilka chwil w komnacie słychać było tylko delikatny dźwięk wirującego na stole ostrza.

 

 

 

 

 

 

* Czyli, zgodnie z tamtejszym kalendarzem 1. 01, w dniu rozpoczynającym nowy rok.

Koniec

Komentarze

Masz niezły i potoczysty styl narracji Marlento. Szkoda, że nie znam się na niuansach świata opisywanego, krasnoludach, orkach smokachitp.Umiesz ttworzyć foremne opowieści.Pozdrawiam.

Sprawnie napisane opowiadanie, ale nijak nie mogę się dopatrzeć typowo męskiego spojrzenia na jakąkolwiek sprawę tu opisaną, poza wspomnieniem o urodziwej krasnoludzie.

Chyba, że czegoś nie zrozumiałam, bo nie znam się, niestety, na krasnoludach.

 

„Przez kilka minut przyglądał się odkryciu z zatroskaną miną…” –– Rozumiem, że odkrycie, choć świetliste i piękne, z jakiegoś powodu miało zatroskaną minę. ;-)

Ja napisałabym: Przez kilka minut, z zatroskaną miną, przyglądał się odkryciu

 

„A to cholerstwo – włożył mu w dłoń amulet…” –– A to cholerstwo – włożył mi w dłoń amulet

 

Nie potrzebne nam ich błyskotki …”. –– Niepotrzebne nam ich błyskotki

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Ocalały książę, jak mniemam? – powiedział z pogardą. – Jak udało ci się wymknąć? Schowałeś się za czyimiś plecami i cichaczem uciekłeś?
– A więc to twoja robota. Dziękuję za wyjaśnienie. Zabicie cię sprawi mi tym większą przyjemność.
– Obaj wiemy, że nie zdołasz. Masz przed sobą czarodzieja. – Odwrócił się powoli i spojrzał mi w oczy. – Jeśli spróbujesz, zginiesz. Chyba że powiesz mi gdzie to jest… – Przyjrzał mi się uważnie. – Czyżbyś nie wiedział…? Najwyraźniej stary Strom miał więcej rozumu niż myślałem.
Roześmiałem się, nacinając skórę na jego szyi.
– A jednak krwawisz tak samo jak wszyscy – odparłem, po czym opuściłem miecz i pchnąłem go w brzuch. Chciałem, by cierpiał jak najdłużej.

Najsłabszy fragment. Po pierwsze, Zori wie, że to robota czarodzieja, bo brat mu powiedział i nie ma słowa, by mu nie uwierzył. Po drugiej - co to za czarodziej? Niby grozi chłopakowi, a potem stoi jak słup soli i daje się kłuć...

"Nacinając skórę na szyi" - czyli nie przeciął tętnicy. Ogólnie zero życia w tej jednostronnej walce.

A jeśli chodzi o całość - początek - za dużo Tolkiena. Opowiadanie ratuje zdrada.

Podobnie jak regulatorom brakuje mi faceta. Mamy chłopca krasnoludzkiego, który nie daje się w żaden sposób poznać, poza tym, że podoba mu się jedna krasnoludka. To trochę mało.

Też sobie myślę, że za dużo Tolkiena. Jest czarodziej, który przybywa... wprawdzie do krasnoludów, a nie hobbitów, ale trudno nie zauważyć sporego podobieństwa. Potem tajemnicze klejnoty, zupełnie jak Silmarile albo te, jak im tam było... Palantiry...

Nieźle napisane, ale pomysł niezbyt oryginalny.

Dzięki za komentarze. Typowo męskiego spojrzenia nie ma, bo uznałam, że w takiej formie byłoby to nienaturalne. Wolałam mniejszą wylewność i skoncentrowanie się na męskich "zajęciach" -- czyli wojnie i takich sprawach.

Piwak, Zori wiedział tylko, że czarodziej sprowadził orków do miasta. Nie wiedział, że zasadzka też była jego robotą. Czarodziej bardziej straszy niż grozi. Założenie było takie, że po prostu nie może (nie potrafi) mu nic zrobić, więc próbuje zyskać na czasie. Wiem, że nie przeciął tętnicy. Gdyby przeciął, nie bawiłby się potem w pchanie go mieczem w brzuch. Ale chyba faktycznie za szybko postanowiłam się go pozbyć.
Nie jest chłopcem, o czym świadczy fakt, ze jego młodszy brat ma już syna. Tak samo dowodzenie ponad stuosobowym oddziałem w jakiś sposób, przynajmniej powinno, świadczyć o dojrzałości.

fanta, Podobieństwa do Palantirów nie widzę, co do Silmarillów nie wiem... "Silmarillion" jeszcze przede mną. Tolkiena trochę jest, bo w jakimś stopniu krasnoludy go obudziły. Próbowałam go stłumić, ale z tego co widzę, średnio wyszło.
Pozdrawiam,

W sumie masz rację - już samo występowanie ras z Tolkiena mogło nasunąć skojarzenia z nim. Trudno mi to czasem oddzielić.

Slimarilion przeczytaj koniecznie, skoro tolkienowski klimat tak Ci odpowiada. Skoro jeszcze nie czytałaś, w takim razie nie jest Twoją "winą", że widoczne jest pewne podobieństwo ;)

Czy tylko sprowadził, cz zorganizował całą zasadzkę - co to tak naprawdę zmienia?

Może i czarodziej nie potrafił ani walczyć, ani czarować (chociaż to powinno być wspomniane), ale jakby ktoś na mnie nasadził się z mieczem, to myślę, że instynktownie próbowałabym się bronić, chociażby gołymi rękami łapać za miecz (najwyżej dłonie bym poraniła, to się zagoi). A czarodziej jakby zdębiał - nie dość że daje sobie delikatnie przeciąć skórę na szyi, nie reagując, to dalej stoi jak słup i pozwala wbić sobie ostrze w brzuch. Dla mnie zachowanie obu  bez sensu.

Właśnie sęk w tym, że posiadanie bratanka ani dowodzenie o niczym nie świadczy (w Anglii jeszcze w XIX w. synowie lordów jako 12latkowie zostawali automatycznie porucznikami w marynarce i nikt się z nimi nie cackał - sami musieli nauczyć się jak sobie radzić ze starymi wilkami morskim, a synowie władców to już inna bajkai). Zresztą to krasnoludy - dzieciakiem może być ktoś mający nawet dzieści lat. Tutaj ani myśli, ani zachowanie nie wskazują, że jest dojrzały. Właściwie, to jakoś nie doczytałam i wydawało mi się, że jest tym młodszym bratem..

Zmienia tyle, że to były dwie różne bitwy, a ich miejsca oddalone o 2 dni drogi. Orkowie nie zatakowli też jednocześnie w obu miejscach, więc Zori mógł się tylko domyslać.
Czarować umiał, ale zazwyczaj czarodziej potrzebuje jakiejś laski albo czegoś do wielu czarów. Racja, mogłam wspomnieć, że nie miał jej w dłoni. Ale zgadzam się, że walka wyszła sztywno i za szybko się skończyła. Nie lubiłam gościa ;)
Moim zdaniem jednak trochę wskazują, ale nie będę się spierać jeśli odbierasz go inaczej. Tak na dobrą sprawę, było powiedziane jedynie, że ma być osobnik płci przeciwnej.

A "Silmarillion" przeczytam na pewno ;)

No a wyszło trochę, jakby to była dla niego jednak nowość. A przecież skoro czarodziej współpracował z orkami, to czy tylko wiedział o zasadzce, czy ją zorganizował w perspektywie tego, że doprowadził orków do miasta i wybicia prawie wszystkich mieszkańców już nie miało znaczenia - i tak zasługiwał na śmierć.

Nigdy nie zakładaj, że coś jest pewnikiem;-) Są czarodzieje z laskami czy rózdźkami, są tacy, którzy nic nie potrzebują - wystarczą myśli czy gesty wykonane rękami - kwestia wyobraźni autora. Ale trzeba to w tekście zaznaczyć. Teraz wyszło jakby to krasnolud skorzystał z magii i go zamroził;-)

A tak z innej beczki, u siebie zauważyłam, że ostatnio coraz bardziej lubię swoje czarne charaktery. I chyba to widać po opowiadaniach - niedawno przyjaciółka stwierdziła, że z Myszki najbardziej podobał jej się Popiel;-)

:)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka