- Opowiadanie: bemik - Eliksir życia

Eliksir życia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eliksir życia

 

– Jak tam było?

Przez dziury w namiocie prześwitywało fioletowe niebo i jaskrawe, odległe gwiazdy. Płótno nie miało ich chronić przed opadami deszczu, bo deszczu nie było, tylko przed porywistymi podmuchami suchego, pustynnego wiatru i przed pyłem, który nawiewał. No i przed BeSPami, jakie prawdopodobnie patrolowały okolicę. Pia poprawiła się we wgłębieniu ramienia i wsunęła rękę pod koszulę, żeby czuć ciepło jego ciała. Od kiedy Terriemu udało się wyciągnąć ją z Instytutu, bez przerwy go dotykała, żeby sprawdzić, że naprawdę jest. Że nie jest snem.

– Na początku normalnie. Badania były bardzo ciekawe. Z nasion, które przetrwały, hodowaliśmy rośliny. W końcu udało mi się stworzyć krzew, któremu do życia wystarczała gleba i te minimalne ilości wilgoci, jakie są w powietrzu.

– W tak krótkim czasie? To niemożliwe!

– Pracowałam na cudzym, prawie gotowym materiale. Ale roślina została zniszczona.

– Co?

– Powiedzieli, że w moim laboratorium nastąpiło zwarcie i wybuchł pożar. Myślałam, że umrę z rozpaczy. Miałam całą dysertację i ani śladu dowodu, że to, co opisałam, jest prawdą. Zaczęłam zauważać dziwne spojrzenia kolegów. Oni byli jacyś… – przerwała na chwilę, jakby szukała odpowiedniego słowa – nie wiem… Jakby ktoś wyssał z nich energię. Niby pracowali, prowadzili badania, ale… bez entuzjazmu.

– Ale ty miałaś entuzjazm! – powiedział to z lekkim wyrzutem.

– Miałam, Terri, miałam. Ogromną energię i entuzjazm. W końcu pracowałam dla dobra ludzkości. Przynajmniej tak sądziłam.

– I co dalej?

– Wieczorami nie wolno było opuszczać kompleksu – kontynuowała pozornie bez związku – ale wokół budynku biegł szeroki taras. Wychodziłam tam przed snem, żeby popatrzeć na gwiazdy. Miałam wtedy wrażenie, że jestem bliżej ciebie. – Zamilkła na chwilę. – No więc, łaziłam po tym tarasie czasem nawet ponad godzinę. I pewnej nocy spotkałam chyba najstarszego pracownika Instytutu. Powitał mnie sfermentowanym sokiem z kaktusa i zaprosił, żebyśmy posiedzieli razem. Ten napój zawierał w sobie alkohol. Sporo alkoholu. To rozwiązało mu język i zablokowało instynkt samozachowawczy. Opowiedział mi, co tak naprawdę tutaj robimy.

Pia zamilkła i przywołała wspomnienia. Wróciła do jedynej rozmowy, jaką udało im się przeprowadzić.

– Nie możesz spać? – Usłyszała cichy głos za plecami.

Odwróciła się. Pod ścianą, na plastikowym krzesełku siedział mężczyzna. Wyglądał tak, jak większość ludzi wyobraża sobie szalonego naukowca. Długie, siwe włosy, długa, siwa broda. Takież wąsy i okrągłe okulary na wydatnym nosie. Słyszała o nim. Stary Rosman.

– Ja też nie mogę spać. Siadaj tu, dziecko – poprosił miłym, głębokim głosem. – Chcesz trochę soczku?

Właściwie miała ochotę odejść, ale zrobiło jej się go trochę szkoda. Usiadła na krzesełku i przyjęła podany napój. Mężczyzna oddał jej swoją szklankę, pełną po brzegi, a sam raczył się prosto z butelki.

– Masz na imię Pia, prawda? A ile masz lat?

– Dwadzieścia siedem.

– To tyle, ile tu siedzę.

– To niemożliwe – zaprzeczyła. – Najdłuższe kontrakty trwają pięć lat.

– Jaka ty jesteś jeszcze naiwna! – Uśmiechnął się lekko. – Kto tu trafia, już nigdy nie wychodzi! Nie pozwolą ci. Budujesz zamek z klocków. Oni go burzą albo zabierają ci zabawkę. Ty znowu budujesz i tak w kółko.

– To nieprawda! – znowu zaprzeczyła żarliwie.

– Prawda. Byłaś w skrzydle F4?

– Nie. Nie mam takich uprawnień. Poza tym tam są niebezpieczne odpady!

– Niebezpieczne? – Zaśmiał się gorzko. – O tak. Niebezpieczne, ale dla nich. Co może być niebezpiecznego dla zwykłego człowieka w roślinie, która kwitnie i wydaje owoce? Nic, skarbie. Nic.

– Co pan mówi?

– Ja? – Znów się zaśmiał, jakby był totalnie pijany. – Ten soczek, który wysublimowałem, jednak ma trochę procentów. Niezłe, co?

– Smaczne. Co to takiego?

– Sok kaktusa poddany wielokrotnej destylacji.

– Kaktusa?

– Ano. Moja sekcja bada kaktusy. Rozmnażamy je i idzie nam tak dobrze, że część trzeba wyrzucać. Ale to czyste marnotrawstwo. Serce mi pękało na ten widok, więc wziąłem się za przerabianie odpadków!

– Jak to się stało, że znalazł się pan tutaj? – wróciła do poprzedniego tematu rozmowy.

– Zwyczajnie. Miałem wyjątkowe wyniki i przerąbane życie osobiste. Kiedy dostałem propozycję, żeby wyrwać się na pięć lat, skorzystałem z niej natychmiast. I zostałem tu na zawsze. Po pierwszym roku zorientowałem się, że coś jest nie tak. Moje badania pozwalały na odnowienie flory na pustyni, ale moje prośby, a potem żądania, żeby przenieść próby w naturalne środowisko, spotykały się z odmową. Kiedy kończył mi się pierwszy kontrakt, myślałem, że zostawię to i wrócę do domu. Spróbuję naprawić układy z synem, bo z żoną już by się nie dało. Ale nie pozwolili mi. Stąd nie ma wyjścia.

To ją przeraziło nie na żarty. A Terri? Miał na nią czekać. E, nie. Stary bredził.

– Muszę już iść. – Podniosła się. – Miło się z panem gadało. Do widzenia.

– Do widzenia? Nie, my się już nie zobaczymy, mała. Mogę ci coś poradzić?

– Oczywiście – odpowiedziała grzecznie, jak pensjonarka.

– Jak tylko trafi ci się okazja, nawiewaj stąd i nie oglądaj się na nic!

– Jasne!

Odwróciła się i odeszła. Chciała jak najszybciej zapomnieć o tej rozmowie. Ale mimo starań, nie udawało jej się to. Stary Rosman zniknął. Powiedzieli, że wreszcie udało im się, mimo jego protestów, odesłać go na emeryturę.

– Co było dalej? – ponaglił ją Terri.

– Nic specjalnego. Dalej prowadziłam badania. Budowałam zamek, a oni go burzyli – jak powiedział Rosman.

– A jaki był komentarz do tej rozmowy?

– Tej nocnej? – upewniła się. – Powiedzieli, że Rosman bredził, notorycznie upijał się. Sfermentowanym sokiem z kaktusów. Uwierzyłam im. Wtedy.

– A potem?

– Potem podejrzałam, co jest w F4.

– W F4?

– No, w tym skrzydle, o którym mówił Rosman. Nawalił system nawadniania w całym laboratorium i puścili ekipy naprawcze. Kiedy wciągali sprzęt do F4, zostawili rozsunięte drzwi. Zerknęłam tam. To była ogromniasta hala ze sztucznym oświetleniem. A wszędzie kłębiły się rośliny… I fruwały owady. Wiem, bo trochę motyli wydostało się na zewnątrz.

– Dlaczego ukrywali to nawet przed wami?

– Bo, jak powiedział Rosman, było to niebezpieczne. Rośliny można było już przeflancować poza szklarnię. Zapewne dałyby sobie radę przy odrobinie naszej pomocy. A to stanowiłoby niebezpieczeństwo dla rządzących. Nie zdołaliby utrzymać ludzi w miastach, gdyby odrodził się naturalny ekosystem.

– O tym samym mówił Jero! – Przypomniał sobie Terri.

– Ale i tak nie zatrzymają natury. – Pia uśmiechnęła się. – Po tylu latach znowu powraca życie. Te rośliny, które widzieliśmy na pustyni, odrodzą się błyskawicznie, jak dostaną trochę wody.

– Ale te wyschłe badylki nie są w stanie zapewnić nam przetrwania.

– Masz rację, ale one stanowią podstawę. Pamiętasz coś jeszcze z lekcji biologii?

– Cokolwiek.

– Życie to nieustanny ruch. Dostarczymy wody, rozwiną się rośliny. One będą absorbowały wodę z ziemi i z powietrza. Potem część umrze, zasili glebę, część wyda owoce. Woda z roślin i zbiorników będzie odparowywać. Skropli się w górze i spadnie deszcz. A że chmury będą się przemieszczały z wiatrem, coraz to nowe obszary zostaną nawodnione. Rozumiesz?

– Rozumiem, tylko skąd wziąć tyle wody?

– A jak myślisz, skąd woda w mieście?

– No nie wiem. – Terri zawahał się. – Jakieś zapasy?

– Zapasy? Żartujesz! – Dziewczyna dźgnęła go żartobliwie palcem w żebra. – Przez tyle lat wyczerpałby się każdy zbiornik. To musi być jakieś odnawialne źródło. No, rzeka – wyjaśniła. – I ja chyba wiem, gdzie należy jej szukać!

 

 

* * *

– Namierzyły nas BeSP-y – poinformował ich Kret.

– Co takiego? – zdziwiła się Atti.

– Bezzałogowy Samolot Patrolujący. BeSP – wytłumaczył chłopak.

– A ty skąd o tym wiesz? – zainteresował się Jero.

Chłopak spojrzał na niego z politowaniem, ale nie pofatygował się, żeby cokolwiek wyjaśnić.

– Dopóki tylko wędrujemy, jesteśmy względnie bezpieczni – kontynuował, jakby wcześniejsze pytanie w ogóle nie padło. – Jest sporo takich grupek jak nasza. Nie przejmują się, bo nie stanowimy zagrożenia. Zbyt dużo czasu pochłania zdobywanie pożywienia i wody. Władze nie podejmą żadnych działań, dopóki nie zbliżymy się do obszaru, który jest już strefą zakazaną.

– A wtedy co? – dopytywała się Atti.

– A wtedy zaatakują nas! Zmiażdżą jak robaki.

– Jak to? Tak po prostu? Przecież jesteśmy ludźmi?

– Atti, jesteś jak dziecko – pouczał ją Kret. – Nasze życie nie ma żadnego znaczenia. Jeśli żyjemy i działamy zgodnie z tym, co oni sobie życzą, pozwalają nam egzystować. Jeśli przekroczymy wyznaczone granice – unicestwią nas. W imię wyższego dobra!

– Oni? To znaczy kto?

– Rząd. Rada.

– Skąd mają żywność? – wypytywał dalej Jero.– Ci, no, renegaci!

– Z wymiany.

– Co wymieniają? Przecież tu nie ma nic cennego!

– Owszem – zaprzeczył Jaszczur. – Jest i to sporo rzeczy. Stare maszyny, które stanowią źródło nielegalnej stali. Minerały. Kamienie szlachetne. Czasem nawet trafiają się meteoryty.

– A na co komu meteoryty? – zapytała znowu Atti.

Tym razem odpowiedziała jej Pia.

– Przede wszystkim do badań. Najczęściej spotykane pochodzą z pasa między orbitami Marsa i Jowisza i mogą być źródłem cennych metali i różnych mikroelementów.

– Tak czy siak – powrócił do tematu rozmowy Kret – zbierają to i dostarczają do miast. Wymiana następuje dzięki takim ludziom jak my. – Wskazał na siebie i Jaszczura. – Mamy swoje dojścia. Za to wszystko dostają wodę, żywność i lekarstwa.

– Czy są w stanie sami zdobyć żywność lub wodę? – dopytywała się Pia.

– Co masz na myśli?

– Czy żyją tu zwierzęta?

– Tu – nie. Ale słyszałem, że znacznie dalej, gdzieś na północy, ludzie polują na jakieś dziwolągi. Facet, który jadł kiedyś takie suszone mięso, powiedział, że jest nawet smaczne.

Pia nie odpowiedziała, tylko leciutko pokiwała głową.

– Nie dziwi cię to? – spytał Terri, który jako jedyny zauważył jej reakcję.

On też nie mógł nacieszyć się jej obecnością i nie mógł uwierzyć, że znowu są razem. Te miesiące rozłąki, kiedy była w Instytucie, dały mu się dobrze we znaki. Dlatego spoglądał na nią bez przerwy i dotykał, żeby upewnić się, że jest naprawdę.

– Nie. Właśnie tam idziemy.

– I co z tego wynika?

– Że moje podejrzenia są słuszne – powiedziała, ale nie chciała dalej nic wyjaśnić.

Od kilkunastu dni byli w drodze. Krajobraz nie zmieniał się nawet na jotę. Płaskowyż był popękany jak skorupa starego, glinianego garnka.

– Jesteśmy tysiąc trzysta metrów nad poziomem morza – tłumaczyła im na kolejnym postoju Pia. – Kiedyś to miejsce porastały rośliny. One wiązały cząsteczki ziemi i nawet jeśli wiało, to niewiele unosiło się do góry. Potem, kiedy zniknęły, wiatr wysuszył glebę. Porywał drobinki piasku i rzucał je na skały i kamienie. To działało jak pilnik. Wreszcie, po długim czasie, pozostały tylko największe i najtwardsze fragmenty. Ale one też wkrótce mogą zniknąć.

– Jeśli sprawimy, że popłynie tu woda, to jest szansa, żeby to odwrócić? – spytała płaczliwie Atti.

– Oczywiście, kochanie – Pia przytuliła młodszą koleżankę. – Woda jest jak czarodziejska różdżka, jak eliksir. Gdziekolwiek upadnie, powstanie nowe życie. Spójrz! – Nabrała pełną garść pyłu i przesiała go między palcami. Na dłoni pozostało jej parę większych grudek. – To nasiona. Czekają uśpione, aż nadejdzie odpowiednia chwila i wtedy wystartują.

– Wszystkie?

– Nie, oczywiście, że nie! – Zaśmiała się Pia. – Ale część tak.

– Koniec wykładu – zarządził Jero. – Idziemy dalej!

Posuwali się mozolnie na północ. Dziennie pokonywali około dziesięciu kilometrów. Przede wszystkim dlatego, że musieli omijać głębokie rozpadliny. Ciągnęli za sobą tragi na kółkach. W ten sposób mogli zabrać więcej zapasów, które dostarczyli im Kret i Jaszczur. Terri zastanawiał się, dlaczego z nimi idą. Podejrzewał, że mają w tym jakiś interes. Nielegalny oczywiście. Jero zgadzał się z nim w tej kwestii. Prawdopodobnie coś chcieli sprzedać albo kupić czy zdobyć w mniej lub bardziej legalny sposób. Ważne było, że udało im się nakłonić ich do wspólnej wędrówki. Mieli w ten sposób większe szanse, że dotrą do celu.

Kiedy rozpoczynali marsz, ustalili plan zgodnie z tym, co podpowiedziała im Pia. Kierowali się na północ, idąc równolegle do oficjalnego szlaku w odległości około pięciu kilometrów. Nie chcieli narazić się na interwencję straży.

– Ornano znajduje się w centralnym, najwyższym miejscu płaskowyżu. W całej aglomeracji nie ma widocznego ujęcia wody. Podejrzewam więc, że jest jakieś podziemne źródło. Jeśli mam rację, to znaczy też, że muszą gdzieś odprowadzać nadmiar wody, no i oczywiście ścieki. I też musieli je ukryć. Do Instytutu weszliście kanałem odpływowym. Udało się tylko dlatego, że wybraliście teren od strony starych kamienic. W tym jednym miejscu rura była otwarta i zabezpieczona jedynie kratą. Czekała na naprawę. Poza tym wszystko jest zakryte. Jedno jest pewne. Odpływy muszą być skierowane na północ, bo w tę stronę następuje naturalne obniżenie terenu. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie kierował wody pod górę.

Potwierdzili kiwaniem głowy.

– I jeszcze jedno. Kiedy wieczorami wychodziłam na taras, obserwowałam okolicę. Na północ biegła szeroka autostrada, ale nigdy nie widziałam na niej świateł poduszkowców czy motolotów. Jaki stąd wniosek? – zadała pytanie.

– No jaki? – odpowiedział również pytaniem Kret.

– Że to atrapa. Zwykła arteria komunikacyjna wykorzystana byłaby do maksimum, żeby odciążyć inne drogi.

Mieli iść tak długo, aż wreszcie skończy się betonowa pokrywa. Żeby to stwierdzić, co kilka dni Kret i Jaszczur robili „skok w bok”. Oni wtedy mieli chwilę, żeby odpocząć. Jakoś ci dwaj lepiej od reszty znosili trudy wędrówki. Dopiero po trzech tygodniach zobaczyli oznaki, że być może zbliżają się do kresu podróży.

Siedzieli właśnie pod pionową skałką, która dawała złudne wrażenie ochrony przed wiatrem i połykali z obrzydzeniem zawartość puszek, kiedy Atti zerwała się z wrzaskiem.

– Coś mnie użarło! – darła się wymachując puszką i rozbryzgując jej zawartość na kolegów. – Wlazło i użarło!

– Co? – usiłował dowiedzieć się Jaszczur. Równocześnie próbował jej zabrać puszkę z jedzeniem.

– Nie wiem co! – krzyczała histerycznie i strzepywała ubranie.

– Uspokój się wreszcie – ryknął Jaszczur i potrząsnął nią za ramiona.

Dziewczyna zamilkła wystraszona i tylko rozglądała się bojaźliwie dookoła.

– Pokaż mi, gdzie cię ugryzło! – Pia przysunęła się do koleżanki.

– Chyba tu, w policzek

Pia przyjrzała się dokładnie twarzy dziewczyny. Na policzku rzeczywiście można było dostrzec niewielki ślad po ugryzieniu.

– I co? – dopytywała się Atti.

– To wygląda na ślad po ugryzieniu jakiegoś owada. Nic ci nie będzie! – pocieszyła ją .

– Jeśli są owady, to znaczy, że gdzieś stosunkowo niedaleko jest woda. Trzeba to sprawdzić!

Kret i Jaszczur znowu wyruszyli na rekonesans. Oni rozłożyli się obozem.

– Jak daleko uszliśmy? – spytała Pia.

– Biorąc pod uwagę, że wędrujemy już siedemnaście dni, a dziennie pokonujemy dziesięć – dwanaście kilometrów to zrobiliśmy jakieś …

– Powiedzmy dwieście – zakończyła Pia.

– No właśnie! – zgodził się Jero. – I co z tego wynika?

– Czy wiemy, gdzie znajduje się to drugie miasto? No bo do niego chyba zmierzają Kret i Jaszczur? Jeruba – tak się chyba nazywa, nie?

– Aha.

– Musimy z nimi pogadać!

Kret i Jaszczur wrócili dopiero następnego dnia. Byli zniechęceni i zmęczeni.

– Chyba dotarliśmy!

– Co to znaczy „chyba”? – dopytywał się Jero.

– To znaczy, że skończyła się atrapa autostrady, ale wody i tak nie widać!

– Jak to?

– Tak to! – odwarknął wściekły Jaszczur. – Przez głupią babę dymałem prawie dwieście kilometrów.

– Odwołaj to! – wrzasnął Terri i schwycił chłopaka za koszulę.

– Co mam odwołać? – Jaszczur zacisnął dłoń na ręce Terriego, aż zatrzeszczały kości. – Że głupia baba, czy że leźliśmy dwieście kilosów na darmo?

– Uspokójcie się! – Kret spojrzał groźnie na kumpla, a kiedy ten rozluźnił uścisk, szarpnął za rękaw Terriego. – Ty też. Puść!

Pia usadziła Terriego obok siebie i pogładziła go uspokajająco po ramieniu.

– Nie na darmo. – Uśmiechnęła się do Jaszczura.

– Taaak? To znaczy, że jestem ślepy albo nienormalny i nie zauważyłem hektolitrów wody?

– Nie. To nie znaczy, że jesteś ślepy, ani nienormalny. To znaczy tylko, że nie umiesz wyciągać wniosków.

– Jakich mianowicie? Może mnie oświecisz?

– Czy zmieniło się coś w otoczeniu?

Jaszczur wzruszył ramionami i ostentacyjnie odwrócił się do Pii plecami. Za to Kret wydawał się zainteresowany.

– Co masz na myśli?

– Czy dokuczał wam wiatr?

– No, wiało tak samo, jak tutaj.

– A pył? Też się wszędzie wciskał?

– Pył? No nie wiem. – Chłopak zastanawiał się przez dłuższą chwilę. – Jaszczur, kojarzysz?

– Nie ma pojęcia – odburknął. – Może rzeczywiście było go mniej.

– A owady? Widzieliście jakieś?

– Były takie maleńkie muszki – powiedział nagle olśniony Kret. – I smród. Czuło się smród!

– No widzisz! – Pia uśmiechnęła się znowu.

– Niby widzę, ale nie wiem, co to oznacza!

– To oznacza, że jest woda. A raczej ścieki. Tylko ukryły się pod ziemią.

– Jasne. I co jeszcze? – zirytował się Jaszczur.

– Posłuchaj. Odpływy były puszczone prawdopodobnie autentycznym, starym korytem rzeki. Przykryto je tylko betonem. Beton się skończył, bo rzeka zeszła do podziemia.

– Co ty bredzisz?

– Nie bredzę. Czasem tak się dzieje. To zależy od przepuszczalności gleby. Te małe muszki świadczą o tym, że blisko powierzchni musi być wilgoć. Jeśli gdzieś dalej woda trafi na nieprzepuszczalne podłoże jest szansa, że znowu wypłynie na wierzch… Mało tego, może być czysta!

– Jak to?

– To naturalny proces oczyszczania. Przeciskając się przez glinę, iły i piaski pozostawia zanieczyszczenia.

– Ale gdzie znaleźć to ujście? – zainteresował się Jaszczur i zaczął nareszcie mówić normalnym tonem.

– Przydałyby nam się mapy geologiczne tego terenu.

– Tego nie mamy – Kret uśmiechnął się tajemniczo – ale może znajdzie się coś równie pomocnego.

– A co?

– Pożyjemy, zobaczymy! Na razie nie będę nic gadał! To co robimy dalej?

Pia spojrzała po twarzach przyjaciół, ale ponieważ nikt się nie kwapił z odpowiedzią, rzuciła propozycję.

– Proponuję, żebyśmy nadal szli na północ. Będziemy obserwować teren .

– A czego szukamy? – wtrącił się Kret.

– Najpewniej kotliny.

– Czego?

– Sporego zagłębienia w ziemi. Tam prawdopodobnie spływały kiedyś wody z całej okolicy, więc i nasza ukryta rzeka też tam powinna podążyć!

– A tak przy okazji. Może byście powiedzieli wreszcie, po co ciągniecie się z nami. Nie wyglądało na to, że zostaliście porwani ideą naprawienia świata? – wtrącił się nagle Jero. – Chyba zasłużyliśmy już na wasze zaufanie?

Kret i Jaszczur spojrzeli po sobie. Jaszczur wykonał ledwie dostrzegalny ruch głową.

– Dostaliśmy cynk – zaczął powoli Kret – że w okolicy Jeruby, ktoś handluje chondrytami…

– Czym? – spytała Atti.

– Chondryty węgliste– wyjaśniła Pia – to meteoryty, które pochodzą spoza układu słonecznego. Mają prawdopodobnie 4,5 miliarda lat, czyli pojawiły się w czasie, kiedy powstawał kosmos.

– Tego nie wiem – stwierdził Kret – ale skoro tak twierdzisz, to chyba wiesz. My mamy zamówienie na taki meteoryt. Idziemy razem, bo w kupie bezpieczniej. A jak przy okazji coś się jeszcze uda załatwić – dlaczego nie?

Jero skinął głową zadowolony z odpowiedzi. Takie tłumaczenie było do zaakceptowania.

 

 

* * *

– Mam już serdecznie dość! – jęczała Atti. – Mało, że wieje, to ten pieprzony pył wciska się w każdy otwór…

Jero parsknął śmiechem, ale szybko zamknął usta, bo wiatr wepchnął mu miliard piaskowych mikroziarenek.

– Ty zboczeńcu! – oburzyła się dziewczyna.

– No co? – Jaszczur nadal śmiał się, ale już nie otwierał ust..

Od kilku dni wiatr przybierał na sile. Jak na złość, w okolicy nie było nawet kawałka skały, za którą mogliby się schronić.

– Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli rozbić nasze namioty i przeczekać! – zauważył Jero.

– To byłoby bez sensu – zaprzeczył Kret. – Tutaj burze mogą trwać nawet parę miesięcy.

– Skąd wiesz?

– Wiem! – uciął dyskusję chłopak i otulił się szczelniej kurtką.

Już dawno porzucili tragi. Żywności i wody zostało tyle, że spokojnie zmieściły się w plecakach.

– Posłuchaj – Jero zwrócił się szeptem do Kreta – jeśli szybko nie znajdziemy ludzi, a właściwie wody, może być z nami krucho.

– Wiem. Właśnie się zastanawiałem, czy nie powinniśmy gdzieś wpaść i uzupełnić te braki…

Jero spojrzał na niego, jakby był niespełna rozumu. Są na środku pustyni, no może nie na środku, ale na pewno jeszcze daleko od celu, a ten mówi o pomocy, jakby siedzieli w knajpie w Ornano.

– Nie patrz tak na mnie. – Kret uśmiechnął się. – Chyba nie sądzisz, że idę tędy pierwszy raz. Musiałbym być walnięty jak wy, żeby wypuszczać się taki kawał poza miasto bez solidnego zabezpieczenia.

– O czym ty gadasz? – Jero poczuł się urażony.

– Jesteście grupką szalonych, napalonych gówniarzy. Porywacie się z motyką na słońce. Przeprawa przez pustynię to nie takie hop siup. Ja mam zawsze coś w odwodzie. Gdybym na przykład miał wypadek…

– No więc?

– No więc musimy skręcić na wschód. Dwa dni drogi stąd jest skalne osypisko. Mamy tam z Jaszczurem ukryte zapasy. Potem zastanowimy się, co dalej.

– Dzięki Bogu! – Jero odetchnął z ulgą. – Myślałem, że już po nas.

– Nie dziękuj Bogu. On nie ma z tym nic wspólnego. To ja i Jaszczur zadbaliśmy o nasze przeżycie.

Do schronienia dotarli dopiero po trzech dniach. Wszystkiemu winien był wiatr. Szli pochyleni prawie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, ale wiało z ogromną siłą dokładnie z kierunku, gdzie chcieli się udać. Do skałek dobrnęli tylko dzięki temu, że Kret miał na ręku miniaturowy GPS.

Jaszczur odsunął kawałek kamienia, nieco większego od płyty chodnikowej i jedno po drugim wsunęli się do ciemnej nory. Po zasunięciu płyty zapanował całkowity mrok. Po chwili Kret zapalił latarki i mogli się rozejrzeć.

 

 

* * *

W jamie było przede wszystkim zacisznie. Nareszcie mogli odpocząć od wiatru i pyłu. Grota była zdecydowanie tworem naturalnym. Wysoka na kilka metrów schodziła łagodnie w dół tworząc całkiem spore pomieszczenie. Pod ścianami stało kilkanaście beczek z wodą. Zagadką było, jak się tutaj znalazły.

– Udało nam się kiedyś przekupić dowódcę plutonu zaopatrzeniowego – wyjaśnił Kret. – Mieli w pobliżu ćwiczenia taktyczne. Trochę zboczył z kursu i podrzucił nam nieco wojskowych zapasów! Trzeba tylko pamiętać, żeby przed użyciem wrzucić parę pastylek uzdatniających.

Nie zdradził im jednak, co było na tyle cenne, żeby narazić się na represje ze strony dowództwa.

Rozłożyli się pod ścianami.

– Wiecie, o czym teraz marzę? – spytała Atti.

– O romantycznej randce przy świetle księżyca? – zapytał złośliwie Jaszczur.

– O prysznicu w ciepłej wodzie – odpowiedziała, nawet nie zaszczycając chłopaka spojrzeniem. – Brud, który zebrał się na mnie w ciągu tego miesiąca, można zeskrobywać nożem.

Pozostali czuli się podobnie. Nie było jednak szansy na kąpiel. Woda była zbyt cenna.

Zjedli nieco wojskowych zapasów i ułożyli się do spania. Ale nie mogli zasnąć. W grocie panowała całkowita cisza. Dotychczas, kiedy udawali się na spoczynek, towarzyszyły im odgłosy wiatru i mimo, że nie tęsknili za nim, wytrącało ich to z równowagi. Pierwszy nie wytrzymał Symo. Podniósł się i zaczął wędrować wzdłuż ścian przyświecając sobie niewielką latarką.

– O kurczę – wykrzyknął w pewnym momencie – macie tu prawdziwe książki!

Rzeczywiście, na samym końcu jaskini, wzdłuż ściany, biegła pokaźna skalna półka, na której ustawione w rzędzie stało kilkanaście książek. Pia natychmiast poderwała się i podeszła do Symo. Brała do ręki każdy egzemplarz i oglądała prawie z nabożnym skupieniem.

– A tak! – odezwał się Kret. – Znaleźliśmy tę grotę kilka lat temu. Te książki to spadek po poprzednim właścicielu!

– Zobaczcie! – wykrzyknęła podekscytowana Pia. – Tu jest data wydania! 2113!

– O kurde! – Symo aż się zachłysnął. – Ponad trzysta lat. Jakim cudem tyle przetrwały?

– Tu jest widocznie dobry mikroklimat – wyjaśniła Pia. – Ani za sucho, ani za wilgotno. Akurat dla papieru.

– No właśnie – wtrącił się Kret. – O tym chciałem ci powiedzieć.

– Co? – Pia spytała niezbyt przytomnie, bo przeglądała kolejny wolumin.

– Pytałaś o mapy geologiczne tego terenu. No więc, w jednej z tych książek są jakieś mapy. Nie wiem, czy akurat geologiczne, ale tak mi się coś kojarzy!

– Pokaż! – poleciła krótko dziewczyna.

Kret posłusznie podniósł się z posłania i podszedł do niej. Chwilę przyglądał się rządkowi i wreszcie wyciągnął właściwą pozycję.

– To atlas! – szepnęła Pia przewracając kolejne kartki.

– Co?

– Atlas. Zbiór map – wyjaśniła.

– Coś nam to da? – zainteresował się Jero.

– Jeszcze nie wiem. Muszę to przejrzeć.

Zabrała książkę i usiadła koło Terriego. Przyświecając sobie latarką zaczęła przeglądać kolejne strony. Reszta towarzystwa wreszcie zmęczyła się gadaniem i zapadła w sen.

 

 

* * *

Wiatr nie miał zamiaru przycichnąć, wręcz przeciwnie.

Pia wykorzystywała ten czas na zgłębianie tajników kolorowych, płaskich map.

– To był podręcznik szkolny – wyjaśniała po cichu Terriemu. – Dlatego te mapy są bardzo uproszczone. Zapewne też przez te kilkaset lat i przez wybuchy jądrowe nastąpiły zmiany w skorupie geologicznej. Jednak z grubsza można ustalić kierunek, w którym powinniśmy się udać.

– To znaczy, dokąd?

– Zaraz! Chodźcie tu wszyscy! – poprosiła resztę towarzystwa. – Coś wam chcę pokazać!

Posłusznie przerwali czytanie i zgromadzili się wokół dziewczyny.

– Spójrzcie! – Pia rozłożyła atlas. – To jest mapa naszego kontynentu. Mniej więcej tutaj – pokazała palcem na mapie – położone jest obecnie Ornano. My jesteśmy gdzieś tu! Nasze miasto leży na wyżynie. My szliśmy cały czas na północ. Pokonaliśmy jakieś dwieście kilometrów i znaleźliśmy się nieco niżej. Ale zaraz dalej – znowu pokazała – teren ponownie zaczyna się podnosić, aż wreszcie wypiętrza się i tworzy góry. Jeruba leży gdzieś tu. – Wskazała punkt na wschód od ich obecnego miejsca położenia. – Też na wyżynie, jakieś kolejne dwieście, dwieście pięćdziesiąt kilometrów. My zboczyliśmy na zachód. – Zerknęła na Kreta, który potakująco kiwał głową. – I musimy iść dalej w tym kierunku.

– Dlaczego? – wyrwała się Atti.

– Zobacz. Tu teren znowu się obniża. Ale bardzo powoli. I tu zaczyna się najgorsze!

– To znaczy co? – wtrącił się Jaszczur.

– Hamada! – powiedziała Pia grobowym głosem.

– Co to takiego?

– Pustynia skalista. Ten obszar – zakreśliła palcem kółko na mapie – jest pokryty odłamkami skalnymi. Kruchymi i ostrymi.

– Nie możemy tego ominąć? – spytał z nadzieją w głosie Symo.

– Możemy, ale nadrobimy masę kilometrów, a i tak teren nie będzie łatwiejszy. Naokoło leżą bowiem seriry.

– Matko jedyna – zeźlił się Jaszczur – czy ty nie możesz gadać jakimś bardziej zrozumiałym językiem?

– Serir albo gibber – wyjaśniała cierpliwie Pia – to nazwy pustyni żwirowej. Już jasne?

– Tak. A co dalej?

– Dalej musimy iść na zachód. Tu wreszcie, po przedarciu się przez hamadę, trafimy na niziny.

– Skąd to wiesz? – zainteresował się znowu Kret.

– Zobacz, tu jest legenda – opis. Wyżyny są zaznaczone na żółto. Niziny na zielono. Te cholerne pustynie są brązowe.

– Ok. Rozumiem. I co dalej?

– Jeśli moje rozumowanie jest prawidłowe, woda powinna być tu! – dźgnęła mapę palcem.

– Bo?

– Bo zauważcie, cały ten teren można przyrównać do leja. Najpierw wyżyny, czyli tu, gdzie jesteśmy. Potem nieco niższe tereny, czyli te pustynie, a potem dopiero nizina, oznaczona na zielono. Tam powinna zbierać się woda.

– Powinna, ale nie musi? – dociekał Kret.

Pia wzruszyła ramionami.

– Świat to nie gra komputerowa. Zawsze może nam spłatać jakiegoś figla.

– Jeśli jest tam woda i życie – zastanawiała się na głos Atti – to sądzicie, że nasz rząd o tym nie wie?

Ucichli skonsternowani.

– Wie – odpowiedziała Pia – ale nie chce tej wiedzy przekazać ludziom.

– Ale dlaczego?

– Już wam to mówiłem! – wtrącił się znowu Jero. – W miastach ludzie są uzależnieni od cotygodniowych racji, łatwiej ich kontrolować. Puszczeni luzem stanowiliby zagrożenie.

– Jero ma rację – potwierdziła Pia. – Dlatego wyniki badań i eksperymentów w Instytucje pozostawały utajnione albo zostawały zniszczone.

– Kurwa – podsumował Jaszczur – zrobili z nas zwierzątka eksperymentalne. Trzymają w klatce, karmią i badają nasze zachowania.

Nikt się nie odezwał, ale każdy przetrawiał w swoim wnętrzu tę szokującą prawdę.

– To po co Instytut i badania? – spytała naiwnie Atti.

– Żeby stwarzać pozory, że coś się dzieje. To się nazywa nadzieją! – wyjaśniła Pia.

 

 

* * *

– Jest nas siedem osób. – Pia tłumaczyła pozostałym. – Każdy powinien dziennie wypić około dwóch litrów. Przyjęliśmy z Kretem, że marsz zajmie nam trzydzieści dni. Potrzebujemy więc jakieś 420 litrów. W tych beczkach – wskazała pojemniki zgromadzone pod ścianą jaskini – mieści się po 180 litrów. Czyli potrzebne są nam trzy beki. Będzie drobny zapas. Problem tylko, jak to cholerstwo transportować.

Rozwiązanie znalazł Jaszczur. Wytargał spod sterty rupieci mały solarny transporter poduszkowy. Wprawdzie jego udźwig wynosił tylko 300 kg, ale panowie stwierdzili zgodnie, że da radę i więcej. Tym bardziej, że na początku będą poruszali się po zupełnie płaskim terenie. Wyciągnęli zelle i pozostawili do naładowania przez słońce. Trwało to dwa dni. W międzyczasie dokonali przeglądu reszty urządzenia i po drobnych naprawach, którymi zajął się Terri wraz z Kretem i Jaszczurem, mogli ruszyć w drogę.

Pierwszy etap, przez wyżynę, przebiegał sprawnie. Pokonywali około piętnastu kilometrów dziennie, co znacznie skracało przewidywany czas całej wyprawy. Problemy zaczęły się w momencie, gdy dotarli do hamady. Po pierwsze musieli podwyższyć pułap, po którym poruszał się poduszkowiec, żeby nie uszkodzić jego dolnej powłoki o ostre kamienie. Spowodowało to znaczne zwiększenie zużycia mocy. Żeby pojazd nadal się poruszał, musieli zapewnić mu przynajmniej dwie godziny dziennie bezruchu na doładowanie. Postój robili w południe, kiedy najlepiej operowało słońce. Na szczęście po tygodniu hamada zaczęła przemieniać się w pustynię żwirową, a w niedługim czasie zmieniła się w piaszczystą.

Pod koniec drugiego tygodnia byli skrajnie wyczerpani. Zużyli ponad połowę zapasów wody, ale nie sposób było ograniczać jej spożycia. Pustynia wysysała z nich każdą cząsteczkę wilgoci. Pocili się i parli naprzód z nadzieją, że wkrótce się to skończy. Pia modliła się, żeby jej wyliczenia nie odbiegały za bardzo od rzeczywistości. Zdawała sobie sprawę, że jeśli się pomyliła, to wystawiła grupę na śmierć. Powolną i straszną. W cierpieniach. Stali się też bardziej drażliwi. Co chwila, z byle powodu wybuchały kłótnie. A czasem i bez powodu.

Atti potknęła się, bo noga wpadła jej w jakąś ukrytą dziurę i wylądowała na plecach Jaszczura. Ten spojrzał na nią gniewnym wzrokiem i zaburczał coś obraźliwego pod nosem. Dziewczyna odsunęła się nieco i postanowiła, że nie będzie szła zaraz za nim w szeregu. Odeszła parę kroków w bok i stanęła na niewielkim pagórku, żeby poczekać aż minie ją transporter. Cofnęła się jeszcze kilka kroków, żeby uniknąć pyłu, który wyrzucał spod siebie pojazd i poczuła, że traci grunt pod nogami. Zdążyła tylko krzyknąć rozpaczliwie i na oczach całej grupy zapadła się pod ziemię. Przez chwilę stali oniemiali, a potem rzucili się w kierunku, gdzie zniknęła. Pod nogami ujrzeli głęboki lej. Resztki piasku osypywały się do wewnątrz.

– Atti, żyjesz? – darł się Jaszczur, klęcząc przy brzegu leja.

Czuł się trochę winny, bo wiedział, że to przez niego dziewczyna odeszła na bok.

– Żyję – zakasłała Atti i wypluła piasek – ale tu jest strasznie ciemno. I piach leci mi na łeb.

– Zaczekaj, zaraz ci poświecę! – Chłopak ściągnął plecak.

– Uważaj! – krzyknął po chwili. – Rzucam ci latarkę. Rozejrzyj się!

Dziewczyna złapała ją zręcznie i omiotła pomieszczenie snopem światła.

– To nie jest jaskinia! – usłyszeli zdumienie w jej głosie. – To jakieś urządzenie, to znaczy, chciałam powiedzieć, jakiś pojazd!

Pierwszy opuścił się Jaszczur. Poklepał przyjaźnie po ramieniu wystraszoną Atti. Była to też z jego strony forma przeprosin. Potem dokonał rekonesansu.

– Atti ma rację – poinformował resztę. – To jakiś pojazd. Wygląda od środka jak beczka. Są też poprzeczne ściany. I drzwi. Sądząc po ich położeniu, pojazd leży częściowo na boku. Nie mogę ich otworzyć! – Stęknął z wysiłku.

– Jest coś, po czym moglibyśmy złazić i wyłazić? – spytał Kret.

– Nie. Ale gdybym wyrwał takie podłużne siedzisko, które jest przytwierdzone do ściany, można by je wykorzystać jak drabinę. Ale sam nie dam rady.

– Już do ciebie schodzę! – zaoferował się Kret i zgrabnie wskoczył do wnętrza.

Wspólnymi siłami udało im się oderwać ławkę i ustawić ją tak, żeby reszta zeszła w miarę bezpiecznie i wygodnie. Transporter musiał zostać na zewnątrz.

– To samolot – powiedziała Pia po krótkim rozpoznaniu.

– Samolot? Żartujesz sobie? – niedowierzał Symo.

– Samolot. Tylko bardzo stary. Z samych początków lotnictwa. Prawdopodobnie ma jeszcze długie i szerokie skrzydła.

– Jasne – zakpił chłopak. – I co? Machał nimi, żeby polecieć?

– Jaki ty jesteś durny i niedokształcony. Samoloty musiały mieć skrzydła. Latały tylko w poziomie, a to była płaszczyzna nośna! Żeby wystartować czy wylądować potrzebowały bardzo długich pasów.

Symo wzruszył ramionami, ale nie wyglądał na przekonanego.

– Możemy tutaj odpocząć ze dwa dni – oznajmił Kret i wszyscy przyjęli to owacjami. – Sprawdzimy tylko, czy jest tu bezpiecznie. Żeby w nocy nie zawaliło się nam to wszystko na łeb.

Panowie rozeszli się po wnętrzu, a dziewczyny wykorzystały okazję, żeby trochę wytrzepać swoje ubrania.

– Niedługo od brudu zaczną mi odpadać kawałki ciała – poskarżyła się Atti.

– Nie zaczną – pocieszyła ją Pia. – Przynajmniej nie tak szybko!

– Pia, chodź tu – usłyszały wołanie Terriego. – Znaleźliśmy coś ciekawego.

Chłopakom udało się otworzyć jedne drzwi. Za nimi znaleźli kabinę pilota. Pod ścianą siedział wysuszony szkielet. Na kolanach trzymał otwartą książkę. Widać było pożółkłe litery.

– Nie ruszaj tego! – wrzasnęła Pia, bo zauważyła, że Jaszczur chce wyciągnąć ją z rąk nieboszczyka.

Chłopak drgnął przestraszony, ale posłusznie wycofał się.

– Przepraszam, że tak się wydarłam – usprawiedliwiała się Pia – ale gdybyś tego dotknął, rozsypałoby się w proch. A tak, może nam się uda coś odcyfrować!

Pochyliła się nad kartkami.

– Może zrób zdjęcie. – Kret podsunął jej miniaturowy aparat. – Jakby co, będziesz mogła z tego potem skorzystać!

– Dobra myśl! – pochwaliła go Pia i zrobiła kilkanaście ujęć.

Potem pochyliła się nad tekstem i odcyfrowała ostatni akapit:

Zrzuciłem tę cholerną bombę, jak mi kazali. Nawet udało mi się odlecieć jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów, ale wtedy wszystko siadło. Wylądowałem. I co z tego? Ile czasu potrwa zanim opad mnie dosięgnie? Wiatr wieje w moim kierunku. Może lepiej skrócić oczekiwanie na powolną śmierć? Mam przecież broń. Czy Bóg wybaczy samobójstwo? Ale jakie ma to teraz znaczenie. Zabiłem pięćset tysięcy. Jedna śmierć więcej, czy mniej. Świat przestał istnieć. Bóg pewnie też, bo nie ma już kto w Niego wierzyć.

Milczeli przejęci wyznaniem, które przeczytała im Pia.

– Chodźmy stad – poprosiła Atti i wszyscy bez protestów opuścili kokpit.

Usiedli na piasku, który wypełniał kabinę.

– I to był koniec ich świata! – odezwał się Symo. – Być może ten pilot był ostatnim człowiekiem na ziemi.

– Nie był! – zaprzeczyła Pia.

Wszyscy spojrzeli na nią z wyczekiwaniem.

– Na pewno nie był ostatnim, bo nie byłoby nas. Część zdołała się ukryć w schronach przeciwatomowych. Przeżyli i dali początek naszej cywilizacji.

– O co poszło? – dociekał Kret.

– Prawdopodobnie o odnawialne źródła energii. Świat się kończył z powodu rabunkowej gospodarki. Wykorzystywano wodę, kopaliny, ropę, wszystko, co się dało. Ale nie tworzono nic, co mogłoby je zastąpić. Kiedy się zorientowali, było już za późno. Elektrownie wodne, wiatrowe czy słoneczne nie były w stanie zaspokoić zapotrzebowania ciągle rosnącej populacji. Nieliczni uprzywilejowani nie chcieli zrezygnować, odpuścić. W rezultacie zapanował głód. Rozpoczęły się zamieszki biedoty. Wkrótce zostały wplątane w to rządy i armie. Ktoś mniej wytrzymały, pierwszy wydał komendę odpalenia rakiet. I tak zniknęło wszystko, co pozostało na powierzchni. Przeżyła tylko elita, ukryta w schronach. Nikt nie przetrwał tego konfliktu. Odpalono wszystko, co było. Posypały się bomby wodorowe, jądrowe, konwencjonalne. Nastąpiła zima nuklearna.

– Co to znaczy?

– Dymy z wybuchów przesłoniły słońce. Temperatura spadła o kilkanaście stopni. To, co nie zginęło w wyniku wybuchów i promieniowania, zniknęło z powodu braku światła, opadów i wody.

– A ci w schronach?

– Oni mieli zapasy. I wodę. Po wielu latach odważyli się wreszcie wyjść na powierzchnię. Zapewne były to już wnuki albo prawnuki tych, co ocaleli. Zaczęli budować miasta.

– Takie jak nasze? – upewniał się Symo.

– Tak. Miasta, gdzie zaczęło się wszystko od nowa. Wykorzystano podziemne ujęcia wody, żeby zapanować nad powiększającą się liczbą obywateli. Kontrolowano wszystko. Czy wiecie, że na początku rodzina mogła mieć tylko jedno dziecko? Na drugim dokonywano przymusowej aborcji.

– Jak to? – przeraziła się Atti. – Tak po prostu zabijali dzieci?

– Tak. Było to podyktowane koniecznością ograniczenia przyrostu.

– Ile jest takich miast, jak Ornano? – zmienił temat Kret.

– Siedem. Tylko siedem schronów miało wystarczająco dużo zapasów i źródło wody, żeby przeżyć pod ziemią te kilkadziesiąt lat skażenia.

– To właśnie nad tymi schronami powstały miasta? – dopytywał się.

– Z pewnością tak – zapewniła go Pia. – Chodziło o wodę. Z powierzchni ziemi wyparowały wszystkie zbiorniki wodne. Pozostało tylko to, co było pod powierzchnią.

– No dobra – wtrącił się Jaszczur. – Wszystko jasne. Ktoś to wszystko trzyma w garści. Tylko po co?

– Dla władzy – powiedziała cicho Pia. – Żeby czuć swoją moc.

– Czyli dla własnego widzimisię nie pozwolą, żeby woda popłynęła swobodnie i żeby życie wróciło na ziemię? – upewniał się chłopak.

– Tak. Tak właśnie jest. Według mnie od wielu lat mogłoby zacząć się odrodzenie życia.

– To my im, kurwa, pokażemy – powiedział groźnie Jaszczur – że ludzie to nie zabawki i nie można nimi sterować. Pies trącał chondryty. Trzeba znaleźć tę wodę, o której tyle gadałaś!

Przybili sobie piątkę i podniesieni na duchu legli na piasku. Ale jeszcze długo w nocy trwały ich rozmowy o tym, jak będzie wyglądał nowy świat.

– Wiecie, co jest najgorsze? – Symo zadał pytanie i sam udzielił sobie odpowiedzi. – Właśnie sobie uświadomiłem, że jesteśmy potomkami tych, którzy ukryli się w schronach, skazując resztę na zagładę!

 

 

* * *

Po kolejnym tygodniu udało im się pokonać niegościnne tereny. Wiatr nadal wiał, ale nie podrywał już takich ilości pyłu. Krajobraz urozmaicał kamienny gruz. Okruchy robiły się coraz większe, aż wreszcie znowu można je było nazywać skałami. Coraz częściej musieli zbaczać z obranej trasy, bo leżały tak gęsto, że nie mogli się między nimi przeciskać. Pod stopami przestał chrzęścić piasek, zastąpiła go gładka, wypolerowana, kamienna powierzchnia. Poruszali się prawie jak po ulicach w Ornano.

– Coś nie widać tej twojej zielonej doliny! – zauważył na kolejnym postoju Jaszczur.

Pia wzruszyła ramionami.

– Według naszych wyliczeń – spojrzała na Kreta – powinna być gdzieś niedaleko. Teren cały czas się obniża, ale skaliste podłoże nie pozwala wypłynąć wodzie na powierzchnię. Gdybyśmy trafili na jakąś rozpadlinę…

– A to co? – Symo wskazywał palcem jakiś punkcik na niebie. – BeSP?

– Nie, to…

Pia nie dokończyła. Zerwała się na równe nogi i porwała zaskoczonego chłopaka w ramiona. Odtańczyła z nimi parusekundowy taniec radości. Reszta towarzystwa gapiła się na nich oniemiała z zaskoczenia.

– To, moi kochani – oznajmiła lekko dysząc – to jest najprawdziwszy na świecie, żywy, latający na wolności PTAK! Taki jak w ogrodach w Ornano, ale wolny!

Kret wyciągnął lornetkę i przyjrzał się dokładniej.

– Masz rację. Musimy iść w tamtą stronę.

Z nowymi siłami, pełni nadziei, podjęli marsz. Kierunek wskazywał im kołujący na niebie ptak. Pierwszy opanował euforię Kret. Po kilkuset metrach zatrzymał całą grupę.

– Posłuchajcie, nie możemy tak gnać bez rozeznania. Jeśli jest tam rzeczywiście woda to, po pierwsze, możemy trafić na zwierzęta, które mogą być dla nas groźne. A po drugie, możemy trafić na ludzi, co będzie jeszcze gorsze. Dlatego proponuję rozłożyć się tu obozem, a w nocy zrobić rekonesans.

Zgodzili się z nim. Wybrali niewielki obszar otoczony skałkami i rozbili namioty. Rozpoznanie mieli jak zwykle przeprowadzić Kret i Jaszczur, ale Symo uparł się, że koniecznie musi iść z nimi. Nie mógł się doczekać, żeby na własne oczy zobaczyć żywą zieleń. Ruszyli dopiero po zapadnięciu zmroku. Poruszali się ostrożnie, wykorzystując skały jako naturalne osłony. Po półtora kilometra Kret nakazał im zatrzymać się i wsłuchał się w odgłosy nocy. Były inne niż dotychczas.

– Chyba jesteśmy już blisko – poinformował szeptem towarzyszy. – Teraz musimy być ciszej. Najprawdopodobniej, jeśli teren jest zamieszkany, będzie strzeżony.

– Sądzisz, że będą automaty, czy raczej ludzie? – dopytywał się Jaszczur.

– Raczej automaty. Jesteśmy w takiej odległości od uczęszczanych szlaków i miast, że nie opłacałoby się wystawiać żywych wartowników.

– Na co reagują?

– Na pewno nie na ruch – zastanawiał się głośno Kret – bo wiatr stawiałby je co chwilę w stan pogotowia. Zresztą, jeśli są tu zwierzęta, to też wzbudzałyby alarm.

– Raczej też nie na ciepłotę – dołożył od siebie Jaszczur. – Tu w ciągu dnia kamienie mogą osiągać bardzo wysoką temperaturę.

– Na co mogli to cholerstwo ustawić?

Nie ustalili, co może zaalarmować automatycznych strażników. Po jakiś pięciuset metrach usłyszeli szum.

– Jesteśmy już bardzo blisko – zaszeptał Kret, a Jaszczur potwierdził to mruknięciem.

– Co? Gdzie? – podniecony Symo wychylił się zza skały.

W świetle księżyca, kiedy wynurzył się z cienia, błysnęły jego okulary. Ani Kret, ani Jaszczur nie zdążyli zareagować. Usłyszeli tylko ciche mlaśnięcie i brzęk tłuczonego szkła. Ciało Symo osunęło się na ziemię. Podpełzli do niego. Leżał twarzą do ziemi. Odwrócili bezwładnego chłopak na plecy.

– To już wiemy, na co reagują automaty – stwierdził cicho Kret. – Szkło i metal – dodał po chwili, wskazując roztrzaskane okulary. Zza rozbitych szkieł patrzyła na nich krwawa miazga, która kiedyś była oczami.

Oparli się plecami o skałę i zastygli w milczeniu.

– On nie miał nawet siedemnastu lat! – powiedział Jaszczur.

– Musimy go stąd zabrać i pozbierać kawałki szkła.

– Teraz zaraz, czy dokończymy rozpoznanie?

– Teraz. Zanim zdążą zareagować. Może uda się uniknąć poszukiwań!

Na oderwany kawałek koszuli wyzbierali najdokładniej, jak się tylko dało, potłuczone okulary. Przysypali też piachem krew, która tworzyła czarną plamę na powierzchni ziemi. Głowę Symo okręcili resztą koszuli. Jaszczur zarzucił ciało chłopaka na plecy i wycofali się do obozu.

Terri pierwszy wypatrzył powracający zwiad. Od razu wiedział, że wydarzyło się coś złego. Jaszczur delikatnie ułożył ciało Symo pośrodku obozowiska. Wszyscy zebrali się wokół.

– Jak to się stało? – wyszeptała Pia.

Atti cichutko płakała, klęcząc przy nieruchomym ciele chłopaka.

– Ustawili automaty na szkło i metal. Założyli, że nie dostanie się tu nikt bez pojazdu. Ta dolina leży zbyt daleko od uczęszczanych szlaków. Strażnik zareagował na okulary Symo.

Wygrzebali płytką jamę i złożyli w niej ciało, a nad całością ułożyli piramidę z kamieni.

– Czy ktoś potrafi się modlić? – Pia zadała retoryczne pytanie i tak, jak się spodziewała, nikt jej nie odpowiedział.

Postali chwilę nad grobem. Potem rozeszli się i rozsiedli pod skałami. Każdy w swoim wnętrzu żegnał się z Symo.

– Co dalej? – zapytał w końcu Terri.

– Myślę, że powinniśmy obejść tę dolinę i spróbować z drugiej strony – powiedział Kret.

– Też tak sądzę – zgodził się z nim Jero. – Na pewno będą szukać przyczyny aktywacji automatów. Może coś znajdą, a może udało się zamaskować naszą obecność. Może stwierdzą, że atak wywołał błysk jakiegoś minerału. W końcu księżyc świecił wystarczająco jasno.

Ustalili przybliżone granice doliny i ruszyli szerokim łukiem. Teren nadal obniżał się. Po całym dniu wędrówki Jero i Kret uznali, że chyba już obeszli niebezpieczny teren.

– Teraz czekamy – zdecydował Kret.

– Na co?

– Jakoś muszą im tu dostarczać żywność i leki. Wtedy zapewne wyłączają osłonę!

– A jeśli są samowystarczalni? – zatroskała się Pia.

– To znaczy?

– Jeśli sami wytwarzają wszystko, co jest im potrzebne do życia?

– Może być i tak. Ale sądzę, że musi następować wymiana personelu – zgodził się Kret.

– A ja sądzę, że raczej traktują to miejsce jak kurort – wtrąciła się do dyskusji milcząca dotąd Atti.

– Co? – Jero i Kret zapytali jednocześnie.

– Myślę – kontynuowała zawstydzona nieco dziewczyna – że okres badań mają już za sobą. Teraz elita spędza tu urlopy. A że każdy chce skorzystać z tego miejsca, muszą się wymieniać co jakiś czas!

– Skąd to wiesz?

– Nie wiem. Przypuszczam tylko. My spędzamy urlopy nad sztuczną wodą, pod elektrodrzewami, otoczeni kopułą oddzielającą nas od świata zewnętrznego. Oni mają naturę do dyspozycji. Byliby głupi, gdyby z tego nie korzystali!

Zamyślili się nad słowami Atti. Po dłuższej chwili uznali, że może mieć rację.

– Jeśli tak jest – mówił z namysłem Kret – to co jakiś czas muszą wyłączać automaty, żeby wpuścić nową ekipę. Czyli obserwujemy okolicę, żeby nie przegapić poduszkowców!

– Raczej heliobotów – wtrącił Terri.

– Dlaczego?

– Podróż naziemna zajęłaby zbyt wiele czasu. Będą więc raczej korzystać z transportu powietrznego.

– Yhm, chyba możesz mieć rację.

Wybrali miejsce na obozowisko. Malutki placyk otaczały ze wszystkich stron skały. Żeby wejść do środka, musieli przeciskać się ciasnym przejściem. Oczekiwanie trwało kilka ładnych dni. Zmniejszyli racje wody. Na szczęście nie byli zmuszeni do żadnego wysiłku fizycznego, więc obywali się niewielką ilością płynu. Wreszcie ich cierpliwość została nagrodzona. Terri wypatrzył na niebie dwa spore punkty.

– Chyba lecą – powiadomił resztę i wskazał na niebie powiększające się obiekty.

W ciągu kilku minut byli gotowi do drogi. Większość rzeczy pozostawili wśród skałek. Ruszyli truchtem w stronę, gdzie według ich rozeznania leżała dolina. Kierunek wskazywały im lądujące helioboty. Po około półtora kilometra dobiegli do skalnego muru, który zdecydowanie nie był tworem natury. Pierwszy wspiął się na niego Jaszczur i pomógł reszcie. Po drugiej stronie krajobraz nadal nie uległ zmianie. Ale po kilkuset metrach zostali zmuszeni do zatrzymania się na krawędzi kamiennego osypiska. Ich zdumionym oczom ukazał się rajski widok. Takie coś musieli oglądać pierwsi ludzie w raju. Pod ich stopami leżała zielona dolina. Jak sałata w misce. A przez jej środek płynęła błękitna struga wody.

– O matko – jęknęła Atti, a reszta wydawała mniej lub bardziej artykułowane dźwięki.

Najszybciej opanowała się Pia. Ona widziała już podobne zjawiska. Wprawdzie w mniejszej skali, ale jednak.

– Teraz musimy pójść z biegiem tej rzeczki – powiedziała do zafascynowanych kolegów. – Mam nadzieję, że wszyscy mieszkańcy doliny zgromadzili się przy lądowisku.

Wskazała ręką kawałek płaskiego, pozbawionego zieleni terenu, na którym stały już dwa helioboty.

– OK. Ruszajmy!

Poszli wzdłuż linii zieleni. Głowy kręciły im się na wszystkie strony. Chłonęli cuda, które pojawiały się przed nimi. Po chwili szum wody zmienił swoje brzmienie.

– To chyba wodospad – poinformowała Pia.

Rzeczywiście, po kilkunastu minutach dotarli do miejsca, gdzie rzeka z ogromnym hukiem spadała pod ziemię i niknęła w jej czeluściach.

– I co teraz? – zatroskał się Terri.

– Teraz rozwalimy tę japę i pozwolimy, żeby woda popłynęła po powierzchni, zasilając jak największe obszary – podsumował Kret.

Razem z Jaszczurem wywalili zawartość swoich plecaków i posortowali ją.

– Co to? – zainteresowała się Atti.

– Materiały wybuchowe!

Nikt nie zadał pytania skąd i za ile. Już wiedzieli, że takie pytania Kret pozostawia bez odpowiedzi. Obaj mężczyźni zsunęli się niżej i rozmieścili ładunki. Reszta pozostała na krawędzi i rozkoszowała się widokiem. Po jakiejś godzinie Kret zarządził odwrót.

– Wracamy! – polecił.

– A jak odpalimy ładunki? – zatroszczył się Jero.

– Zobaczysz! – odpowiedział mu Jaszczur z bardzo tajemniczą miną.

Zaszyli się znowu wśród skałek i czekali. Kret i Jaszczur nabrali wody w usta. Zero rozmów na temat aktywowania ładunków. Dopiero następnego dnia zobaczyli startujące helioboty.

– Przygotujcie się. Za chwilę nadejdzie apokalipsa – poinformował ich Kret.

Kiedy statki zniknęły im z oczu, a nic się nie stało, popatrzyli z wyrzutem na uśmiechających się chłopaków.

– I? – zaczepił ich Jero.

– I cierpliwości!

Wreszcie stało się. Powietrzem i ziemią wstrząsnął wybuch. Otaczające ich skały zadrżały, a ziemia pod stopami poruszyła się.

– Sami zapoczątkowali wybuch! – zaśmiał się Kret.

– Jak to?

– Ładunki wybuchowe aktywują fale radiowe. Ich częstotliwość ustawiliśmy na tę samą, co automatów patrolujących. Uruchamiając je, odpalili ładunki.

Przez chwilę delektowali się uczuciem triumfu.

– Jutro ruszamy dalej. Pójdziemy obejrzeć efekty naszego działania.

 

 

* * *

Stanęli i chłonęli widok, jaki rozciągał się przed ich oczami. Po ziemi płynęły hektolitry wody. Ominęli dolinę i idąc po pochyłym zboczu towarzyszyli nowej rzece. Nieduże zakole wykorzystali do kąpieli. Zrzucili ciuchy i w samej bieliźnie wskoczyli do wody. Była zimna, przejrzysta i mokra. Chlapali się i cieszyli jak dzieci. Nie zauważyli pojazdu transportowego, który zatrzymał się w cieniu sporej skały. Wyskoczyło z niego kilkunastu żołnierzy i truchtem podbiegli do wody. Młodzi, półnadzy i szczęśliwi, zorientowali się dopiero wtedy, gdy na ich ciałach pojawiły się czerwone punkty celowników laserowych. Zamarli w bezruchu.

– Tak kończy się misja ocalenia świata – rzucił z sarkazmem Kret, ale nawet nie próbował uciekać.

 

 

 

Koniec

Komentarze

    Dobrze byłoby nieznacznie zwiększyć odstęp pomiędzy tekstem a gwiazdkami. Chyba znowu edytor...

Opowiadanie bardzo dobre. Dialogi są świetnie napisane i naprawdę szybko się to czyta. Mam tylko taki niedosyt, że przy takim warsztacie i przy takim pomyśle można było pokusić się o napisanie czegoś z większą głębią. Ale lepsze jest wrogiem dobrego, a tutaj... jest dobrze.

Ciekawe opowiadanie, dobrze się czyta. Początek jednak to prawie same dialogii - przydałaby się lepsza charakterystyka postaci, bo momentami się zlewają, więcej o teraźniejszości (o przeszłości dalej Pia opowiada). No i skąd Pia nagle znalazła się na pustyni z grupką nieznajomych? towarzyszy? Jak uciekła z Instytutu? Za duży przeskok.

Przez dziury w namiocie prześwitywało fioletowe niebo i jaskrawe, odległe gwiazdy. Płótno nie miało ich chronić przed opadami deszczu, bo deszczu nie było, tylko przed porywistymi podmuchami suchego, pustynnego wiatru i przed pyłem, który nawiewał. No i przed BeSPami, jakie prawdopodobnie patrolowały okolicę. 

Jak płótno koloru piasku czy pyłu, to faktycznie BeSPy mogły ich nie zauważyć. Ale już pył, podobnie jak piasek, o czym zresztą później pisałeś, wejdzie wszędzie, więc namiot z dziurami w żadnym wypadku by nie chronił ani przed wiatrem, ani przed pyłem.

Fajne zakończenie.

Pozdrawiam. 

 

Jeżeli różnica między pierwszą a tą częścią opowiadania jest Twoim własnym dziełem, no to wspaniale. Jeśli jest wynikiem współpracy z "betą", też dobrze --- celnie wybrałaś recenzenta/tkę pierwszego kontaktu.  

Nadal wszystko jakoś za łatwo i za prosto się dzieje, ale jest w miarę wiarygodnie. Będzie kontynuacja?

Piwak - to właściwie druga część. W pierwszej jest wszystko to, czego Ci tutaj brakuje. Jeśli chodzi o namiot - nie chronił przed piaskiem, ale powinien, bo po to był ustawiany.

AdamKB - obie części są tylko i wyłącznie moje, dlatego tym bardziej dziękuję za uznanie.  Kontynuacja właściwie już jest, ale musi swoje odleżeć, żeby nie było jak z Pią.

Czekam na wytknięcie błędów, literówek itp, bo jak znam życie, mimo że się starałam, na pewno takowe się pojawią. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Droga Bemik, zaskoczyłaś mnie. Wielce pozytywnie. Serdecznie gratuluję.

Nie ma śladu maniery z „Wyspy” i „Evy”. Zniknęła nawet naiwność, którą charakteryzowała się Pia. Jakkolwiek nie ośmieliłabym się już napisać, że Twoi bohaterowie zdobywają kolejne sprawności na obozie harcerskim, to uważam, że niektóre fragmenty tego opowiadania wymagają jeszcze pewnego dopracowania, aby przygody bohaterów stały się bardziej przekonujące i wiarygodne. Chciałabym także, aby Twoi bohaterowie mieli więcej krwi i kości, że o jajach nie wspomnę. Na razie są nieco mdli, nijacy. Myślę, że to dobrze zrobiłoby opowiadaniu.

Czy tworząc Zapisek wiedziałaś, że zostanie tu wykorzystany? Bardzo mi się ten zabieg podoba. Nareszcie ci, którzy pytali „a gdzie jest fantastyka”, mają odpowiedź.  

 

No i przed BeSPami, jakie prawdopodobnie patrolowały okolicę.No i przed BeSPami, które prawdopodobnie patrolowały okolicę.

 

Jeśli żyjemy i działamy zgodnie z tym, co oni sobie życzą…Jeśli żyjemy i działamy zgodnie z tym, czego oni sobie życzą

 

…tłumaczyła im na kolejnym postoju Pia. – W czasie wędrówki nie spotykali miejsc postojowych, tylko zatrzymywali się, by odpocząć.

Ja napisałabym: …tłumaczyła im w czasie kolejnego postoju Pia.

 

Kret i Jaszczur znowu wyruszyli na rekonesans. Oni rozłożyli się obozem.Oni nie precyzuje, kto rozłożył obóz, ja zrozumiałam, że Kret i Jaszczur.

Poza tym „Oni rozłożyli się obozem”, zabrzmiało mi jak oni legli krzyżem. Ja napisałabym: Kret i Jaszczur znowu wyruszyli na rekonesans, pozostali rozłożyli obóz.

 

A raczej ścieki. Tylko ukryły się pod ziemią. – Ścieki nie ukryły się same.

 

Mają prawdopodobnie 4,5 miliarda lat… – Liczby zapisuje się słowami.

 

Wysoka na kilka metrów schodziła łagodnie w dół tworząc… – Skoro schodziła, to jest oczywiste, że w dół.

Ja napisałabym: Dno jaskini, wysokiej na kilka metrów, obniżało się łagodnie

 

Dotychczas, kiedy udawali się na spoczynek, towarzyszyły im odgłosy wiatru i mimo, że nie tęsknili za nim, wytrącało ich to z równowagi. – Myślę, że zamiast i wino być teraz.

 

Pod ścianą siedział wysuszony szkielet. – Wiem skądinąd, że tam gdzie wylądował samolot „…nie ma nic. Tylko morze piachu. I gorący, suchy wiatr.” Zmarły, pogrzebany w piasku pilot uległby chyba zmumifikowaniu. Skoro jednak piszesz, że został tylko szkielet, winny na nim być, moim zdaniem, przynajmniej szczątki odzieży/ munduru, skoro zachowała się książka. 

 

– To my im, kurwa, pokażemy – powiedział groźnie Jaszczur… – Tak mi właśnie przyszło do głowy, że miną wieki, urodzą się i wymrą kolejne pokolenia, powstaną, padną i znów będą istnieć nowe cywilizacje, cały świat ulegnie wielu przemianom, ale kurwa będzie wiecznie żywa! ;-)

 

Posłuchajcie, nie możemy tak gnać bez rozeznania. Jeśli jest tam rzeczywiście woda to, po pierwsze, możemy trafić na zwierzęta, które mogą być dla nas groźne. A po drugie, możemy trafić na ludzi, co będzie jeszcze gorsze. – Powtórzenia.

Proponuję: Posłuchajcie, nie powinniśmy tak gnać bez rozeznania. Jeśli tam rzeczywiście jest woda, to prawdopodobnie trafimy na zwierzęta, które mogą być dla nas groźne. A poza tym ludzie – spotkanie ich będzie jeszcze gorsze.

 

Dlatego proponuję rozłożyć się tu obozem, a w nocy zrobić rekonesans. – …proponuję rozłożyć tu obóz…  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, bardzo Ci dziękuję za pozytywną opinię i za uwagi, których niestety nie zdołam już wprowadzić do tekstu (po czasie edycji). Natomiast uwzględnię je w oryginale, bo ze wszystkim się zgadzam. Dzięki.

A zapis dislogów wreszcie poprawny! Uch, co za ulga!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Regulatorzy: Czy tworząc „Zapisek” wiedziałaś, że zostanie tu wykorzystany? Bardzo mi się ten zabieg podoba. Nareszcie ci, którzy pytali „a gdzie jest fantastyka”, mają odpowiedź.

To nie do końca jest tak - opowiadanie Eliksir już istniało, a ten fragmencik, po drobnych przeróbkach, żeby miał sto słów, uznałam, że może być próbą drabelka.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Później zauważyłam, że to dalsza część Pii. Dobrze byłoby to zaznaczyć w tytule - jakiś wspólny tytuł cyklu dodać na przykład, bo inaczej jak ktoś zacznie czytać od kolejnej części, to braki w opowiadaniu potraktuje na minus, nie będzie się zastanawiać, czy to fragment czegoś większego, skoro nigdzie to nie jest zaznaczone.

Swoją drogą, spora poprawa od Pii.

 

„Dlatego proponuję rozłożyć się tu obozem, a w nocy zrobić rekonesans.” - …proponuję rozłożyć tu obóz…

Poprawnie  jest. Można rozłożyć się / stanąć obozem albo rozbić obóz.

 

Pozdrawiam 

 

O, to dalsza czesc "Pii"?

Tak. Jest jeszcze trzecia - Energia, ale tam już zaznaczyłam, że to kontynuacja.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka