- Opowiadanie: Valendaar - Kolec[KB026]

Kolec[KB026]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kolec[KB026]

Opowiadanie zainspirowane filmem „Obława”

 

 

I

Las zdawał mi się najpiękniejszy w tym czasie, gdy mrok nocy powoli ustępował szarości poranka. Natura zdawała się leniwie przeciągać w oczekiwaniu na nadchodzący dzień, a nocne strachy jawiły się jako błahostki, niewarte nawet wspomnienia.

Tego poranka wartę pełnił mój oddział; Łysy, Wilk i ja.

Łysy był przed wojną muzykiem. Grywał na gitarze w knajpach w całej Warszawie, a swoją ksywkę zawdzięczał długim, zadbanym włosom, na które – jak twierdził – wyrywał tony panienek. No, ale potem zaczęła się wojna, poszedł walczyć za ojczyznę i aktualnie błąkał się z nami po lasach, bogatszy w doświadczenia i z każdym dniem mający w sobie nieco mniej z człowieka. Po kilku tygodniach w oddziale trzeba było mu ściąć włosy, zalęgły się w nich bowiem wszy, tak że teraz jego ksywka była mniej przewrotna a bardziej odpowiadająca rzeczywistości.

Głupia sprawa…

Wilk z kolei był typem samotnika. Nikt nie wiedział zbyt wiele o jego przeszłości. Pewnego dnia pojawił się w obozie, zmarznięty i wygłodzony, w poszarpanym, szarym swetrze i zupełnie na bosaka. Bóg jeden wie, jakim cudem udało mu się przejść przez las i nie złapać jakiegoś choróbska, na które w bazie mieliśmy tylko jedno lekarstwo – modlitwę. Jeden z chłopaków myślał, że to właśnie głodny wilk podkrada się do obozu i chciał do niego strzelić, jednak w ostatniej chwili powstrzymałem go, a pułkownik powierzył mi pieczę nad nowym rekrutem. Dobry był z niego żołnierz, chociaż marny kompan do wódki.

No i byłem jeszcze ja.

Marcin Kolecki, syn kurwy i szewca, od urodzenia skazany na żywot męczennika dla sprawy kraju, którego nazwy nawet nie znałem do dziesiątego roku życia.

Wesoła była z nas gromadka i mówiono, że jesteśmy w czepku urodzeni, bowiem z każdej akcji wracaliśmy nietknięci. Pamiętałem czasy, gdy do obozu schodzil sięi uchodźcy, którym udzielaliśmy schronienia, niektórych zresztą wcieliliśmy do zgrupowania Rak, która to nazwa pasowała do nas jak pięść do nosa. Wtedy ludzie znosili nam jedzenie, ciepłe koce, byliśmy bohaterami, a o takich trzeba przecież dbać.

Ale czasy się zmieniły. Od tygodni nie widzieliśmy mięsa, a chleba nawet jeszcze dłużej. Żarliśmy grzyby, jagody, po których wszyscy dostawaliśmy sraczki, a przede wszystkim – cebulę. Tej mieliśmy od cholery i muszę przyznać, że gdyby nie owa śmierdząca przyjaciółka, zgrupowanie Rak przestałoby istnieć w trybie natychmiastowym. I tak codziennie witaliśmy ją w zupie i w formie przecieru, niektórzy kroili ją na talarki, a inni zjadali jak jabłka, zaś żarty o „marnym kandydacie do całowania” z czasem zupełnie przestały nas bawić.

Mężczyznę zbliżającego się do nas od strony południa jako pierwszy zauważył Wilk. Trącił mnie w ramię i wskazał gestem przybysza, na którego widok, nie wiedzieć czemu, zachciało mi się śmiać. Facet odziany był w wytarty prochowiec i spłowiałą fedorę, a w ręce dzierżył wiklinowy kosz.

– O kurwa, grzybiarz – powiedział Łysy. – Czy jego już całkiem pojebało? Myśli, że szkopy się nie pokapują?

– Cicho – warknąłem, czekając aż mężczyzna nas minie.

Nawet się nie przywitał; zziajany ruszył prosto do szałasu pułkownika. Czułem, że jego nadejście oznacza kłopoty, spodziewaliśmy się go bowiem najwcześniej za dwa dni.

Młynarz, bo tak go nazywaliśmy, niewiele miał wspólnego z ową profesją. Stary młyn we wsi pod lasem rozebrano na długo przed wojną, zaś prawdziwym młynarzem był ojciec mężczyzny, on sam z kolei pracował jako pomocnik w dużym gospodarstwie rolnym. Był przy tym naszym informatorem, jednym z wielu, ale także jedynym, który znał położenie obozu i osobiście donosił nam informacje o ruchach Niemców.

Słońce zdążyło już pojawić się między konarami drzew, gdy Młynarz wyszedł z szałasu pułkownika i, wbiwszy ręce w kieszenie płaszcza, z opuszczoną głową ruszył przed siebie.

– Czekaj – rozległ się nagle głos z wnętrza szałasu i po chwili w wejściu pojawił się sam pułkownik, podstarzały mężczyzna o smutnych oczach. – Zapomniałeś koszyka.

Mężczyzna pospiesznie wrócił po wiklinowy kosz, po czym popędził przed siebie, nawet się nie oglądając, odprowadzany naszymi ponurymi spojrzeniami.

– Kolec – powiedział tymczasem pułkownik. – Do mnie.

Posłusznie ruszyłem w stronę szałasu i miałem już pewność, że coś jest nie tak.

Gdy tylko wszedłem, pułkownik zasłonił wejście i wskazał mi jeden z trzech rozchybotanych stołków, na który opadłem posłusznie, wbijając w dowódcę ponury wzrok. On niespiesznie usiadł na drugim i oparł się ciężko o koślawy blat zbitego naprędce stołu, na którym walały się mapy i jakieś pożółkłe dokumenty, o których mówiono w obozie, że nie służą niczemu innemu, jak tylko temu, by pułkownik miał się czym podcierać.

– Kto miał zwiad dwa dni temu? – zapytał rzeczowo dowódca.

– Ja – odparłem, spoglądając mu w oczy. Czułem, do czego zmierza i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.

– Ty – powtórzył pułkownik i pokiwał głową. – Szliście blisko, czy podręcznikowo, w rozsypce?

– Panie pułkowniku, co…

– Odpowiadaj, kapralu – chłód w głosie dowódcy przyprawił mnie o kolejny dreszcz.

– W rozsypce – powiedziałem. – Na odległość wzroku.

– Czy to możliwe, że któryś z twoich chłopaków zostawił po drodze wiadomość dla szkopów?

Spojrzałem na niego wzrokiem bez wyrazu i zamyśliłem się na chwilę. Wiedziałem, że nie mogę odpowiedzieć za szybko, z drugiej strony nie powinienem też zbyt długo zwlekać. Co zresztą mogłem mu powiedzieć?

– Możliwe – odparłem rzeczowo.

Pułkownik wstał i podszedł do stojącej pod ścianą skrzyni. Wydobył z niej pistolet, na którego widok zmartwiałem, jednak nie wykonałem żadnego, nawet najmniejszego ruchu. Dowódca podszedł do stołu i położył na nim broń, kierując ją kolbą w moją stronę.

– Pójdziesz z nimi dzisiaj w nocy do lasu. Powiesz, że to zwiad, że szkopy ustawiły się po drugiej stronie przełęczy i coś kombinują. Po drodze dowiesz się, który nas wsypał i go odstrzelisz. Jak nie uda ci się ustalić, który to… Rozwalisz obu.

Przełknąłem ślinę i spojrzałem mu w oczy. Pułkownik, jak zwykle, wzrok miał nieugięty, a mimo to wydał mi się dziwnie zmęczony, zupełnie jakby wypaliły się w nim resztki nadziei. Sięgnąłem po broń, jednak zawahałem się i spojrzałem na niego po raz kolejny.

– Panie pułkowniku… A skąd pan wie, że to nie ja?

– A komu, kurwa jego mać, mam ufać, jak nie własnemu kapralowi – odwarknął i uniósł się znad stołu, odetchnąwszy głęboko. – Obława ruszy za tydzień. Szkopy muszą się przegrupować, nie mają dość ludzi. My wyruszamy za trzy dni. Do tego czasu masz tutaj być, albo idziemy bez ciebie.

Skinąłem głową, złapałem broń i, wsunąwszy ją do kieszeni, wyszedłem z szałasu. Wilk i Łysy już na mnie czekali, a miny mieli niewesołe.

– Idziemy na akcję – powiedziałem.

– Zaraz? – zapytał Łysy.

– Wieczorem – odparłem. – Wyśpijcie się, ktoś was zluzuje.

Znalezienie zastępstwa na wartę zajęło mi chwilę. Potem sam poszedłem do swojego szałasu, znajdującego się na uboczu, poza głównym skupiskiem lichych schronień. Jego wnętrze całe zawalone było aparaturą, z której większość stanowił zwykły złom. W grupie robiłem za łącznościowca, ale wydłubanie czegokolwiek z tych trupów stanowiło dla mnie nie lada wyczyn, mimo mojego naturalnego drygu do technicznych spraw.

Zmęczony, uwaliłem się na polowym łóżku i wbiłem wzrok w dach szałasu. Ta cała sprawa z operowaniem radiem zapewniła mi jednoosobowe schronienie, co w obozie było liczone na wagę złota. Długo myślałem o tym, co mnie czeka, a pistolet w kieszeni kurtki ciążył mi nieznośnie. Ale widziałem już, że nie ma odwrotu.

 

 

II

Wieczorem, tuż przed wyruszeniem, zawitałem jeszcze do niejakiego Batiuchy, starego Rosjanina, który pełnił w obozie rolę kucharza. Wydzielił mi pęk suszonych grzybów, które smakowały jak podeszwa, a także trzy duże cebule, po jednej dla każdego z nas.

– Jak budiet wracać – powiedział – to nazrywaj mi trochje gribków. Kończą się, a tu dookoła nie ma już nawet muchomorów.

Skinąłem głową i ruszyłem w stronę zachodniego krańca obozu, gdzie czekała już na mnie reszta oddziału. Chłopaki miny mieli ponure, ale na mój znak ruszyli raźno przed siebie, a noc przykryła las swoim ciemnym, nieprzeniknionym całunem, zapewniając nam osłonę przed niepożądanym wzrokiem.

Niewiele rozmawialiśmy. Uschnięte liście szeleściły nam pod nogami, gdy zsuwaliśmy się po skarpie ku nieoznaczonym ścieżkom, prowadzącym na drugą stronę przełęczy. Już wcześniej powiadomiłem Wilka i Łysego o rzekomym celu naszej wyprawy, którą to informację przyjęli z niejaką ulgą. Zdarzały się im już gorsze akcje, a ta wyglądała z pozoru na łatwe zadanie.

O to, że kiedy przyjdzie co do czego zaczną się opierać, nie musiałem się martwić. O broń od dawna było ciężko i pułkownik trzymał większość egzemplarzy pod kluczem, wydając ją tylko na akcje. Poza pistoletem, spoczywającym bezpiecznie w mojej kieszeni, mieliśmy ze sobą jeszcze sztucer Łysego, ale o niego się nie obawiałem. Miał wymontowany zamek i służył jedynie jako ewentualny straszak. Łysy zdobył go kiedyś na młodym Niemcu, którego zwinęliśmy podczas patrolu. Cieszył się jak dziecko, dopóki nie odkrył, że jedyne, co może nim zrobić, to utłuc kogoś ciężką kolbą. Wściekł się i to właśnie zrobił, tak że Niemiec nigdy nie dotarł z nami do obozu.

Mała strata.

Nocą las wydawał się straszny i nawet długotrwałe przebywanie w samym jego sercu nie osłabiło w nas tej obawy. Każdy dźwięk, każdy szelest zdawały się ostrzegać ludzi, że nie powinno nas tu być, że nocą puszcza należy tylko do siebie samej. Mimo to parliśmy naprzód, bowiem choć strach w nas pozostał, to był już tylko jednym z wielu, bezosobowym towarzyszem, który gubił się w tłumie podobnych sobie istot bez ciała i duszy, jakich setki posiadaliśmy w naszych sercach.

Cały czas stąpaliśmy ostrożnie, bowiem każdy wykrot, każdy wystający korzeń, czy kamień, mogły być dla nas śmiertelnie niebezpieczne. Droga, którą w ciągu dnia pokonalibyśmy w kilka godzin, zająć nam miała całą noc, a i wtedy nie mogliśmy być pewni, czy dotrzemy do celu.

W pewnej chwili dałem znak Wilkowi, by ruszył przed nas i poszukał dogodnej przeprawy przez strumień, który po ostatnich deszczach zmienił się w rwący potok. Gdy tylko zniknął w mroku, złapałem Łysego za ramię i powiedziałem:

– Poczekaj. Musimy pogadać.

Przystanął i spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem.

– Wilk donosi szkopom – powiedziałem szeptem. – Cały ten zwiad to tylko taka szopka, trzeba go odstrzelić i wracać do obozu.

Przez chwilę Łysy milczał i widziałem, jak myśli kotłują się w jego głowie, po czym rzekł:

– To na co pan kapral czeka? Czy to…

Urwał i spojrzał na mnie dziwnie.

– Ja też, tak? – zapytał. – Ja też jestem podejrzany?

Skinąłem głową i powiedziałem:

– Jeden z was donosi. Ja mam za zadanie ustalić kto i dać osobnikowi w łeb, po czym wrócić do grupy i przygotować się do opuszczenia obozu.

– Więc dlaczego pan kapral powiedział to właśnie mnie? Skąd pan wie, że to Wilk, a nie… A nie ja?

Nie odpowiedziałem.

– Dobra, jak to zrobimy? – zapytał Łysy, a w jego głosie dało się usłyszeć niezwykłą jak na niego twardość.

– Musimy odejść daleko – odparłem. – Jak najdalej od obozu. Szkopy mają w okolicy patrole, jak znajdą jego ciało, mogą przyspieszyć akcję. Nad ranem damy mu w łeb i wracamy. Bądź gotów.

Łysy skinął głową i przełknął głośno ślinę, po czym poprawił pasek zwisającego mu z ramienia sztucera. Poklepałem go po ramieniu i ruszyliśmy dalej.

Szliśmy długo, nim nadarzyła się okazja, by porozmawiać także z Wilkiem. Łysy poczuł się źle i popędził w krzaki, a wtedy ja powtórzyłem drugiemu z moich ludzi to samo, co powiedziałem tamtemu. Ku mojemu zadowoleniu Wilk zareagował identycznie.

„Sidła zastawione” – pomyślałem.

Niedługo przed świtem zarządziłem postój. Byliśmy na niewielkiej polanie, pośrodku młodego zagajnika i miejsce to idealnie nadawało się do moich celów.

– Prześpijcie się godzinkę – powiedziałem. – Rano zejdziemy do doliny, sprawdzimy, co kombinują szkopy i zmywamy się. Miłych snów panowie.

Pozostawiłem ich na polance, a sam usadowiłem się za pniem zwalonego drzewa, które wiele lat temu musiało zostać trafione piorunem, ustępując miejsca młodemu lasowi, jaki wyrastał wokół w błyskawicznym tempie. Wiedziałem oczywiście, że nie zasną, pozostawało mi jedynie czekać, który zareaguje jako pierwszy i do czego to doprowadzi. Dłoń zacisnąłem na kolbie pistoletu i cierpliwie czekałem na jakikolwiek odgłos, dobiegający z polany.

Przez dłuższy czas nie działo się nic. Mrok nocy po raz kolejny ustąpił szarości poranka, a ja myślałem już, że źle oceniłem swoich ludzi i nic się nie wydarzy. I właśnie wtedy usłyszałem nagły krzyk, odgłos szamotaniny, a potem głuchy trzask. Poderwałem się z ziemi i z bronią w ręku wtargnąłem na polanę.

Łysy leżał na ziemi. Jego czaszka była wgnieciona do wewnątrz, a wyciekająca z rany krew zabarwiła trawę szkarłatem. Wilk stał nad nim, dysząc ciężko i przenosił spojrzenie ze mnie na niego i z powrotem. W ręce ściskał sztucer towarzysza. Kolba broni była zbryzgana krwią.

– Rzucił się na mnie – powiedział. – Źle to pan kapral wymyślił, trzeba było nie dawać mu tyle czasu. Pal sześć szkopskie patrole, za dużo ryzyko…

Wtem urwał i zmartwiał. Wpatrywał się w coś znajdującego się wysoko ponad moim ramieniem. Obróciłem się w tamtym kierunku i ujrzałem prześwitującą pomiędzy koronami drzew smugę dymu, unoszącą się w niebo w miejscu, gdzie znajdował się nasz obóz. Uśmiechnąłem się mimowolnie i zwróciłem w stronę Wilka. Lufa mojego pistoletu mierzyła w jego klatkę piersiową.

– Pan? – wyjąkał z trudem. – Ale… Ale jak? Dlaczego, przecież to… Radio – zrozumiał nagle i spojrzał na mnie rozognionym wzrokiem. – Dał pan znać szkopom przez radio.

Skinąłem głową, jednak milczałem nadal, uważnie wypatrując u niego nawet najmniejszego ruchu.

– Dlaczego? – powtórzył tymczasem Wilk a głos drżał mu wyraźnie. – Ty skurwysynu, dlaczego?!

– Skurwysynu – powtórzyłem. – Trafnie ujęte, zważywszy na pochodzenie mojej matki… Ja zwyczajnie chcę przeżyć. Tak jak ty, kiedy lazłeś do nas przez las, na bosaka, w podartym swetrze. Mało cię wtedy nie zabił ten, jak mu tam… Dąbek, ale wtedy uratowałem ci życie. Teraz oferuję ci to samo.

– Nie – odparł hardo Wilk. – Nie, nie, nie… To niemożliwe. To nie może tak być. Ufałem panu, Łysy panu ufał, to… To nie może tak być.

– To jest wojna – odparłem chłodno. – Przeżyją najsilniejsi. Zresztą, myślisz, że tylko ja donosiłem? Botnicki zostawiał tropy w lesie, a Martynowicz w drodze na akcje zawsze nadkładał drogi, żeby umieścić kilka ciekawych spostrzeżeń, zanotowanych na kartce, w dziupli starego dębu. Zgrupowanie Rak istnieje tak długo tylko dlatego, że Niemcy wolą partyzantkę, którą mogą kontrolować, od takiej, która może im przynieść poważne straty, kiedy ruszy front. Ale ludzie ze wsi połapali się w tym wszystkim i… No cóż.

Wilk dyszał ciężko, ze wzrokiem wbitym w noski swoich zniszczonych butów.

– Jak pan może tak żyć – zapytał cicho. – Jak to możliwe…

Wzruszyłem ramionami i spojrzałem ponad jego ramieniem.

– To jest wojna – powtórzyłem. – Przetrwają najsilniejsi. Nieraz wyrywaliśmy się z łap Niemców właśnie przez to, że dokładnie wiedzieli, kiedy pójdę na akcję i zawsze uznawali, że żywy informator ważniejszy jest od kilku zrabowanych granatów, podpalonego składu żywności, czy odstrzelonego niemiaszka. Ty, Wilk, jesteś silny. Zabiłeś kolegę, bez mrugnięcia okiem. Wiedziałem, że obu was nie mogę uratować, że rzucicie się na mnie we dwójkę zanim dam radę cokolwiek wam wyperswadować. Ale teraz, kiedy zostałeś tylko ty i ja, liczę, że uda nam się dojść do porozumienia.

– Co proponujesz? – zapytał chłodno Wilk, patrząc na mnie spod zmarszczonych brwi. W jego oczach czaiła się pustka i nie byłem w stanie orzec, czy to dobrze, czy źle.

– Pójdziesz ze mną. Mam kontakty w Białołęce. To daleko, ale jakoś damy radę. Niemcy skupią się teraz na likwidacji zgrupowania… Oczywiście odpaliliby mnie, gdyby mogli, kapusie nigdy nie żyją długo po wykonaniu swojego zadania, ale ja nie dam im po temu okazji. To nasza szansa. Wyrwiemy się z obławy i zostawimy to wszystko za sobą.

– Jesteś szalony – orzekł Wilk. – To nigdy się nie uda.

– Masz rację – powiedziałem. – Jestem szalony. Ale to może się udać. To jak będzie?

Mój kompan cały czas patrzył na mnie tym samym, beznamiętnym spojrzeniem. W dłoniach wciąż ściskał zakrwawiony sztucer. Dzieliło nas nie więcej, niż osiem kroków. Miał na sobie grubą kurtkę, która mogła nieco wyhamować impet kuli, dając mu czas, by dobiec do mnie i zdzielić mnie przez łeb. Wtedy zginęlibyśmy oboje. Ale mógł równie dobrze nawet do mnie nie dobiec, mogłem strzelić mu w głowę, mogło wydarzyć się mnóstwo rzeczy, a ryzyko było wielkie. Wiedziałem, że myśli o tym samym, wyczytałem to w jego twarzy, tak jak i nagłe wahanie. Wilk był drapieżnikiem, ja – padlinożercą. Czy posłucha głosu rozsądku? Czy przyłączy się do mnie? A może rzuci się w ostatnim, rozpaczliwym ataku, chcąc pomścić swoich i zabić zdrajcę?

Staliśmy tak długo, w milczeniu mierząc się wzrokiem, a tymczasem nad górami wstawał świt.

Koniec

Komentarze

    Zwrot "Co z resztą?" gramatycznie jest jak najbardziej poprawny. Weźmy taką sytuację --- w sklepie mamy zapłacić, powiedzmy, dziewięć złotych osiemdziesiąt pięć groszy należności, wręczamy sprzedawczyni dziesięć zlotych, a ona milczy i nic... Pytamy śmiało wielce: " Co z resztą? Przymusowe napiwki już wprowadzili, czy co?!" Ona, czyli sprzedawczyni, rumieni się i wzdycha. Widzimy, że dzeiwczyna dorabia sobie na studiach... Wtedy my mówimy litościowie:" Zresztą, spuśćmy na to wszystko łaskawą zaslonę milczenia... " Istnieje boiwiem wyraz "zresztą', jednak o zupełnie innym znaczeniu niz przywolany zwrot " co z resztą" --- spraw, na przyklad--- i dobrze byloby, aby Autor raczył się  z tym wyrazem zapoznać, jeżeli go używa, i nie popelnial rażcego błędu. 

    Pomijając calą resztę, jest to jednak --- zresztą --- portal literacki. 

    Pozdrówko.

Partyzantka z jednym pistoletem? Naciągana sprawa - chociaż napisana sprawnie. 

Gdzie tu jest fantastyka? Przecież to portal fantastyki.

Nie oglądałem Obławy. Czytałem recenzje - podobno niewiele miała wspólnego z rzeczywistością i w tym sensie to opowiadanie można uznać za fantastyczne (w sensie kierunku literackiego nie, jakości).

 

Nie znam filmu, więc nie wiem, jak to opowiadanie się do niego odnosi. Ale napisane sprawnie i zaciekawia. I brak fantastyki jest mi obojętny.

Brak fantastyki - więc nie ten portal, ale przyznam, że fajnie napisane opowiadanie, wciągnęło mnie i przeczytałem z przyjemnością.

 

Pozdrawiam.

   Może to i jest sprawnie napisane, ale znajomość realiów partyzanckiego życia przez Autora jest żadna. Broń w skrzyniach, łóżka polowe w szałasach, szałas Kolca zawalony sprżętem radiowym --- a baterie albo rower gdzie? --- żolnierz niemiecki wyposażony w sztucer, trzech ludzi idzie nocą na patrol przez las. i to w górach... Nocą przez las to mozna iść --- duktem, przesieką, ściezką  --- przy gwiaździstym niebie i przy pełni  księżyca, a i to jest trudne. Żywią się chlopcy grzybami i jagodami, zagryzając cebulą... I w sumie mają tylko jeden pistolet. Gość rozważa, czy strzelić  komuś w głowę, czy nie, bo kurtka przy strzale z kilku kroków w brzuch albo pierś może osłabić dzialanie pocisku.

   Niestety, kompletnie bez pomyślunku.

Opowiadanie napisane dość sprawnie, choć trafiają się fatalnie zbudowane zdania. Treść nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia, jako że to zupełnie nie mój klimat. Mam nadzieję, że Twoje kolejne teksty będą coraz lepsze i znajdę w nich nieco fantastyki.  

 

Las jawił mi się najpiękniej w tym czasie […] a nocne strachy jawiły się jako błahostki… – Powtórzenie.

 

…skazany na żywot męczennika dla sprawy kraju… – Ja napisałabym: …skazany na żywot męczennika za sprawy kraju

 

Wesoła była z nas gromadka i mówiono o nas – Powtórzenie.

 

Pamiętałem czasy, gdy do obozu schodzili uchodźcy… – Czy obóz był pod ziemią, że trzeba było do niego schodzić? Pewnie miało być: Pamiętam czasy, gdy do obozu schodzili się uchodźcy

 

Mężczyznę zbliżającego się do nas od południa jako pierwszy zauważył Wilk. – Czy mężczyzna zbliżał się od geograficznej strony południowej, czy od godziny dwunastej, czyli od środka poprzedniego dnia. ;-)  

 

…wskazał mi jeden z trzech rozchybotanych stołków, na który opadłem posłusznie, wbijając w niego ponury wzrok. – Cóż takiego fascynującego było w rozchybotanym stołku, że bohater wpatrywał się weń ponuro?

 

On niespiesznie usiadł na drugim i oparł się ciężko o koślawy blat zbitego naprędce stołu… – Stołek, z siedzący na nim bohaterem nieśpiesznie siada na drugim stołku? Czy o blat stołu opiera się nogami, czy siedziskiem? Co w tej sytuacji dzieje się z bohaterem, siedzącym na pierwszym, opartym o stół, stołku? Czy drugi stołek, wszak przecież też rozchybotany, dzielnie zniesie ciężar pierwszego stołka i bohatera?

 

…położył na nim broń, kirując ją kolbą… – Literówka.

 

Wydzielił mi pęk suszonych grzybów… – Prawdę mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie suszone grzyby w pęku. Może: Wydzieli mi garść suszonych grzybów…  

 

…jakich setki posiadaliśmy naszych sercach. – …jakich setki posiadaliśmy w naszych sercach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moim zdaniem, opowiadanie napisane jest całkiem sprawnie. Szczerze lubię taki styl pisania. A i zwrot fabuły na końcu całkiem mnie zaskoczył.

Tak więc, zdecydowanie nie uznaję czasu poświęconego na przeczytanie za czas stracony.

Nowa Fantastyka