- Opowiadanie: bemik - Prawie wilkołak WOJNA PŁCI 2012/2013

Prawie wilkołak WOJNA PŁCI 2012/2013

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Prawie wilkołak WOJNA PŁCI 2012/2013

Po Marcysi i Magdzie, część III – oczami Sławusia

 

* * *

– Kasiu, błagam cię… – starałem się, żeby mój głos brzmiał na tyle żałośnie, by zwrócić jej uwagę. Od samego rana tokowała o jakiejś koleżance z pracy, która okazała się na tyle głupia, że zaufała świeżo poznanemu facetowi i wpuściła go na stałe do mieszkania. A on okazał się palantem. Z tego, co się orientowałem, znajomość nie była bardzo nowa, ponieważ trwała już parę miesięcy, ale nie zamierzałem wytykać błędów w rozumowaniu mojej ukochanej, bo to wiązałoby się z kolejnym wykładem na temat „Wy, faceci, nic nie rozumiecie”.

Widać zabrzmiałem wystarczająco wiarygodnie, bo Kasia odwróciła się od kuchenki, na której smażyła kotlety.

– Czy ty się źle czujesz? – spytała spoglądając uważniej i na szczęście przerywając swój wywód. – Wyglądasz, jakbyś miał rzygać!

To była prawda. Po wczorajszym wieczorze zaszkodziło mi jej wyszukane śniadanie, czego, oczywiście, nie odważyłem się powiedzieć głośno. Jajecznica ze szczypiorkiem, pomidorami, tartym serem i bóg wie czym jeszcze nie jest odpowiednim posiłkiem dla żołądka, który został wystawiony na ostrą próbę surviwalu z kumplami świętującymi zakończenie sprawy. Ona nie była świadoma, o której i w jakim stanie wróciłem. Udało mi się prawie bezszelestnie otworzyć drzwi, powiesić kurtkę w szafie, żeby nie wrzeszczała, że bałaganię. Trochę rumoru narobiliśmy z Czujem, kiedy potknąłem się o niego w przedpokoju. Pies się wystraszył i zaskowyczał, ja go skląłem, ale po cichu.

– Co ci jest?

– Chyba zaszkodziła mi… zaszkodziły mi zimne nóżki. Wczoraj.

– Ty jesteś jak dziecko! – Kasia zaczęła gderać, ale równocześnie postawiła czajnik na gazie i zakrzątnęła się za ziółkami. – Tyle razy mówiłam ci, żeby nie jeść w knajpie takich rzeczy. I kotletów mielonych. To przegląd całego tygodnia. Nie wiadomo, z czego to robią.

Gadanie Kasi działało na mnie usypiająco. Czekałem na swoją miksturę i marzyłem, żeby znowu wskoczyć do łóżka. Kiedyś nie miałem przekonania do tych jej znachorskich mieszanek, ale parę razy pomogło. Miałem nadzieję, że dziś też tak będzie. Wczoraj trochę jednak przesadziłem.

– Masz, wypij póki gorące. Wtedy szybciej zadziała. Jak te zioła zbierała moja babcia, były lepsze, ale teraz boję się, że te, co rosną na skraju puszczy, miałyby więcej ołowiu niż kule do muszkietu. A dalej nie odważę się wejść, bo natychmiast bym się zgubiła. Te apteczne nie są zbierane zaraz po wschodzie słońca, kiedy otula je jeszcze poranna rosa, albo w nocy, przy blasku księżyca. Jestem ciekawa jakie stawki musieliby mieć zbieracze, gdyby to się odbywało zgodnie ze sztuką…

Moja miła nawijała i nawijała, a mnie same zamykały się oczy. Ubóstwiam ją, ale czasami jest taka egzaltowana, że trudno ją zrozumieć. No i gada jak najęta. Ogólnie mi to nie przeszkadza, potrafię się wyłączyć, ale dziś naprawdę nie miałem sił.

– Kasiu… – stęknąłem, bo wiedziałem, że zareaguje natychmiast jak kwoka.

– Nie pomaga? – zafrasowała się. – Wiesz co? Połóż ty się i pośpij trochę. Ja przygotuję obiad i obudzę cię, jak będzie wszystko gotowe.

To właśnie lubiłem w niej najbardziej. Odpuszczała, chociaż wiedziałem, że prawdziwy wygawor mnie nie minie, ale dopiero za jakiś czas. Wykorzysta najbliższą okazję i usłyszę wykład na temat mojego nieodpowiedzialnego zachowania. Westchnienie, jakie wyrwało się z mojej piersi, usłyszała nawet ona, ale na szczęście potraktowała je jako wyraz złego samopoczucia, a nie ulgi. Zległem na posłanym łóżku, a Kasia nakryła mnie kocem i na paluszkach opuściła pokój.

– Nareszcie święty spokój – pomyślałem zanim zmorzył mnie sen. Za parę godzin będę jak nowo narodzony. Wynagrodzę jej tę zmarnowaną niedzielę.

 

* * *

Obudziłem się zlany potem. Nie wiem, czy tak na mnie podziałały szamańskie sztuczki Kasi, czy miałem koszmary. Zdawało mi się, że pamiętam, co mnie przeraziło, ale zanim to sobie uświadomiłem, uchyliłem powieki i zerknąłem w światło. Moja prywatna czarownica miała rację. Zawsze powtarza, że jeśli chcę zapamiętać sen, to w żadnym razie nie powinienem spoglądać w okno, bo wtedy wszystko znika. Ale serce łomotało mi jeszcze długi czas. Miałem wrażenie, przeczucie, że coś złego się wydarzy. Kurde, upodabniam się do mojej osobistej szamanki.

Usłyszałem głosy i bezbłędnie rozpoznałem szczebiot przyjaciółki Kasi – Sylwii. Mieszkała razem z nami, a właściwie to ja mieszkałem razem z nimi, bo ona była tu przede mną.

Dziewczyny poznałem przy okazji interwencji spowodowanych przez upierdliwą sąsiadkę. Kaśka od razu mi się spodobała, ale nie wypadało jej rwać, kiedy byłem na służbie. Dopiero po jakimś czasie przypadkowe spotkanie w hipermarkecie i jej ciekawość, co się przydarzyło złośliwej pani Jadwidze sprawiło, że mieliśmy okazję bliżej się poznać. Musiałem zaakceptować Sylwię, bo należała do inwentarza, choć czasami bywała wkurzająca. Dokarmiała wszystkie koty w promieniu kilometra, a szczególnie dbała o te, które zostały nam w spadku po pani Jadzi. W związku z tym cała okolica cuchnęła kocimi sikami. Dobrze, że chociaż zgodziła się wysterylizować i wykastrować każdego zwierzaka, którego udało się zwabić, bo wkrótce byłoby tu nie do wytrzymania. Jęczała tylko, że koszty nas zarżną, ale zapłaciliśmy jedynie za pierwszego kota. Okazało się, że nasza gmina finansuje zabiegi na bezpańskich zwierzakach, byleby tylko ograniczyć populację. Potem Sylwia przytargała psa. Ogromnego kundla, parszywego jak nie wiem co. I tu muszę przyznać, że wykazała się determinacją mimo mocnych sprzeciwów z mojej strony i nieco słabszych ze strony Kasi. Bydlak tak śmierdział, że nie zgodziliśmy się, żeby nocował domu. Ale była ciepła wiosna i mógł spać w komórce na drewno. Najpierw codziennie, potem co drugi dzień latała z nim do weterynarza, wybuliła kupę kasy, ale po dwóch miesiącach pies był nie do poznania. Na pamiątkę odoru, jaki wokół siebie roztaczał, nazwałem go Czuj, choć dziewczyny wołały go Eragon. Na oba imiona reagował. Reagował zresztą na każde wołanie. Nawet na kici, kici. Dodatkowa korzyść wynikająca z posiadania psa podwórzowego była taka, że zniknęła większość kotów z naszego otoczenia. Przeniosły się do sąsiadów. No i oczywiście Czuj pilnował obejścia.

Podniosłem się z łóżka i postanowiłem dołączyć do dziewczyn.

– Ooo, cześć Sławuś – Na mój widok na twarzy Sylwii wykwitł złośliwy uśmieszek. – Koszmarnie wyglądasz! Popiło się wczoraj, co?

– Nie było tak źle – odpowiedziałem. – Ty też nie wyglądasz kwitnąco. To szkolenie było chyba wyjątkowo wyczerpujące…

Musiałem nakierować ją na opowieści o dwudniowym pobycie w Solinie, bo inaczej była gotowa roztrząsać kwestię mojego samopoczucia, a to mogło wywołać reperkusje w postaci niezadowolenia Kasi. Nie, żebym się bał, ale nie lubiłem, kiedy się dąsa. To ona tak mówiła o okresie, kiedy nie odzywała się do mnie, ciskała kubkami i talerzami, ewentualnie w ogóle separowała się od łoża i przygotowywania posiłków. Wiedziała, że wtedy cierpię najbardziej, a nie odważę się pójść do matki, aby nie wysłuchiwać, że ta baba nie dba o mnie. Potrafię wiele rzeczy zrobić sam, ale gotowanie to dla mnie czarna magia. Już wolę prać.

Panie wróciły do pogaduszek, a ja drapałem Czuja za uchem i wyglądałem przez okno. Zaczynał zapadać zmierzch. Ktoś szedł z psem na spacer, bo szczekanie dzielnych stróży podwórkowych niosło się jak meksykańska fala od początku do końca naszej ulicy.

– Idę na fajka – powiedziałem i podniosłem się od stołu. Czuj był natychmiast gotowy do wyjścia razem ze mną.

– Załóż kurtkę – rzuciła z roztargnieniem Kasia i powróciła do roztrząsania dylematu, czy długi sweter pasuje do krótkiej spódniczki albo na odwrót.

– Tak, mamusiu – mruknąłem pod nosem, ale i tak usłyszała to Sylwia i pogroziła mi palcem.

Mogłem za nią nie przepadać, ale musiałem przyznać, że jest wierną przyjaciółką i zawsze staje po stronie Kasi.

Rozsiedliśmy się z Czujem na ganku. To znaczy ja usadowiłem się wygodnie, a on najpierw poleciał obsikać parę drzewek, a potem rozwalił się na podłodze zajmując całą wolną przestrzeń. Ściągnąłem kapeć i smyrałem go nogą po grzbiecie. Obaj lubiliśmy te męskie chwile. Dziewczyny nie paliły, więc kiedy miałem dość ich szczebiotania, ewakuowaliśmy się na dwór.

Ciszę wieczoru rozdarł przeraźliwy skowyt jakiego psa. Ale taki, jakiego nigdy w życiu nie słyszałem. Czuj poderwał się, postawił szczecinę na karku i zaczął warczeć. Na sztywnych nogach zrobił parę kroków w kierunku schodków, ale nie odważył się zbiec do ogródka.

– Co jest, stary? – Pogłaskałem go uspokajająco po łbie. – Wystraszyłeś się? Nie bój nic. Chodź, wracamy.

Psisko wpakowało się przede mnie i usiłowało wleźć do domu, jak tylko uchyliłem drzwi.

– Słyszałyście? – spytałem dziewczyn, ale po nieprzytomnych spojrzeniach sądząc były w innym świecie i nie usłyszałyby nawet wybuchu granatu. Przed nimi leżało jakieś kolorowe pisemko, a one podekscytowane roztrząsały poważny problem – ten krój pogrubia, czy nie pogrubia.

Machnąłem ręką i miałem zamiar pójść do pokoju, żeby obejrzeć coś w telewizji, kiedy rozdzwoniła się komórka Kasi. Podałem jej telefon, bo nie byłem w stanie dłużej niż kilka chwil wytrzymać sygnału La Bamby.

– Cześć! Jest. Już ci go daję!

Tyle usłyszałem, a potem komórka została wciśnięta w moją dłoń.

– Sławek, słucham!

– Wybacz, że ci przeszkadzam, ale czy mógłbyś do mnie przyjść?

– Generalnie tak – odpowiedziałem, bo w głosie kobiety usłyszałem strach i wyczułem, że jest na granicy histerii – tylko nie wiem z kim rozmawiam.

– Przepraszam. To ja, Mariola. Przyjdź, proszę. Stało się coś strasznego.

– Zaraz będę.

Odłożyłem komórkę. Przez chwilę analizowałem naszą rozmowę. Nie płakała, nie piszczała, nie szczebiotała. Była autentycznie przestraszona. Głos się łamał i brakowało jej tchu. To nie było udawane przerażenie.

– Co jest? – spytała Kasia.

Nawet nie zauważyłem, że przestały pytlować o modzie.

– Jeszcze nie wiem. Zadzwoniła Mariolka. Coś się stało, muszę to sprawdzić!

– Idę z tobą – powiedziała Kasia i podniosła się z krzesła.

Zaraz z nią ruszyła Sylwia.

– Ja też. Weźmy Eragona, może się przyda.

Nie protestowałem, wiedziałem z doświadczenia, że zajęłoby to zbyt dużo czasu. Zresztą, mogą okazać się przydatne, jeśli Mariola będzie potrzebowała wsparcia.

 

* * *

– Mówiłem ci, żebyś tego nie robił!

– E tam. Ona nic nie powie.

– A jeśli powie?

– No to co? Kto by uwierzył wariatce?

– Jesteś nieostrożny.

– Warto było, nie uważasz? Jego krew smakowała jak…

– Mogłeś zadowolić się kurczakiem, jak zwykle.

– To nie to samo. Czułeś ten strach, tę bezsilność? To było… jak sól i pieprz, które wydobywają smak potrawy!

– Masz rację, ale musisz bardziej uważać. O mało cię nie przyłapała…

– Jak zwykle przesadzasz.

 

* * *

– Kurwa, ja pierdolę – wyskoczyłem, zanim zdążyłem się opanować. Ale tym razem dziewczyny odpuściły lekcję na temat słownej ekspresji.

Kiedy dotarliśmy do posesji, Mariola czekała wyglądając przez okno. Na ganku świeciło się mocne światło, przez co na podwórku było jasno, prawie jak w dzień. Natychmiast wyszła do nas i ręką pokazała kierunek, dokąd mamy się udać.

– To tam – powiedziała i zatrzymała się.

Sami poszliśmy kawałek dalej, gdzie przy ścianie garażu stała buda. To, co ujrzeliśmy, przypominało sceny z horrorów. Psia głowa została w obroży przytwierdzonej do łańcucha. Wyglądało to kuriozalnie, jakby podwórka strzegł tylko łeb z wytrzeszczonymi oczami i wywalonym jęzorem. Reszta ciała rozciągnięta była na przestrzeni paru metrów. Poskręcane, sino-szare flaki walały się wokół tułowia. Łapy, szeroko rozrzucone, ukazywały krwawą miazgę reszty trzewi. Czuj skomlał przeraźliwie i próbował umknąć, a kiedy okazało się to niemożliwe, ponieważ był na smyczy, tulił się drżąc do nóg Sylwii.

– Co tu się stało? – spytałem Mariolę, kiedy wycofaliśmy się pod ganek.

– Nie mam pojęcia – powiedziała cicho. – Najpierw usłyszałam jego szczekanie, potem skowyt, a na koniec tak przeraźliwy jazgot, że… Zapaliłam światło i wyskoczyłam z domu.

– Zwariowałaś? – Kasia prawie krzyknęła. – Trzeba było zamknąć się na cztery spusty i siedzieć w chałupie.

– Masz rację – przyznała jej kobieta – ale wtedy nie myślałam racjonalnie. A w ogóle to byłam już ubrana, bo miałam sprawdzić, czy Michał zamknął furtkę. Potem chciałam spuścić Reksa z łańcucha. On nocą biega luzem po podwórku – wyjaśniła. – Na dzień wiążę go, bo jest groźny i boję się, że mógłby kogoś pogryźć.

– Michał poszedł na nocną zmianę? – upewniłem się.

– Aha. Zawsze zamyka furtkę, ale ja na wszelki wypadek sprawdzam. Położyłam Jaśka spać i chciałam wyjść do psa.

– Widziałaś coś? – wtrąciła swoje trzy grosze Sylwia, ale tym razem byłem jej wdzięczny.

– Właściwie to nie… – Kobieta zająknęła się.

Wyczułem w jej głosie niepewność, więc postanowiłem drążyć temat.

– To widziałaś, czy nie?

– Zdawało mi się – zaczęła niepewnie – że widzę… Nie, nic nie widziałam!

– Mariolka, zlituj się – Kasia włączyła się do przesłuchania. – Jesteśmy tu nieoficjalnie, jako twoi przyjaciele. Gadaj natychmiast!

– Zdawało mi się, że widziałam jakieś przykurczone bydlę, które chłeptało krew mojego Reksa – wyrzuciła jednym tchem i rozpłakała się.

I tak dziwiłem się, że tak długo nie beczy. Widocznie trzymały ją nerwy, a kiedy puściły, nareszcie dała upust emocjom. Dziewczyny zabrały ją do domu, a ja poprosiłem tylko o latarkę i postanowiłem jeszcze raz obejrzeć to, co zostało ze zwierzaka.

Mimo, że śniadanie i obiad jadłem już dawno, cała treść żołądka podeszła mi do gardła, kiedy pochyliłem się nad truchłem. Słodki zapach posoki mieszał się ze smrodem z rozszarpanych kiszek. Krwi było zadziwiająco mało, jakby ją coś rzeczywiście wyssało.

– Zapewne wsiąkła w piach – pomyślałem i rozejrzałem się za jakimś tropem.

Niestety, od wielu dni nie padało, ziemia była ubita i nigdzie nie zauważyłem żadnych śladów. Jedynie na fragmencie ułożonej betonowej kostki dostrzegłem trzy podłużne kreski, jakby zadrapania pazurów zwierzęcia, które silnie odbiło się w tym miejscu od podłoża, aby wykonać długi skok. Przesunąłem się dalej. Na drewnianym parkanie zobaczyłem ponownie trzy krechy. Może to ślady sprawcy, a może Jasiek bawił się taką trójpalczastą gracką, jakiej Kasia używa do pielenia i zarysował dechy i kostkę?

Wszedłem do domu i zastałem panie siedzące przy kuchennym stole nad parującymi kubkami z miętą. Wiedziałem, że to właśnie to zielsko, bo obrzydliwy zapach rozchodził się po całym pomieszczeniu. Na szczęście obok kubeczków stały kielonki napełnione przezroczystym płynem. Zostałem również poczęstowany i przyjąłem swój przydział ze szczerą wdzięcznością. Mój organizm nie ochłonął jeszcze do końca po wczorajszym wieczorze z kumplami, a dzisiejszy też dostarczył niezapomnianych wrażeń.

– Chcesz to oficjalnie zgłosić? – spytałem, kiedy palący płyn spłynął mi do żołądka.

– Nie – odpowiedziała Mariola gapiąc się w swój kieliszek. – Wypytywaliby mnie, a ja musiałabym opowiedzieć, co widziałam, albo co wydawało mi się, że widziałam. Wolę tego uniknąć.

– Jak chcesz – wzruszyłem ramionami, ale zaskoczyło mnie, że Kaśka i Sylwia kiwają głowami, jak pieski-zabawki na tylnej półce w samochodzie.

Pożegnaliśmy się po rozpracowaniu buteleczki. Nie trwało to długo – w końcu byliśmy we czwórkę. Mariola powiedziała, że psem zajmie się jej mąż po pracy. Na szczęście wracał o szóstej rano, czyli na tyle wcześnie, że zdąży zakopać truchło, zanim Jasiek się obudzi.

 

* * *

– Głupia baba – skomentowałem po powrocie zachowanie Mariolki. – Jak w ciemnogrodzie – na policję nie, bo co ludzie powiedzą?

– Sławuś, to nie tak – Kasia spojrzała na Sylwię. Widziałem, że naradziły się wzrokiem i moja dostała zgodę na wyjaśnienie. – Ojciec Mariolki wylądował w psychiatryku, więc teraz ona się boi, żeby ludzie nie zaczęli gadać, że też ma coś z głową. Wiesz, co się działo, jak Michał powiedział, że chce się z nią żenić? Rodzina prawie się go wyrzekła! Teraz jest trochę lepiej, ale i tak ciągle przyglądają się jej, jakby miała założyć majtki na głowę i latać na bosaka po śniegu.

– Majtki na głowie? Ciekawa myśl! – próbowałem zażartować, ale oberwałem od obu bab.

Efekt był taki, że kiedy w nocy chciałem się przytulić do Kaśki, fuknęła na mnie jak wściekła kotka i naciągnęła kołdrę na głowę. Nie wiem, o co chodzi. Czasem gorsze rzeczy wygadują i jest w porządku. Im wolno, a mnie nie? Mam nadzieję, że Kaśce szybko przejdzie.

 

* * *

Sylwia znowu musiała wyjechać, więc Czuj przeniósł się do nas. Za boga nie mogłem wywalić go do kuchni czy sieni, nie mówiąc już o tym, żeby spędził noc na dworze. Chrapał niemiłosiernie, gorzej niż ja – tak przynajmniej twierdziła Kasia.

– Co za uparte bydle – stęknąłem po zakończeniu kolejnej, nieudanej próby wypchnięcia Czuja z naszego pokoju.

– Zostaw – poprosiła Kaśka, głaszcząc psa. – On się czegoś boi i nie chce spać sam. Przy nas czuje się bezpieczniej.

Przeniosła jego posłanie od Sylwii i ułożyła koło naszego łóżka. Nie miałem wyjścia, musiałem ulec, chociaż jego chrapanie budziło nawet mnie. Pocieszałem się, że potrwa to tylko kilka dni, a potem wykopię go z powrotem do jego pani.

– No to mamy ekstra psa stróżującego, co się boi sam spać! – dorzuciłem tylko z przekąsem.

 

* * *

Sylwia wróciła i od razu powstało zamieszanie. Nie wiem, jak to robi, ale kiedy jest w domu, to mam wrażenie jakby dołączyła do nas co najmniej połowa jednej klasy z podstawówki. Nawet przygotowanie obiadu powoduje taki rozgardiasz, że mam ochotę uciec.

– Kaśka, kupiłam po drodze chyba ze dwa kilo łososia po promocyjnej cenie. Usmażymy na kolację?

– Nawet dobrze się składa. Jest piątek.

Zastanowiłem się, o co ma ryba do piątku. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że w ten dzień powinno się pościć. Jakoś nie przypominam sobie, żebyśmy w tym domu szczególnie przestrzegali nakazów religii. Nawet samo to, że mieszkamy bez ślubu, kłóciło się z podstawowymi zasadami, ale widać moja pani uznaje, że niekiedy można się podporządkować. Zwłaszcza, jeśli jest to wygodne dla niej.

Dziewczyny włączyły radio, rozłożyły gazety na stole i zaczęły oprawiać ścierwo. Przezornie ewakuowałem się do pokoju, żeby nie przyszło im do głowy włączać mnie w tę akcję. Nie wiem, ile czasu upłynęło, bo zaczytałem się. Właśnie byłem w trakcie lądowania w Normandii, kiedy przez szparę w drzwiach wsunęła się głowa Sylwii i usłyszałem:

– Sławuś, wyrzucisz śmiecie, bo pada deszcz?

Błyskawicznie rozszyfrowałem przekazaną w skrócie informację. Pada deszcz, więc żadnej z dziewczyn nie chce się wyłazić na dwór. A dlaczego koniecznie teraz, a nie jutro rano? Bo w koszu są odpadki z ryby i będzie cuchnęło na całą kuchnię.

– Zawiąż worek, to nie będzie śmierdziało. Wyrzucę jutro. Teraz czytam.

– Ciebie to o coś poprosić… – powiedziała z wyrzutem i zamknęła drzwi.

Odłożyłem książkę z ciężkim westchnieniem. Nie było szansy na miły wieczór. Jak znam życie zaraz wparuje Kaśka i zwymyśla mnie od garbatych nieużytków. W ciągu trzydziestu sekund pojawiła się moja pani i rozpoczęła ostrzał.

– To my, jak te dwie idiotki, godzinę babrzemy się ze śmierdzącą rybą, a ty nawet nie raczysz wyrzucić śmieci?

Chciałem powiedzieć, że jeśli ryba już cuchnie, to może nie powinniśmy jej jeść. A w dodatku ja wolałbym chyba zwykłe kanapki, ale zmilczałem, bo po co dolewać oliwy do ognia. Podniosłem się bardzo powoli, żeby zademonstrować niechęć, ale w kuchni stała już w kurtce Sylwia i wyciągała worek z kosza.

– Zostaw – powiedziałem bez entuzjazmu – ja wyrzucę.

– Teraz to bez łaski. Już się ubrałam.

Poczłapała do przedpokoju, wsunęła kalosze i skrzyczała Czuja. Pies, jak na złe, kręcił się pod nogami, skomlał i zagradzał drogę do drzwi. Przynajmniej ja tak to odczytałem. Dziewczyna natomiast uznała, że zwierzaka przypiliła potrzeba i nie może się doczekać.

– Już, już, otwieram.

Pies stanął w progu i zablokował wyjście. Cały czas skomlał i popiskiwał.

– No jazda – Sylwia podniosła trochę głos. – Rusz dupsko!

Jednocześnie kolanem pchnęła energicznie psa, żeby mieć przejście. Czuj wyskoczył zdesperowany na ganek i zaczął na przemian groźnie szczekać i przeraźliwie skowyczeć. Dziewczyna schyliła się, żeby go uspokajająco pogłaskać, a w tym samym czasie coś śmignęło i usłyszałem zgrzyt. Pies odwrócił się, stanął na tylnych łapach opierając się o Sylwię, a jako że bydlę było wielkie, wepchnął ją do wnętrza domu. Sam błyskawicznie wskoczył za nią. Na ganku został tylko worek ze śmieciami, które pod wpływem upadku rozsypały się po podłodze.

– Co to było? – pytała wystraszona Sylwia.

– Nie mam pojęcia – powiedziałem szczerze.

Cała scenę obserwowałem z przedpokoju. Światło wewnątrz domu powodowało, że na zewnątrz wydawało się zupełnie ciemno. Mimo to miałem wrażenie, że kształt, który mi śmignął przed oczami, to wielka, owłosiona małpa. Wolałem się nie wychylać z takimi spostrzeżeniami. Zapaliłem lampę na ganku i odważyłem się wyjść, tym bardziej, że Czuj już się uspokoił i przestał skomleć. Zawierzyłem jego instynktowi. Zebrałem śmieci ponownie do worka i ustawiłem w rogu. Jakoś teraz nie uśmiechało mi się łażenie po podwórku. Obejrzałem też dokładnie balustradę. Na jednym ze słupków ujrzałem trzy grube krechy. To na pewno nie była sprawka Mariolkowego syna. Bachor przecież nie pęta się sam o takiej porze. Więc co to było?

– To wilkołak – szepnęła Kaśka, kiedy usiedliśmy przy kuchennym stole. – One są bardzo szybkie i owłosione jak małpy.

A więc i ona coś widziała. Zastanowiłem się, gdzie stała, kiedy to się wydarzyło. Chyba przed stołem. Przyglądała się przepychance z psem. Śmiała się. Widziała więc tyle samo, co ja.

– Jasne, wilkołak! Jest dwudziesty pierwszy wiek, a ty nadal wierzysz w takie bzdury!

– A co ma dwudziesty pierwszy wiek do wilkołaka. Sądzisz, że nie przetrwały? – oburzyła się.

– Chodzi mi o to, że nie istnieją. Wiek rzeczywiście nie ma tu nic do rzeczy.

– Dlaczego twierdzisz, że nie istnieją?

– Bo już dawno ktoś by je załapał i zamknął w klatce.

– Ot durny – rzuciła z ironią. – Tak samo było z okapi, a jednak nie zaprzeczysz, że są.

– O co ci chodzi z tym okapi? – Nie mogłem zrozumieć jej logiki.

– Do początku dwudziestego wieku tubylcy opowiadali o nim. Europejczycy, którzy przebywali wtedy w Afryce, uznali, że to lokalne legendy. A potem jakieś ekspedycji udało się schwytać zwierzę i zamiast trafić między bajki i legendy trafiło na strony katalogu fauny.

– Skąd to wiesz? – spytałem zaciekawiony.

– Z książki – odpowiedziała cicho i poczułem, że coś tu nie gra.

– Z jakiej? – nie odpuszczałem.

– Tomek na Czarnym Lądzie – wyszeptała jeszcze ciszej.

– To zdaje się przygodówka dla młodzieży? I stąd pochodzi twoja wiedza? – zaśmiałem się.

– Nie śmiej się, matole, taka była prawda!

– No dobra. Ale wilkołaki nie istnieją.

– Nie byłabym tego taka pewna – wtrąciła się nagle Sylwia. – Nie potrafię sprecyzować, co właściwie tam widziałam, ale mam wrażenie, że Kasia nie bardzo się myli.

Uniosłem ramiona w geście bezsilności. Z dwoma zabobonnymi babami nie miałem zamiaru się kłócić.

 

* * *

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Żyją w grzechu!

– Żartujesz? Po co gadasz takie rzeczy, przede mną nie musisz udawać.

– Wiem. Chciałem ich nastraszyć. Są tacy… radośni, beztroscy…

– Ale on jest gliną. Co będzie, jak zacznie węszyć?

– No coś ty? Nic się nie stało. Ma inne sprawy na głowie. Zresztą, sam widziałeś – uznał, że dziewczyny bredzą. Nie poświęci temu nawet chwili.

– Ale ta jedna chyba nie odpuści!

– To wtedy nią się zajmę. Najpierw dokończę tamtą sprawę. Tak jak ustaliliśmy. Pies to tylko wstęp. Odczekamy trochę i popchniemy naszą misję dalej.

 

 

* * *

– Sławuuuś! Gdzie jesteś? – Usłyszałem w słuchawce ociekający słodyczą głos mojej lubej i od razu wiedziałem, że coś się kroi.

– Jak to gdzie? – odpowiedziałem poirytowany bezsensem jej pytania. – W pracy.

– Chodzi mi o to, czy siedzisz w biurze, czy jesteś gdzieś w terenie?

– W biurze, a czemu pytasz?

– A bardzo jesteś zajęty?

– Kaśka, czy ty nigdy nie możesz wprost powiedzieć, o co ci chodzi? I tak, jestem zajęty.

– Bo chciałabym cię prosić, żebyś wpadł na parę sekund do domu…

– Stało się coś?

– No nie – zająknęła się – ale jesteś mi niezbędnie potrzebny…

– Powiesz wreszcie, o co chodzi? Bo chyba nie o szybki numerek w godzinach pracy?

– To ty jesteś w godzinach pracy. Ja mam wolne!

Zatkało mnie. To mówi moja Kasia? Nie, żeby była oziębła, ale też nie należała do tych szczególnie wyrywnych. Zaniepokoiłem się nie na żarty.

– Kaśka, co się stało?

– Przyjedziesz, to ci powiem.

I rozłączyła rozmowę. Wiedziała, że teraz stanę na uszach, żeby wyrwać się z pracy chociaż na kilka minut. Poinformowałem Maćka, że muszę na chwilę wyskoczyć i skorzystałem ze służbowego samochodu.

Laski to nie metropolia. W ciągu trzech minut byłem na miejscu i pędem wpadłem do domu. Drzwi stały otworem, jak zawsze w lecie. Nie mogłem nauczyć ani Sylwii, ani Kaśki, żeby się zamykały, kiedy mnie nie ma. Twierdziły, że nie ma takiej potrzeby, bo przecież dorobiliśmy się psa obrończo-stróżującego.

– Kaśka! – wydarłem się od progu. Nigdzie jej nie widziałem, więc poczułem leciutki niepokój. Leciutki, bo przecież do mnie dzwoniła.

– Czuj, gdzie pani? Szukaj! – Pies uniósł pysk do góry i zamerdał ogonem.

– Wiem, wiem, cieszysz się, że jestem. Ale gdzie Kasia? – Podrapałem go po głupim łbie i ryknąłem znowu: – Kaśkaaa!

Wydało mi się, że słyszę głos na zewnątrz. Chwilę trwało zanim udało mi się ustalić miejsce jej pobytu. Wrzeszczała do mnie z okna na strychu.

– Co tam robisz? Złaź natychmiast.

– Właśnie o to chodzi, że nie mogę.

– Jak to nie możesz? – Moja irytacja zaczęła osiągać górny pułap. Wyciągnęła mnie z roboty dla głupiego dowcipu?

– Gdybym mogła, to bym nie prosiła, żebyś przyjechał – powiedziała cicho. A po chwili dodała skruszona: – Przywaliłam klapę na strych i nie mogę zejść.

– Co?

– Przewalił mi się taki stary, kulawy regał. I upadł prosto na klapę. Nie mam siły go przesunąć. Dlatego zadzwoniłam po ciebie. Musisz wejść tu do mnie po drabinie. Od zewnątrz!

Zanim znalazłem drabinę w naszej komórce, odstawiłem tysiąc niepotrzebnych gratów, które ją blokowały, wytargałem na dwór i ustawiłem w miarę bezpiecznie, wyparowała ze mnie złość. Za to zachciało mi się śmiać.

– A co byś zrobiła, gdybym nie mógł przyjechać? Albo jakbyś nie miała komórki? – spytałem, kiedy udało mi się pokonać wąskie okno poddasza.

– Siedziałabym i płakała. A potem zsikałabym się w majtki, bo mi się bardzo chce.

Zacząłem się głośno śmiać i chciałem ją przytulić, ale syknęła z bólu i odsunęła się.

– Co ci?

– Ten grat – wskazała na leżący na podłodze regał – padając walnął mnie w ramię.

Nie tylko ramię, ale i cały bark miała nieźle poturbowany. Dziwiłem się, że jeszcze nie wyje. Musieliśmy pojechać do lekarza. Odsunąłem z niemałym trudem zawalidrogę, bo był ciężki jak cholera. Przewalił się na grzbiet i wszystkie umieszczone w nim książki zostały w środku.

– Po coś tu w ogóle właziła?

– Bo przypomniałam sobie, że babcia miała masę książek i albumów. Na różne tematy – dodała wymijająco. – I chciałam trochę poszperać. Kiedy rodzina robiła remont domu, wynieśliśmy je na stryszek.

Dopiero teraz zauważyłem, że w prawej, nieuszkodzonej ręce trzyma zakurzone tomiszcze.

– A to co?

– A to robiło za nogę regału i kiedy wyciągnęłam, wszystko runęło.

Zastanowiłem się nad jej słowami. Moja miła nie była taka głupia, za jaką chciała teraz uchodzić. Wiedziała, że pytam o tytuł, ale wolała przyznać się, że przez nieuwagę i bezmyślność omal nie zmiażdżył jej regał. Muszę potem obejrzeć ten tajemniczy wolumin.

 

* * *

– Nie cę, kuwa, nie cę!

To były pierwsze słowa, jakie usłyszeliśmy po wkroczeniu do szpitala na Bielanach. Jakiś dzieciak dzielnie walczył z matką i pielęgniarką usiłującymi siłą zaciągnąć go do gabinetu zabiegowego.

Na szczęście trafiliśmy na wyjątkowy dyżur. Nie dość, że pacjentów prawie nie było, to Kasią zajęto się natychmiast. Zostałem w poczekalni.

Przewinęło się pół tuzina osób. Jedną z nich był znajomy pijaczek z Izabelina.

– …bry wieczór, panie władzo – usłyszałem zza pleców.

– Dobry wieczór – odpowiedziałem i odwróciłem się. – Co tu robisz, Miruś?

Miruś miał jakieś sześćdziesiąt lat, ale nikt się do niego inaczej nie zwracał.

– Nie uwierzy pan, co mi się przytrafiło! – Mężczyzna przysunął sobie krzesełko i usiadł bardzo blisko mnie. Nie było to przyjemne doświadczenie, bo odór przetrawionej gorzały mieszał się ze smrodem dawno niepranych ubrań. – Napadło na mnie jakieś bydlę!

Rzeczywiście, nie chciało mi się wierzyć, bo Mirusia lubili wszyscy. I pijący i abstynenci. Za drobne pieniądze odśnieżał chodniki, rąbał drewno, łaził po zakupy. Jak dostał rentę, spraszał kumpli i w ciągu jednego, dwóch dni przepijali razem skromne dochody. Nie awanturował się, był uczciwy i na swój sposób honorowy. Nikt nie chciałby jego krzywdy.

– To co się stało?

– Właściwie to sam nie wiem. – Miruś uśmiechnął się rozbrajająco, ukazując połamane pieńki zębów. – Przysnąłem sobie przy figurce, bo trochę byłem zmęczony, a do domu droga daleka. Noc taka cicha i ciepła…

Od figurki Matki Boskiej do gospodarstwa siostry, gdzie miał komórkę przerobioną na mieszkanie, było jakieś trzysta metrów, ale nie spierałem się, czy to blisko, czy daleko. Zdaje się, że zwyczajnie nie był w stanie dalej pójść.

– I co dalej?

– Ano, obudził mnie straszliwy jazgot u Marczaków. Pomyślałem, że stary Marczak tłucze Maksa, ale przecież on kocha go bardziej niż Martę. Dlatego podniosłem się, żeby sprawdzić, co się dzieje. U nich w parkanie obluzowały się dwie deski i można spokojnie zajrzeć. Przełożyłem nogę i rękę, żeby się przecisnąć, a tu jak mnie coś chlaśnie! Wyrwałem się i chlapnąłem na du… znaczy rypsnąłem na ziemię, a z nogi lała mi się krew. Jakby świnię zarzynali. Obwiązałem sobie porządnie i przyjechałem tutaj.

– To chyba coś poważnego, skoro zdecydowałeś się na wizytę w szpitalu?

– Może bym nie przyjechał, ale to wyglądało na dzikie zwierzę. Jeszcze mnie zarazi jakąś francą. Mam trzy chlaśnięcia na łydce.

– A jak wyglądało to coś, co cię zaatakowało?

Nie dowiedziałem się, bo Mirusia zabrała pielęgniarka. Trochę mnie zaczęło niepokoić, że wydarzyło się już kilka takich incydentów. A wszystko odbywa się bez powiadamiania policji. Zagryziony pies Mariolki, atak na Sylwię, zajście u Marczaków i poturbowany Miruś. A ile jeszcze takich, o których nic nie wiem?

Po dwóch i pół godzinie dostałem moją lubą z powrotem. W bardzo gustownym gorseciku. Prześwietlenie wykazało pęknięcie kości ramieniowej i jakieś przemieszczenie w barku. Gips na sześć tygodni. Jezu, co się teraz będzie działo w domu! Włos mi się zjeżył.

 

* * *

– Po coś to zrobił?

– A po co wścibiał nos w nie swoje sprawy?

– Jeśli to zgłosi, zaczną węszyć!

– Zwariowałeś? A kto uwierzy w gadkę pijaczka? Pomyślą, że miał delirkę.

 

* * *

Miałem serdecznie dosyć. W pracy urwanie głowy. W domu to samo. Na dodatek Sylwia znowu wyjechała, więc całe odium spadło na mnie. Musiałem zajmować się moją lubą. A ona była marudna. Rozumiem, że się nudzi, ale ja nie mam sześciu tygodniu urlopu i jej jojczenie, że jest sama, doprowadza mnie do szału. Po powrocie ze służby mam ochotę walnąć się do łóżka i zasnąć kamiennym snem, a nie wysłuchiwać wydumanych problemów. Sędzia Anna Maria ma swoje sprawy, ja swoje. Tyle, że tamta pani siedzi w okienku telewizora, a ja uganiam się po całej gminie w poszukiwaniu bandy młodocianych, którym zachciewa się piwa i włamują się do każdego napotkanego punktu dysponującego tym napojem.

– Może pójdziemy na spacer?

Spojrzałem na Kaśkę, jej minę cierpiętnicy i zacząłem podnosić się z wersalki, ale w ostatnim momencie zrezygnowałem. Nie mogłem pozwolić, żeby mnie terroryzowała.

– Nie.

– Nie? Jak to nie? – W jej głosie dźwięczało zdumienie. Jeszcze nigdy nie otrzymała ode mnie tak zdecydowanej odpowiedzi. Poczułem zadowolenie, że wreszcie zdobyłem się na otwartość, bez jakiegokolwiek kręcenia.

– Kasiu, jest końcówka wakacji, młodzież stara się jak najpełniej wykorzystać pozostały czas i mamy, ja mam, pełne ręce roboty. Nie chodzi o to, że to jakieś poważne przestępstwa, ale jest ich całe mnóstwo, co wiąże się ze żmudną papierkową robotą. Do tego prawie połowa obsady jest na urlopach, dlatego na każdego spadły dodatkowe obowiązki. Nie wspomnę już o zwykłych interwencjach do pijaczków, do sąsiedzkich sprzeczek i te de. Jestem zmęczony!

– Zrobić ci herbaty? – spytała potulnie moja połówka, a ja już wiedziałem, że za tym kryje się podstęp.

Poczekałem cierpliwie aż na stole pojawiły się dwa kubeczki z parującym naparem, a do tego batoniki. Mimo że miała właściwie tylko jedną rękę sprawną, poszło całkiem nieźle. Podniosłem się i usiadłem naprzeciwko Kasi. Postanowiłem poczekać na jej rewelacje.

– Coś nowego się dzieje? – spytała po krótkiej chwili. Nie zrozumiałem pytania.

– Chodzi mi o to, czy były jakieś nowe ataki wilkołaka?

– Wilkołaka?

– No wiesz, o czym mówię. – Kasia poruszyła się niespokojnie. Aha, planowała grubszy atak.

– Chodzi ci o przypadki ataku przez jakiegoś niezidentyfikowanego zwierzęcego osobnika?

– No.

– A czy wiesz, że obowiązuje mnie tajemnica? – Poczekałem na jej potwierdzające skinienie, a potem dokończyłem: – Nie, o niczym takim nie wiem, ale to nie oznacza, że nic takiego się nie wydarzyło. Wiesz, że ludzie wiele rzeczy zachowują dla siebie, nawet takich, którymi powinna zająć się policja.

– Wiem, wiem. Myślałam, że wiesz coś prywatnie…

– Kasia, tyle razy cię już o to prosiłem – jeśli coś chcesz, to powiedz wprost, a nie kręć. No więc, o co chodzi?

– Pamiętasz tę książkę, no wiesz tę, co robiła za nogę regału. No tego, co mnie przywalił na strychu – zniecierpliwiła się.

Podniosła się od stołu i podreptała do sypialni. Za chwilę pojawiła się znowu z woluminem w ręku. Rzuciła go na stół, a ja zacząłem przeglądać.

– Oczywiście, że pamiętam. – Całkiem wyleciało mi z głowy, że miałem ją odpytać. Tyle się wydarzyło… – No więc, co z tym?

– To bardzo stara książka, z dziewiętnastego wieku. Dokładnie nie wiem, z jakiego roku, bo strona tytułowa jest urwana i udało mi się odczytać tylko początek. Mniejsza z tym. W każdym razie to opowieści naocznych świadków niewyjaśnionych zjawisk. Wiesz, komuś udało się przeżyć spotkanie ze strzygą, wampirem i innymi takimi…

Przyglądałem się pierwszej stronie słuchając jednocześnie wywodu. Kartka rzeczywiście była urwana. Z daty zostały dwie pierwsze cyfry, a obok fragment odręcznego zapisu, który prawie całkowicie wyblakł. Chyba zrobiono go ołówkiem, bo mimo, że liter nie było widać, to na kartce został odciśnięty ślad. Na tej i na następnej. Jakby ktoś bardzo mocno przyciskał grafit.

– Tak? – umyślnie zawiesiłem głos, żeby wiedziała, iż dla mnie to stek wymyślonych bzdur.

– Tak. Trafiłam tam na opowieść o wilkołaku grasującym w małej wiosce we Francji. Zaczęło się od ataków na zwierzęta. Potem zginął pijany chłop, a w końcu dziecko.

– I co w związku z tym?

– U nas zaczęło się podobnie. Najpierw pies Mariolki, potem Miruś…

– Dziewczyno, tobie z nudów już na głowę padło. Po pierwsze, to było prawie dwa wieki temu, po drugie, wtedy królowała niewiedza i zabobon, po trzecie, każde zjawisko niewytłumaczalne zawsze okazuje się, że można jakoś wytłumaczyć. A po czwarte i najważniejsze, nikt nie wierzy już w duchy, wampiry, wilkołaki, nawet na zabitych dechami wioskach jest już inaczej, prawda?

Moja Kaśka pokiwała głową, ale nie wydawała się przekonana. Ale cel został osiągnięty – przestała bajdurzyć o duchach.

 

* * *

– Myślisz, że on byłby zadowolony?

– Nie wiem, jak dotąd nie wykazałeś się niczym niezwykłym.

– A pies?

– Żartujesz? To mógłby zrobić każdy gnojek.

– To co mam zrobić?

– Jeszcze nie wiem, ale z pewnością musi to być coś, co wstrząśnie całą okolicą. Wtedy może zasłużysz na jego uznanie.

– Wymyślisz coś?

 

* * *

Dopiero w połowie września udało się opanować jako tako sytuację. Dzieciaki wróciły do szkoły, koledzy skończyli urlopy i wreszcie na posterunku była pełna obsada. I najważniejsze – Kasi zdjęli gips i wróciła do pracy. Chodziła jeszcze na rehabilitację, ale to dodatkowy plus. Miała bardzo mało czasu i przestała marudzić. A jeszcze do tego wszystkiego Sylwia znalazła sobie wreszcie absztyfikanta i coraz mniej bywała w domu, a nawet jak zaszczyciła nas swoją obecnością, to była jakaś spokojniejsza, łagodniejsza.

– Zawsze mówiłem, że babie bez chłopa to się we łbie przewraca – kończyłem dyskusję przy obiadokolacji na temat zmian zachodzących w naszej współlokatorce.

– Chcesz w łeb? – Kaśka uniosła łyżkę.

– Za co? Za prawdę?

– Twoja prawda nie jest uniwersalną prawdą – powiedziała i widziałem, że ją zezłościłem.

– Kasiu, przecież wiesz o czym mówię. Kobieta i mężczyzna uzupełniają się. Bez siebie żadne nie jest w pełni doskonałe. To jak whiskey bez lodu, jak bułka bez masła, jak…

– Ja nie używam masła i uważaj, żebym nie przestała używać ciebie – zagroziła, ale widziałem, że zaczyna się uśmiechać.

– To jest dopiero przedmiotowe traktowanie. Czuję się jak wibrator wrzucony na dno szuflady!

Kaśka palnęła mnie w końcu upapraną w zupie łyżką, ale jednocześnie zachichotała. Drugie danie zjedliśmy znacznie później.

 

* * *

Wydawało mi się, że to kolejna interwencja, która nie ma większego sensu. Starsza pani mieszkająca samotnie zadzwoniła i powiedziała, że u sąsiada wyczyniają się jakieś dzikie orgie i ona żąda, żebyśmy to ukrócili, bo nie może spać. Na zewnątrz wiało i padało jakby to był listopad, a nie połowa października. Spojrzałem na Maćka z nadzieją, że powie, żebyśmy to olali. Ale nic takiego się nie stało. Wsiedliśmy do radiowozu i przejechaliśmy te sześć kilometrów. Po drodze prawie żywej duszy. Każdy, kto miał trochę rozsądku, siedział w chałupie przed telewizorem. Dwie, czy trzy osoby, które widzieliśmy, przemykały truchtem od przystanku autobusowego w kierunku swoich domów.

– To chyba tu. – Maciek wypatrywał pilnie numerów posesji. – Jest!

Zatrzymaliśmy się pod bramą. Przycisnąłem dzwonek i miałem nadzieję, że babcia nie pozwoli nam długo stać na tym deszczu. Brzęczyk w furtce zadźwięczał prawie natychmiast, kobieta musiała na nas czekać.

– Dobry wieczór. No co tam, pani Jagodzińska? – Maciek uśmiechnął się. Pochodził stąd, więc znał osobiście chyba wszystkich.

– Wiesz, Maciusiu – starsza pani pominęła fakt, że facet, który przed nią stoi to nie wnuczek znajomej, tylko policjant na służbie – u tego tam, mecenasa, coś się odprawia niedobrego. Panienki tak się darły, że aż u mnie było słychać. Chodźcie tam! – Wskazała kierunek.

Zauważyłem, że mimo chłodu i zacinającego deszczu okno wychodzące na posesję sąsiada miała otwarte, a na parapecie, żeby nie uwierał w łokcie, ułożona była poduszka. Znaczy, że kobieta dysponuje masą wolnego czasu i nadmiernie interesuje się prywatnym życiem innych. Na działce obok nic się nie działo, nawet nie widać było świateł w oknach.

– Kiedy to było? – zainteresował się Maciek.

– Jakąś godzinę temu.

– Słychać było muzykę, widziała pani kogoś?

– No nie – zawahała się pani Jagodzińska. – Tylko te przeraźliwe wrzaski. Myślałam, że je morduje, bo wiesz, Maciuś, tam co sobota jest jakaś zabawa. Wódka leje się strumieniami, kobiety latają półnago po ogrodzie…

Zostawiłem kumpla, żeby wysłuchał całego sprawozdania zbulwersowanej kobiety. Włączyłem latarkę, bo za domem panowały egipskie ciemności. Miałem ochotę uciec, było przeraźliwie zimno i zadawało mi się, że to czyste wymysły, ale nie mogłem zlekceważyć wezwania, tym bardziej, że Anka zarejestrowała nasz wyjazd na interwencję. Oczywiście nic nie znalazłem, wokoło cisza i mrok. Faceta w domu obok najprawdopodobniej w ogóle nie było. W środku tygodnia harował zapewne gdzieś w Warszawie, żeby zarobić na te luksusy, których zazdrościła mu sąsiadka. Już miałem wracać, kiedy usłyszałem cichutkie popiskiwanie. Kierując się słuchem, bo na wzrok liczyć nie mogłem, dobrnąłem do płotu. Pod ogrodzeniem leżała sterta starych desek i stamtąd dochodził dźwięk. Poświeciłem sobie i zdrętwiałem. Dechy były rozrzucone, jakby uderzył w nie pocisk, a po całości walały się flaki wymieszane z futrem. Przypomniał mi się widok psa Mariolki. Dobrze, że padał deszcz, przynajmniej spłukiwał krew. Znowu usłyszałem piszczenie. Ostrożnie, żeby nie skręcić nogi albo karku wszedłem na stertę i poświeciłem w głąb. Na pierwszy rzut oka nie mogłem rozpoznać, z czym mam do czynienia. Po chwili zrozumiałem, co widzę. Fragmenty ciała kotki i kilku podrośniętych młodych. Piszczenie na chwilę ustało, ale za moment znowu je usłyszałem. Pochyliłem się i sięgnąłem ręką pod ustawioną ukośnie belkę. Wyciągnąłem stamtąd kociaka. Chyba był cały i zdrowy, o czym mogły świadczyć energiczne próby drapania i gryzienia. Przywołałem Maćka. Za nim, niestety, przydreptała pani Jagodzińska, osłonięta gigantycznym parasolem, którym usiłowała wykłuć nam oczy.

– Znowu jakieś zdziczałe psisko – zawyrokowała oglądając bez specjalnych emocji rozciągnięte na deskach resztki.

– Myśli pani, że to pies?

– A co innego? Te miastowe kupują dzieciakowi puszystą kulkę, a kiedy wyrasta z tego wielkie bydlę, wywożą do nas, do puszczy. Nie ma na nich kary! – westchnęła ciężko. – Oglądałam kiedyś taki program i tam…

– To pani kot? Kotka? – spytał Maciej, który, tak jak ja, pragnął skrócić nasz pobyt

– E, nie. To jakiś dzikuska. Zległa pewnie pod tymi dechami, jak przyszedł jej czas, a to bydlę wywęszyło ją. Broniła małych…

Pani Jagodzińska mogłaby jeszcze długo. Stęskniona towarzystwa wykorzystywała nawet wizytę policji, żeby się nagadać. Przymusiła też Maćka, żeby zakopał truchło, a jemu nie wypadało odmówić – po starej znajomości. Przemokliśmy i przemarzliśmy do szpiku kości. Jedyny plus był taki, że kociak, wciśnięty za pazuchę kurtki, uspokoił się. Zastanawiałem się, czy uda mi się doczyścić mój służbowy strój.

 

* * *

Zgodnie z przewidywaniami, Kaśka zajęła się przybłędą. Co dziwne, nawet Czuj przyjął go jak swojego. Usiłował wylizać i reagował na każde piśnięcie jak nadopiekuńcza matka. Od razu wiedziałem, że nie pozbędziemy się już tego futrzaka z domu. Maja durna baba zadzwoniła do drugiej durnej baby, czyli swojej szefowej, opowiedziała historię z najdrobniejszymi szczegółami prawie zalewając się łzami, dostała dzień na żądanie, który przeznaczyła na wizytę u weterynarza i zakupy. Byliśmy potem lżejsi o pięć stówek. Lekarz wziął sto pięćdziesiąt za wizytę, szczepionkę, leki na odrobaczenie i odpchlenie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że to kotka, nie kocur. Imię Lucky zostało zmienione na Luckę. Reszta kasy poszła na kuwetę, żwirek, koszyk z poduszką i żarcie.

Przyznam, że zaniepokoił mnie ten kolejny wypadek. Maciek odpytał kumpla, który pracował w Ochronie Parku i okazało się, że po puszczy grasuje banda zdziczałych psów. Udało im się odstrzelić dwa, ale z pewnością zostało jeszcze kilka.

Kiedy przyjechała Sylwia, musiałem się ewakuować. Piskom, achom i ochom nie było końca. W końcu to szczebiotanie zemdliło mnie i zamknąłem się w pokoju. Otworzyłem okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, tym bardziej, że obok mnie stał Czuj. Po wizycie w mokrym ogrodzie jego futro śmierdziało jak ściera do podłogi. Pomyślałem, że odór, jaki wydziela, zabije nawet zapach papierosów. Wyciągnąłem fajki, otworzyłem okno, usiadłem na parapecie i z lubością zaciągnąłem się dymem. Za drzwiami nareszcie zapadła względna cisza, na zewnątrz zresztą też. Kończyłem już palić, kiedy Czuj poderwał się na nogi. Sierść zjeżyła mu się na karku, a w gardle narastał głuchy grzmot. Poczułem się trochę nieswojo. Za oknem ciemność, że ślepia wykol. Zdawało mi się, że kątem oka uchwyciłem jakiś ruch. Coś czarnego przesuwało się wzdłuż ogrodzenia. Pies wydał z siebie cichy skowyt, podwinął ogon i umknął w stronę drzwi do kuchni. Nie byłem pewien, co widzę. Z jednej strony wyglądało to na zwierzę, zwinne, prawie bezszelestne, ale z drugiej coś mi nie grało. Wreszcie w świetle latarni ustawionej tuż przy rogu ogrodzenia zobaczyłem, że domniemany zwierzak prostuje się i wyciąga w górę łapy. Na ich końcu błysnęły jasne, jakby metalowe pazury. Po chwili wszystko zniknęło.

– O, kurwa – mruknąłem do siebie. – Co to było? Ni zwierzę, ni człowiek. Kaśkowy wilkołak? Mam omamy?

Nie byłem zamroczony alkoholem, ani nie spałem, żeby mi się takie koszmary roiły. Mam coś z głową? Pomyślałem, że raczej nikomu o tym nie wspomnę. Czuj znowu uwalił się koło okna.

 

* * *

– Widział cię!

– No to co? Nie uwierzył w to, co zobaczył! Widziałeś, jak przecierał oczy?

– Ta brawura cię zgubi!

– Jego zgubiła, a mnie nie!

– Aha, mam cię. Chcesz być lepszy od niego!

– Jasne. A myślisz, że dlaczego mi to wszystko opowiadał? Chciał się pochwalić? Nie! Chciał, żebym go prześcignął!

– Nie dorównasz mu. On pił TĘ krew. Pamiętasz, co mówił?

– Pamiętam. Ja też zakosztuję, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie jestem gotów. Nie chcę skończyć jak on.

– Może masz rację. Trzeba powolutku przygotować grunt!

 

* * *

Dyrekcja Parku rozwiesiła w końcu plakaty ostrzegające przed bezpańskimi psami, które rozzuchwaliły się jeszcze bardziej. Zaczęły do nas napływać zgłoszenia o zabiciu paru psów w obejściach, kozy i dwóch krów na polach pod lasem. Wszystkie zwierzęta były rozszarpane na strzępy, jak po wybuchu granatu. Ale ci z Parku powiedzieli, że grasujące watahą psy są gorsze od stada wilków. Może nawet są wściekłe. Mnie nie pasowało jedno. Za dużo zostawało mięsa. Jeśli atakowały gromadą, a do tego były wygłodzone, większa część zaatakowanych zwierząt powinna zostać pożarta. A tu tymczasem wyglądało, że raczej zabijają dla przyjemności i nie zjadają upolowanej ofiary. Ale nikt mnie nie słuchał. Weterynarz, a właściwie bardzo młodziutka pani weterynarka, wezwana na miejsce jednego ataku, zrzygała się, jak tylko spojrzała na rozciągnięte truchło i poczuła smród.

Po trzech tygodniach wytężonej pracy udało się wreszcie wytropić watahę. Strażnicy z Parku odstrzelili zdziczałe zwierzęta. Zapanował spokój. Tylko pani Jagodzińska, zdybawszy kiedyś Maćka, jak wracał do domu, zapowiedziała mu, że to jeszcze nie koniec. Że ze dwadzieścia lat temu działo się podobnie. Wtedy, jak głosi wieść gminna, grasował wilkołak. Skupiło się wszystko na Marcinie Jóźwiaku, który miał poprzestawiane w głowie i koniec końców wylądował w psychiatryku oskarżony o napaść na sąsiada, niejakiego Wacka Ale pani Jagodzińska nie wierzyła, że sprawcą był Marcin i przytaczała opowieści o tym, że wówczas też najpierw mordowano psy. A potem zaginęła Anna i nigdy jej nie odnaleziono. A Wacek sam był pijus i nic dobrego, toteż nie dziwota, że mu w końcu Marcin przyłożył. Planowałem pogrzebać w starych aktach, ale wtedy jeszcze nie było naszego posterunku i żeby coś odkryć musiałbym poprosić kolegów z Żoliborza. A na to nie miałem ochoty, tym bardziej, że zbliżały się święta, a na dodatek Sylwia planowała przeprowadzkę.

 

* * *

W domu panowała sielanka. Kaśka spełniała się jako opiekunka dla kota, ja miałem dzięki temu spokój, Sylwia zebrała swoje zabawki i wyniosła się do lubego, na Tarchomin. Wystarczająco daleko, żeby nie zamęczać nas swoimi odwiedzinami co tydzień. Zyskaliśmy dodatkowy pokój, a to wiązało się z natychmiastowym przemeblowaniem. Telewizor, mimo moich protestów, wywędrował z sypialni do pozyskanego salonu. Ale Lucka została. Właściwie to nawet lubiłem tego futrzaka, ale nie pojmowałem, dlaczego musi spać z nami w łóżku. Każda próba wygonienia jej kończyła się najpierw fukaniem kotki, a potem fukaniem Kaśki. W końcu poddałem się, tylko zażądałem, żeby na czas seksu eksmitować ją za drzwi. Nie znosiłem, jak ktoś mi się przyglądał, a na dodatek nie wyglądało to na przyjazne zerkanie.

Zbliżało się Boże Narodzenie i zostałem obarczony zdobyciem choinki. Powinna być ogromna, gęsta i najpiękniejsza na świecie. I oczywiście miała stanąć w naszym salonie. Wykorzystałem znajomości Maćka i załatwiłem drzewko z Parku. Co roku wycina się tego trochę, a potem wykonuje nowe nasadzenia. Drapak był imponujący i zasłużyłem na uznanie. Ale miało to reperkusje. Moja pani uznała, że w związku z tym, iż posiadamy takie fantastyczne drzewko, ubierzemy je zgodnie z dawną tradycją – w pierniczki, orzechy, jabłka i ozdoby własnej roboty. Było mi wszystko jedno, jak będzie wyglądać choinka, ale znowu uległem. Na półtora tygodnia przed świętami gniotłem, wałkowałem i wycinałem wspólnie z Kasią pierniki. Dlaczego tak wcześnie? Bo musiały zmięknąć. Zawsze wydawało mi się, że ciasto czy chleb po takim terminie są twarde jak suchar, ale co tam. Właśnie wyciągnęliśmy kolejną partię z piekarnika, kiedy usłyszeliśmy sygnał La Bamby.

– No co ta… – zaczęła z uśmiechem moja luba i gwałtownie przerwała.

Nie rozumiałem słów, ale docierało do mnie, że ktoś krzyczy w słuchawce. Jednocześnie obserwowałem twarz Kasi i widziałem, że jest mocno poruszona.

– Zamknij się na cztery spusty i nie wychodź pod żadnym pozorem – instruowała kogoś po drugiej stronie. – My zaraz będziemy. Tylko błagam cię, zanim otworzysz, upewnij się, że to na pewno my!

– Co jest? – spytałem, gdy tylko rozłączyła się.

– Coś zaatakowało Mariolkę. Jest sama. Musimy tam natychmiast pójść!

Widziałem jaka jest zdenerwowana, dlatego nie wypytywałem więcej, tylko zacząłem się ubierać. Odszukałem zajebiście mocną latarkę i obserwowałem Kasię. Mimo stresu działała racjonalnie. Wyłączyła piekarnik, resztę ciasta wrzuciła do lodówki, przywołała Czuja i za chwilę stała gotowa do wyjścia.

 

* * *

Mariolka wpuściła nas na rozświetlone podwórko, w całym domu zresztą też paliły się wszystkie światła.

– Co się stało? – próbowałem ją odpytać, ale zanim cokolwiek usłyszałem kobieta padła w ramiona Kasi i zawodziła głośno.

Jakoś udało się nam zdjąć wierzchnie ubrania i usadowić w kuchni. Kaśka zakrzątnęła się i przygotowała herbatę oraz coś mocniejszego na uspokojenie. Po dobrych dwudziestu minutach można było wreszcie porozmawiać.

– To mów, co się stało? – poprosiłem.

– Odwiozłam Jaśka do mamy, bo chciałam trochę posprzątać, a wiecie, jak to jest przy małym dziecku – zaczęła Mariola. – Zasiedziałam się, bo to ciasto, herbatka, pogaduszki. Dawno się nie widziałyśmy.

Miałem ochotę nią potrząsnąć, żeby przeszła do konkretów, ale zacisnąłem zęby i czekałem, aż sama zacznie. Widocznie opowiadanie o wizycie u matki uspokajało ją.

– Potem okazało się, że uciekł mi autobus i postałam dodatkowe pól godziny na przystanku – kontynuowała. – Do domu dotarłam koło ósmej.

Przerwała i zaczerpnęła głęboko powietrza. Odetchnęła kilka razy i podjęła wątek.

– Właśnie szarpałam się z furtką, bo zamek ciągle się zacina, gdy wydawało mi się, że poruszyły się krzaki przy końcu ogrodzenia.

Obserwowałem ją. Skubała róg ceraty na kuchennym stole. Miała wypieki i spuszczone oczy, jakby bała się spojrzeć nam w twarz. Była przestraszona, ale jednocześnie zawstydzona. Dlaczego? Przecież napad to nie jej wina.

– Odwróciłam się, ale nic nie zobaczyłam. Ale czułam się nieswojo. Szarpnęłam tę cholerną bramkę i wreszcie zamek puścił. Kiedy wchodziłam na podwórko…

Przerwała, a jej oddech znacznie przyspieszył. Nerwowo przełykała ślinę. Kaśka usłużnie napełniła kieliszek. Kobieta wypiła duszkiem. Widać alkohol pomógł opanować emocje, bo wznowiła opowiadanie.

– Odwracałam się, żeby zatrzasnąć furtkę, kiedy ujrzałam to to…

Znowu wybuchnęła płaczem. Wykrzykiwała przy tym, że to nie może być prawda, że ona jest zdrowa, że jest absolutnie niepodobna do ojca. Kasia próbowała ją uspokoić. Po kilku minutach i kolejnym kieliszku wódki Mariolka zdecydowała się mówić.

– To coś wyglądało jak wilkołak z filmów – czarne futro, długie, błyszczące pazury i zarośnięta gęba.

– Skąd wiesz, że futro było czarne? – spytałem i zdaje się, że to konkretne pytanie odsunęło kolejny atak histerii.

– Albo czarne, albo brązowe – odpowiedziała po chwili zastanowienia. – Było ciemno, ale nie całkowicie. Świeciła jedna latarnia przy posesji sąsiadów. Naszą jakiś tydzień temu szlag trafił.

– Co?

– Co co? – wtrąciła się Kasia. – O co pytasz?

– O latarnię! Co się stało?

– Nie wiem. – Mariolka wzruszyła ramionami. – Po prostu, jednego wieczora świeciła, następnego już nie.

– Dobra, wracamy do faceta!

– Skąd wiesz, że to facet? – znowu odezwała się moja miła. Nawet nie zajarzyła, że chodzi mi o odwrócenie uwagi Mariolki od zjawisk niezwykłych, bo zdaje się z tym miała problem. Stuknąłem Kaśkę lekko pod stołem i wzrokiem wskazałem przygnębioną kobietę. Na szczęście tym razem pojęła.

– Co więcej możesz powiedzieć o tym mężczyźnie? Jaki miał wzrost? Mówił coś? Zrobił ci coś?

Mariolka zmarszczyła brwi i widać było, że intensywnie usiłuje sobie wszystko przypomnieć.

– Był wyższy ode mnie. Chyba o głowę. Nic nie mówił. Śmierdział jak mokry pies. I rozerwał mi kurtkę – wyrzuciła w końcu jednym tchem.

– Pokaż! – poprosiłem.

Poczłapała do przedpokoju i przyniosła puchówkę. Jeden rękaw był poszarpany.

– Całe szczęście, że była taka gruba, inaczej rozharatałby ci ramię – powiedziałem obejrzawszy ubiór.

– No dobra – odłożyłem kurtkę na oparcie krzesła – i co było dalej. Skończyliśmy na tym, że próbowałaś zamknąć furtkę.

– Nie próbowałam, po prostu zamknęłam – wyjaśniła mi całkiem przytomnie. – Problemy są tylko przy otwieraniu od strony ulicy. Zamyka się normalnie.

Przytaknąłem i poprosiłem o ciąg dalszy.

– Byłam wystraszona, bo zdawało mi się… – urwała w pół zdania. – W każdym razie zebrałam siły, zatrzasnęłam furtkę i zamknęłam się w domu. Potem zadzwoniłam do was.

– Jeszcze jedno. Od jak dawna zacina się ta furtka.

– Od dawna. Nawet nie pamiętam od kiedy.

– Podsumujmy. Jakiś wariat przebrany za wilkołaka zaatakował cię. Rozerwał ci kurtę, ale większej krzywdy nie zrobił. Wiedział, że furtka się zacina i postanowił skorzystać z tego. Szarpiąc się z zamkiem z reguły stałaś nieco dłużej na ulicy, więc mógł niezauważony pobiec do ciebie. Wykorzystał też brak światła latarni, żeby napędzić ci stracha. Tyle fakty. Chcesz to zgłosić?

– Nie. – Głos jej drżał i miała spuszczoną głowę.

– Mariolka… – Kaśka złapała ją za rękę i uspokajająco gładziła. – Musisz to zrobić!

– Nie – odpowiedziała zdecydowanym głosem. – Nie wiesz, jak to jest, gdy całe życie uważają cię za wariatkę, albo potencjalną wariatkę. Mój ojciec… – zacięła się i zamilkła, ale po chwili zebrała odwagę i mówiła dalej. – Mój ojciec był kochanym człowiekiem. Bawił się ze mną, przytulał. Wiesz, jak to jest dowiedzieć się, że to była tylko jedna strona. Że zmieniał się w krwiożerczą bestię. Ranił i zabijał. Jak sądzisz, dlaczego moja matka mieszka teraz w Warszawie, a ja sprzedałam nasz dom w pięknej okolicy i przeprowadziłam się siedem kilometrów dalej. Bo miałam takie widzimisię? Nie. Bo nie chciałam całkiem się stąd wynosić, ale musiałam zmienić najbliższe otoczenie. Żeby usłużne sąsiadki nie przypominały mi codziennie, że mój ojciec do końca życia będzie siedział w psychiatryku. Że może ja też mam coś z głową. Chociaż może miałyby rację. Skoro widzę wilkołaki…

Rozbeczała się. Nie wiedziałem, co zrobić, ale Kasia przyjęła inicjatywę. Przytuliła ją mocno i gładziła po plecach.

– Nie ty jedna widziałaś tego wilkołaka – zdecydowałem się powiedzieć unikając wzroku mojej dziewczyny. – Ja też go widziałem. I też nie chciałem wierzyć własnym oczom. Ale to, że go widzieliśmy, nie oznacza, że istnieje naprawdę.

– Jak to? – zdziwiła się Kaśka.

– Ty też go widziałeś? – dopytywała się Mariola.

Opowiedziałem im o wieczorze, gdy paliłem papierosa siedząc na parapecie w naszej sypialni.

– Jaki z tego wniosek? – spytałem obu pań, ale odpowiedziało mi milczenie.

– To nie wilkołak, miłe moje. Tylko człowiek, który chce, żebyśmy w to uwierzyli. A do tego jest to ktoś stąd, kto nas zna. Wiedział, że u was furtka się zacina. Do tego wykorzystał nieświecącą latarnię, albo sam ją zepsuł.

Po chwili przyszło mi jeszcze coś do głowy.

– Być może, że on sam w to mocno wierzy. Kaśka, musimy dokładnie przeczytać tę twoją książkę o duchach. Tam coś było. Coś, co umknęło mojej uwadze.

Zostaliśmy z Mariolką na noc. Parę minut po szóstej wrócił jej mąż. Już wspólnie ustaliliśmy, że kobieta przeniesie się do matki, dopóki Michał ma nocne zmiany. Potem niewyspany poczołgałem się do pracy, a Kaśka wróciła do domu.

 

* * *

Zapomniałem o sprawie, a właściwie odstawiłem ją na tor boczny, bo święta przesłoniły wszystko. Nie tyle mnie, co Kasi, a w związku z tym ja też zostałem zmuszony do podjęcia działań, czyli do zorganizowania prezentów i świateł do przybrania ganku i choinki przed nim. Nienawidzę zakupów, ale widząc jak moja miła z tajemniczą miną utyka paczki i paczuszki w różnych miejscach domu, zrobiło mi się głupio i poleciałem do najbliższego hipermarketu. Wyszedłem stamtąd po dwóch godzinach, zmęczony, spocony i lżejszy o cztery stówy – wszystkie moje lewe pieniądze szlag trafił. Mało tego – po powrocie nie zaznałem spokoju, bo Kasia wypatrzyła girlandy lampek i zapragnęła natychmiast przystroić dom. Żałowałem serdecznie, że nie zostawiłem tego tałatajstwa w samochodzie, bo moglibyśmy przeprowadzić całą akcję jutro, czyli w sobotę rano. Kończyłem właśnie ubierać gigantyczny chojak, kiedy zobaczyłem, że od przystanku, wymachując gwałtownie ramionami, gna do nas Mariola. Byłem przekonany, że znowu wydarzyło się coś złego. Podbiegłem do furtki, aby ją jak najszybciej wpuścić. Zdyszana przystanęła i wciągała głęboko powietrze, bo przez ten szalony bieg straciła oddech.

– Co się stało? – Złapałem ją za ramiona.

– Nie będę wariatką! Nie jest moim ojcem! – wykrzykiwała śmiejąc się głośno.

Wbrew temu, co mówiła, odniosłem wrażenie, że jest wręcz przeciwnie.

– Chodźcie do domu! – zarządziła Kasia.

W kuchni nareszcie udało się ustalić fakty. Mariola popadła w depresję, popłakiwała po kątach, nie jadła i nie spała. Wreszcie matka, do tej pory nieświadoma problemu, wydobyła od niej wszystko i uznała, że dla zdrowia psychicznego własnego dziecka musi przyznać się do pewnych niezbyt chlubnych wydarzeń z przeszłości. Otóż Mariolka była nieślubnym dzieckiem, efektem wakacyjnego zauroczenia pewnym studentem Politechniki Szczecińskiej, który spędzał tu wakacje, a potem zapomniał całkowicie. Pani Maria miała wówczas niecałe osiemnaście lat i bała się gniewu rodziców. Przez chwilę rozważała nawet myśl o samobójstwie, ale na szczęście porzuciła ją. Jako osoba bogobojna nie zdecydowała się również na pokątną aborcję. Często za to siadywała przy figurce Matki Boskiej Miłosiernej, którą ustawiono w lesie, pod Górą Ojca. Tam zalewała się łzami i tam poznała znacznie starszego od siebie Marcina Jóźwiaka. Dogadali się i wyszła za niego za mąż. Obie strony odniosły korzyści – Marię rodzina nie rozniosła na strzępy, a Marcin zyskał żonę, która nie wścibia nosa w nie swoje sprawy i gospodynię, która skrzętnie zajmuje się domem.

– Trochę mi dziwnie – kończyła Mariola – bo okazało się, że człowiek, którego całe życie uważałam za ojca jednak nim nie jest. Ale z drugiej strony kamień z serca, bo nie jestem zagrożona chorobą psychiczną.

– Jesteś. – Kasia poklepała ją po dłoni. – Jak każdy człowiek, ale przynajmniej jest szansa, że nie odziedziczyłaś jej.

Dziewczyny zachichotały, a potem przeszły płynnie do omawiania świąt. Zawsze mnie to zdumiewało u kobiet. Najpierw histeria, wodospady łez, a za chwilę przepis na korzenne pierniki. Pomyślałem, że sprawa nadal istnieje. To, że Mariola nie jest walnięta, oznacza, że jest inny problem. Wilkołak nie jest wytworem jej chorej wyobraźni, mojej zresztą też, tylko istnieje naprawdę. Ale nie kontynuowałem tego wątku.

 

* * *

– Kasiu, uważasz, że to konieczne? – Wiedziałem, że pytanie jest czysto retoryczne. Ale musiałem je zadać.

Wróciliśmy z kolacji wigilijnej, a właściwie dwóch. Najpierw u mojej mamuśki, potem u jej. Nie powiem, nawet było miło. Szczególnie u Kaśki. Ciotki okazały się bezkonkurencyjne, zwłaszcza Michalina, która jarała i chlała jak facet, a do tego miała niewyparzoną gębę. A te jej opowieści o duchach… o Marcysi. Jeszcze teraz bolał mnie brzuch. Z przejedzenia i ze śmiechu. U mnie było trochę gorzej, ale mama i tak starała się, więc obyło się bez większych zgrzytów. A teraz, kiedy miałem ochotę legnąć na wyrku, Kasia chciała wyciągnąć mnie na pasterkę. Żadne argumenty nie mogły skłonić jej do zmiany zdania.

– Poruszasz się trochę, to lepiej strawisz te góry jedzenia, które wchłonąłeś. Po drugie, jakbyś nie wiedział – mieszkamy na wsi, a ty jesteś gliną, musisz dbać o swój image.

Nie bardzo wiedziałem, co ma jedno do drugiego, ale nie chciałem się z nią spierać. Było pół do dwunastej, zaczęły bić dzwony nawołujące wiernych. Ubraliśmy się i wyszliśmy przed dom. Mieliśmy poczekać na Mariolę z rodziną.

– Zobacz, jak pięknie! – Kasia przytuliła się do mnie. – Śnieg skrzy się w blasku latarni, nasza choinka miga światełkami. Jest tak cicho i spokojnie…

Faktycznie, było ładnie, ale ja wolałbym leżeć teraz w łóżeczku, z ciepłym ciałkiem mojej dziewczyny u boku. Albo na mnie. Za chwilę pojawiła się Mariola i Michał z Jaśkiem na sankach.

Kościół był wypełniony po brzegi, nawet na zewnątrz stała masa ludzi. Zostawiliśmy sanki i wepchnęliśmy się do środka, żeby pokazać małemu szopkę. Przez parę minut oglądał z zainteresowaniem, ale szybko znudził się, bo matka nie pozwoliła mu dotykać figurek. Przysiadł na schodkach i zaczął marudzić. Kaśka wyciągnęła klucze od domu z breloczkiem w kształcie małego konika. To znowu zajęło go na trochę. Tuż przed końcem mszy musieliśmy jednak opuścić kościół, bo Jasiek znudził się dokumentnie, a do tego zrobił się śpiący. Było mi to na rękę, bo miałem już serdecznie dość, tym bardziej, że obok mnie ustawił się facet w stanie wskazującym i śpiewał kolędy pełną piersią, chwaląc Pana, głośno i fałszywie.

Weszliśmy do nas na podwórko, żeby jeszcze ulepić bałwana. Furtka jak zwykle stała otworem. Zbeształem po cichu Kaśkę, że znowu jej nie zamknęła na klucz, ale nie chciałem wyjść na panikarza. I tak wiedziałem, że zaraz powie, iż nasz dzielny pies pilnował obejścia. Michał z Mariolką lepili jedną kulę, ja z Kasią drugą, a Jasiek biegał między nami razem z Czujem i wydatnie przeszkadzali. Bawiliśmy się fantastycznie, ale mały wkrótce zaczął jęczeć i musieliśmy się pożegnać. Postanowiliśmy dokończyć sami.

– Kurczę – Kaśka przerwała wciskanie kawałków węgla w brzuch bałwana – zapomniałam zabrać Jaśkowi klucze. Masz swoje?

Nie miałem. Zostały w domu na wieszaku.

– Polecisz do nich? Może jeszcze nie położyli się spać? – spytała słodziutko moja miła. – Ja zostanę i zrobię buźkę naszemu dziecku. A potem może sami spróbujemy zrobić sobie dzidziusia…

Zdrętwiałem, ale ona roześmiała się i natychmiast mnie uspokoiła.

– Będziemy próbować – powiedziała puszczając oczko – ale tak, żeby nam się nie udało, dobrze? Poleciałem truchtem. A razem ze mną Czuj, który uznał to za świetną zabawę. Michał na szczęście jeszcze nie spał. Odszukał klucze w kurtce Jasia i chwilkę pogadaliśmy wymieniając uwagi na temat beztroski naszych kobiet. Już kiedy wracałem, wiedziałem, że nie powinienem był zostawiać Kaśki samej na podwórku. W połowie drogi puściłem się biegiem, tym bardziej że Czuj, nie zwracając na mnie uwagi, z dzikim skowytem pędził do domu.

 

* * *

Widoku, który ujrzałem, nie zapomnę do końca życia. Moja Kasia leżała u stóp szczerzącego się w uśmiechu bałwana. W odrzuconej na bok ręce trzymała miotłę, której nie zdążyła wetknąć w śnieżną kulę. Z rogu podwórka dobiegało przeraźliwe szczekanie psa. Dopadłem do dziewczyny i ostrożnie uniosłem jej głowę. Zapomniałem wszystkie kursy pierwszej pomocy, potrząsałem tylko bezradnie jej ciałem. W końcu otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo.

– O Sławuś, jesteś… – szepnęła cichutko. – Masz klucze?

Przycisnąłem ją mocno do siebie. Uświadomiłem sobie, że nieomal straciłem moją połówkę.

– Mam, Kasiu, mam. Możesz się ruszać?

Czuj zdążył wrócić i obiegał nas wokoło, poszczekując radośnie.

– Co się stało? – spytałem, kiedy wreszcie jako tako doszła do siebie i siedząc na kanapie uspokaja się potężnym drinkiem.

– Trudno powiedzieć – wyjaśnia a między jednym a drugim łykiem. – Stroiłam bałwana i pomyślałam, że przydałaby mu się miotła. Pamiętasz, na jesieni zmiatałeś nią liście. Znalazłam ją przy komórce na drewno. Miałam zamiar wcisnąć ją w tę największą kulę, ale nie bardzo mi to szło. Chciałam wydłubać dziurę, a potem zalepić śniegiem i kiedy rozglądałam się za jakimś ostrym patykiem, zobaczyłam, że to to pędzi na mnie.

Kasia urwała, a ja mocniej ją przytuliłem. Chwilę oddychała głęboko, pociągnęła łyczek ze szklanki, a potem kończyła.

– Nie miałam dokąd uciec, pomyślałam, że muszę jak najdłużej się bronić, to może zdążysz wrócić.

Znowu się rozpłakała i wtuliła we mnie.

– Wzięłam zamach i strzeliłam go kijem od miotły, ale to go nie wyhamowało. Zwalił się na mnie całym ciężarem i chyba straciłam przytomność. Poczułam tylko, że śmierdzi jak mokry Eragon. I coś jeszcze… Płyn po goleniu?

– A wtedy Czuj wykazał się odwagą i przepłoszył tego bydlaka. Całe szczęście, że zdążyliśmy wrócić.

Kasia wysunęła się z moich objęć i zaczęła tarmosić psa, który rozwalił się u naszych stóp. Chyba nie bardzo wiedział, dlaczego dostał taką niespodziewaną porcję pieszczot, ale i tak był zadowolony. Poczułem leciutkie ukłucie zazdrości. Gdybym potrafił biegać tak szybko, jak on, dotarłbym pierwszy. Ale moja miła doceniła i mnie. Zostawiła zwierzaka i wróciła na kanapę.

– Mój obrońca – szepnęła i poczułem jej usta na szyi. Wiedziała, gdzie mam czułe punkty i wykorzystywała tę wiedzę doskonale, choć jak na mój gust nieco za rzadko.

 

* * *

– Dlaczego ona?

– Bo mnie wkurza.

– Rozumiem, ale przecież nie o nią ci chodzi.

– Nie. Możemy potraktować to jako wprawkę, dobrze?

– Dobrze. Ale pilnuj się.

 

* * *

 

Z nieznanych dla mnie przyczyn Kasia nie zgodziła się na oficjalne zgłoszenie napaści. Kiedy nalegałem, zagroziła separacją od stołu i łoża, więc musiałem ulec. Zadzwoniłem tylko do Maćka i poinformowałem go o zdarzeniu oraz poprosiłem, żeby mi donosił o podobnych zajściach.

Święta i Nowy Rok minęły nam błyskawicznie, tym bardziej, że oboje wzięliśmy urlopy i gościliśmy się u rodziny, zarówno jej, jak i mojej.

Początek roku wystawił mnie na ciężką próbę. Po Sylwestrze pospaliśmy dłużej. Kiedy otworzyłem oczy Kasia stała nagusieńka przed lustrem w naszej sypialni i oglądała się krytycznie. Wyginała się przy tym bardzo ponętnie. Sądziłem, że ten taniec, choć bez muzyki, jest przeznaczony dla mnie. Chrząknąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę i wtedy usłyszałem:

– Koniec żarcia. Jestem tłusta jak jałówka przed ubojem – jęknęła.

– Nie jesteś tłusta. Jesteś bardzo apetyczna – zaprzeczyłem żarliwie.

– A to co? – powiedziała moja miła i z obrzydzeniem schwyciła mikroskopijną warstwę tłuszczyku na brzuchu.

– To? Słodziutka, rozkoszna i najseksowniejsza fałdka, jaką w życiu widziałem… – zacząłem podnosić się z łóżka, aby do niej dołączyć.

– To jest obrzydliwe fałdzisko – ryknęła moja luba, osadzając mnie tym krzykiem w pościeli. – A ty nie jesteś zdolny do obiektywnego osądu, bo…

– Bo cię ubóstwiam – zdążyłem wtrącić.

Chyba niepotrzebnie, ponieważ usłyszałem, że faceci są gruboskórni, świata nie widzą poza dupą i nie ma co z nimi gadać. Przyznaję, że ten potok słów otumanił mnie nieco. Kasia podoba mi się taka, jak jest. I chyba o to chodzi, żeby się podobała mnie, a nie komuś innemu. Usiłowałem jej to wytłumaczyć, ale tylko pogorszyłem sprawę. Z porannego seksu nici, a i śniadanie musiałem sobie zrobić sam. Wszystkie późniejsze próby pogodzenia były traktowane z pogardą. Dopiero pod wieczór udało mi się ją nieco udobruchać. A to za sprawą tajemniczego woluminu traktującego o wampirach.

W ramach pojednania wyciągnęliśmy książkę i zamalowaliśmy ołówkiem odbity wcześniej tekst. Była to dedykacja.

– „Pamiętaj, że jesteś wyjątkowy sy…” – odcyfrowała Kasia. Potem strona była urwana. W drugiej linijce ostała się tylko jedna sylaba „Ta”.

– Jak myślisz, dla kogo ten wpis?

– Myślę, że to pierwsze, to miało być „synu”, a to drugie to podpis i chyba było „tata” lub „tatuś”.

– Aha – przytaknęła Kasia. – Może i racja.

Przeglądałem bezmyślnie książkę, zastanawiając się jak udobruchać Kasię, gdy na jednej z kartek mignął mi jakiś zapisek. Na marginesie przedostatniej strony ujrzałem podpis: „Własność Marcin Jóźwiak”.

– Czy to nie ojciec Mariolki? – spytałem Kasię, pokazując gryzmoły.

– Chyba tak. To jej panieńskie nazwisko. Zastanawiam się, jak ta książka trafiła w ręce babci?

– Tego się pewnie nigdy nie dowiemy.

 

* * *

To może dziwne, ale Mariola może powiedzieć, że zachowała życie tylko dzięki temu, że jej małżonek rzygał. Wyjechał do pracy na nocną zmianę, mimo że czuł się źle, a po kwadransie okazało się, iż nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Grypa żołądkowa. Mariolka wyszła jak zwykle sprawdzić, czy zamknął furtkę, a kiedy wracała do domu została powalona twarzą w śnieg. Nie miała szansy na obronę. Czuła jak mocne pazury szarpią i rozdzierają na niej kurtkę i wełniany szal. Jakimś cudem zdołała przekręcić się na plecy i rozpaczliwie próbowała rozorać napastnikowi twarz. Już była pewna, że to nie wilkołak, a człowiek. Kiedy Michał podjechał pod bramę, ujrzał niesamowity widok. Jego żona krzyczała i odpychała od siebie kudłatego, wielkiego bydlaka. Na hałasy żaden z sąsiadów nie zareagował, jak zwykle w zimie wszyscy siedzieli przed telewizorami. Nikt nic nie słyszał. Michał zaczął szarpać się z furtką i jednocześnie wrzeszczał z przerażenia i wściekłości, że nie zdąży. To na szczęście przepłoszyło napastnika.

Tym razem policja została powiadomiona.

 

* * *

– Nic nie wiem na temat ewentualnego rodzeństwa – zaprzeczyła Mariola. Odpoczywała po nocnych przejściach. Obok niej dogorywał Michał. Tylko Jasiek był w pełni sił. – Ale to nie znaczy, że nie istnieje. Chociaż to nie byłby mój brat, skoro mój ojciec nie jest moim ojcem.

Oboje z Kasią zgodziliśmy się z jej nieco karkołomnymi wyjaśnieniami.

– A przypominasz sobie, komu twój tata, oprócz rodziny, poświęcał więcej uwagi? – spytałem z nadzieją.

– Nie. Miałam osiem lat, jak go zamknęli.

– A mogłabyś odpytać mamę? – rzuciła moja luba. – Może ona zwróciła na coś uwagę?

Mądra dziewczynka. Tylko nie wiadomo, czy pani Maria zechce nam coś powiedzieć.

Okazało się, że zechciała. Jej mąż bardzo interesował się sąsiadami. Ich posesje rozdzielała podmokła łąka, na której wypasali bydło, o ile lato nie było zbyt deszczowe. Często widywała go tam z synem państwa Borkowskich. Sądziła, że Marcin zwyczajnie tęskni za męskim potomkiem i spełnia się jako przyjaciel kilkuletniego Jakuba. Była trochę zazdrosna, ale to nic, w porównaniu z tym, co wyczyniał Wacek. Awantury między nim a Anną, słyszało pół wsi. Więc kiedy Anna zaginęła, stał się pierwszym podejrzanym. Niczego mu nie udowodniono, bo ciało nigdy nie zostało odnalezione. Natomiast między Wackiem a Marcinem ciągle dochodziło do sporów, które nie raz i nie dwa kończyły się rękoczynami.

– A co z Jakubem?

– Po tym, jak zniknęła jego matka, Wacek rozpił się dokumentnie. Któregoś zimowego poranka znaleziono go z rozbitą głową. Prawdopodobnie po pijaku przewrócił się, walnął czerepem w kamień i zamarzł. Wychowaniem chłopaka zajęli się dziadkowie.

– A on mieszka tu nadal?

– Tak. To bardzo miły, spokojny facet. Jest listonoszem.

– O, w mordę – jęknąłem.

 

* * *

Po podjęciu uzasadnionego podejrzenia, załatwieniu mnóstwa formalności i zezwoleń, mogliśmy w końcu przeszukać obejście listonosza. Pod deskami szopki znaleźliśmy niedźwiedzie futro z metalowymi pazurami. W domu cała sypialnia zastawiona była książkami i filmami. Ogólnie można by powiedzieć, że interesował się horrorami. Na podstawie rozmów z sąsiadami udało nam się ustalić, iż prawdopodobnie jest nieślubnym dzieckiem Marcina Jóźwiaka i Anny, ale to potwierdzi dopiero analiza DNA. Jakub chyba dlatego nienawidził Mariolki, bo oficjalnie cieszyła się względami ojca. Postanowił zasłużyć na jego uznanie. A zdaje się, że Marcin wtajemniczał go od dzieciństwa w swoje sprawki i tak nim kierował, by dzieciak uwierzył, że skoro jego ojciec jest wilkołakiem, to on sam też nim jest. Na razie mężczyzna został hospitalizowany i poddany obserwacji. Nikt nie sądził, że ten sympatyczny facet, który z miłym uśmiechem na twarzy roznosił pocztę po całej gminie może skrywać drugie oblicze. Tylko psy coś podejrzewały, bo jego pojawienie się na posesji sprawiało, że nawet najspokojniejsze zmieniały się w krwiożercze bestie.

Po kilkunastu tygodniach żmudnej pracy mogliśmy wreszcie świętować zakończenie sprawy. Mam tylko nadzieję, że śniadanie Kasi nie będzie tak wystawne jak poprzednim razem. Chociaż nie, pewnie dostanę otręby z odtłuszczonym jogurtem, bo przecież musimy się odchudzić.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Jak na stuprocentowego mężczyznę przystało nigdy bym tak nie napisał.

CZyli mimo wszystko za bardzo po babsku!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

kolejne cholerne dobrze napisane romansidło

Może i romansidło, bo w końcu Kasia i Sławek są w związku. Ale starałam się pozbyć zbyt kwiecistego stylu i włączyć obserwacje faceta dotyczące zachowań kobiet - własnej i obcych.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, przyjęłaś, że będziesz dodawać po jednym opowiadaniu na każdy konkurs, który oceniam? : P
Fajnie, że bierzesz udział.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Berylu, chyba w Twoim (a może to Brajt)  wątku na temat, dlaczego jesteśmy na tym portalu, napisałam, że uwielbiam konkursy, bo to motywuje mnie do pisania i z grubsza zakreśla tematykę. Poza samą przyjemnością pisania, czerpię lekcję z komentarzy. Jeśli nie wierzysz, porównaj mój pierwszy tekst zamieszczony na tym portalu z kolejnymi. Uczę się! Mimo wieku, bo na naukę ponoć nigdy nie jest za późno:)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

To był wątek Brajta ; ) Uprasza się o nie mylenie mnie z nim :)

Będę miał ładne porównanie postępów czytając tę "trylogię". Zobaczymy jak wyszło : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Zasnąłem na strychu przy przywalonej regałem Kaśce. Po prostu jestem z pokolenia internetu, co zrobić, długo rozwijająca się akcja mnie nudzi.

Droga B. Przeczytałem dokładnie, zaniedbując dziennik i wiadomości o grypie. Moim zdaniem opowiadanie nadaje się do druku, a nie tylko na konkurs. Styl, lekki i żartobliwy, przypomina nieco J. Chmielewską. Ty i A. rozwijacie się błyskawicznie. Zachęcony twym przykładem, i ja wkleję za trzy, cztery dni coś o wojnie płci, chociaż jestem do kobiet nastawiony jak najbardziej pokojowo, jak twój wyrozumiały policjant.

Droga B. Przeczytałem dokładnie, zaniedbując dziennik i wiadomości o grypie. Moim zdaniem opowiadanie nadaje się do druku, a nie tylko na konkurs. Styl, lekki i żartobliwy, przypomina nieco J. Chmielewską. Ty i A. rozwijacie się błyskawicznie. Zachęcony twym przykładem, i ja wkleję za trzy, cztery dni coś o wojnie płci, chociaż jestem do kobiet nastawiony jak najbardziej pokojowo, jak twój wyrozumiały policjant.

Bemik :)

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

No co za cholera...

Przez Ciebie będę niewyspany. Musisz tak pisać?  

(Ciekawe, kto i kiedy zamarudzi, że przegadane...)

P.S. Jeśli będziesz miała czas i szczęście, zdążysz wstawić dwa brakujące przecinki (jeden przy imiesłowie) i chyba brakujące słowo. Gdzieś tak koło dwóch trzecich tekstu --- albo ja, ziewając, przeoczyłem.

Bardzo dzięki. A co jeśli chodzi o wcielenie się w płeć przeciwną? Wyszło, czy nie?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

jasne, że przegadane :D uroczo przegadane :) i dobrze napisane, jak zwykle. jednocześnie muszę przyznać, że gdzieś w środku trochę się wlecze.

nie jestem facetem, więc nie potrafię ocenić, czy wcielenie się wyszło. moim zdaniem facet opisałby tę historyjkę tekstem pięć razy krótszym.

to zdanie "Wiedziała, gdzie mam czułe punkty i wykorzystywała tę wiedzę doskonale, choć jak na mój gust nieco za rzadko.": - moim zdaniem straszliwie babskie. jeśli jest tu jakiś facet, który by w ten sposób to napisał, to znaczy, że ja jednak nie mam o facetach pojęcia i moje opko na ten konkurs (mam może połowę) mogę do razu wywalić do kosza :D

ale przecież faceci też są różni. nie wszyscy są mrukliwymi macho, którzy zamiast "tak, kochanie" mówią "mhm".

Wiesz Fanto, pewnie masz rację, troszkę przegadane. Ale ja chyba nie potrafię inaczej. Z drugiej strony - w realu to ja jestem tym mrukiem, a mój mąż gadułą i uczuciowym ekshibicjonistą. W naszym domu (nawet dzieci i zięć z tym się zgadzają) to on bez przerwy nawija i nawija, a ponieważ bazą jest rzeczywistość, w której żyję, więc wyszło, jak wyszło. Dużo tego, co mówi Sławuś, w podobny sposób wyraża  mój małżonek. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

moje "przegadane" to miał być komplement. masz własny, gadatliwy, lekki styl, dobrze się Twoje teksty czyta. nie widzę powodu, żebyś miała starać się pisać inaczej, póki to się sprawdza. to chyba widać, gdy się czyta komentarze. no chyba, że Tobie samej się to znudzi.

co do "męskości" - faceci mogą być bardzo różni, jak napisałam wcześniej. sposób w jaki piszesz, moim zdaniem nie jest typowo męski, taki, jak się to powszechnie rozumie. mój chłop akurat jest oszczędny w słowach, rzadko okazuje emocje, nie wtrąca "nieistotnych" szczegółów, gdy mi o czymś opowiada. za to mam przyjaciela, który potrafi dorównać mi w gadulstwie. możemy siedzieć całą noc przy herbacie i papierosach i dzielić włos na czworo przez wiele godzin. gość wcale nie jest mniej męski przez to, nie jest też gejem :)

ale o tych czułych punktach to nawet on w życiu by nie powiedział.

Ale Sławuś o czułych punktach powiedział sobie w głowie, a nie na głos.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

:)

akurat! mnie się wydaje, że oni w takich chwilach już W OGÓLE nie myślą (ani też nic sobie w głowie nie mówią) ;)

serio mówiąc - niech się wypowie jakiś mężczyzna. co ja tam mogę wiedzieć...

Jako że wydaje mi się, nieustannie, konsekwentnie i od lat --- no, iluś tam... --- żem tak zwanym facetem jest, w przypływie (samobójczej?) odwagi wypowiem się. Bardzo krótko. I tylko na TEN temat. Jesteśmy różni, co egzemplarz, to inne właściwości; jedni gadają, inni milczą, jednym myślenie spływa z czaszki w dół, innym pozostaje na miejscu... Więc bez przesądzania, bardzo proszę...   

---> fanta. Tak przy okazji: kiedy zaczniesz rozpoczynać zdania dużymi literami? 

AdamKB - czy Ci to przeszkadza? powiem tak - gdy piszę opowiadanie, staram się pisać najpoprawniej jak umiem i oczywiście stosuję wielkie litery. jednak komentarze uważam za luźniejszą formę wypowiedzi. od zawsze tak pisałam, wypowiadając się na forach, komentując notki na blogach itd.. nie chodzi o to, że pisząc komentarz mam w poważaniu zasady pisowni. wprost przeciwnie. źle czułabym się, gdybym robiła błędy ortograficzne, nie stosowała interpunkcji itd.. natomiast wielkość liter to taki mały wyjątek. nie jestem zresztą specjalnie oryginalna.

wiele osób na fantastyka.pl ma nicki pisane małą literą, mimo że teoretycznie imię czy pseudonim też powinien być napisany wielką. czy to problem?

I znów mamy coś w rodzaju konfliktu pokoleniowego na tle gramatycznym:).

AdamKB - czy Ci to przeszkadza?   

Jak każdemu przyzwyczajonemu do jakiej takiej poprawności.

Adamie, Twoje zdanie Jesteśmy różni, co egzemplarz, to inne właściwości; jedni gadają, inni milczą, jednym myślenie spływa z czaszki w dół, innym pozostaje na miejscu... Więc bez przesądzania, bardzo proszę... jest także moim zdaniem. Sławuś to tylko jeden egzemparz, który trafił się akurat mojej Kasi.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ja mam nick pisany małą literą, ale to nie jest karygodne, taki sposób stylizacji. Zdarza się i już.

Ale zaczynanie zdań małą literą uważam za tak samo dziwne jak kończenie ich zawsze wielokropkiem. W ogóle nie pojmuję skąd taki nawyk. I po co.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

:-)  Nie zawsze, nie zawsze...  :-)   { Tym razem specjalnie dla Ciebie   :-) }

:-)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przyznam, że nie bardzo to rozumiem. Nicki można pisać małą literą, niektóre tytuły opowiadań są pisane wyłącznie dużymi literami (w sensie - całe słowa, dla mnie to nie jest żaden problem, autorowi widocznie tak jest wygodniej i już, jakie to ma znaczenie?) i jakoś nikomu to nie przeszkadza. Ja zaczynam zdania (w komentarzach) małą literą, bo taki mam nawyk. Nie wiem, skąd się wziął. Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałam. To taka... stylizacja, jak to ujął Beryl.  Nie jestem do niej przywiązana, zatem jeśli to dla Was ma znaczenie, będę zaczynać zdania wielką literą. Nie chcę teraz o tym dyskutować, bo uważam to za zaśmiecanie bzdurami strony z komentarzami pod tym sympatycznym tekstem.

AdamKB - żeby było jasne - nie uważam za bzdurę zadania pytania, kiedy przestanę tak pisać (miałeś prawo być ciekawy), lecz jedynie dalszą dyskusję na ten temat.

Drogi Adamie, odpuść nam trochę przy komentarzach. Komputer staje dęba, ręce się trzęsą, poprawić trudno. A my będziemy się starali stawiać kropki gdzie trzeba. Pozdrawiam.

Wcale nie jest przegadane. Przeczytałem z przyjemnością. Szczerze mówiąc, nawet jeśli pisałabyś w ten sposób o... nie wiem - sadzeniu roślin doniczkowych, to pewnie też byłaby to dobra lektura. Podoba mi się styl i już. Gratuluję tekstu.

Ps. A niby dlaczego romansidło Gwidonie? Bo ludzie są w związku? Przyjmując takie kryteria dałoby się powiedzieć, że "Horst" to też romansidło, bo przecież głównego bohatera z łączyły z Otokarem - trudne i brudne - ale zawsze jednak jakieś stosunki :)

Sorry, taki mamy klimat.

DZięki Sethrael

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Super! Szkoda, że dopiero teraz mogłam przeczytać, bo już nie dodam niczego odkrywczego. Twoja gadatliwość w opowiadaniach buduje ten cały ciepły klimat, bez tej otoczki to już nie byłoby to. Chyba każdy, kto przeczytał kilka Twoich opowiadań widzi, że na tym polega femonem Twoich tekstów. Ja go widzę. I zawsze chętnie czytam:)

 

Pozdrawiam ciepło (zwolennik krótkich tekstów ;))

P.S. 

Tacy faceci też istnieją. Gdybym była w jury, byłyby oklaski. 

Brardzo Ci dziękuję, Prokris

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Droga Basiu, bardzo ci dziękuję za zwrócenie uwagi na zapis dialogów. Adam i Roger kurtuazyjnie milczeli zamiast mnie

opieprzyć i pouczyć. Dopiero ty...

I bądź uprzejma powiadomić Agnieszkę, że wiadomość otrzymałem, ale nie mogę odpisać, bo mam bardzo słaby sygnał

sieciowy.

Nie ma sprawy, już do niej piszę!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie da się ukryć, że tworzysz coraz lepsze teksty, ale nie wychodzisz poza granice narzuconego sobie stylu. Po prostu, tak lubisz pisać. No i dobrze, choć wiem, że potrafisz inaczej.

Opowiadanie bardzo porządne, akcja z zagadką toczy się gładko. Jest happy end. I tylko bohater –– w moich oczach jest takim trochę wycofanym samcem. Zbyt mięciutki, jak na mój gust.

 

„…siedzące przy kuchennym stole nad parującymi kubkami z miętą…” –– siedzące przy kuchennym stole nad kubkami z parującą miętą

To nie kubek paruje, tylko gorący napój.

 

„kończyłem dyskusję przy obiadokolacji na temat zmian zachodzących w naszej współlokatorce”. –– Obiadokolacja na temat zachodzących zmian jest z pewnością atrakcyjniejsza od zwykłego posiłku, takiego bez tematu. ;-)

 

„Kaśka wyciągnęła klucze od domu z breloczkiem w kształcie małego konika”. –– Jejku! Dopiero teraz mówisz, że dom miał breloczek!  ;-)

 

„To? Słodziutka, rozkoszna i najseksowniejsza fałdka, jaką w życiu widziałem... - zacząłem podnosić się z łóżka, aby do niej dołączyć”. –– W jaki sposób Sławek miał zamiar dołączyć do fałdki?  ;-)


 Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się. Choć mam wrażenie, że końcówka to została potraktowana tak trochę na "odpieprz się". Po bardzo dobrym wstępie, długim, ciekawym rozwinięciu, końcóweczka króciutka, zwięzła i pozostawiająca niedosyt.

Antona - zakończenie musiało być takie, gdyż mogłam tu umieścić tylko opis żmudnego dochodzenia Sławusia, a o pracy policji mam tylko mętne wyobrażenie. Uznałam, że nie powinnam się wdawać w szczegóły, a tylko z grubsza powiedzieć, co się wydarzyło i jaki był finał. Dzięki za komentarz.

Regulatorzy - dzięki, ale już za późno na poprawki. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, powinnaś wydać te przygody Kasi i Sławusia i rozreklamować jako zbiór opowiadań dla kobiet. Chociaż z drugiej strony,  wszystkie ich przygody powielają ten sam schemat...

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A na poprawki nigdy nie jest za późno! Nie chodzi przecież tylko o to, co wisi na stronie, ale też o to, co masz w pliku tekstowym : ) I, ostatecznie, o naukę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka