- Opowiadanie: vyzart - Gwardia ulicznego dżentelmena [KB026]

Gwardia ulicznego dżentelmena [KB026]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gwardia ulicznego dżentelmena [KB026]

 

20 marca 2000 r. 22.00

 

– To wszystko jest bardzo… – Rosły mężczyzna w czarnym dresie podrapał się w skroń. Jako uliczny dżentelmen nie lubił przeklinać w towarzystwie dam, nawet tych, które podawały się za diabła. Właśnie dlatego z całych sił starał się znaleźć ekwiwalent zwrotu "popierdolone w chuj". – Nietypowe…

 

– Aż mi głupio, że wciągnęłam cię w taką żenadę, Młocie – odpowiedziała stojąca obok kobieta, obrzucając okolicę zniesmaczonym spojrzeniem. Zawsze wiedziała, że magowie całe życie pozostają zakompleksionymi chłopaczkami, ale miała nadzieję, że wybraniec Sandalfona będzie miał choć odrobinę dobrego smaku.

 

Jakby na potwierdzenie swych słów, odpędziła dłonią drobinki czarodziejskiej mgły, wirujące wokół twarzy. Mleczno-szary opar wił się tuż nad ziemią, oplatając karłowate, powyginane groteskowo drzewa i ślizgając się między nadkruszonymi nagrobkami. Coś jednak było nie tak. Brakowało tu zagubionych skrawków ludzkich dusz, a w powietrzu nie unosiły się żadne emocje. Zupełnie jak na planie kiepskiego filmu, gdzie nieopłacany scenograf porozrzucał losowo tandetne rekwizyty. Krypta, do której prowadził ich świetlik, wyglądała równie kiczowato. I jeszcze te gipsowe gargulce. Jak z chińskiej podróbki gotyckiego zamku. Kobieta najchętniej uniosłaby teraz ręce ku niebu, gdyby nie fakt, że kompletnie nie wypadało jej tego robić.

 

– Nie ma się co zastanawiać. – Młot przerwał ciszę, splatając dłonie i strzelając stawami palców. – Wejdziemy do środka, odciśniemy ślady butów na kilku pośladkach, a jak sprawnie pójdzie, to jeszcze starczy nocy, by sprawdzić jakość tej twojej piekielnej wódki. – Gwardia, za mną!

 

****

 

20 marca 2000 r. 16.00

 

Młot skończył właśnie serię na ławeczce. Mięśnie napięły się, unosząc sztangę, a silne dłonie kumpla pomogły umieścić ją w obręczach stelaża. Mężczyzna usiadł i przeciągnął się, naprężając gorące jeszcze ścięgna. Otarł czoło podniesionym z ziemi ręcznikiem. Chciał zabrać się za kolejną serię, gdy dobiegł go dźwięk własnego imienia. Odruchowo odwrócił głowę, by zlustrować barczystego Greka, stojącego w drzwiach Sali.

 

– Młotosie – rzucił mężczyzna, opierając dłoń na framudze. Miał przedziwny zwyczaj zmieniania imion stałych bywalców. Dodać do tego dumnie eksponowany akcent i każdy stawał się w jego ustach starożytnym herosem. – Jakaś kobieta do ciebie. Twierdzi, że ma propozycję nie do odrzucenia.

 

*

 

Gdy przekroczył próg niewielkiego pokoju, już na niego czekała. Siedziała przy stoliku, opierając dłonie na kolanie. Ucieleśnienie piękna i elegancji. Długie, czarne włosy oplecione były wokół szyi, niczym aksamitny szal. Czerwona koszula doskonale podkreślała kształty ciała, a kaszmirowe spodnie przywodziły na myśl bezksiężycową noc. Uliczny dżentelmen był przekonany, że jej strój wart był więcej, niż całe jego osiedle.

 

Wtedy właśnie ich spojrzenia spotkały się. On wpatrywał się w otchłań, bezdenną czerń, ciemniejszą nawet niż mrok. Otchłań natomiast wpatrywała się w niego. I uśmiechnęła się cynicznie.

 

– Spodziewałam się cuchnącego goryla, a tu proszę, odwiedza mnie świeżo umyty mężczyzna z błyskiem intelektu w oczach. Jestem pod wrażeniem.

 

– Mnie również niezmiernie miło cię poznać. – Twarz mężczyzny nawet nie drgnęła. Potrafił zachować spokój w każdej sytuacji, choć ludzie generalnie nie byli tego świadomi, gdyż na tym etapie rozmowy klęczeli zazwyczaj na własnych zębach. Ulicznemu dżentelmenowi nie wypadało jednak unosić się na kobietę. – Jestem Młot.

 

– To tylko przezwisko czy naprawdę masz tak niebotycznie głupie imię? – zapytała na pozór niewinnie, opierając podbródek na splecionych dłoniach.

 

Dresiarz westchnął, po czym uśmiechnął się w sposób, który sprawiał, że ludzie czuli nagłą potrzebę emigracji na inny kontynent.

 

– Gratulacje – odpowiedział beztrosko. – Cena każdej przysługi z mojej strony wzrosła właśnie dwukrotnie. Przejdziemy wreszcie do interesów czy mogę wrócić do sali i skończyć serię?

 

Kobieta przyglądała mu się przez chwilę uważnie, po czym wybuchła śmiechem.

 

– Od prawie dwustu lat zadaję się z twoją rodziną, a wy nadal kompletnie nie macie poczucia humoru. Te geny to jednak straszna sprawa. – Uśmiech znikł z jej warg, tak szybko, jak się pojawił. Zastąpiony złowrogim grymasem. – Na imię mi Lucyfer. Jestem diabłem.

 

Mężczyzna uniósł najpierw brew, a potem kąciki ust.

 

– Bardziej Faust czy Twardowski?

 

– Raczej ten pierwszy. Niecałe dwa stulecia temu pomogłam twojemu przodkowi uratować życie. Jakiś kopnięty arystokrata wyzwał go na pojedynek, zwykłego rzeźnika. Tasak do mięsa przeciwko kosztownej szabli. Nie lubię nierównych walk, więc wpłynęłam odrobinę na losy starcia. – Lucufer zrobiła pauzę, jakby ważąc dalsze słowa. – Problem w tym, że ów nadęty półgłówek okazał się pupilkiem Sandalfona, któremu bardzo nie spodobało się, że mieszam się w sprawy śmiertelnych. A nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak upierdliwe potrafią być te skrzydlate świecidupki, gdy się na coś uprą.

 

– Wierzę na słowo.

 

– Ten cholerny paranoik prawie rozpętał wojnę przez jednego średnio ogarniętego człowieka. Dasz wiarę? W końcu udało nam się jednak dojść do kompromisu. Postanowiliśmy to rozwiązać na sportowo. Przez siedem pokoleń, w dniu przesilenia mieliśmy odnajdywać pierworodnych obu rodów i stawiać ich przeciw sobie w pojedynkach na śmierć i życie. Dokładnie o północy. Ty, Młocie, jesteś ostatnim. Od ciebie zależeć będzie, kto wygra nasz mały nadprzyrodzony turniej. – Szatan uśmiechnęła się perliście. – Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że zawarłam z twoim przodkiem stosowny pakt i nie masz zbytniego wyboru w tej kwestii, prawda?

 

– Nie ma takiej opcji.

 

– Słucham?

 

– Kompletnie, całkowicie i absolutnie nie obchodzi mnie pakt z goście, którego nie potrafiłbym nawet znaleźć na własnym drzewie genealogicznym. – Kobieta otworzyła usta, by zaprotestować, ale mężczyzna przerwał jej gestem. – Nie zamierzam dać się wciągnąć w jakieś sranie w banię za wtopę przodków, ale jeśli masz sprawę do mnie, Lucjo, to zmienia postać rzeczy.

 

W otchłani oczu Lucyfer zaczęło kształtować się coś na kształt rozbawienia.

 

– Co proponujesz?

 

– Nie dalej jak trzy miesiące temu zatłukliśmy z Kaziem, Kazafielem znaczy się, takiego piekielnego kmiota. Bez urazy oczywiście. – Młot wykrzywił twarz w grymasie pogardy, jakby chciał splunąć na samą myśl o tym wydarzeniu. – Pedziu był z niego jak ta lala, ale mięśnie miał pierwsza klasa. No i tu jest układ. Załatwisz mi, Lucjo, ze sto kilo dobrej piekielnej mieszanki na przyrost masy, a skopię tyłek komu tylko będziesz chciała. A jak dorzucisz jeszcze ze skrzynkę bimbru z Pandemonium, to już w ogóle będzie cudownie.

 

– I nie przeszło ci przez myśl, że stawianie warunków diabłu może nie być najlepszym pomysłem?

 

– Ani przez chwilę.

 

 

****

 

20 marca 2000 r. 22.30

 

Biegli za świetlikiem. Mała kuleczka gnała do przodu w akompaniamencie kroków, odbijających się echem od ścian korytarza. Świetliste stworzonko z każdym ruchem rozrzedzało ciemność bladą łuną, nieuchronnie przybliżając drużynę do celu wędrówki. Kobieta i czterech mężczyzn. Diabeł i gwardia ulicznego dżentelmena wbiegali coraz głębiej w mrok.

 

Nagle Ronin wybiegł przed szereg. Szczupły azjata stanął jak wryty i odrzucił rękę w bok, zasłaniając drogę pozostałym. Ułamek sekundy później przejście przed nimi wybuchło kolumną płomieni, zamieniając mrok korytarza w słup jaśniejącego inferno.

 

– Czy ten twój świetlik, Lucjo, nie miał nas przypadkiem doprowadzić bezpiecznie na miejsce pojedynku? – rzucił Młot, obserwując, jak migoczące radośnie stworzonko zagłębia się w ognistą otchłań.

 

– I czy przypadkiem ten magik nie miał dowiedzieć się o imprezie dopiero wczoraj, żeby, czy ja wiem, nie mieć czasu na zmajstrowanie nam pieca hutniczego pod nogami? – dodał Rąsia, skubiąc brodę mechaniczną dłonią.

 

– Taki był układ – odparła Lucyfer, czując jak zęby zgrzytają jej ze złości.

 

Zacisnęła pięści i spojrzała przed siebie z furią wyzierającą z otchłani oczu. Taki płomyk był jedynie igraszką dla władczyni Pandemonium.

 

Lecz gdy tylko zza warg zaczęła wydobywać się chaotyczna inkantacja, kobieta poczuła ciężką dłoń na ramieniu. Odruchowo odwróciła głowę, by zobaczyć poważną twarz Młota.

 

– Nie wtrącaj się. To, że Sandalfon i magik łamią zasady, nie znaczy, że my też mamy sobie nimi tyłek podcierać. Damy radę – powiedział ostro, zanim zdążyła zaprotestować.

 

Uliczny dżentelmen odwrócił się i skinął na Gruchę. Przysadzisty punk stał przez chwilę otępiały, ale gdy w końcu zrozumiał o co chodzi, poprawił jedynie wytartą, skórzaną kurtkę i bez słowa podszedł do dresiarza. Stanął tuż przed morzem ognia i wziął wdech tak głęboki, że niemal puściły szwy kurtki, opinającej wielkie brzuszysko.

 

Zapadła cisza, jakby wszyscy wstrzymali oddech razem z Gruchą.

 

Pół uderzenia serca później rozległ się ryk. „ANARCHIA” wykrzyczane z siłą stutysięcznej armii. Ściany zatrzęsły się, zasypując gwardię chmurą pyłu, a płomienie spłaszczyły się, przylegając do ziemi, tylko po to, by za chwilę zupełnie zniknąć. Stłamszone anarchistyczną potęgą.

 

Grucha otarł usta rękawem i bez słowa uniósł pięść z wyciągniętym kciukiem.

 

Młot zerknął na Lucyfer, uśmiechają się triumfalnie.

 

– A nie mówiłem?

 

Ta prychnęła tylko o odpowiedzi, po czym wystrzeliła do przodu. Musieli dogonić świetlika, zanim zupełnie zniknie im z oczu.

 

 

****

 

20 marca 2000 r. 20.00

 

Gdy wychodzili ze świeżo otynkowanego mieszkania przy Enigmy dziewięć, było już ciemno. Zeszli po stromych stopniach na chodnik. Młot stąpał miękko w pasiastych adidasach, a Lucyfer stukała w beton podeszwami eleganckich butów.

 

– Ten człowiek, u którego przed chwilą byliśmy… – zaczęła kobieta.

 

– Licznik.

 

– Tak, jesteś pewien, że można mu ufać? Ten artefakt nie wygląda zbyt solidnie. – Szatan zmarszczyła czoło, wskazując na trzymane przez ulicznego dżentelmena kastety.

 

Mężczyzna demonstracyjnie wsunął palce w obręcze i uderzył kilkukrotnie powietrze.

 

– To nie jest żadna magiczna popierdółka – odparł, wpatrując się dumni w metal, opleciony wokół dłoni. – Licznik jest matematykiem, a tu mamy piękny algorytm, zamknięty w prostej formie. Zjawisko zaprogramowane jest tak, by spełniać wszystkie aksjomaty Kołmogorowa i zwiększyć prawdopodobieństwo wystąpienia konkretnego zdarzenia losowego do dziewięćdziesięciu pięciu procent. W tym przypadku jest to „miażdżenie”.

 

– Innymi słowy, wszystko w co tym uderzysz rozpadnie się – podsumowała kobieta, unosząc lekko brew.

 

– Dokładnie tak. – Młot wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu. – W pizdu i drobny mak.

 

– Świetnie. – Władczyni Pandemonium przewróciła oczami i zmieniła temat. – Do północy nie zostało wiele czasu, a wierz mi, że Sandalfon uzna pojedynek za nieważny, jeśli spóźnimy się choć o jedno uderzenie serca. Byłabym wdzięczna, gdybyśmy wreszcie ruszyli, gdzie trzeba.

 

– Jeszcze nie. – Mężczyzna zaprotestował stanowczo. – Sama powiedziałaś, że mój przeciwnym w tym pokoleniu jest magiem. Takim knypkom nie można ufać. Dlatego obdzwoniłem kilku chłopaków. Pójdziemy tam z gwardią.

 

*

 

– I to jest niby ta twoja gwardia? – Lucyfer oparła pięści na biodrach i zlustrowała stojących przed nią mężczyzn.

 

Nawet pośród mroku panującego w opustoszałym parku nie prezentowali się zbyt okazale. Stali w półokręgu i wymieniali właśnie uprzejmości z Młotem. Niewysoki, szczupły azjata o pustych oczach mordercy. Siwiejący brodacz, cuchnący olejem silnikowym i odziany w płaszcz, który nadawał mu wygląd zboczeńca, polującego w nocy na małe dziewczynki. No i otyły punk z wypłowiałym irokezem na głowie i twarzy oszpeconej grubym, bulwiastym nosem. Uliczny dżentelmen wprowadzał ich właśnie w sytuację. Kiedy skończył, przywołał Lucyfer gestem.

 

– Pozwól, że ci przedstawię, Lucjo – powiedział, wskazując kolejno każdego z mężczyzn. – Ten chudy to Ronin, najszybszy człowiek, jakiego znam. Brodaty jegomość zwie się Rąsia i zna się na maszynach. Kilka nawet sam sobie wszczepił. A ostatni dumny punk to Grucha. Jest naszym specem od efektów specjalnych.

 

Grucha skierował na młota nieobecne spojrzenie, jakby nie mógł się zdecydować czy ten sobie z niego kpi. Rąsia zachichotał, a Ronin nie powiedział nic. Sprawiał zresztą wrażenie człowieka, który nie odezwał się do nikogo od przynajmniej dziesięciu lat.

 

– No – podsumował uliczny dżentelmen. – Skoro jesteśmy w komplecie, możemy zaczynać imprezę.

 

****

 

20 marca 2000 r. 23.50

 

Biegli. Korytarz wił się i rozszerzał, zupełnie, jakby byli wewnątrz kamiennego węża, zmierzając do jego paszczy. Droga była śmiertelnie niebezpieczna, choć Młot znalazłby zapewne bardziej dosadne określenie, gdyby nie towarzyszyła im kobieta. Pokonali już doły z zaostrzonymi palami, włócznie strzelające ze ścian, zatrute bełty automatycznych kusz, a nawet zapadający się sufit. Twórca tej idiotycznej gry uznał również za stosowne porozrzucanie sztucznych szkieletów pośród płyt korytarza, podkreślając swój absolutny brak dobrego smaku. Młot był przekonany, że wszystko to miało ich spowolnić. Alby wyprowadzić Lucyfer z równowagi, by rozpieprzyła to wszystko w drobny mak. Już nawet widział przed oczami obraz Sandalfona, wychodzącego ze ściany i oznajmiającego z perwersyjnym uśmiechem, że pojedynek zostaje unieważniony. Szatan wkurwiłaby się niemiłosiernie i Bóg raczy wiedzieć co by się wtedy stało. Chociaż odkąd Lucyfer okazała się kobietą, mężczyzna wątpił, by nawet Bóg miał pojęcie do czego jest zdolna.

 

Z zamyślenia wyrwał go błysk. Świetlik, muskająco dotąd ściany jedynie bladą łuną, rozjarzył się. Mrugał i wirował, jeszcze szybciej wbijając się w mrok.

 

– To znak – rzuciła Szatan, przyśpieszając kroku. – Za chwilę dotrzemy na miejsce. Pośpieszmy się, mamy mało czasu.

 

Jak na zawołanie ściany rozstąpiły się, ukazując mrok przepastnej groty. Gdy tylko do niej wbiegli, zapłonęły rzędy pochodni. Zapalały się wokół, podkreślając idealną kolistość pomieszczenia. Rozbłyskały z cichym trzaskiem, jedna po drugiej. Tak teatralnie, że aż komicznie.

 

Kolumny ognia na samym środku strzeliły w górę jako ostatnie. Przerzedziły ciemność, odsłaniając zarys pseudo eleganckiego tronu, błyszczącego nienaturalnie w świetle płomieni.

 

Siedzący na mim mężczyzna wstał i rozłożył ręce w powitalnym geście.

 

– Witajcie w swoim przeznaczeniu!

 

****

 

 

20 marca 2000 r. 21.00

 

Noc rozjaśnił nikły blask, opadający na kontury parkowych ławek. Jakieś sto pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią unosiło się jaśniejące stworzonko. Niby samotny płomyk w magicznej sztuczce iluzjonisty.

 

– Fajny ten świetlik – skonstatował Młot, próbując pstryknąć żyjątko palcem. Maluch zamrugał urażony i odleciał kawałek dalej.

 

– Sam jesteś świetlik. – Lucyfer prychnęła z odrazą, zamykając fiolkę, z której przed chwilą wyfrunęło stworzonko. – To Will-o-wisp, Ognik Dusz. Nasz przewodnik na miejsce pojedynku. Jest niepozorny, ale potrafi bezbłędnie wyznaczyć drogę do celu.

 

– No… Czyli świetlik? – Rąsia zmrużył oczy, by móc dokładnie przyjrzeć się stworkowi.

 

– Świetlik jak ta lala – dodał Grucha, pociągając nosem.

 

Ronin tylko pokiwał energicznie głową na znak pełnego poparcie dla teorii kolegów.

 

Diabeł chciała westchnąć teatralnie i udzielić im reprymendy, ale w tej samej chwili stworzonko zawirowało, mrugnęło kilkukrotnie ruszyło przed siebie, zupełnie nie zważając na ludzkie waśni i rozterki.

 

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Członkowie gwardii spojrzeli tylko po sobie i ruszyli za ognikiem.

 

Wybiegli z ciemnego parku wprost na opustoszałą ulicę. Przez chwilę myśleli, że świetlik powiedzie ich do spalonego dystryktu, ale ten skręcił ostro tuż przed linią nadpalonej szarości budynków.

 

Na czoło stawki wysunęła się Lucyfer, bacznie obserwując ruchy świetlistego punkcika. W pewnym sensie gra już się rozpoczęła. Jeśli teraz stracą ognik z oczu, będą musieli oddać ją bez walki. Sama perspektywa czegoś tak haniebnego napawała ją wstrętem.

 

– Mam pytanie – zaczął niespodziewanie Młot, równając się ze swoją tymczasową mocodawczynią.

 

– Które, jak rozumiem, absolutnie nie może poczekać do zakończenia gry?

 

– Nie, to ważne – potwierdził mężczyzna. Widzisz, ze trzy miechy temu skopaliśmy z Kazafielem takiego śmiesznego knypka z otchłani. Swoją drogą, spoko koleś z tego Kazia. No i nabrał trochę ciała odkąd zacząłem zabierać go na siłkę.

 

– Tak, wspominałeś.

 

– Ten piekielny koleś okazał się transwestytą. Wiesz, najpierw miał postać ładnej laski, a potem zmienił się w wielkiego, narąbanego fajfusa. I tak sobie myślę, że byłbym niezmiernie zawiedziony, Lucjo, gdybyś ty również okazała się pedziem z otchłani.

 

– Jesteś naprawdę mądrym człowiekiem, Młocie – odparła kobieta, ledwo powstrzymując atak śmiechu – ale czasem bywasz tak durny, że aż słów brak. Nie martw się. Ta postać towarzyszy mi od upadku i nie zamierzam jej zmieniać.

 

Uliczny dżentelmen nie powiedział już nic. Skupił się jedynie na bladym blasku świetlika. Pulsował miarowo, coraz bardziej zlewając się z mleczno szarym oparem, który powoli spowijał okolicę. W końcu światełko znikło zupełnie w ciemności pośród zamazanych konturów niewysokiego budynku.

 

****

 

21 marca 2000 r. 00.00

 

– Witajcie w swoim przeznaczeniu – powtórzył mężczyzna, najwyraźniej niezadowolony z reakcji przybyłych.

 

Odpowiedziała mu niezręczna cisza. Taka, która wita na scenie kiepskiego komika po kolejnym nieudanym żarcie.

 

– Wiesz, czego najbardziej nie znoszę w byciu diabłem, Młocie? – zapytała Lucyfer, przykładając dłoń do czoła.

 

– No?

 

– Trafia się czasem sytuacja jak ta, kiedy naprawdę chciałabym powiedzieć „Jezu Chryste, co za żenada”, ale nie mogę, bo nie wypada mi powoływać się na syna gościa, który wyrzucił mnie z Królestwa.

 

– Jak widać wciąż masz cięty język, fałszywy królu piekielnych pomiotów!

 

Kolumna płomieni obok tronu zafalowała i rozstąpiła się. Ognisty żar zbielał, wylewając się na zewnątrz. Gdy tylko opadł na posadzkę, zaczął tężeć, formując coraz wyraźniejszy zarys niskiej sylwetki. Szaty błyszczały bielą, zakryte po chwili wirem efemerycznych piór. Para anielskich skrzydeł falowała rozłożyście za plecami Sandalfona, muskana puklami śnieżnych włosów.

 

– Widzisz? – pożaliła się Szatan. – I tak za każdym razem. Nawet diabeł by oszalał.

 

Tuż za nimi Rąsia wybuchnął śmiechem.

 

– Oni tak na poważnie? – zarechotał, wskazując palcem anioła i jego pupila. – O żesz w dupę, co za szopka. Jak jasełka na święta! Ja piździu, nie wyrobię!

 

– Zamilcz, synu Adama! – Głos archanioła zdawał się dobiegać zewsząd, a pustka jego oczu zapłonęła gniewem.

 

– Sam zamilcz, kapitalistyczny komuchu! – Ryk Gruchy rozproszył wszechobecne anielskie echo. Sprzeczność własnych słów bynajmniej nie przeszkadzała punkowi w krzyczeniu ich z siłą wybuchającego wulkanu.

 

– Spokojnie, panowie. – Młot rozłożył ręce rozjemczo, po czym zwrócił się do maga. – Moi kumple nie będą się wtrącać, a Lucja stanie z boku razem z Sandalfonem. Załatwimy to jeden na jednego, bez żadnych sztuczek. Stoi?

 

– Oczywiście. – Mężczyzna przeczesał palcami włosy w geście, który miał chyba sprawiać pozory arystokratycznego. – Uczciwie, jak przystało na pojedynek. Z tego co pamiętam, mam jednak prawo do wybrania własnej broni, prawda Sandalfonie?

 

– Dokładnie tak, Eryku.

 

Mag skinął i uśmiechnął się złowieszczo.

 

– A więc moją bronią będzie armia!

 

Gdy tylko uniósł dłonie, komnata zatrzęsła się. Drobinki pyłu spadały ze sklepienia, a podłoże pękało i wybrzuszało się spazmatycznie. Kamienie przywierały do siebie, a gliniasta ziemia strzelała w górę, spajając je ze sobą. Z każdą chwilą z ziemi wyłaniały się nowe, karykaturalne formy, poruszając kamiennymi głowami i zaciskając w pięści gliniane dłonie. Armia golemów.

 

Młot posłał Lucyfer wymowne spojrzenie. Takie, które dość mało subtelnie rzuca „a nie mówiłem?”. Potem skinął na swych sekundantów.

 

– Panowie, zróbcie mi przejście, a ja zajmę się tym małym żartownisiem.

 

Chwilę potem władczyni Pandemonium zobaczyła, dlaczego jej wybraniec tak ufał tym mężczyznom. Bez słowa ruszyli przed siebie. Prosto w objęcia kamiennych szeregów. Krok po kroku, z grobowym spokojem. W końcu wroga linia pękła, zasypując mężczyzn morzem pędzących konstruktów.

 

Wtedy właśnie rozpętało się piekło. W ilości dokładnie trzech sztuk.

 

Ronin po prostu szedł, ściskając krótki patyk w prawej dłoni, a szarżujące na niego golemy padały bez ruchu, zmiażdżone i rozcięte. Dopiero, gdy Lucyfer wytężyła wzrok, zdołała zobaczyć, że ten niepozorny azjata porusza się tak szybko, że dla śmiertelnych oczu pozostaje niemal w bezruchu. Dostrzegła również smugę, spływającą z dłoni Ronina – wirującą i tnącą wraz z każdym ruchem ręki. Jak niewidzialny miecz. Dopiero po chwili dotarło do niej, że ten człowiek opanował szermierkę w sposób tak absurdalnie perfekcyjny, że nie potrzebuje już nawet broni. Wystarczy mu sama intencja, czysty zamysł, by zniszczyć przeciwnika.

 

Rąsia również radził sobie całkiem nieźle. Lucyfer brała go dotąd za dość obszernego, ale gdy zrzucił płaszcz, okazało się, że kryje się pod nim szczupłe, wysportowane ciało. Oplecione sześcioma mechanicznymi kończynami. Każda z nich była machiną wojenną tak sprawną, że już po chwili brodacz stał się jedynie smugą wirującej śmierci.

 

Najbardziej zjawiskowy był jednak Grucha. Stał się ucieleśnieniem płomiennej destrukcji. Lucyfer była pewna, że niejeden piekielny generał bałby się stanąć z nim w szranki. Punk wrzeszczał, przybierając postać ognistej bestii. Nieobecne dotąd oczy jarzyły się nieziemskim blaskiem, a każde słowo spopielało tuzin bezmyślnych golemów.

 

Każdy zniszczony potwór zastępowany był przez innego. Grota pełna była w końcu idealnego budulca. Jednak wystarczyło kilka chwil, by sekundanci przetrzebili wrogie legiony na tyle, by utworzyć na środku wygodne przejście. Młot podziękował każdemu z nich skinieniem i ruszył. Jak na górę mięśni był zaskakująco szybki. Balansował między zmiażdżonymi i nadpalonymi szczątkami, by kilka uderzeń serca później znaleźć się tuż przy swym przeciwniku.

 

Eryk spojrzał w błękit oczu górującego nad nim człowieka i przełknął ślinę.

 

– Ale przecież ja mam armię! – Zdołał z siebie wydusić.

 

Uliczny dżentelmen uśmiechnął się w sposób zarezerwowany jedynie dla największych skurwysynów.

 

– Ja sam jestem armią.

 

– Jesteś niezwykle plugawym człowiekiem – zauważył Sandalfon, wpatrując się w niego pogardliwie. – Nic dziwnego, że Kazafiel przez ciebie upadł.

 

Młot zamarł. Powoli uniósł głowę, zupełnie ignorując swego niedoszłego przeciwnika.

 

– Co proszę?

 

– Dobrze słyszałeś, synu Adama. Zaczął bratać się z ludźmi, więc osobiście zamknąłem przed nim bramy Królestwa.

 

Mężczyzna nie odpowiedział. Zacisnął tylko dłoń na ramieniu zdezorientowanego maga, niemal łamiąc mu obojczyk.

 

– Wybacz, stary, ale nie ma teraz dla ciebie czasu – powiedział pozornie spokojnie, ale czarownik poczuł, że jego ciało zaczyna dygotać. Młot odwrócił głowę i odnalazł wzrokiem siejącego zniszczenie płomiennego potwora. – Ej, Grucha! Ten gość tutaj mówi, że punk umarł i leży w rowie.

 

– Powodzenia, kolego – rzucił jeszcze z ironią, klepiąc Eryka w policzek, po czym minął go i podszedł do Archanioła. Gdyby odwrócił głowę, zobaczyłby, jak Grucha wybucha tuż za magiku i chwyta go za kołnierz płonącymi dłońmi. Dostrzegłby również ognistą furię, wymalowaną w oczach punka i usłyszał donośne „punk nie umarł!”, które niemal spopieliło żywcem jego niedoszłego przeciwnika.

 

– Tak się nie godzi, synu człowieczy! – Sandalfon uniósł brwi w wyrazie zdumienia, widząc, jak jego podopieczny poniewierany jest przez chodzące piekło.

 

– Mam to w dupie – warknął Młot, zgrzytając zębami. – Widzisz, Pedalfonie, Kazafiel to najbardziej spoko koleś, jakiego znam. Przyznał się do własnej słabości i ciężko harował, by stać się silniejszym dla swojego Pana. A ty mówisz mi, że wykopałeś go z Nieba? Zrobimy tak. Polecisz teraz przed bramę Niebios, jebniesz w nią głową najmocniej, jak tylko potrafisz i będziesz błagał Kazia, żeby wrócił do Królestwa. To, albo wyrwę ci te pedalskie skrzydełka, zrobię z nich szal i cię na nim powieszę. Czy wyrażam się jasno?

 

– I ośmieliłbyś się podnieść rękę na Boskiego Posłańca?! – Anioł wydawał się bezgranicznie oburzony.

 

– Której części zdanie „powieszę cię na szalu z twoich skrzydeł” nie zrozumiałeś?

 

Sandalfon wyciągnął dłoń. Wystarczył drobny ruch nadgarstka, by zatańczył na niej płomień. Najpierw jeden, potem kilka, tworząc w końcu wielobarwną mozaikę żaru. Ogień ryknął i rozpadł się, pozostawiając w dłoni anioła smukłe ostrze.

 

– Po moim trupie – syknął, demonstracyjnie tnąc powietrze.

 

– Może być i po trupie.

 

 

Epilog

 

Kawiarniany stolik skryty był w cieniu, dając wrażenie przyjemnego chłodu pośród słonecznego dnia. Naprzeciw siebie siedziały dwie sylwetki. Czarnowłosa piękność i wysoki blondyn.

 

– Myślę, że przy tak jawnym złamaniu zasad, otwarcie możemy stwierdzić, ze to ja wygrałem tę rundę. – Mężczyzna starał się brzmieć dumnie, lecz w jego głosie dało się wyczuć słabość.

 

– Tak, możemy na to przystać – zgodziła się kobieta, wpatrując się w stojącą przed nią filiżankę cappuccino. – Mój wybraniec rzeczywiście złamał kilka zasad. Oczywiście, nie zapomnę też wspomnieć komu trzeba o zmanipulowanym ogniku, pełnym pułapek korytarzu i armii, czekającej w miejscu pojedynku. No i o tym, jak zwykły śmiertelnik dokumentnie skopał ci tyłek. I to kawałkami metalu na palcach.

 

Blondyn skulił się w sobie i zamilkł. Minęła dobra chwila, zanim znów się odezwał, jednak tym razem jego głos wyzuty był z poprzedniej buty.

 

– To może remis?

 

Kobieta uśmiechnęła się złowieszczo znad filiżanki.

 

– Może być remis.

Koniec

Komentarze

Czyżby ostatni? :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Rzutem na taśmę. Z góry ostrzegam, że opwiadanie jest trochę niedopracowane, zwłaszcza, że długo nic nie pisałem. Końcówka miała być bardziej rozwinięta, ale zwyczajnie nie zdążyłem. 

Niemniej, mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie wam do gustu, więc zapraszam do lektury.

Ech, a zazwyczaj to ja dodawałem tekst jako ostatni ; )
Trochę tego ogólnie na konkurs się zebrało. Przeczytam jak znajdę czas.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ciekawe starcie.

Końcowy remis to takie Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek?

Wtaj!

 

Całkiem fajne. Rozumiem, że kiczowatość niektórych motywów zamierzona? Dobrze mi się to czytało i uśmiechnąłem się nawet raz, czy drugi. Jeden z moich faworytów. :)

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Mgła wirowała wokół twarzy kobiety, mimo że opar wił się tuż nad ziemią? To co ona, leżała? ; )

 

"Świeżo umyty mężczyzna" - "Twarz mężczyny" - powtórzenie

 

Dziwnym mi się troszkę wydaje zwrot "unosić się na kogoś".

 

Nie wybuchła śmiechem, tylko wybuchnęła. W przypadku akurat tego czasownika ta "dłuższa" forma dotyczy istot żywych, a którsza - tylko i wyłącznie przedmiotów martwych (bomba, panika itp.).

 

Pak z goście - literówka: gościem

 

uśmiechają się triumfalnie - > uśmiechając

 

przychnęła tylko o odpowiedzi - > w odpowiedzi

 

wpatrując się dumni w metal - > dumnie

 

mój przeciwnym - > przeciwnik

 

skierował na młota - > na Młota

 

" Chociaż odkąd Lucyfer okazała się kobietą, mężczyzna wątpił, by nawet Bóg miał pojęcie do czego jest zdolna." - świetne zdanie! ; )

 

waśni - > waśnie

 

"Idealna kolistość" mi zgrzytnęła, bo trudno o nieidealne koło

 

pseudo-elegancki i mleczno-szary napisałabym z myślnikiem, ale nigdy jakoś nie łapałam tych zasad łączenia wyrazów...

 

Gdy pojawia się świetlik bardzo dużo razy używasz słowa "stworzonko"

 

"...gra już się rozpoczęła. Jeśli teraz stracą ognik z oczu, będą musieli oddać ją bez walki. Sama perspektywa czegoś tak haniebnego napawała ją wstrętem." - Za dużo ją, bo najpierw chodzi o grę, potem o Lucyfera, można się pogubić

 

"- Nie, to ważne – potwierdził mężczyzna. Widzisz, ze trzy miechy temu" - brak myślnika

 

"- A więc moją bronią będzie armia!
Gdy tylko uniósł dłonie, komnata zatrzęsła się. Drobinki pyłu spadały ze sklepienia, a podłoże pękło i wybrzuszało się spazmatycznie. Kamienie przywierały do siebie, a gliniasta ziemia strzelała w górę, spajając je ze sobą. Z każdą chwilą z ziemi wyłaniały się nowe, karykaturalne formy, poruszając kamiennymi głowami i zaciskając w pięści gliniane dłonie. Armia golemów.
Młot posłał Lucyfer wymowne spojrzenie. Takie, które dość mało subtelnie rzuca „a nie mówiłem?”."

Aaa...

 

był przez innego - grota pełna była... A w kolejnych zdaniach powtórzona trzy razy konstrukcja z "by". Brzydko!

 

Zaraz potem powtórzenie "niedoszłego przeciwnika".

 

"- Wybacz, stary, ale nie ma teraz dla ciebie czasu – powiedział pozornie spokojnie, ale czarownik poczuł..."

 

"Wybucha tuż za magiku" - cokolwiek to znaczy.

 

Ogólnie podobało mi się do momentu, w którym Grucha ni z gruchy ni z pietruchy okazał się jakąś ognistą bestią. Kupuję gościa z "mieczem", kupuję Rąsię, ale Gruchy nie kupuję. I reszty też nie.

Póki sobie biegli i póki były retrospekcje - wszystko fajnie. Od momentu wejścia do groty już niefajnie. I zakończenie mimo wszystko jest dla mnie jak najbardziej rozstrzygnięte - a raczej los bohaterów. Mało konkursowo.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka