- Opowiadanie: Clod - W ogniu zrodzony (4/5)

W ogniu zrodzony (4/5)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W ogniu zrodzony (4/5)

Część 1

 

Część 2

 

Część 3

 

 

 

* 14 *

 

 

 

Brakowało naprawdę niewiele, by Robert nie wytrzymał i spopielił całą okolicę. W ryzach trzymały go jedynie okowy obietnicy, ale te także mogły się stopić w żarze gniewu, by ostatecznie pęknąć, uwalniając bestię śnieżnobiałego ognia. Kotłowały się w nim uczucia, emocje, których nie potrafił pojąć. Złość ustąpiła miejsca nieokiełznanej wściekłości, którą podsycała potęgowana kompleksami oraz szykanami nienawiść. Rob czuł się oszukany, wykorzystany. Zdradziła go jedyna osoba z przeszłości, którą wciąż darzył zaufaniem – taki cios bolał podwójnie, gdyż się go nie spodziewał. Pragnął jedynie dać upust swej frustracji, aby smak popiołu zajął miejsce goryczy, zalegającej na języku i podniebieniu. Ale i to nie było mu dane. Choć pożar w jego wnętrzu szalał opętańczo, nie mógł go uwolnić, a chociażby jeszcze nie teraz.

 

Dlatego skupił się na biegu.

 

Las widział jako niespokojną, poplątaną mieszaninę zieleni i brązów. Wiedział, że mija drzewa, krzewy, ale te wydawały się jedynie rozmazanymi plamami, które w jednej chwili niespodziewanie wyrastały tuż przed nim, zaś w kolejnej niknęły gdzieś na skraju pola widzenia.

 

Robert w najmniejszym stopniu nie zastanawiał się nad tym, co robi. Mimo to pewnie pędził przed siebie, jakby nogi same wiedziały, w którą stronę mają podążać. Choć przedzierał się przez ostępy ogrodu od lat nie goszczące żywej duszy, choć nigdy wcześniej nawet w myślach nie zapuścił się tak daleko w las, to ani zwątpienie, ani niepewność nie zmąciły gorzejącego umysłu. Wzniósł się ponad niepewność; na te wyżyny wywindowała go nienawiść oraz rozpaczliwa chęć przeżycia. Przeczuwał, a raczej wiedział, że nie po to przeżył pożar, aby sczeznąć w Domostwie Jedynego, cierpiąc prześladowania i katusze od zidiociałych bękartów; nie po to, by trafić w ręce Szkarłatnych Płaszczy, którzy bez wątpienia dostrzegli by w nim demona, a ogień przezeń krzesany nazwaliby magią i w konsekwencji pozbawili życia, bądź, co gorsze, wtrącili do Morskiej Otchłani, gdzie całe lata gniłby w zapomnieniu, modląc się do Jedynego o szybką śmierć, będącą jedynym wybawieniem od szaleństwa.

 

– Nie zginę – szczęknął, dając upust gorejącej w nim pożodze. – Nie dam się pochwycić! Ucieknę i będę żył, a kiedyś wrócę, popieląc ich wszystkich!

 

Dopiero kiedy skończył mówić, spostrzegł, że znalazł się u celu swej podróży.

 

Pod startymi podeszwami butów nieprzyjemnie chrzęścił żwir, wywołując podobne uczucie do tego, gdy człowiek sięgnie po chleb, który upadł na ziemię, a następnie wgryzie się weń, nieświadomie żując także malutkie kamyczki. Ciałem Roba wstrząsnął dreszcz, gdy odruchowo zacisnął zęby, chcąc się przekonać, czy nie ma między nimi drobin piasku. Upewniwszy się, że to tylko wyobraźnia płata mu figla, zrozumiał, iż czyniła to, aby odwrócić jego uwagę od miejsca, w którym się znalazł, a także strachu z tym miejscem związanego.

 

Kilka stóp przed nim w ponurej ciszy stało ciemne, metalowe ogrodzenie. Długie na dwa jardy, ostro zakończone stalowe pręty pięły się w górę, jakby chciał ubóść rozłożyste szare gałęzie pokryte czarnymi liśćmi, przypominającymi pióra kruków tudzież wron, od których ciężaru stare konary zdawały się uginać.

 

Robert nie miał innego wyboru, chcąc uciec. Tylko Wronie Drzewo było na tyle wysokie oraz masywne, aby obalone na mur, zburzyło go, bądź chociaż umożliwiło przedostanie się na drugą stronę. Rob wiedział jednak, że gładkie szare drewno jest nadzwyczaj odporne na ogień, przez co jego jedyna broń, a zarazem nadzieja, mogła okazać się tym razem nieskuteczna.

 

– Musi się udać – syknął przez zęby, wściekle mrużąc oczy, przygotowując lewą dłoń do rytualnego pstryknięcia.

 

Ledwie zbliżył się do ogrodzenia, a nad jego głową wybuchła niewyobrażalnie głośna kakofonia ptasiego wrzasku. Robert wzdrygnął się z przestrachem; o mało co nie wyrzucił ramienia w górę, aby zmienić koronę drzewa w kulę ognia. W takim wypadku pozbyłby się skrzeczących natrętów, ale też jednoznacznie, a przy tym nadzwyczaj efektownie i z wielkim rozmachem zdradziłby swoje położenie.

 

– Zamknąć dzioby! – warknął, tłumiąc zdenerwowanie. Musiał się śpieszyć; nie chciał, by ta wydzierająca się w niebogłosy zgraja ściągnęła mu na głowę jeszcze większe kłopoty.

 

– Spokojnie – szeptał, starając się wyciszyć. – Tylko spokój może mnie uratować – powtórzył, ze świstem wypuszczając powietrze. Zamknął oczy.

 

Robert wycofał się w głąb umysłu, do miejsca, w którym chował się przed światem, gdy otaczali go sami nieprzyjaciele. Teraz jednak nie chciał się w nim zamknąć ze strachu przed niebezpieczeństwem, a po to, żeby znaleźć pewność oraz zdecydowanie potrzebne, by wykrzesać z siebie moc niezbędną do osiągnięcia celu. Kiedyś owe miejsce było pochłonięte przerażającym mrokiem, a pieczę nad nim sprawowały cienie przeszłości – dziś wyglądało to zgoła inaczej. Miast mroku panowała wręcz oślepiająca jasność, a zamiast cieni, nieustannie falujące płomienne węże, mieniące się szkarłatem, złotem i śnieżną bielą. Zaś w samym środku tliła się iskra jasna jak samo słońce, czekająca na tego, który ją poskromił, a jeszcze nie okiełznał.

 

Otworzył oczy, nabrał powietrza. Wstrętne ptaszyska wciąż krakały, skrzeczały i jazgotały niczym opętane przez jakieś złe duchy, ale na Robercie nie robiło to żadnego wrażenia. On przed oczyma miał jeden, bardzo wyraźny cel. Odsunął się nieco, odetchnął raz jeszcze i wzniósł dłoń, ze złączonymi palcami.

 

– Otwórzcie się – rozkazał stalowym prętom, wyrzucając przed siebie dłoń.

 

Pstryk.

 

Grunt zadrżał i jakby zafalował; świat eksplodował raniącą oczy jasnością, a rozgrzane powietrze cisnęło nim w tył. Wybuchł był tak potężny, że Rob, już po upadku, w oszołomieniu leżąc na ziemi, wciąż czuł jak drży. Niewidzące oczy zasłonił dłonią i chwycił się wspomnienia tuż sprzed jasnego błysku. Nim został oślepiony, dokładnie widział jak drobny, pełgający punkt w czasie krótszym niż uderzenie serca rozrósł się, formując kolisty kształt o rozmiarze drabiniastego wozu, po czym pękł, tworząc ścianę ognia w swej najczystszej, niczym nieposkromionej postaci i, wtłoczony przez falę uderzeniową, rozlał się po stalowym ogrodzeniu.

 

„Udało się?” Nic innego go nie obchodziło. Cel był jasno określony – wydostać się spod jurysdykcji zakonników. Robert nie zważał na nic, aby ów cel osiągnąć. Ostatni wyczyn o mało nie kosztował go życia, a nie miał pewności, czy przezeń nie stracił wzroku.

 

Odczołgał się kawałek, wciąż mrugając, ale nadal nie było niczego prócz wypełniającej cały świat, bolesnej jasności,. Co gorsze, Robert słyszał tylko niepokojące dzwonienie. W nozdrza wdzierały się drażniące, nieprzyjemne zapachy, których nie znał. Smaku nie czuł żadnego. Nieprzerwanie bolała go prawa ręka, a z każdą chwilą cierpienie znajdowało nowe źródła na całym ciele.

 

„To dobry znak, nie wszystkie zmysły mnie zawiodły – rozmyślał. – Dopóki czuję ból, mam pewność, że żyję”.

 

Przebył kilka kolejnych stóp sunąc niczym jakaś glista; wciąż bał się wstać. Nie ufał oszalałemu błędnikowi, a nie mógł już sobie pozwolić na więcej ran tudzież upadków. Czekała go wszak jeszcze ucieczka, nie będąca spokojnym spacerkiem. Choć Domostwo Jedynego znajdowało się na uboczu miasta, a ogród wraz z Świątynią wychodził nawet poza jego mury, to Robert musiałby pokonać jeszcze daleką drogę, zanim mógłby uznać się za bezpiecznego. „Dotrzeć do lasu, następnie do Drzew Donżonowych i tam odzyskać siły” – taki miał plan.

 

Dłonią natknął się na zupełnie gładką powierzchnię. Szybko odsunął rękę, gdyż kontakt powodował trudny do opisania ból. Przypominało to uczucie, którego można doznać, gdy niechcący dotknie się powierzchni zamarzniętego stawu lub gorącego paleniska – towarzyszy temu nieprzyjemne ukłucie, które dopiero po ujrzeniu źródła można sklasyfikować jako oparzenie, bądź odmrożenie. Robert wiedział, że w pobliżu nie było choćby kałuży, a nawet gdyby, to skąd w środku lata wziąłby się lód?

 

Przestało to mieć jakiekolwiek znacznie, kiedy uświadomił sobie, że znów coś widzi. Westchnął uradowany, gdy z bezkresu jasności w końcu wyłoniły się niewyraźne zarysy kształtów. Radość jednak szybko ustąpiła miejsca zdziwieniu, a następnie szokowi. Robert klęczał bowiem zaledwie stopę przed wciąż dymiącym obszarem, przypominającym ogromne, szare lustro. W promieniu kilkunastu stóp ziemia miejscami delikatnie lśniła, odbitymi promieniami słońca, zaś w innych gorzała pomarańczowym żarem. Ogień stopił zarówno stalowe ogrodzenie, jak i żwir, zmieniając całość w płynną, szklistą masę, którą właśnie chłodziły powiewy wiatru. Płomienie strawiły wszystko, a raczej prawie wszystko.

 

Na samym środku tego dziwnego tworu niewzruszone trwało Wronie Drzewo. Pień miejscami tlił się bladymi iskrami, a na sześć stóp w górę od pokrywającej go sadzy zmienił kolor z szarego na czarny, lecz stał równie pewnie, co przed ognistym spektaklem.

 

– To szaleństwo – Robert charknął i splunął na płaską powierzchnię; ślina zaskwierczała, wyparowując od razu. – Cholerne szaleństwo… – powtórzył, głosem drżącym z bezradności. Nie mógł uwierzyć, że jakiekolwiek drzewo mogło praktycznie bez uszczerbku przetrwać najpierw wybuch, a potem piekielny żar.

 

Jakby z bardzo daleko usłyszał dziki wrzask, narastający z każdym oddechem. Robert nerwowo pokręcił głową, rozglądając się w poszukiwaniu źródła hałasu. Kiedy tylko rozpoznał w nim ptasi szczebiot, uniósł głowę i ujrzał przerażające widowisko. Od płomieni wybuchu zajęły się nie tylko podobne piórom liście, ale też przyczajone pośród gałęzi czarne ptaszyska. Niektóre z nich upiekły się żywcem, zastygając w karykaturalnych pozach z otwartymi dziobami i rozłożonymi, nadpalonymi resztkami skrzydeł. Inne podrywały się do lotu, szaleńczo miotały w powietrzu, zderzając się, łamiąc skrzydła i tracąc buchające żarem pióra. Nim ogień strawił całą koronę drzewa, ogołacając ją z liści, pierwsze ptasie truchła zaczęły z suchym trzaskiem uderzać o szklistą powierzchnię.

 

– Nie, nie! – powtarzał pod nosem. – Nie tak to miało wyglądać!

 

Robert, opętany strachem i pobudzony adrenaliną, poderwał się na nogi. Chciał za jednym zamachem utorować sobie drogę ucieczki, a jedyne co osiągnął, to ogłuszający harmider, który dało się zapewne usłyszeć na samym rynku Verdun, i słup płomieni, ściągający uwagę każdego człowieka w promieniu mili, bądź dwóch. Nie miał wątpliwości, że za kilka chwil samotność pozostanie jedynie wspomnieniem, gdyż za plecami wyrośnie mu mur z żądnych wyjaśnień Braciszków tudzież Siostrzyczek.

 

„I Starrus!”. To jego bał się najbardziej.

 

Żarłoczny strach pożarł spokój i rozsądek, a panika przejęła kontrolę.

 

Pstryk! Pstryk! Pstryk!

 

Trzy płomienne obłoki pognały w kierunku Wroniego Drzewa, otaczając osmolony pień burzą jaskrawo-pomarańczowego żaru. I choć przemieniły w popiół wszystko, co stało im na drodze, nie były w stanie ukąsić szarego drzewa. Z łatwością zajęły się za to pobliskie krzewy, dając początek pożarowi.

 

– Nie! Nie znów! – Robert wrzeszczał, znów zdzierając sobie gardło. Dał tym samym upust wściekłości, która z każdą sekundą rosła niczym morska fala, chcąca wedrzeć się w głąb świadomości, by dokonać nieodwracalnego spustoszenia. O mały włos nie dał się porwać temu zdradzieckiemu nurtowi. Na szczęście w porę przypomniał sobie o przyrzeczeniach.

 

– Musi być jakiś sposób… – załkał, krzywiąc twarz. Krucha, poparzona skóra błyskawicznie o sobie przypomniała. Rob taksującym spojrzeniem obejrzał dłonie: na prawej bandaż zdążył już przesiąknąć czerwienią krwi, powoli zamieniając się brudno brunatną skorupę; skóra na lewej połyskiwała jak zwykle i, choć dostrzegł drobne pęknięcia, wiedział, że może jeszcze na niej polegać.

 

Zrezygnowany zwrócił wzrok ku niebiosom. Nim ujrzał słońce w pełnej krasie, jeden z promieni ukłuł go wprost w źrenicę. Jednak ułamek sekundy wystarczył; przywołał obraz, wspomnienie, które dało początek myśli. Otoczony zewsząd przez wciąż rosnący, rozszerzający się pożar, uśmiechnął się do siebie.

 

– To może się udać…

 

Robert wyciągnął przed siebie lewą rękę w taki sposób, jakby na otwartej dłoni miał dla kogoś niewielki podarunek. Rozcapierzył palce i szybko je zgiął, niby chcąc uchwycić przemykający między nimi wiatr. Zamknął oczy, głęboko odetchnął, skupił się, przywołując w wyobraźni wspomnienie malutkiego, pełgającego punktu. Próbował zebrać drzemiącą w sobie energię, skupić ją na dłoni i skumulować w niewielkim punkcie, tworząc iskrę o wielkiej mocy.

 

Po raz wtóry uciekł do swej samotni. Odseparował się od rosnącego żaru i szalejącego ognia, od smrodu spalonego pierza i odoru pieczonego mięsa, odgrodził się od huku i szumu, które zbierały za jego plecami. Wyciszył wszystkie zmysły do czasu, aż lewą dłoń wypełniło niezwykłe ciepło.

 

Otwarłszy oczy, ujrzał widok nie z tego świata.

 

„Udało się”.

 

Pośrodku klatki utworzonej z wnętrza dłoni i zgiętych palców złotym blaskiem jaśniała niewielka sfera. Wyglądała jak miniaturowe słońce i zapewne była równie gorąca, ale Robert nie czuł bólu, poparzona skóra pozostała nieczuła na żar. Rob z niemym zachwytem podziwiał swe działo, a malutki punkt powoli pęczniał do rozmiaru ziarenka grochu.

 

Gdzieś na granicy świadomości rozbrzmiały krzyki:

 

– Pożar!

 

– Ogród płonie!

 

Robert stracił koncentrację zaledwie na mgnienie oka, ale to wystarczyło, by skondensowana w drobnej kulce energia straciła stabilność i pod postacią świetlistych błysków, przypominających promieniste włócznie, uciekła z jego dłoni. Po nadziei na zniszczenie opornego drzewa nie zostało nic więcej niż przyjemne ciepło, rozchodzące się od koniuszków palców po obojczyk.

 

W takich okolicznościach najłatwiej byłoby się poddać. Upaść na kolana, pogrążając w obezwładniającym zrezygnowaniu, zanosząc się niekontrolowanym szlochem. Wystarczyło odpuścić, dać za wygraną i czekać na to, co przyniesie los. Tak byłoby najłatwiej, ale Robert nigdy nie kroczył łatwiejszą ścieżką. Od czasu pożaru musiał każdego dnia wspinać się na wyżyny, zmagając się z trudnościami, które innych by przygniotły, zmiażdżyły. Dlatego zamiast załamać ręce i płakać, postanowił spróbować raz jeszcze.

 

Głęboki oddech.

 

Wyciągnął rękę przed siebie, otworzył dłoń, rozcapierzył palce i zgiął je, formując „klatkę”.

 

Skupienie.

 

Teraz przyszło znacznie szybciej, praktycznie od razu. Ledwie zamknął zmęczone powieki, a rękę wypełniło mu znajome, pożądane ciepło.

 

Refleksja.

 

Ostatnim razem energia rozproszyła się, gdyż „klatka” okazała się niedostatecznie szczelna. Robert nie zamierzał popełnić tego błędu po raz drugi. Szybko dołożył prawą dłoń, umieszczając ją pod nieco innym kątem nad lewą, tym samym zamykając już uformowaną sferę.

 

Syk.

 

Brudny bandaż, którym miał owiniętą prawą rękę, w mgnieniu oka spalił się na popiół. Spod strupa sączyły się krew i ropa, acz zanim zdołały skapnąć na ziemię, parowały z sykiem pod wpływem niewyobrażalnego ciepła, wciąż rosnącej kulki energii.

 

Cel osiągnięty.

 

Oślepiająco biała sfera napęczniała do rozmiaru owocu wiśni, wytwarzając żar o tak wysokiej temperaturze, iż rzeczy, które Robert miał na sobie, powoli zaczynały dymić, jakby chciały zająć się ogniem.

 

Krzyki. Szum pożaru.

 

Słyszał, co działo się wokół, ale nie poświęcał temu uwagi. Skupił się na ogromnym drzewie, na grubym, osmolonym pniu, stojącym na drodze ku wolności. Ruszył, by uporać się z ostatnią przeszkodą, dzielącą go od bezpieczeństwa.

 

Podeszwy butów zastukały ledwie słyszalnie na stopionym żwirze. Robert obawiał się, iż powierzchnia ta może być na tyle gładka, że straci na niej przyczepność i równowagę, ale tak się nie stało. Po kilku pewnych krokach znalazł się o stopę przed szarym monumentem, wzniesionym przez naturę. Dopiero z bliska dojrzał, że ogień w kilku miejscach zdołał przegryźć się przez szarą korę, ale mimo wszystko nie uczynił większych szkód. Teraz miało być inaczej.

 

Odetchnął, zbierając siły oraz odwagę. Nie wiedział, cóż się wydarzy, ale był tego ogromnie ciekaw.

 

– Padnij w końcu! – rozkazał i płynnym ruchem wyrzucił przed siebie obie dłonie. W końcowej fazie ruchu, tuż przed dotknięciem drzewa, cofnął prawą, a lewą skierował tak, jakby chciał nią odepchnąć pień.

 

Błysk, jakby wybuchło słońce; huk, jakby pękła ziemia.

 

Potężna fala wiatru cisnęła nim w tył. Wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy, ale właśnie wtedy czas zwolnił, a Robert kątem oka ujrzał, co się właściwie stało.

 

Gdy przysunął dłoń do kory, ognista sfera wielkości śliwki niszczyła wszystko, do czego zbliżyła się na odległość mniejszą niż szerokość męskiej dłoni. Zanim nastąpiła eksplozja, Rob wsunął dłoń na stopę w głąb drzewa, nie napotykając żadnego oporu. Drewno w tej samej chwili, w której padł na nie choćby blask ognistej kuli, przestawało istnieć. Nie pozostał po nim nawet popiół. Gdyby Robert miał dłuższe ramie, byłby w stanie zrobić dziurę na wylot.

 

Huk. Drżenie ziemi.

 

Kręciło mu się w głowie, dzwoniło w uszach. Przed oczami miał rozhuśtane cienie, nie pozwalające rozeznać się w sytuacji. Leżał na brzuchu w obrębie powierzchni utworzonej ze stopionego żwiru. Bolało go wszystko, nawet najmniejsza część ciała, ale nic sobie nie złamał, a to najważniejsze. Nagle, próbując wstać, rozkaszlał się okropnie; bał się, że wypluje płuca.

 

Zamrugał; przetarł oczy rękawem. W górę strzelały fontanny płomieni, wszędzie kłębił się gęsty dym. Daleko w tyle słyszał ludzkie głosy, ale ich nie rozumiał. Kręciło go w nosie i drapało w gardle. Przyłożył do ust tkaninę kaptura, co ułatwiło oddychanie. Obrócił się, szukając Wroniego Drzewa.

 

„Udało się!”

 

Najszybciej jak mógł doczłapał do zwalonego pnia, który, upadając, roztrzaskał mur, otwierając tym samym drogę ucieczki. Nie zawracał sobie głowy idealnie kolistą dziurą, oddzielającą leżący pień od jego wyrwanych z korzeniami resztek, rozszalałymi, tańczącymi wszędzie dookoła płomieniami, ani co raz głośniejszymi krzykami Braci i Cór Jedynego. Przyświecał mu tylko jeden cel.

 

„Uciekać”.

 

 

* 15 *

 

 

 

Robert właśnie kończył obgryzać przypalone, żylaste mięso z drobnych króliczych kostek, kiedy w dole rozległ się niepokojący szelest. Znieruchomiał ze ścięgnem zwisającym z ust, a tłuszczem spływającym po brodzie. Wstrzymał oddech, zamknął oczy i pomodlił się w duchu, aby nikt go nie zobaczył. W końcu przesunął się nieco bliżej krawędzi drzewa, plecami mocniej przylegając do grubych gałęzi, służących za oparcie, i ostrożnie zerknął w dół. Czekał.

 

Krótki szelest. Cisza.

 

„Pewnie jakieś zwierzę” – pomyślał. Już miał wrócić do posiłku, gdy wyraźnie dobiegł go dźwięk łamanych gałązek i szybki tupot po leśnej ściółce. Przygryzł wargę, wycofując się odrobinę w tył. Skupił się na poruszającej się gęstej kępie krzewów. Oczyma wyobraźni widział jak wyskakuje z niej jeden z Synalków, lecz tym razem z lasu wyłoniła się tylko dzika świnia.

 

„Całe szczęście – odetchnął. – Może dali sobie spokój z poszukiwaniami?”. Nikt jednak nie odpowiedział na to pytanie.

 

Ukrywał się już trzeci dzień. Pierwsza noc była najtrudniejsza, ponieważ miał bardzo mało czasu, żeby uciec i znaleźć bezpieczną kryjówkę. Całe szczęście Robertowi wystarczyło sił, aby wspiąć się na jedno z najwyższych Drzew Donżonowych. Była to jedna z jego ulubionych kryjówek, toteż w miejscu, w którym kończył się gruby, mający ponad sześć stóp średnicy pień, a wyrastały niewiele cieńsze gałęzie, urządził swego rodzaju gniazdo. Powyłamywał niepotrzebne gałązki, inne posplatał w ten sposób, że kryjówka była dobrze zasłonięta liśćmi, a przez to z ziemi praktycznie niewidoczna. Na górze miał linę, dwie za duże, znaleźne koszule, dziurawy, ale ciepły koc, trochę zapasów oraz bukłak z wodą.

 

Wciąż przyglądał się ryjącej w ziemi losze. Wielki grzbiet kryła jasnobrązowa szczecina, dwa ostre kły co rusz zanurzały się w ziemi, by następnie ją rozedrzeć z siłą pługu, a czarne, bystre ślepia uważnie rozglądały się po okolicy.

 

Robert odrzucił obgryzioną kostkę, oblizał się, nie odrywając oczu od dzikiej świni. Widział w niej sycący, smaczniejszy od królika posiłek, ale wahał się, czy próbować ją dopaść. Gdyby był w pełni sił, nie zastanawiałby się ani chwili, ale zmęczenie wespół z ranami wciąż dawało mu się we znaki. Nie miał pewności, czy gdzieś w okolicy nie czają się szukający go Synowie Jedynego, bądź pomagający im ochotnicy z Verdun.

 

Locha poderwała umorusany ziemią pysk w górę, głośno zachrumkała, zastrzygła uszami i zniknęła za wybujałą paprocią, pędząc w głąb lasu.

 

– Niech ją cień porwie – zaklął, marszcząc nos. Zapasy skończyły się wczorajszego wieczora, wody również nie zostało wiele, a królik, którego właśnie zjadł, nawet w połowie nie zaspokoił apetytu. Wiedział, gdzie znaleźć tak pożywienie, jak i wodę, ale głodu i pragnienia bał się mniej, niż opuszczenia schwytania.

 

Próbował wygodniej ułożyć się na skłębionym kocu, kiedy coś zakłóciło leśną pieśń. Dotąd ćwierkające ptaki umilkły, zrywając się do lotu, zaś nad szelest liści wzbił się trzask łamanych gałęzi oraz głośne sapanie. „Tym razem ludzie – pomyślał, w jednej sekundzie nieruchomiejąc. – Na pewno”.

 

Nie pomylił się.

 

Zza grubego pnia jednego z Drzew Donżonowych wyszło trzech mężczyzn. Jeden z nich odziany był w ciemnogranatowy, charakterystyczny dla Synów Jedynego płaszcz, pozostała dwójka nie wyróżniała się niczym szczególnym – zapewne ochotnicy z mieszczaństwa. Razem mozolnie brnęli przez wysoką trawę, wciąż potykając się o niewidoczne korzenie, bądź tracąc równowagę, chwytani przez nisko zwisające gałęzie. Na ich twarzach uwidaczniały irytacja, zniecierpliwienie i złość.

 

– ROBERT! ROBERT! – na całe gardło wrzeszczał Synalek. – Robercie, jesteś tu?!

 

– Daj już sobie spokój! Przestań wrzeszczeć – wtrącił najniższy z mężczyzn. – Na pewno już dawno uciekł w siną dal.

 

– Dokładnie – dodał drugi, krępy i łysawy. – Gdzie miałby się niby ukrywać? W trawie, czy tam w górze? – Dłonią wskazał koronę drzewa stojącego najbliżej tego, na którym ukrywał się Robert.

 

– Szkarłatni kazali szukać, więc szukamy – odparł zakonnik. – Mi też się to nie podoba, ale co zrobić?

 

Zapewne łysy nie wiedział, co to pytanie retoryczne, gdyż udzielił odpowiedzi:

 

– Znaleźć jakąś polankę i zająć się tym. – Z wewnętrznej kieszeni poplamionej kurty z kapturem wyciągnął prostą manierkę z matowej stali.

 

– To ci dopiero niespodzianka! – ucieszył się niski, klaszcząc w dłonie. – Może usiądziemy pod tym wielgachnym drzewem, by przepłukać gardła?

 

– Nie – odparł stanowczo Syn Jedynego. – Kontynuujemy poszukiwania!

 

– Szczać na poszukiwania, na Szkarłatnych i na tego kurewskiego bękarta! – warknął ten z manierką. Podszedł do drzewa, na którym kulił się Robert, i usiadł pod nim, opierając się plecami o pień. – Bolą mnie nogi, cały jestem podrapany od tych cholernych krzaczorów i chce mi się pić, jakbym przez tydzień wędrował po pustyni. Dalej nie idę i basta! – Ostatnie słowa prawie wykrzyczał. Odkorkował manierkę, wziął sporego łyka.

 

– Tak nie można…

 

– Adert ma rację – Synalkowi przerwał najniższy. – Jakby ten upiór wciąż ukrywał się na wyspie, na pewno już dawno byśmy go znaleźli. Ale on uciekł tamtej nocy. – Mężczyzna minął zakonnika; usiadł obok Aderta, przyjmując od niego manierkę.

 

– Posłuchaj Giraya, Braciszku, bo dobrze gada. Zresztą sam widziałeś płonącą łódź, płynącą we mgle.

 

– Kurwa, mocne to! – skrzeknął Giray, a twarz wykrzywił mu grymas, jakby ukąsiła go jadowita żmija; oddał manierkę Adertowi. – No, ale dobrze gada. Ze dwa tuziny zebrały się wtedy na przystani, ba, nawet Szkarłatni twierdzili, że to musi być on.

 

– Ale nie mieli pewności, dlatego prosili nas…

 

– Prosili, kurwa?! – parsknął Adert, wypluwając gorzałkę na spodnie. – Raczej rozkazali… banda krzywych kutasów!

 

– Właśnie! – wsparł go Giray. – Sami nie wiedzą, z czym mają do czynienia, dlatego nam kazali szukać tego potwora. Wszyscy przecie widzieli, co się stało z ogrodem między Domostwem, a Świątynią. Ja nie wierzę, że ten chłopak miał ze sobą pochodnię…

 

– Racja, racja! – ożywił się drugi z mężczyzn, otarł usta i znów wręczył manierkę siedzącemu obok. – Kto widział, żeby ogień tknął Wronie Drewno? Zresztą, chuj z tym, kto widział biały ogień?!

 

– Spokojnie, tylko spokojnie i nie tak głośno… – próbował ich uspokoić zakonnik.

 

Robert ledwie panował nad złością i rozpaczą, które szalały w nim z mocą tajfunu. Cały się trząsł, łykał łzy, nie chcąc wybuchnąć głośnym szlochem. Tak długo żył z dala od ludzi, że zapomniał, jak dotkliwie i głęboko mogą ranić ich słowa. Kiedyś szydzili tylko z jego wyglądu, ale teraz najwidoczniej mieli go za prawdziwego potwora, takiego jak te, które przed początkiem czasu zbuntowały się przeciw Jedynemu, przebiły jego serce i prawie pogrążyły świat w wiecznej ciemności.

 

„Nie jestem potworem… Nie jestem… Nie…”

 

Powtarzał te słowa w myślach, wciąż przysłuchując się rozmowie, dopóki nie uciekł w objęcia snu.

 

 

* 16 *

 

 

 

Robert mknął ku następnemu drzewu, kiedy coś wzbudziło jego niepokój. Dziwne przeczucie było na tyle silne, iż zjeżyło mu włoski na karku; nie miał zamiaru go ignorować. W kilku susach dotarł do celu. Plecami przywarł do grubego pnia pokrytego chropowatą korą, przykląkł na jedno kolano i, chowając się za krzewem jeżyn, nasłuchiwał.

 

Liście szeleściły poruszane gwałtownymi wieszczącymi burzę porywami wiatru, ptaki latając nadzwyczaj nisko świergotały rozdzierająco, świerszcze zaś grały z werwą, okropnie przy tym fałszując, a nieustające bzyczenie tylko dopełniało tej kakofonii. Pośród leśnych odgłosów Rob nie wyłapał żadnego niepasującego do reszty. Nie uświadczył ludzkich krzyków bądź nawoływań, ostrego trzasku brutalnie łamanych gałęzi, czy też ostrzegawczego pisku przerażonych zwierząt.

 

Ale niepokojące przeczucie nie chciało go opuścić.

 

„Wariujesz – pomyślał. – Z przemęczenia, głodu i ciągłego strachu masz już majaki. Ba, gadasz sam ze sobą”. Na zdrowej połowie twarzy wymalował się uśmiech, na poparzonej stronie kącik ust ledwie drgnął. Uniósł wzrok w górę i, odnalazłszy między listowiem kawałek czarnego niczym atramentowy kleks firmamentu, zapatrzył się na ledwie widoczny zarys srebrzystego sierpa. Trwało to zaledwie kilka uderzeń serca, bowiem gnane silnym wiatrem burzowe chmury szybko przesłoniły nieboskłon, pochłaniając ostatki jasnego blasku.

 

„To już szósta noc”.

 

Ukrywał się pięć dni. Przez większość czasu niedojadał, ale mimo to zdołał wypocząć, odnowić nadwątlone siły oraz w zadowalającym stopniu zaleczyć rany. Najgorzej dawała mu się we znaki prawa dłoń; zacisnął ją w pięść, rozluźnił, powtórzył to kilka razy, aż w końcu szpony bólu uderzyły w grzbiet tuż pod knykciami. Robert stłumił westchnienie, zagryzając dolną wargę. Nie mógł polegać na prawej ręce, dobrze o tym wiedział. Ale nie mógł też dłużej zwlekać.

 

„To musi być dzisiejsza noc” – westchnął, ostrożnie wstając.

 

Rozejrzał się uważnie. Nie dostrzegłszy żadnego niebezpieczeństwa, delikatnie złożył ranną dłoń na rękojeści zdobycznego rapiera. „Może się przydać” – myślał jeszcze w kryjówce, kiedy z kawałka liny zrobił prowizoryczny pasek z niewielką pętlą, w którą wsunął ostrze. Nigdy nie uczył się fechtunku, ale widząc walczącego Taryka, uznał, że nie może to być nazbyt trudne. Ponadto już sam fakt posiadania broni dawał przewagę nad przeciwnikiem mającym do dyspozycji tylko własne pięści. Rob rozważał też możliwość sprzedania ostrego kawałka żelastwa, który musiał mieć jakąś wartość, pomimo stopienia głowicy oraz części ozdobnego dzwonu. „Pieniądze przydadzą się, kiedy w końcu dotrę do stolicy”.

 

Miał gotowy plan, wystarczyło go zrealizować.

 

Ruszył przed siebie, z wyczuciem manipulując rękojeścią, żeby nie zaryć o nic długą klingą. Starał się poruszać szybko, pewnie, ale nie było to łatwe z uwagi na otaczającego go, nieprzeniknione ciemności. Choć był przyzwyczajony do zdradzieckich cieni, ukrywających najróżniejsze leśne pułapki, i choć znał las równie dobrze, co własne dziurawe kieszenie, to mrok dzisiejszej nocy zdawał się wylewać na świat z najgłębszych zakątków Otchłani, bezustannie tłumiąc i bezpardonowo tłamsząc choćby najdrobniejsze oznaki próbującego manifestować swe istnienie blasku. Mrok, wysoka trawa, dywan zalegających na niej liści oraz wszędobylskie mniejsze bądź większe krzewy skutecznie spowalniały wędrówkę Roba.

 

Z trudem rozpoznał w wielkiej, nieforemnej szaroburej plamie pęknięty kamień, który służył za drogowskaz. Przystanął przy nim, korzystając z okazji na złapanie oddechu. Raz jeszcze podniósł wzrok, ale nie ujrzał w górze nic więcej niż złowróżbną stal kłębiących się chmur. Mimo że potrafił odczytać kierunek z gwiazd, czego nauczył się dawno, dawno temu… „Nie, przecież nie minęły nawet dwa lata”.

 

– Nie pozwól tym myślom przejąć kontroli – upomniał się, zaciskając dłoń, aby bólem podkreślić znaczenie tych słów.

 

Choć potrafił określić kierunki świata na podstawie położenia gwiazd, tej nocy owa umiejętność okazała się kompletnie bezużyteczna, gdyż nie widział choćby najsłabszego migotania, nie wspominając o silnym, jednostajnym blasku. Uśmiechnął się półgębkiem; na szczęście w zupełności wystarczył omszały głaz.

 

Potwierdziwszy przypuszczenia zmitrężył chwilę na wytyczenie dalszej trasy. Mógł podjąć ryzyko i udać się w kierunku przystani traktem, co kosztowałoby mniej wysiłku, a zapewne też mniej czasu, bądź brnąć dalej przez knieję, narażając się na wszystkie możliwe niebezpieczeństwa prócz jednego – schwytania.

 

– To oczywiste – westchnął, odgarniając nisko zwisające gałęzie, zapuszczając się w leśne ostępy.

 

Przedzierając się przez głuszę, w myślach raz jeszcze powtórzył cały plan. Dotrzeć do przystani, tam ukryć się i czekać na prom, który przypłynie do Verdun – to ta łatwa część. Później wszystko mogło się skomplikować w zależności od tego, czy będzie jedynym chętnym do odpłynięcia, czy na miejscu znajdzie też innych oczekujących. W pierwszym wypadku wystarczyło wejść na prom, następnie zaś przekonać przewoźnika, że nie opłaca mu się czekać na innych podróżników – ta opcja wydawała się najkorzystniejsza dla wszystkich. W drugim wypadku musiałby zabić tych, którzy by go rozpoznali i najpewniej pozbyć się też opiekuna promu, a następnie samemu dostać się nim na najbliższą wyspę.

 

Miał już dość śmierci, ale jeśli ktoś miał zginąć, lepiej żeby umierali inni.

 

Silny podmuch wiatru zburzył względny spokój. Zachwiał Robertem, ciągnąc za obszerny kaptur kurty, a także rozwiewając tudzież ciskając włosy do oczu. Chwila nieuwagi wystarczyła, by Rob potknął się o zdradziecki korzeń, zatoczył w bok, przewrócił i stoczył po stromym pagórku w dół, ku niewielkiej polanie.

 

Nie tracąc ani chwili, sprawdził, czy nie dodał jakiejś nowej rany do już sporej ich kolekcji. Nie stało się jednak nic złego, zaledwie kilka niegroźnych zadrapań czy siniaków, ważne, że niczego nie skręcił ani nie nadwyrężył prawej dłoni.

 

Już z powrotem na nogach obrzucił okolicę badawczym spojrzeniem. Przez upadek zboczył z pierwotnego szlaku, nie chciał jednak po ciemku wspinać się po zdradliwym zboczu. Aby dotrzeć do przystani, musiał obrać nową drogę, nadrabiając przez to spory kawałek, albo skorzystać z dotąd unikanego traktu.

 

Rob skończył rozmyślać, kiedy deszcz zmoczył mu nos. Zagryzł wargę, uniósł wzrok; w czoło, brodę oraz policzek uderzyły kolejne krople, duże niczym przepiórcze jajka. Bez zastanowienia ruszył poprzez polanę, mijając po drodze spróchniał pniak, stosy kamieni i sporą dziurę, zapewne legowisko jakiegoś zwierzęcia. Szukał kryjówki, w której mógłby przeczekać oberwanie chmury, a przed sobą widział kilka wielkich drzew, dobrze rokujących jako schronienie.

 

Robert wyszedł zza wysokiej kępy krzaków i… znieruchomiał, jakby w mgnieniu oka zapuścił korzenie.

 

– To niemożliwe… – bezgłośnie poruszył spierzchniętymi wargami.

 

Po drugiej stronie tłuczonej deszczem polany, pod rozłożystym dębem, stała drobna postać obleczona niebieską sukienkę. Wiatr rozwiewał jasne włosami, które wirowały wokół pogrążonej w cieniu twarzy. Rob zastanawiał się, czy to nie jakaś zjawa, bądź majak, efekt przemęczenia, ale wątpliwości odeszły w zapomnienie, kiedy dziewczę przemówiło.

 

– Szukałam cię, Robercie. Szukałam bardzo długo i już traciłam nadzieję, że cię odnajdę. Wszyscy zgodnie twierdzili, że dawno uciekłeś… Ale ja byłam przekonana, iż to nie prawda, że wciąż ukrywasz się na wyspie… Szukałam cię, by … – Dziewczyna mówiła co raz ciszej, a ostatnie jej słowa zagłuszył gwiżdżący wiatr i przetaczający się po niebiosach grzmot.

 

„Arrowyn?”. Robert próbował przebić wzrokiem mrok, by dojrzeć z kim ma do czynienia, ale ciemności okazały się zbyt głębokie.

 

– Powtórz ostatnie słowa, bo ich nie usłyszałem… – rzekł głośno.

 

Ruszył w kierunku jasnowłosej postaci, chcąc się jej lepiej przyjrzeć. Dziwne uczucie, nie opuszczające go od dłuższego czasu, przybrało na sile. Niepokój rósł z każdym krokiem, lecz wydawał się zupełnie irracjonalny, więc Rob odsuwał od siebie alarmujące myśli. „Przecież to tylko Arrowyn, jej możesz zaufać” – przekonywał sam siebie.

 

Dzieliło ich już zaledwie kilka jardów, gdy dziewczyna ponownie zabrała głos.

 

– Mówiłam, że szukałam cię, by…

 

Ogłuszający grzmot zatrząsł światem. Świetlista bestia gromu uwolniła się ze stalowoszarych okowów chmur, rozświetliła pogrążony w mroku las i runęła na ziemię, jakby chciała ją rozerwać na strzępy.

 

Spektakl błyskawic trwał zaledwie mgnienie oka, ale tyle wystarczyło Robertowi, by w bladej twarzy dostrzegł niebieskie oczy i zrozumiał swój błąd.

 

– Vivien, co?… – nie dokończył. Prawa skroń eksplodowała oślepiającym bólem, kiedy Rob został trafiony kamieniem. Nim zdołał podnieść dłonie do twarzy, poczuł na sobie dziwny ciężar, skutecznie krępujące wszystkie ruchy. Że dał się złapać w rybacką sieć, pojął, gdy było już za późno na jakąkolwiek reakcję.

 

Z okolicznych krzaków wyskoczyły trzy zakapturzone cienie. Dwa z nich w długich susach dopadły do dziko szarpiącego się Roberta, okładając go kopniakami. Nowe źródła cierpienia pojawiały się z szokującą szybkością, zlewając się w umyśle Roba w wartką, wciąż przybierającą na sile rzekę bólu.

 

– … by cię dopaść i oddać w ręce Szkarłatnych, obrzydliwy potworze – dokończyła łamiącym się głosem dziewczyna.

 

– Mówiłem, że ta pokraka da się na to nabrać! – zapiał tryumfalnie Franck, po czym, nie przestając kopać, spojrzał przez ramię na stojącego nieopodal przyjaciela. – Hej, Louis, nie chcesz się przyłączyć?

 

Louis milczał.

 

– Pewnie… już… myśli… o… długu… – wysapał między kopniakami Lorou.

 

– Dokładnie! Pamiętaj, że jesteś nam winny po srebrnej wadze na głowę – krzyknął rudzielec. – Jak mogłeś zwątpić, że uda nam się złapać tego cholernego odmieńca?

 

Louis, podchodząc do okładanego butami Roba, nie zwracał uwagi na słowa towarzyszy. Zatrzymawszy się przy nich, odepchnął najpierw Lorou a potem Francka, następnie przyklęknął przy złapanym w sieć, jęczącym z bólu Robercie.

 

– Co robisz, kretynie?! – obruszył się Franck.

 

– Popieprzyło ci się coś? – zawtórował mu Lorou. – Masz łajno zamiast mózgu?!

 

– Zamknijcie się, idioci! – warknął Loius, posyłając towarzyszom karcące spojrzenie. – Chcecie go zabić? Szkarłatni dobrze płacą tylko za żywego, więc uspokójcie się i zróbcie trochę miejsca, żebym mógł mu się przyjrzeć.

 

Ci marudzili jeszcze przez chwilę, ale na tyle cicho oraz niewyraźnie, że nie było ich słychać.

 

Robert znalazł się na skraju wytrzymałości; niewiele brakowało, by stracił przytomność, o co się modlił, cierpiąc niemiłosierne katusze. Bolało go całe ciało, wszystkie członki pulsowały tępym cierpieniem. Czuł się tak, jakby pod skórą rozplenił mu się rój wściekłych os, bezustannie kąsających od środka. Prawe oko przesłoniła czerwień krwi płynącej z rozciętego łuku brwiowego, a lewe zalewały strugi deszczu. Oddech świszczał w połamanym nosie, na języku zaś czuł metaliczny smak krwi z rozkwaszonych, puchnących ust.

 

„Dlaczego? Dlaczego właśnie teraz? Tak niewiele brakowało, bym odzyskał wolność, a może nawet…”. Myśli leniwie krążyły po pogrążonym w chaosie umyśle. Z każdą mijającą sekundą, spadającą kroplą deszczu i rozbłyskiem cierpienia, co raz bardziej pogrążał się w zrezygnowaniu. Nawet nie próbował szukać rozwiązania beznadziejnej sytuacji – brakowało temu sensu, czy choćby iluzorycznych szans na powodzenie.

 

– Ej, ej! Słyszysz mnie?! – ktoś nim energicznie potrząsnął.

 

Robert łypnął lewym okiem w stronę, z której dochodziły nawoływania. Choć obraz się rozmazywał, a krople wody uderzające w oko okropnie drażniły, to dostrzegł nad sobą postać o kędziorkowatych włosach okalających kwadratową szczękę, grubej szyi i szerokich barkach. Ciemne oczy spoglądały na niego bystro spod krzaczastych brwi, szeroki nos marszczył się, a mięsiste wargi poruszały powoli.

 

– Jeśli mnie słyszysz, powiedz coś, albo chociaż skiń głową – kontynuował Louis.

 

Robert rozpoznał go dopiero po chwili i tylko po głosie. Obok nie klęczał już bowiem przestraszony, piszczący grubasek, którego pamiętał z czasu, kiedy mieszkał w Domostwie, a krzepki młodzieniec o hardym spojrzeniu i niskim głosie.

 

Robert chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Skinął głową.

 

– Całe szczęście – westchnął Louis. Nie mówiąc nic więcej, chwycił skraj barwionej na ciemną zieleń koszuli; zaczął ją rwać na pasy.

 

Robert niewyraźnie słyszał nerwową rozmowę, a także cichy płacz Vivien. Zanim zrozumiał choćby kilka słów, poczuł nieprzyjemne szarpnięcie, któremu towarzyszył jęk zachwytu.

 

– Lorou – zawołał Franck. – Patrz, co ten odmieniec miał przy sobie! – Przez nieharmonijny pląs deszczu przebił się ostry syk, kiedy bękart przeciął powietrze. – Najprawdziwszy rapier! Trochę zniszczony… Mimo to dostaniemy za niego niezłą cenę.

 

– Świetnie, ale zajmij się najpierw tą twoją dziewką, bo zaraz nie wytrzymam…

 

– Franck, mój słodki rycerzu – próbując zapanować nad płaczem, przemówiła Vivien. – Wracajmy już… Obiecałeś, że jak tylko go złapiemy, to odprowadzisz mnie do Domostwa. Boję się tego miejsca, tej pogody, tego potwora… – Kiedy spojrzała na oddychającego z trudem Roberta, w jej oczach błysnęła odraza, a głos się załamał.

 

– Cierpliwości, niedługo wracamy – odparł rudzielec, wciąż wymachując ostrzem. Nieśpiesznie zbliżył się do Roberta i klęczącego nad nim Louisa.

 

– Ale obiecałeś…

 

– Lorou, ucisz ją, bo od tego szczebiotu zaczyna mnie boleć łeb!

 

– Zamknij ryj, głupia flądro! – na rozkaz Francka Lorou wymierzył dziewczynie siarczysty policzek.

 

Vivien upadła wprost w kałużę. Błoto ubrudziło jej suknię, ochlapało bladą twarz. Robert kątem oka ujrzał, że z nosa oraz ust dziewczyny powoli ciekną cieniutkie strużki krwi. Nie współczuł jej jednak, już nie.

 

– D-Dlaczego? – wyjąkała, połykając łzy. – Przecież robiłam wszystko, o co prosiłeś…

 

– Jakbyś miała inne wyjście – na twarzy bękarta wykwitł pogardliwy grymas, podszyty wyższością tudzież okrucieństwem. – Skoro odnaleźliśmy tę szkaradę, nie jesteś już potrzebna. Robiłaś za przynętę, ale na tym twoja rola się skończyła. Wracaj do Domostwa, doprowadź się do porządku i czekaj. Gdy wrócę, lepiej żebyś już była wilgotna, nie chce mi się dziś bawić. – Błysnął krzywymi zębami w obleśnej parodii uśmiechu.

 

– Obiecałeś… – szlochała. – Nie wrócę sama… Nie…

 

Franck zatrzymał się tuż nad Robertem, taksując go przepełnionym pogardą spojrzeniem, nie przestając bawić się rapierem. W końcu podniósł wzrok na zapłakaną Vivien, mówiąc:

 

– Przecież nie ma się już… – Poprawił chwyt na rękojeści; bez ostrzeżenia, z wielką siłą przeszył sztychem prawą dłoń niczego niespodziewającego się Roberta, przygważdżając ją do ziemi.

 

– AAaaaaaaaaaaa! – Nad arytmiczny chlupot spadających kropel deszczu wzniósł się nieludzki wrzask bólu, który niczym przetaczający się po niebiosach grzmot na moment zawładnął całą okolicą.

 

– … czego bać, skoro potwór nie może się stąd ruszyć – spokojnie dokończył rudzielec, zupełnie nie przejmując się przeszywającym do trzewi rykiem Roberta, zaskoczonymi spojrzeniami Lorou i Louisa, a także pełnym ulgi wzrokiem Vivien.

 

– Odbiło ci?! – Louis oprzytomniał; poderwał się na nogi, chwytając Francka za przód kurty. Rudzielec zachwiał się, przez co poruszył ostrzem, mocniej rozcinając przebitą dłoń Roberta, którym wstrząsnął paroksyzm bólu.

 

– Nie dotykaj mnie – bękart zasyczał jadowicie wprost w twarz towarzysza. – Jeśli nie chcesz, żeby ten dziwoląg jeszcze głośniej skomlał…

 

Wypowiadane w złości zdania szybko straciły znaczenie i ostrość, bowiem palący ból stępił umysł Roba. Świat się rozmazał, dźwięki zlały w jedno, był tylko on oraz niemające końca cierpienie. Pragnął jedynie, by Franck przestał poruszać tym cholernym żelastwem wyrastającym mu z dłoni. Nic innego się nie liczyło.

 

Vivien wraz z Lorou stali z boku, biernie obserwując kłótnię Francka i Louisa, która z każdym uderzeniem serca przybierała na sile i rozmachu, nikt więc nie zwrócił uwagi na cień przemykający między drzewami. Robert leżał bez ruchu, bezsilny niczym dawno wypalony popiół, będący pozostałością po siejącym grozie ogniu. Zastygł w jednej pozycji, starając się nie poruszyć, nie chcąc się narażać na dalsze tortury. Nie wiedział, czy to wszystko dzieje się naprawdę, dlatego nijak nie zareagował na sylwetkę, która szybko, zwinnie niczym dziki kot wyskoczyła z pobliskim zarośli, rzucając się z rykiem i pazurami na Francka.

 

Najszybciej zareagował Louis – jeszcze zanim nastąpił atak, z całych sił pchnął Francka, który nie wypuszczając rapiera z dłoni, runął w tył, wyszarpując ostrze z dłoni Roberta. Rudzielec z głośnym pluśnięciem padł tyłkiem w rosnącą kałużę, a Louis, po krótkiej szarpaninie, wielkimi dłońmi schwycił napastnika w żelazny uścisk. W międzyczasie Vivien podbiegła do Francka, chcąc mu pomóc wstać, zaś Lorou popędził do Louisa, aby obezwładnić nieproszonego gościa.

 

– Co to, do jasnej cholery, miało znaczyć?! – szczęknął Franck, brutalnie odtrącając Vivien. – Kto to, kurwa, jest?! – Krzyknął, powoli gramoląc się z błota, jakby milczące echo lub burzowy grzmot mogły mu na to pytanie odpowiedzieć.

 

– Zaraz się okaże – rzekł Lorou, wyciągając dłoń w kierunku kaptura, zasłaniającego twarz napastnika.

 

Robert, choć ledwie żywy, nie miał żadnych wątpliwości, co do tożsamości swego niedoszłego wybawcy.

 

– Ha! Można się było tego spodziewać – Lorou parsknął donośnie, kiedy tylko kaptur opadł na wątłe ramiona, odsłaniając trupio bladą twarz, otoczoną wieńcem z jasnozłocistych włosów.

 

– Wiedziałem, że straszydła i dziwolągi ciągną ku sobie, ale to już przesada! – wtórował mu Franck, strząsając z klingi resztki błota.

 

Louis milczał, marszcząc brwi i krzywiąc usta.

 

– Ależ ona blada, a jaka brzydka… – westchnęła Vivien, kuląc się za plecami rudego bękarta. – Mówiłeś, że jest podobna do mnie, to przecież wierutne kłamstwo! – fuknęła na Francka. – Nawet gdybym przeżyła pożar, jak ten wstrętny potwor, to wciąż byłabym od niej dużo piękniejsza, ona przecież…

 

– Zamknij się już!

 

Robert nie mógł zapanować nad drgawkami. Leżał w błocie, przyciskając zranioną dłoń do klatki piersiowej. Dygotał jak nagie dziecko wystawione za karę na mróz zimy, bądź maltretowany przez wiatr liść, kurczowo trzymający się gałęzi. Wiedział, że przedstawia sobą iście żałosny widok; nie chciał, by Arr oglądała go w takim stanie. Jednak kiedy spojrzał w jej oczy, nie ujrzał w nich ani współczucia, ani bezsilności. I choć mętna zieleń mogła wydawać się kompletnie bez wyrazu, Rob odnalazł na jej dnie wolę walki, podpartą niezachwianą determinacją.

 

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, krzyknąć, ale wydobyło się z nich jedynie niezrozumiałe bulgotanie, a potem palący przełyk kaszel. Kiedy się w końcu uspokoił, uderzył weń grom zrozumienia – dyskusja przybrała bardzo zły obrót.

 

– Poderżnijmy jej gardło i zostawmy w lesie, nikt nie będzie jej szukał – zaproponował Lorou.

 

– Chyba nie mówisz poważnie? – wtrącił rozeźlony nie na żarty Louis. Wyglądał tak, jakby najchętniej po prostu puścił Arrowyn i pozwolił jej uciec.

 

– Weźmy ją ze sobą do Domostwa – szepnęła przemoknięta do suchej nitki Vivien. – Wystarczy powiedzieć, że pomogła uciec tej poparzonej poczwarze, a nią też zajmą się Szkarłatni…

 

– To dużo lepszy pomysł… – Louis odetchnął, wyraźnie spokojniejszy, acz ten stan nie trwał długo.

 

Franck milczał; twarz uniósł w górę, otworzył usta i, w oczekiwaniu na spadające krople, wystawił długi niczym u jakiejś jaszczurki jęzor. Stał tak dłuższą chwilę, prezentując upór oraz determinację charakterystyczną dla osób zawziętych, albo zwyczajnie głupich. Kiedy się znudził tudzież napoił, zabrał głos:

 

– Propozycja Lorou bardziej mi się podoba, ale… – zrobił krotką pauzę, by wyszczerzyć nierówne, krzywe zęby w odrażającym uśmiechu. – Proponuję najpierw ją zerżnąć, a dopiero potem zarżnąć.

 

Rudzielec wybuchł śmiechem, wyraźnie zadowolony ze swojego dowcipu; towarzyszył mu w tym Lorou. Vivien posłała najpierw jednemu, a potem drugiemu spojrzenie kipiące mieszanką zazdrości oraz czystej nienawiści. Louis zaś przypatrywał się temu wszystkiemu z bezradną miną, w końcu jednak nie wytrzymał:

 

– Róbcie co chcecie, ale beze mnie! – Puścił dotąd nadzwyczaj spokojną Arrowyn, cofając się kilka kroków w tył.

 

Rob myślał, że Arr rzuci się w jego kierunku, by zedrzeć zeń krępującą ruchy siatkę, ale się mylił. Jasnowłosa zupełnie bez ostrzeżenia skoczyła na oszołomionego Lorou, który, wciąż zanosząc się śmiechem, nie zdążył zareagować. Głośny rechot w jednej chwili zmienił się w wysoki, zgrzytliwy pisk, kiedy ostre paznokcie rozorały mu twarz i przebiły oko. Arrowyn zachowała kamienne oblicze, ale jej ciałem zawładnął niekontrolowany szał. Wiotkie, pozornie niegroźne palce zakończone obgryzionymi paznokciami, przypominały zakrwawione szpony, zdzierające płaty skóry z konwulsyjnie wijącego się chłopaka.

 

Robert uśmiechnął się, zaś gdzieś w głębi promieniującego bólem ciała błysnęła iskierka nadziei. Zgasła jednak równie szybko, jak się pojawiła, kiedy tylko las wypełnił krótki krzyk, przechodzący w żałosny jęk bólu.

 

Sytuacja odwróciła się w mgnieniu oka. Louis w dwóch susach dopadł do pogrążonej w dzikim szale dziewczyny; kopnął ją z całej siły w brzuch, podrywając do krótkiego lotu i odrzucając od zalanego krwią Lorou. Arrowyn straciła dech w piersiach, a zanim go odzyskała, uleciała z niej reszta powietrza; Franck stał nad nią, wpychając ostrze, którym trafił ją sekundę wcześniej, jeszcze głębiej pod żebra, jakby chciał ją przeszyć na wylot. Lorou darł się w niebogłosy, brzmiał jak człowiek, któremu twarz żywcem odarto ze skóry; Louis uspokajał go, ale bezowocnie; Vivien zbladła, zasłoniła usta, nie chcąc zwymiotować i z szeroko otwartymi oczyma patrzyła na szamoczącego się Lorou, jakby chciała, ale nie mogła oderwać wzroku; Franck zaś wkładał wszystkie siły w przedłużające się pchnięcie, aż w końcu klinga wygięła się, jakby miała dość takiego traktowania i postanowiła pęknąć.

 

Roberta obchodziła jednak tylko Arrowyn.

 

Szkarłatny kwiat zakwitł na jej szarym ubraniu, a gęste, ciężkie krople krwi wzięły przykład z tych lecących z nieba i też zaczęły skapywać na ziemię. Rob spróbował się poruszyć, ale nie dał rady, wciąż unieruchomiony przez rybacką sieć. Gwałtownie mrugając, aby choć trochę lepiej widzieć, poszukał oczu Arr. Przestraszył się, gdyż te nie były mętne jak zwykle; stały się szkliste, ale też niepokojąco zielone oraz znacznie większe, niż je zapamiętał, jakby chciały uwolnić się tudzież uciec z ciasnych oczodołów. Jednakże bardziej zaniepokoiło go to, co w nich zobaczył. Determinacja wyparowała; pozostała tylko rosnąca pustka oraz cichnące echo niewypowiedzianych słów. Usta miała spierzchnięte mimo wszechobecnej wody. Poruszyły się lekko, apatycznie, zdawały się układać w słowo „przepraszam”, ale nie miał, co do tego pewności.

 

– No zdychaj, przeklęta dziwko! – syknął Franck, zapierając się z całych sił, aż oblepione krwią ostrze rapiera zazgrzytało przeciągle na kościach, wydostając się na zewnątrz między żebrami dziewczyny. Jej oczy wywróciły się białkami w górę, a ciało zwiotczało, padając z mokrym pląsem na zakrwawioną trawę. – W końcu! – krzyknął tryumfalnie, gwałtownym ruchem wyciągając ostrze.

 

– Zostaw ją i chodź szybko! – krzyknął w jego stronę Louis. Wciąż mocował się z powoli słabnącym Lorou, który nie krzyczał już tak głośno, zdarłszy gardło do krwi.

 

Myśli powoli płynęły przez umysł Roberta, utwierdzając go w przekonaniu, że to już koniec. Chciał uciec… Nie! Najbardziej na świecie pragnął powziąć zemstę za Arrowyn, ale te zachcianki były nierealne. Środek nocy, a on leżał gdzieś głęboko w kniei, bezsilny, pobity prawie do nieprzytomności, z przebitą na wylot dłonią, w dodatku skrępowany rybacką siatką – zastanawiał się, czy mogłoby być jeszcze gorzej. I wtedy ujrzał nad sobą bladą, wykrzywioną w groteskowym grymasie twarz klęczącej Vivien.

 

– Ona chyba cię kochała… – mówiła cicho, głosem wyzutym z emocji. – Nie potrafię tego pojąć… To bez sensu. Nie dość, że jesteś szkaradny niczym potwór, którym straszy się nieposłuszne bachory, to jeszcze nic nie masz. Gdybyś był bogaty…

 

„Jestem, a chociaż mogłem być, zdziro” – myślał, krzywiąc twarz. Deszcz zmoczył, a także nawilżył zwykle chropowatą poparzoną skórę, przez co grymas nie sprawił mu aż takiego bólu – a może ten był zbyt słaby, by przebić się na powierzchnię lawiny cierpienia?

 

– … ale nawet wtedy nie mogłabym znieść twojego widoku – kontynuowała. – Może uważała cię za dobrego człowieka? Ja jednak znam prawdę o tobie – podbródek jej zadrżał, a głos załamał się na sekundę. – Widziałam, jak spaliłeś tych wszystkich ludzi… Jak wielką sprawiło ci to przyjemność… Nie możesz być człowiekiem! Człowiek nie byłby zdolny do takiego czynu!

 

W Robercie narastała zimna furia. Mimo że płomyk nadziei zgasł, to ledwie tlący się płomień gniewu buchnął w górę, podsycony niewdzięcznością, kryjącą się w słowach Vivien. „Lepiej dać się zgwałcić tuzinowi zawszonych piratów, niż zostać uratowaną przez poparzonego nieszczęśnika?!” – mimo chęci nie był wstanie zgłębić meandrów dziewczęcej logiki, która niebezpiecznie ocierała się o czysty absurd, potęgując w nim szalejącą z siłą burzy wściekłość.

 

– Nie jestem też w stanie zrozumieć, jak mogła dobrowolnie się tobą opiekować, po tym, co jej zrobiłeś…

 

Robert zesztywniał, zamieniając się w słuch.

 

– Gdybyś spalił mi matkę, a mój ojciec zginął, oddając życie, by uratować takie nic nie warte, żałosne coś, to raczej udusiłabym cię gołymi rękami niż wyprowadzała na spacery…

 

Poruszył się gwałtownie, prawie usiadł, ale ból zaraz go sparaliżował. Chciał zaprzeczyć, wszak nawet na oczy nie widział rodziców Arrowyn, a ją samą poznał znacznie później, ale głos uwiązł mu gardle.

 

– Ona mu chyba nie powiedziała – z oddali cicho przemówił Louis.

 

– Ha! Ale głupia pizda! – zaskrzeczał Franck. – Wszyscy wiedzieli, że mężczyzna, który go wyniósł z ognia, a potem zmarł z powodu poparzeń był jej ojcem!

 

– Tak, a to, co stało się z jej matką… – zaczął Louis, ale rudzielec wszedł mu w słowo.

 

– Żadne „co się stało”! Ta wariatka chciała udusić mordercę męża, ale gnojek się obudził i ją usmażył żywcem! Już wtedy wiedziałem, że nie jest normalny – splunął. – Całe Domostwo szeptało, większość chciała poinformować Szkarłatnych, ale nie, bo po co? Ten pomiot Cienia musiał roznieść w pył kawał ogrodu, żeby się na nim poznali!

 

„Nie… To nie może być prawda” – Rob nie mógł, nie chciał uwierzyć w te okropne kłamstwa… Lecz właśnie one poruszyły tryby, które z wolna obracając się, przywoływały w jego głowie wspomnienia, obrazy, układające się w tworzącą sens całość. Bertrand; smród zgnilizny i świszczący oddech, które nagle zniknęły; szalona kobieta, oskarżająca go o morderstwo; pusty wzrok dziewczyny, tak apatycznej, że nie zareagowała na ugryzienie – wszystkie elementy układanki pasowały do siebie. Robert pokręcił głową, odganiając od siebie natarczywe myśli. Zamrugał, spodziewając się łez, ale w deszczu i tak nikt by ich nie zobaczył. W końcu przygryzł policzek; nie przestał zaciskać zębów, dopóki wyraźnie nie poczuł świeżego metaliczno-słonawego smaku.

 

– Podobno ją bili – przemówił Louis. Mówił cicho, zmęczonym głosem, jakby na barkach dźwigał wielki ciężar.

 

– Ja słyszałem, że jej ojciec lubił sobie podotykać to i owo – dodał z obleśnym mlaśnięciem Franck. On również wydawał się nieco zasapany.

 

– Fuj! – skrzeknęła Vivien. – To okropne!

 

– Przecież lubisz, kiedy cię dotykam – głosowi Francka towarzyszyło uderzenie, jakby ktoś klasnął w dłonie. – Może ona lubiła, kiedy obmacywał ją ojczulek? – zaśmiał się krótko i ciągnął dalej: – Ale co więcej, matce podobno odbiło, kiedy Bertrand wyzionął ducha i zaczęła wyżywać się na niej.

 

– Pamiętam, że ta blada cipa miała podbite oko, kiedy ją sprowadzili do Domostwa. – Chrapliwy głos, przepełniony wściekłością oraz bólem, należał do Lorou.

 

Robert przekręcił głowę, by mu się przyjrzeć. Jego twarz przypominała pocięty tępym nożem ochłap mięsa, bądź kawał zaschniętego, brunatnego gówna; tylko zdrowe oko łypało dziko na wszystkie strony, jakby szukało wydłubanego brata bliźniaka. Rob akurat widział moment, w którym Lorou kopnął pozbawioną przytomności, konającą w błocie Arrowyn.

 

Wtedy pękła tama, dotąd utrzymująca wzburzoną rzekę gniewu, która od dłuższego czasu wzbierała, nieprzerwanie zyskując na sile. Narastająca w nim złość w końcu eksplodowała niczym wypełniony ogniem wrzód, a moc tego wybuchu zupełnie przesłoniła tępy ból, towarzyszący mu już od tak dawna, iż stał się jego częścią. Sprzed oczu stracił otaczającą rzeczywistość, świat przesłoniła gęsta chmura dymu, wznosząca się nad polem niepowstrzymanego ognia, pochłaniającego umysł, ciało i ducha Roberta, odzierając go z wszelkich zahamowań, wątpliwości czy resztek strachu. Odtąd miała nim kierować jedynie nieposkromiona wściekłość, podparta filarem wzniesionym z nienawiści.

 

Najbliższą okolicę wypełnił smród palonego sznura.

 

Zanim ktokolwiek zrozumiał, co się właściwie dzieje, Robert stał wyprostowany pośród wciąż tlących się resztek spalonej sieci. Twarz krzywił mu groźny grymas, a pokryte krwią rozkwaszone usta, skrzywiony nos i rozwalony łuk brwiowy tylko potęgowały upiorność poparzonego oblicza. Rob uniósł lewą dłoń do czoła, po czym dwoma palcami dotknął rozciętej skóry, ta zaś zaczęła wściekle skwierczeć, jakby przyłożył doń rozżarzony do czerwoności kawałek żelaza. Gdy tylko uporał się z łukiem brwiowym, również dwoma palcami dotknął przebitej na wylot dłoni. Zmarszczył nos, kiedy poczuł odór palonej skóry, ale nie zaprzestał swych działań dopóty, dopóki po krwawiącej ranie nie pozostał jedynie zasklepiony czarnym piętnem spalenizny ślad. Trwało to zaledwie chwilę, ale przez ten czas nawet na sekundę nie odwrócił wzroku od prześladowców, zebranych wokół nieprzytomnej Arrowyn. Uśmiechnął się okrutnie, widząc pełne przerażenia spojrzenia oraz twarze, na których bez wyjątku odmalował się wyraz głębokiego niezrozumienia.

 

Pierwszy zareagował Franck:

 

– Kurwa! – wrzasnął, kierując sztych rapiera w stronę Roberta. – Jak ten kaleki bydlak zdołał się uwolnić?!

 

Nikt mu nie odpowiedział.

 

– Nie… Nie… Nie! Uciekajmy! – krzyknęła Vivien. Strach odebrał jej jednak jasność umysłu oraz spętał nogi, przez co zamiast rzeczywiście rzucić się między drzewa, po prostu upadła na trawę, w kółko powtarzając: – Nie… Nie…

 

– Franck, zajmij się nim – nieznoszącym sprzeciwu głosem rozkazał Louis. Tylko on sprawiał wrażenie w jakimś stopniu opanowanego i, co ważniejsze, trzeźwo myślącego. – Ja zabiorę Lorou w bezpieczniejsze miejsce i wrócę, żeby ci pomóc.

 

Obrócił się wraz z uwieszonym jego ramienia towarzyszem. Byłby odszedł…

 

Pstryk.

 

…Ale w Lorou uderzył biały płomień, który odrzucił Louisa na kilka jardów w tył. Zanim lekko poparzony pojął, co się właściwie stało, jego przyjaciel nie przypominał już człowieka. Postrzępione pasy białego ognia w mgnieniu oka owinęły się wokół całej sylwetki nieszczęśnika, zamykając go w klatce z topiącego skórę, mięśnie i kości żaru. Lorou nie tyle spłonął, co został w ciągu kilku uderzeń serca doszczętnie spopielony. Nie pozostał po nim żaden ślad, tylko osmolona ziemia w miejscu, w którym przed chwilą stał.

 

Zapadła cisza, przerywana jedynie przez szelest smaganych wiatrem i chłostanych deszczem liści. Nikt się nie odzywał. Vivien z szeroko otwartymi ustami wpatrywała się w osmoloną trawę, jakby spodziewała się, że Lorou zaraz wróci; Franck zastygł ze sztychem kłującym powietrze, zagryzając dolną wargę do krwi; Louis rzucił okiem na swoje poparzone ramię i, nie tracąc czasu, zaczął się czołgać, byle jak najdalej od Roberta.

 

Rob taksował ich wszystkich pogardliwym wzrokiem, czerpiąc siłę z ich przerażenia, nasycając się strachem, który niemalże krystalizował się w wystraszonych spojrzeniach. Zrobił krok, a wszyscy zgodnie poruszyli się, jakby zostali połączeni niewidocznymi sznurkami. Vivien rozpłakała się, Franck dygotał tak mocno, że ledwie stał na nogach, Louis konsekwentnie parł ku krzewom, nie odrywając jednak szeroko otwartych oczu od Roberta, który niespodziewanie wybuchł przeraźliwie charczącym śmiechem.

 

„Ciekawe, czy już wiedzą, że ich los został przesądzony?” – zastanawiał się, kierując kroki ku Arrowyn. „Jednak pilne sprawy mają pierwszeństwo”. Arr żyła, mocno w to wierzył. Podejrzewał też, że jeśli ogniem zamknie jej rany, to ma szansę przeżyć tę noc i doczekać starości. Żeby zabić pozostałą trójkę prześladowców miał cały czas świata, ale żeby uratować jedyną mu przychylną osobę, musiał się śpieszyć.

 

Kroczył pewnie, nie poświęcając nawet ułamka uwagi milczącym wrogom. Całą jego sylwetkę otaczała pulsująca żarem aura; kropelki siekące wszystko dookoła nie dosięgały Roberta, parowały z sykiem nim zbliżyły się na jard do idącego chłopaka. Zatrzymał się, ukląkł przy przemokniętym, lodowato zimnym ciele dziewczyny. Nie tracił czasu; odszukał rany, wsunął w nie palce. Las znów wypełniło skwierczenie oraz odór przypalanego mięsa. Następnie otwartymi dłońmi zakrył dziury w ciele Arrowyn, by zasklepić je też na zewnątrz, jednocześnie ogrzewając skostniałe ciało.

 

Rob westchnąłby z ulgą, ucieszony, że Arr oddycha, ale o swoim istnieniu przypomniał Franck:

 

– Nie myśl, że się ciebie boję, potworze! – jak zwykle krzyczał. – Zaraz przerobię cię na bitki! Nie pozwolę ci na…

 

Pstryk.

 

Z ust rudzielca buchnęła jasna iskra, odrywając żuchwę wraz z językiem. Krew nie chlusnęła, ogień błyskawicznie zasklepił wszystkie rany. Franck padł na ziemię, podobny do nadgniłego trupa, którego powódź dźwignęła z grobu i porzuciła w środku lasu, by straszył niczego niespodziewających się spacerowiczów.

 

Robert nie spojrzał na swe najnowsze dzieło, w całości oddał się pomocy Arrowyn. Inaczej sytuacja wyglądała z Vivien, która z podkulonymi pod brodę kolanami siedziała na trawie i, wpatrując się w rzucającego się konwulsyjnie Francka, kiwała się to w przód, to w tył. Ze stanu całkowitego skupienia wyrwał go dopiero szelest na tyle głośny, iż wzniósł się ponad hałas towarzyszący burzy. Uniósłszy ciemne oczy, spostrzegł biegnącego Louisa. Potężnie zbudowany młodzian był już między drzewami…

 

Pstryk.

 

… Kiedy śnieżnobiała iskra uderzyła w jego lewą nogę, w jednej chwili trawiąc przemokły, skórzany but oraz okrytą nim stopę, aż do mięsa, które sczerniało, zanim Louis ze zwierzęcym rykiem upadł na ziemię.

 

– Nie pozwolę wam uciec – Robert szepnął ledwie słyszalnie, wracając do przerwanej czynności.

 

Trwało to trochę, ale kredowoblada twarz Arr powoli się zaróżowiła, a jej ciało przestało w dotyku przypominać kawałek lodu. Ospale bijące serce przyśpieszyło nieco, a klatka piersiowa unosiła się troszkę żwawiej. Kiedy Rob upewnił się, że na jakiś czas odegnał od Arrowyn widmo śmierci, uśmiechnął się kącikiem ust. Nie pozwolił jednak, by fala radości zalała wciąż jasno płonący ogień nienawiści.

 

Wstał. Obrzuciwszy badawczym spojrzeniem okolicę, ruszył ku na wpół szalonej Vivien.

 

– Patrz uważnie – szepnął, mijając ją. – Tobą zajmę się zaraz po nim – dodał, głosem pozbawionym emocjonalnego. Szedł dalej, aż po stopach przetoczył mu się niezrozumiale charczący rudzielec.

 

Franck przedstawiał sobą tak żałosny, a zarazem makabryczny widok, iż Robert prawie mu współczuł. Umazany w błocie niczym prosiak, wciąż próbował krzyczeć, ale stać go było jedynie na przeciągłe jęczenie. Czyżby zapomniał, że nie ma już połowy twarzy? Nerwowo obmacywał szyję, sunąc dłońmi w górę z nadzieją, iż dotknie podbródka, ale zamiast niego od razu napotykał resztki górnych zębów.

 

– I kto teraz jest potworem? – mruknął Rob, mrużąc oczy. Ktoś inny mógłby nie wytrzymać, zwymiotować, ale nie on. Przyglądając się groteskowej postaci, leżącej u stóp, pozostał wcieleniem spokoju, obojętności. Kiedy już nasycił oczy widokiem pokonanego wroga, wzniósł lewą dłoń, łącząc palce w wręcz rytualnym geście.

 

– Powinieneś cierpieć bez końca, ale szkoda mi tracić czas na tak bezwartościowego gnojka – mruknął z pogardą.

 

Pstryk.

 

Śnieżnobiały błysk niczym grom rozgałęziający się na czarnym firmamencie rozświetlił całą polanę. Kiedy jasność zelżała, po rudym bękarcie nie było śladu. W miejscu, w którym do niedawna tarzał się w błocie, widniała teraz głęboka na dwie stopy dziura z lśniącymi, zeszklonymi ścianami i dnem wypełniającym się deszczówką.

 

Tym razem Robert wyraźnie odczuł skutki pstryknięcia: przed oczami migały mu cienie, a las rozmazał się. Lewą dłoń ogarnęło dziwne zimno, ramię zesztywniało serce biło wolniej, ale jakby mocniej, nogi zaczęły się trząść. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, ale złożyło się na wyraźne ostrzeżenie – nie masz czasu na zabawę. Jednak wciąż musiał zająć się pozostałą dwójką.

 

Kiedy tylko niepokojące objawy ustąpiły, skierował się ku Vivien. Wciąż trwała w tej samej pozie, nie zauważył żadnych zmian. „Musiała uciec w objęcia szaleństwa, nie mogąc poradzić sobie z tym wszystkim” – ale Rob miał już plan, jak ją z tego stanu wydostać.

 

– Wstań – rozkazał, ale Viv nie zareagowała. – Powiedziałem wstań! – Kiedy uniósł głos, dziewczyna zaszczyciła go nierozumiejącym spojrzeniem. Do trzech razy sztuka. – Wstawaj, albo skończysz jak Lorou i Franck, a chyba chcesz żyć?!

 

Usłuchała.

 

Dopiero gdy stanął tuż przed nią, zauważył, że po jej policzkach płynęły strugi łez, a nie krople siąpiącego deszczu. Bladoróżowe usta drżały wraz z podbródkiem, ręce zwisały bezwiednie wzdłuż tułowia, a zwykle złote włosy przybrały barwę zgniłej słomy, przylegając do twarzy.

 

– A mimo to nadal można nazwać cię piękną – westchnął z roztargnieniem. – Chcesz coś powiedzieć? Coś, co mogłoby przekonać mnie do zmiany decyzji? – Spojrzał w pozbawione blasku oczy, czekając na odpowiedź.

 

Zabrało jej to chwilę, ale w końcu przemogła strach, pozbyła się charakterystycznej buty i cicho przemówiła:

 

– Zrób ze mną, co chcesz, ale nie zabijaj… – Choć patrzyła mu w oczy, Robert był przekonany, że go nie widzi. – Oddam ci się tu i teraz, ale potem mnie zostaw… – Kiedy milczenie się przedłużało, kontynuowała, bojąc się ciszy ze strony Roba: – Albo weź mnie ze sobą… Będę ci usługiwała, stanę się twoją niewolnicą, nigdy nie spojrzę na innego, ale błagam, oszczędź mnie…

 

Westchnął, a złość jakby z niego uleciała. Nie odrywał wzroku od jej oczu, czekając, aż w końcu i ona odwzajemni to spojrzenie. Zrobił jeszcze jeden krok, podniósł obie poparzone dłonie i, z wielką delikatnością, oczyścił piękne lico z poprzylepianych pasm włosów. Skończywszy, ostrożnie ujął tę śliczną twarz w dłonie, by przysunąć swoje usta bliżej ku jej bladoróżowym wargom. Oparłszy swe czoło o jej, przemówił, cichutko, jakby byli parą nieśmiałych kochanków, mających po raz pierwszy zaznać miłości:

 

– Nie zginiesz… Chociażby nie dziś… – I stało się to, na co czekał.

 

Vivien odwzajemniła spojrzenie. Zajrzała mu głęboko w oczy, w momencie gdy Robert zamknął jej chłodne wargi w nieudolnym pocałunku. Strach, który na kilka uderzeń serca ją opuścił, wrócił błyskawicznie, gdyż w ciemnych oczach Roberta odnalazła oślepiająco białą iskrę.

 

Skóra zaczęła skwierczeć tuż po tym, jak Rob odsunął się od Vivien, nakrywając prawą dłonią jej usta, zaś lewą trzymając policzek. W pierwszym momencie ani nie krzyczała, ani nie starała się wyrwać, ale wszystko zmieniło się wraz z nadejściem zrozumienia. Jednak wtedy było już za późno; Robert dotkliwie poparzył jej większą część twarzy. Gdy odsunął dłonie, bladoróżowe usta Viv wyglądały jak pokryte wodnistymi bąblami sczerniałe kawałki rozkwaszonych śliwek, zza których niczym zjawy wyglądały bielutkie zęby. Pod nosem, wokół ust i podbródka nie było już choćby kawałeczka zdrowej skóry, wyraźnie lśniły za to poprzepalane włókniste pasma mięśni, spomiędzy których sączyła się mieszanina krwi i ropy. Na prawym policzku zaś widniało czarne piętno, dokładnie oddające zarys dłoni oraz wszystkich palców.

 

– Nieeeeeeeeeeeeeeee! – rozdzierający, skrzekliwy pisk wyrwał się z dziewczęcej piersi, którą wstrząsnął silny szloch. Vivien odruchowo zasłoniła okropnie oszpeconą twarz dłońmi, chcąc ukryć się przed światem, po czym padła na kolana.

 

– Teraz dowiesz się, co to znaczy być potworem – bezbarwnym głosem szepnął Robert, odwracając się w kierunku drzew.

 

„Jeszcze tylko Louis i będzie po wszystkim”.

 

Koniec

Komentarze

O rety, rety, pewnie powinnam zacząć od samego początku, a więc od części pierwszej:) Muszę dostać się do drukarki i papieru! Obiecuję, że wrócę!

Czekam z niecierpliwością ;p i radzę zmiejszyć czcionkę do 10, bo inaczej stracisz prawie 80 kartek ;/

Wrażenie o całości napiszę po przeczytaniu ostatniej części. Miłego wypoczynku.


„W ryzach trzymały go jedynie okowy obietnicy…” – Może to nie jest prawdziwe masło maślane, ale ponieważ ryzy to karność, rygor, dyscyplina, a okowy to kajdany, więzy, zniewolenie, nazwałabym to masłem masłopodobnym. Może: W ryzach trzymała go jedynie złożona obietnica

 

„Choć pożar w jego wnętrzu szalał opętańczo…” – A może wystarczy, że szalał.

 

„…nie mógł go uwolnić, a chociażby jeszcze nie teraz.” – Ja napisałabym: …nie mógł go uwolnić, a z pewnością jeszcze nie teraz.

 

„…którzy bez wątpienia dostrzegli by w nim demona…” – …dostrzegliby…

 

„…wywołując podobne uczucie do tego…” - …wywołując uczucie podobne do tego…

 

„Choć Domostwo Jedynego znajdowało się na uboczu miasta…” - Ja napisałabym: Choć domostwo Jedynego znajdowało się na uboczu…, lub: Choć domostwo Jedynego znajdowało się na obrzeżach miasta…, albo: Choć Domostwo Jedynego znajdowało się na peryferiach miasta…

 

„…powoli zamieniając się brudno brunatną skorupę…” – …brudnobrunatną…

 

„Przygryzł wargę, wycofując się odrobinę w tył.” – Masło maślane. Przygryzł wargę, wycofując się odrobinę. Nie ma możliwości wycofania się do przodu.

 

„Wiedział, gdzie znaleźć tak pożywienie, jak i wodę, ale głodu i pragnienia bał się mniej, niż opuszczenia schwytania.” – Nie zgaduję co miałeś na myśli pisząc, że bał się mniej, niż opuszczenia schwytania, tym samym nie potrafię nic zaproponować.

 

„Na ich twarzach uwidaczniały irytacja, zniecierpliwienie i złość.” – Po uwidaczniały, brakuję się.

 

„Odkorkował manierkę, wziął sporego łyka.” – …spory łyk.

 

„…ptaki latając nadzwyczaj nisko świergotały rozdzierająco…” – Świergot, to inaczej ćwierkanie, szczebiot, radosne wydawanie dźwięków. Nie wydaje mi się by ptaki, tak radosne trele, wyśpiewywały w sposób rozdzierający.

 

Uniósł wzrok w górę…” – Tu też masło maślane. Nie można wszak unieść w dół.

 

„mijając po drodze spróchniał pniak…” – Literówka …spróchniały

 

„Ale ja byłam przekonana, iż to nie prawda…” – …nieprawda

 

„…co raz bardziej pogrążał się w zrezygnowaniu.” – …coraz

 

„…cofając się kilka kroków w tył.” – A to znowu mamy masło maślane. Przecież nie można cofać się do przodu.

 

„…wydostając się na zewnątrz między żebrami dziewczyny.” – Ja napisałabym: …wydostając się na zewnątrz spomiędzy żeber dziewczyny.

 

„Najbardziej na świecie pragnął powziąć zemstę za Arrowyn…” – Powziąć można, np. zamiar, postanowienie. Zemstę można wywrzeć, spełnić, dokonać jej. Myślę, że nie można powziąć zemsty, choć można powziąć postanowienie zemsty.

 

„…w dodatku skrępowany rybacką siatką…” – Myślę, że użycie zwrotu …rybacka sieć… będzie właściwsze.

 

„Twarz krzywił mu groźny grymas, a pokryte krwią rozkwaszone usta…” – Twarz wykrzywił mu…

 

„Nie zginiesz… Chociażby nie dziś…” – Nie zginiesz… Jeszcze nie dziś…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Im dalej, tym więcej byków ;/ Niestety, nawet wielokrotne czytanie nie przyniosło spodziewanych efektów. Najbardziej mi wstyd za te okropne pleonazmy. Czas na edycję minął, więc poprawek, już tradycyjnie, dokonam w oryginalnym tekście. Wielce dziękuję za czas poświęcony na wypunktowanie byków, no i z niecierpliwością czekama na relację z wrażeń :)

Pozdrawiam serdecznie

Nowa Fantastyka