- Opowiadanie: marlęta - Podwójna niespodzianka [BEZDROŻA 2012]

Podwójna niespodzianka [BEZDROŻA 2012]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Podwójna niespodzianka [BEZDROŻA 2012]

– Chodź, Roger! – zawołałem. – Robi się ciemno, wracamy! – Uśmiechnąłem się, gdy idąca kilkanaście metrów przede mną biała, futrzana kula zaczęła biec w moim kierunku, powoli przybierając kształt kota. Roger podniósł pyszczek i spojrzał na mnie z wyrzutem. Jak zwykle chciał przedłużyć spacer.

 

– Nic z tego, nicponiu – powiedziałem, mierzwiąc mu futerko. – Już ja dobrze wiem, czemu tak lubisz te wieczorne wycieczki.

To prawda, wiedziałem. Co więcej, miałem dokładnie takie same powody – dziewczyny kochające koty. Mój Roger był kimś na kształt ich bóstwa, pierwszego nieformalnego króla okolicznych pieszczochów. Puszyste, białe futro i kształt bliski perfekcji, (czyli kuli) czyniły z niego kota idealnego. Dlatego podczas każdej wycieczki mógł liczyć na ogromne dawki pieszczot, fundowane mu przez wszystkie napotkane przedstawicielki płci pięknej. A i ja, jako jego wspaniały opiekun, nie narzekałem na brak uwagi. Układ idealny.

– Chodź, chodź… One też już poszły się uczyć – powiedziałem przepraszająco. Sam chętnie dłużej połaziłbym po okolicy, ale zapadający zmierzch i widmo klasówki z fizyki nie pozwalały mi kontynuować beztroskiej wycieczki. Gdy tylko zawróciłem do domu, Roger posłusznie ruszył za mną. Głowę bym dał, że rozumiał. Tylko co jakiś czas spoglądał jeszcze na mnie z nadzieją.

 

Szedłem powoli, obserwując chowające się za horyzontem słońce, gdy niespodziewanie Roger przyspieszył. Dreptał kilka metrów przede mną, zmierzając w kierunku leśnej ścieżki.

– Ej, kolego! – krzyknąłem za nim. – Wracaj no tu!

Roger odwrócił się i przybrał wyraz pyszczka znaczący mniej więcej „Jestem kotem i właśnie idę tam”, po czym z podniesionym ogonem pobiegł truchcikiem do lasu. Krótka piłka, nie mogłem protestować. Zwłaszcza, że sylwetka przyjaciela właśnie zaczęła znikać między drzewami. Nie wiedziałem, czemu wybrał dziś akurat tę drogę. Może chciał szybciej znaleźć się w domu i położyć na swoim ulubionym miejscu przy piecu, a może był to tylko efekt nagłej kociej fantazji. Tak czy inaczej, wędrówka przez las po zachodzie słońca nie wydawała mi się najlepszym pomysłem. Nie, żebym się bał, ale ostatnio po wsi krążyły plotki o wilku, który pojawił się w tej okolicy, a kilku znajomych ze szkoły przysięgało, że zwierza widziało na własne oczy. Zapewne łgali w żywe oczy, żeby zwrócić na siebie uwagę dziewczyn, ale kto ich tam wie… Zacząłem biec, starając się mieć kota stale w zasięgu wzroku. Choć z naszej dwójki w starciu z wilkiem to mi groziło większe niebezpieczeństwo, wciąż bałem się, że może mu się coś stać. Nic nie poradzę – kochałem drania. Po chwili z ulgą dostrzegłem, że Roger zwalnia.

– Kici, kici, kici… – zawołałem. – Roger, wracaj do mnie! – Zamarłem, słysząc dobiegający zza pleców odgłos, przypominający warknięcie. Przez dwie sekundy stałem jak sparaliżowany, nie wiedząc co zrobić. Coś kazało mi się odwrócić, choć instynkt podpowiadał, by jak najszybciej wiać na drzewo. A jednak odwróciłem się. Niczym Orfeusz spojrzałem za siebie, jakby na przekór rozsądkowi przywołując nieszczęście. I odetchnąłem z ulgą, widząc jedynie siedzącego na środku ścieżki jeża. Aż dziwne, że nie zauważyłem go wcześniej, bo był to wyjątkowo duży okaz. Musiałem przypadkiem trącić go stopą, bo nastroszył kolce i warczał, obnażając kły. „To jeże warczą?” – zdziwiłem się. Nigdy wcześniej nie słyszałem, jakoby wydawały podobne dźwięki. Nie miałem jednak czasu na dłuższe przyglądanie się zwierzątku. Roger już prawie całkowicie zniknął mi z oczu. Przeszedłem zaledwie kilka kroków, gdy usłyszałem za plecami głośne tupnięcie. Odwróciłem się instynktownie i wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia, widząc wielką dziurę w ziemi, rozszerzającą się ku moim stopom. Nim zdążyłem zrobić krok w tył, straciłem równowagę i runąłem w dół.

 

 

 

 

Spadanie zdawało się nie mieć końca. Trochę jak skok ze spadochronem z dużej wysokości. Tyle, że bez spadochronu. Wokół było ciemno i zimno, a ja leciałem i leciałem, jakbym miał sięgnąć samego dna piekła, piszcząc przy tym jak dziewczyna. Na szczęście wylądowałem na czymś miękkim. Przynajmniej na szczęście dla mnie. Leżący pode mną stwór, gdyby żył, z pewnością miałby na ten temat inne zdanie. Zsunąłem się z oślizgłego cielska, po czym natychmiast usiadłem na marmurowej podłodze. Moje trzęsące się nogi najwyraźniej nie były przygotowane na taki wysiłek. Przyjrzałem się potworowi dokładniej. Był duży i pstrokaty, wyglądem przypominający dwugłowego smoka. Na skutek uderzenia, jego czworo oczu wyszło z orbit, a ciało leżało wygięte pod nienaturalnym kątem. Między łapami stwora stała mała, szklana buteleczka wypełniona srebrzystym płynem. Podniosłem ją i dokładnie obejrzałem ze wszystkich stron, niczym zafascynowany światem przedszkolak. Napis na etykiecie głosił: „wypij mnie”. Uśmiechnąłem się nieznacznie. Ostatnim razem, gdy napój powiedział mi „wypij mnie”, resztę wieczoru spędziłem w toalecie, w samotności pozbywając się z żołądka treści pokarmowej. Nie zastanawiając się wiele, schowałem buteleczkę do kieszeni kurtki, po czym rozejrzałem się wokół. Pomieszczenie, w którym się znalazłem wyglądało jak opustoszała pałacowa jadalnia. Był w niej tylko wielki stół, martwy potwór i ja. Spojrzałem w górę, szukając dziury, przez którą wpadłem. Nic takiego jednak nie znalazłem. Jedynie gładki sufit, przyozdobiony jakimś malowidłem. Cokolwiek przedstawiało, na pewno nie było jednym z dzieł Michała Anioła. Prędzej czymś pomiędzy późnym Picassem, a bazgrołami sześciolatki. Czując, że krew znowu napływa do nóg, wstałem niezgrabnie, po czym powoli skierowałem się ku wyjściu z sali.

 

– Skąd się panicz tu wziął? – zapytał, wyraźnie zdziwiony, korpulentny staruszek w koronie. – A smoczymor? – Nie czekając na odpowiedź zajrzał do komnaty i klasnął w dłonie, widząc leżącą tam martwą bestię.

– Lordzie Dowayne – zwrócił się do stojącego obok mężczyzny – proszę natychmiast zająć się przygotowaniami do fety. Będziemy świętować śmierć bestii i zaręczyny mojej córki! Ma być wystawnie i bogato! Mięsa, owoce, strumienie wina… Serce smoczymora ma być daniem głównym, a łby oczywiście na ścianę. Nie, czekaj… Na ścianę później. Chcę, żeby patrzyły tymi wyłupiastymi ślepiami jak go pożeram. Tak, z jabłkiem w pysku, pyskach, jak dzik. – Królowi z radości rozbłysły oczy. – Tylko dopilnuj, żeby nie śmierdział – dodał przezornie, gestem pozwalając zarządcy odejść. Zacierając dłonie ponownie wszedł do sali jadalnej i cmokając lekko, oglądał efekt mojego upadku. A ja stałem wciąż w tym samym miejscu, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Wokół zgromadziło się kilku rycerzy. Wszyscy przyglądali mi się z dziwną mieszaniną złości i zdumienia. Zupełnie jakby wściekali się o zabicie ich potwora, zastanawiając się jednocześnie jak takie chuchro mogło tego dokonać. Nawet gdy odwróciłem wzrok, czułem na plecach ich palące spojrzenia. Najwyraźniej nie mieli już nic innego do roboty. Niekomfortową sytuację przerwał dopiero król, odprowadzając mnie na stronę.

– No, chłopcze – zaczął, klepiąc mnie w ramię – dobra robota. Sam powaliłeś takiego potwora… Nie spodziewałbym się nigdy takiego obrotu spraw. Jak cię zwą?

– Albert – odparłem, ciesząc się, że król nie zapytał w jaki sposób zginął stwór. Mimo wszystko, przyznanie, że zabiłem bestię własnym tyłkiem wydawało mi się odrobinę krępujące.

– Znakomicie. To teraz idź przygotować się do uczty. Służących czeka nad tobą sporo pracy. – Omiótł mnie niepochlebnym spojrzeniem. – Ten strój obieżyświata, niemodna fryzura i… zapach… Koniecznie musisz się porządnie wykąpać.

– Ale… – zacząłem, nie do końca nawet wiedząc, co chcę powiedzieć.

– No już, już… Nie ma czasu do stracenia. Gertruda wskaże ci komnatę dla gości – zakończył rozmowę, wpychając mnie w ramiona postawnej służącej. Nie mając lepszego pomysłu, bez słowa poszedłem za nią. Przynajmniej w jednym król miał rację – krok w krok za mną podążał mało przyjemny zapach, będący mieszanką błota, potu i kociej sierści.

 

Gdy służący w końcu ze mną skończyli, zupełnie nie przypominałem chłopaka, którego rano widziałem w lustrze. Z nową fryzurą i w wytwornym stroju wyglądałem jak książę z bajki. Wszyscy skakali dookoła, spełniając każdą, najmniejszą prośbę i służąc pomocą. Wyglądało na to, że zabijając potwora, stałem się bohaterem. Pogromcą smoczymora. Obrońcą biednych i uciśnionych. Jak Herkules albo Robin Hood. Błędny rycerz przybywający z odsieczą. Zmierzając do sali jadalnej, wymyślałem kolejne epitety. Rola bohatera ludu spodobała mi się na tyle, że byłem gotów wziąć pod rozwagę zostanie tu na dłużej.

Gdy dotarłem do sali jadalnej, uczta już trwała. Mieszkańcy tej krainy byliby świetnymi organizatorami imprez. W kilka godzin zdążyli pięknie przystroić salę i przygotować fetę na kilkadziesiąt osób.

– Tutaj, Albercie! – zawołał król tubalnym głosem, wskazując mi miejsce po swojej prawicy. Podszedłem, nisko kłaniając się jego pięknej małżonce, po czym zająłem wskazane krzesło. – Wreszcie możemy spokojnie porozmawiać – dodał, nalewając mi wina. – To powiedz… Skąd się tutaj wziąłeś, pardon, przybyłeś?

– Sam nie wiem, wasza wysokość – odpowiedziałem. – Szedłem przez las, gdy nagle otworzyła się przede mną przepaść i spadłem.

– Przepaść, interesujące. Tak sama z siebie?

– Nie wiem – odparłem szczerze. – Ale to chyba miało coś wspólnego z jeżem.

– Jeżem? – zapytał król, wskazując na ułożone na półmisku wędliny.

– Nie, nie takim. Żywym, dużym i warczącym.

– Ach, tym jeżem! No tak, to wiele wyjaśnia – rzekł monarcha, kiwając głową.

– To wasza wysokość zna tego jeża? – zapytałem w nadziei dowiedzenia się czegoś przydatnego.

– Chłopcze, miałeś zaszczyt spotkać samego Wielkiego Kolczastego, pradawnego opiekuna borów i lasów. Dawno nikt go tu nie widział, ale od czasu do czasu wpadają wędrowcy, którzy nie okazali mu należytego szacunku…

– A wie wasza wysokość jak się stąd wydostali? – zapytałem natychmiast, podekscytowany. Pytanie o to, jak należy okazywać szacunek jeżom, postanowiłem zostawić na inną okazję.

– Łatwiej jest wejść niż wyjść – odparł król enigmatycznie. – Tamci próbowali skoczyć z krańca świata.

– I udało się? – Odwróciłem wzrok, widząc pobłażliwe spojrzenie króla.

– Ale ty przecież nie musisz się tym martwić, drogi Albercie. Jutro poślubisz moją piękną córkę. – Przerwał, widząc, że krztuszę się winem. – Ach, przecież ty nic nie wiesz. Nagrodą za zabicie smoczymora była ręka królewny. Nie wiedziałeś, ale nagroda jest nagrodą. – Pokazał mi, wyjęte nie wiadomo skąd, obwieszenie. Wynikało z niego jednoznacznie, że ubijając bestię, nabyłem prawo do ręki królewny.

– Ile masz lat, Albercie? – zapytał, mierząc mnie badawczym spojrzeniem.

– Siedemnaście, wasza wysokość – odparłem, wciąż nie wierząc w to, co się dzieje. Królewna jeszcze nie przybyła na ucztę, ale gdyby była podobna do matki, mógłbym nazywać siebie szczęściarzem.

– To niedużo – powiedział król w zamyśleniu. – Kornelia ma piętnaście. Liczyłem, że wyjdzie za kogoś starszego i sytuowanego, ale może to i lepiej… Młodzi zawsze lepiej się zrozumieją. Oho, o wilczycy mowa – dodał, widząc że herold właśnie obwieszcza przybycie jego córki. Gdy tylko damy dworu się rozstąpiły, z ciekawością spojrzałem na piętnastolatkę. Niestety, wbrew słowom króla oraz fizjonomii królowej, jej uroda nie była olśniewająca. Prawdę powiedziawszy, dziewczyna wyglądała jak coś na kształt żaby zmienionej w królewnę lub królewny zmienionej w żabę i nieudolnie odczarowanej. Tak czy inaczej, ładna to ona wcale nie była, a na możliwość odwrócenia tego stanu nic nie wskazywało. Była jednak jedna jasna strona całej sytuacji – dowiedziałem się przynajmniej, co przedstawia malowidło na suficie. Gdy pomyślałem o innych, natychmiast zapragnąłem znaleźć się z powrotem w domu.

– Wasza wysokość – zacząłem, wstając – niezmiernie mi przykro, ale powinienem już wrócić do swojego świata. Muszę nakarmić kota i mam klasówkę z fizyki. Mam nadzieję, że nie będzie król miał mi tego za złe, ale obawiam się, że nie mogę poślubić królewny.

– Ależ oczywiście, drogi Albercie, że nie mam ci tego za złe – powiedział król, klepiąc mnie w ramię. Odetchnąłem z ulgą. Nie spodziewałem się, że pójdzie tak łatwo. – Bo nie możesz nie poślubić królewny – dodał.

– Nie mogę…? – Opadłem na krzesło, czując jak krew odpływa mi z twarzy.

Król roześmiał się tubalnie i wziął porządny łyk wina.

– Żartowałem. Oczywiście, że możesz. Przecież do niczego cię nie zmuszę – powiedział wesoło. – Ale jeśli odmówisz, będę musiał skrócić cię o głowę.

Zaśmiałem się krótko, wyczuwając kolejny żart. Król tylko uniósł brwi, nie podzielając mojego rozbawienia. Najwyraźniej mówił całkiem poważnie. Szybko zacząłem szukać jakiejkolwiek dobrej wymówki.

– Ależ, wasza wysokość… Przykro mi, ale moje serce należy do innej – powiedziałem z nadzieją.

– Do innej, powiadasz… – zamyślił się monarcha. – Faktycznie, ciężka sprawa. W takim razie istnieje tylko jedno dobre rozwiązanie. Będziesz się musiał, drogi Albercie, odkochać. Chyba nie myślałeś, że każdy może tu tak po prostu przyjść, zabić potwora, a potem odejść? To niedorzeczne. Zabiłeś smoczymora – musisz poślubić królewnę. Takie jest prawo nagrody. Poza tym… Są bardzo małe szanse na to, że kiedykolwiek wrócisz do swej ukochanej. Dlatego baw się, drogi Albercie! Ta uczta to także twój wieczór kawalerski!

 

– Uważaj, bo zobaczysz mnie na tym ślubie, wasza szerokość – mruknąłem, gdy już zostałem sam w komnacie. Otworzyłem okno, oceniając wysokość. „Cwany skurczybyk – pomyślałem – umieścił mnie w najwyższej komnacie. Pewnikiem, żeby trudniej było dać nogę.” Podobne historie babcia czytywała mi na dobranoc. Piękna królewna, uwięziona w najwyższej komnacie, w najwyższej wieży, czeka na ratunek. Ale ja ani nie byłem uroczą dziewoją, ani nie miałem czasu czekać. I prawdę mówiąc, nawet nie chciałem takiego obrotu spraw. Kto na moim miejscu by chciał? Okrążyłem pokój, starając się znaleźć rozwiązanie problemu.

– Że niby ja nie wyjdę? – mruknąłem, wyciągając spod puchowej pierzyny prześcieradło. – Ubiłem smoczymora własnymi… no, może nie rękami… ale i tak się liczy! Taka wieżyczka to dla mnie pikuś.

Z uporem darłem prześcieradło na paski. Może to naiwne, ale poczułem się jak MacGyver i cała nadzieja na wydostanie się z tego miejsca, wróciła. Gdy dzieło zniszczenia zostało skończone, połączyłem wszystkie kawałki solidnymi węzłami i przywiązałem powstały w ten sposób sznur do łóżka. Było duże i zwaliste, więc powinno wytrzymać mój ciężar. Z "liną" w dłoni wyszedłem za okno, modląc się, by w filmach było choć trochę prawdy. Na szczęście było. Albo po prostu miałem niewiarygodny fart. Tak czy inaczej prześcieradło wytrzymało, a ja zszedłem na dół nie łamiąc sobie przy tym kości.

Co dziwne, dalej poszło równie łatwo. Jak na taki zamek, spodziewałem się spotkać po drodze przynajmniej z tuzin uzbrojonych strażników, gotowych w mgnieniu oka pojmać mnie i zakuć w dyby. Miałem rację tylko w połowie. Bo strażnicy owszem, byli, z tym, że nie tak czujni jak myślałem. Leżeli pod murami z nosami czerwonymi od zbyt dużej ilości wina i spali, chrapiąc głośno. Nie obudzili się nawet gdy otwierałem sobie bramę. Zardzewiały kołowrót skrzypiał potwornie przy każdym obrocie, ale nie zdołał zmącić ich twardego snu. Ktoś mógłby przyjść w nocy i ich ukraść, a i tak by się nie zorientowali. Wyszedłem, wdychając pachnące wolnością powietrze, po czym ruszyłem na północ.

Uciekając, nie miałem żadnego specjalnego planu. Nie wiedziałem, gdzie chciałem dojść, a w głowie kołatała mi tylko jedna myśl – jak najdalej stąd. W normalnych okolicznościach każda droga byłaby dobra. Ale nie tutaj. W tej krainie istniały tylko złe ścieżki, o czym przekonałem się już po piętnastu minutach marszu.

– Jasna cholera! – zakląłem, widząc przed sobą nieskończenie szeroką przepaść bez dna z rosnącą nad nią wierzbą. Gdy król opowiadał podczas uczty o krańcu świata, sądziłem, że ma na myśli jakiś górski szczyt lub nadmorski klif. Wszystko, tylko nie to. Przeszedłem się wzdłuż przepaści, w nadziei oddalenia się od zamku. Świat mógł sobie być płaski, ale ja nie zamierzałem się żenić. Niestety, rzeczywistość szybko rozwiała moje nadzieje. Z każdego punktu okręgu zamek wyglądał tak samo. Znajdował się dokładnie w środku tego przeklętego dysku. Po około godzinie wędrówki znów ujrzałem wierzbę.

– Jeżu Kolczasty – zawołałem w przestrzeń – gdzie ty mnie wysłałeś? – Oczywiście nikt nie odpowiedział. Stanąłem na skraju dysku, patrząc w rozciągającą się przede mną przepaść i wypatrując trąby jednego ze słoni lub kawałka łapy żółwia giganta.

– To niedorzeczne – mruknąłem po chwili – tam nie ma żadnego żółwia. – Podskoczyłem, słysząc za sobą znajomy, tubalny głos.

– Tak myślałem, że cię tu znajdę – powiedział król, podchodząc. – Też lubię takie nocne spacery.

Z niepokojem czekałem aż powie, że ma zamiar wtrącić mnie do zatęchłego lochu, a potem skrócić o głowę za próbę ucieczki. On jednak uśmiechnął się ciepło. W jego oczach czaił się cień satysfakcji. Jakby dobrze wiedział, co chciałem zrobić i napawał się tym, że nie mogłem.

– Powiedz mi tylko, drogi Albercie – rzekł – dlaczego nie użyłeś drzwi, tak jak wszyscy.

„Drzwi! – pomyślałem – Podczas gdy ja z narażeniem życia schodziłem po linie zrobionej z prześcieradła, drzwi cały czas były otwarte!” Nie odpowiedziałem na pytanie króla. Zaczerwieniłem się tylko i lekko wzruszyłem ramionami. Odpowiedź nawet w głowie nie brzmiała dobrze.

– Chyba powinienem już wrócić. Jutro ślub – powiedziałem, ruszając na południe. Innej drogi nie było.

 

Następnego ranka założyłem swoje własne ubrania i jeszcze raz wymknąłem się na kraniec świata. Sam nie wiem, po co. Ostatnie chwile przed rozpoczęciem przygotowań do ceremonii chciałem spędzić sam, po raz ostatni próbując wymyślić sposób na wydostanie się z tego przeklętego miejsca. Jak ostatnio, przeszedłem się wzdłuż krawędzi dysku, aż natrafiłem na przecinający mi drogę strumień. Spojrzałem na wodę spływającą w dół, zastanawiając się gdzie spada i jak wraca na powierzchnię. Może płynąc razem z nią, trafiłbym z powrotem do domu? Stanąłem na skraju przepaści, szykując się do skoku.

– To jakiś absurd – mruknąłem po kilku sekundach, odsuwając się. Chociaż ten świat najwyraźniej rządził się zupełnie innymi prawami niż mój, skakanie z jego krańca nadal wydawało mi się niemożliwie głupie. Usiadłem i zamknąłem oczy, próbując pomodlić się do Wielkiego Kolczastego. Nie wyszło. Być może dlatego, że jedyna myśl, przemykająca mi przez głowę brzmiała: „to po prostu chore”. Gdy otworzyłem oczy, nadal znajdowałem się w tym samym miejscu. Zrezygnowany, schowałem dłonie do kieszeni kurtki.

– Co to… – zdziwiłem się, gdy jedna z nich trafiła na mały, gładki przedmiot. Wyciągnąłem buteleczkę z napisem „wypij mnie”. Zupełnie zapomniałem, że zabrałem ją z jadalni. Przyjrzałem się dziwnej, srebrzystej zawartości. Po ostatniej imprezie przysiągłem sobie nie tykać więcej żadnych podejrzanych trunków. Mimo tego, odkorkowałem flakonik i powąchałem zawartość. Nie pachniało jak nic co do tej pory znałem. W tym świecie mogło to być wszystko – od herbaty, przez rtęć i inne trucizny, po sok z gumijagód.

– Siedzę sam na skraju wielkiego dysku i patrzę na wodę spadającą w otchłań, a za kilka godzin zostanę mężem królewny-żaby – powiedziałem, wsłuchując się we własne słowa. Nie brzmiały dobrze. – A co tam! – powiedziałem, wlewając sobie płyn do ust. Zdziwicie się, ale nie pamiętam co był dalej.

 

 

 

 

– Albert, co ty tu do licha robisz? – krzyknął, znajdujący się gdzieś nade mną, znajomy głos. Chwyciłem wyciągniętą dłoń, po czym wygramoliłem się z głębokiego na metr dołu.

– Udało się!!! – ryknąłem z radości, widząc otaczający mnie las. Gdzieś w koronach drzew rozległ się głośny łopot skrzydeł. Moje wrzaski musiały spłoszyć kilkanaście ptaków.

– Niby co? Wpadnięcie do tej dziury? Też coś…

– Nie, Jacek. Ja trafiłem do innego świata. Był tam smoczymor i dziwny król, i królewna wyglądająca jak żaba… Słuchaj, długo mnie nie było?

– Tak, jasne, że była… Wiesz co, Albert? Przyjaciół się tak nie traktuje.

Spojrzałem na Jacka badawczo. Stał naburmuszony, z rękoma założonymi na piersi i patrzył na mnie spode łba.

– O czym ty mówisz? – zapytałem, zdziwiony.

– Już ty dobrze wiesz, o czym. Miałeś coś naprawdę mocnego i wypiłeś sam! Spadam, jutro klasówka z fizy, a ja nic nie umiem – rzucił, odchodząc.

Stałem przez chwilę, zastanawiając się nad jego słowami. Wieczorne powietrze nieco mnie już otrzeźwiło i musiałem przyznać, że wersja przyjaciela ma dużo więcej sensu niż moja. Leżałem nieprzytomny w dziurze wykopanej przez jakieś duże zwierzę, a teraz bredziłem jak potłuczony. „Tylko co i kiedy ja piłem?” – próbowałem sobie przypomnieć, gdy coś miękkiego otarło mi się o łydkę.

– Czekałeś na mnie, łobuzie – powiedziałem, schylając się, by pogłaskać kota. Roger zmrużył żółtozielone oczy i zamruczał radośnie.

– Albert, chodź no szybko! – rozległ się nagle podniecony głos Jacka. Jak zwykle, nie potrafił długo chować urazy. – Zobacz, jakiego wielkiego jeża znalazłem! Ciekawe co zrobi jak dźgnę go patykiem…

Uśmiechnąłem się. Cały Jacek i jego ciekawość godna naukowca-psychopaty. Wstałem i ruszyłem w jego kierunku, gdy nagle wróciło jedno ze wspomnień. „Zaraz, zaraz – pomyślałem – wielki jeż?” Choć nie zdążyłem zapytać króla o okazywanie szacunku Wielkiemu Kolczastemu, miałem przeczucie, że dźganie go patykiem nie należy do najlepszych sposobów.

– Jacek! – krzyknąłem. – Nie ruszaj tego jeża! – Zacząłem biec, gdy nagle usłyszałem odgłos przypominający mocne tupnięcie.

– Jacek!!! – ryknąłem, nie mogąc dostrzec przyjaciela. Poczułem, jak ogarnia mnie panika. „Ale przecież to się nie może tak skończyć” – pomyślałem.

– No już, już… – powiedział Jacek, wygrzebując się z głębokiego dołu. – Tylko się poślizgnąłem, a ty już drzesz się jak baba. – Rozejrzał się dookoła. – Cholera, jeż sobie poszedł. Żałuj, nigdy wcześniej nie widziałem takiego dużego. – Poklepał mnie po ramieniu, po czym ruszył w kierunku domu. Stojący przede mną Roger rzucił mi swoje zagadkowe kocie spojrzenie, po czym poszedł za nim. Głowę bym dał, że wiedział.

 

EPILOG

 

Roger zatrzymał się na skraju dołu, wyglądającego jak królicza nora.

– Nie wchodź tam – powiedział Albert, podchodząc. Gdy Roger obrócił się, chłopak dostrzegł wychodzącego z dziury drugiego białego kota. Wyglądał kropka w kropkę jak jego własny, tylko oczy lśniły mu jakoś inaczej. – Nie wiedziałem, że masz kolegę. Ale może iść z nami. Dwa koty, dwa razy więcej radości… Nazwę cię Novak – powiedział, patrząc na drugiego futrzaka.

Novak zrobił kilka kroków do przodu i uśmiechnął się szeroko. Albert zamarł, tłumiąc krzyk. Normalne koty się nie uśmiechały. A już na pewno nie tak jak ten tu.

– No i co tak gały wytrzeszczasz? – zapytał Novak. – Połaziłeś po lesie, dobrze, ale już wystarczy. Powinieneś wracać, właź. Wszyscy czekają. – Machnął ogonem w kierunku dziury w ziemi.

– To niemożliwe. Ciebie tu nie ma – wyjąkał Albert, przecierając oczy.

– Oczywiście, że mnie nie ma – prychnął kot. – No co? Nie słyszałeś nigdy, że alkohol nie jest dobrym rozwiązaniem?

– A… a… ale…

– Ja nie proszę. Prędzej czy później i tak będziesz musiał wrócić. Poza tym… Dwa koty, dwa razy więcej radości, powiadasz? To chodź, spodoba ci się. Król przygotował dla ciebie podwójną niespodziankę.

Koniec

Komentarze

ko-ko-kopytko

" – Lordzie Dowayne – zwrócił się do stojącego obok zarządcy – proszę natychmiast zająć się przygotowaniami do fety. "

Skąd wiadomo, że to zarządca? Nohater widzi obu mieszkańców dziury w ziemi  pierwszy raz.

A kot ma bardzo ładne imię...

Sympatyczne i sprawnie napisane.

BRZYDKO

Droga Alicjo z krainy... Podejrzewam, że jesteś jedynaczką. Czy wiesz, że jestem Twoim fanem? Jak tam Twój lakier na paznokciach, czy nałożyłaś drugą warstwę? W opowiadaniu jest trochę błędów, ale poza tym jest urocze. 

Rogerze,

Tak, wiem, ale jakiś kaprys kazał mi to tak zostawić. Uznałam, ze brzmi ładniej niż "zwrócił się do stojącego obok mężczyzny". Zastanowię się nad tym. Tak, ładne:) To ciekawe, że pod każdym opowiadaniem znajduję komentarz, że "sympatyczne". Chyba zaczyna mnie to niepokoić...

 

Arcturze Vox,

Dzięki za przeczytanie i głębokie przemyślenia.

 

Ryszardzie,

Otóż zdziwisz się, ale Alicja ma brata. Choć fakt, ostatnio rzadko wychodzi z pokoju (brat, nie Alicja).

Teraz już wiem :) O ile dobrze pamiętam, nie nałożyłam. Lakieru na paznokciach akurat nie ma. Znikł z nich po paru dniach, gdy zaczął się zdzierać. No cóż, niezależnie ile razy poprawiam, błędy zawsze gdzieś tam są, a to opowiadanie, no cóż... znikło gdy komputer się zepsuł, zostało napisane raz jeszcze i w ostatecznej wersji sprawdzone przeze mnie tylko raz. Dzięki za przeczytanie.

Pozdrawiam.

 

Wyciągnęłaś stary przepis, zgromadziłaś świeże produkty własnej wyobraźni, jako przyprawy użyłaś talentu i przyrządziwszy danie opatrzyłaś je z napisem „zjedz mnie”. Zjadłam. Zachwytów nie ma, niestrawności też nie będzie. Cieszę się, że na deser są Jeż Kolczasty i dwa Koty z przewagą Kota Rogera. Kotów nigdy za wiele.

 

„…pomiędzy późnym Picasso, a bazgrołami sześciolatki.” – Picasso odmienia się.

 

Piękna królewna, uwięziona w najwyższej komnacie, w najwyższej wieży, czeka na ratunek. Ale ja ani nie byłem uroczą białogłową, ani nie miałem czasu czekać.” – Białogłowa to kobieta zamężna.

 

„Z uporem darłem prześcieradło na paski. … Z liną w dłoni wyszedłem za okno…” – Związane supłami pasy podartego prześcieradła, nie są liną.

 

Pozdrawiam

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy,

Dzięki. Oczywiście masz (macie) rację. Już poprawione.

Jest nas jedna, ale możesz pisać jak Ci najwygodniej.  :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieszę się niezmiernie, że ludziom chce się brać udział w takich dziwnych rzeczach, jak nieoficjalne konkursy ; >

 

Tekst przeczytam najszybciej jak będę mogła, dzięki za udział ^ ^

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadanie trafia w me gusta. Oddałaś klimat "Alicji", jest dziwacznie i niedorzecznie. Albert ma w sobie więcej buntu niż Alicja, choć może to przez poczucie obowiązku względem fizyki? A może królewna żaba potrafi zniweczyć wszelkie marzenia? Okrutne zakończenie, podła istota z Ciebie;)

Podoba mi się, że czerpiesz inspiracje, bo robisz to bezbłędnie, mięsny jeż w Twoim wykonaniu smakuje wyśmienicie.

Tekst staranny i dopracowany, błędów jako takich nie ma, a biorąc pod uwagę fakt, że finalny efekt sprawdziłaś tylko raz, z mojej strony brawa. 

Jedyne, co rzuciło mi się w oczy i wytrwało do końca tekstu:

"Pokazał mi, wyjęte nie wiadomo skąd, obwieszenie."  - "Obwiesić" można kogoś, gdzieś, a "obwieścić" można komuś, coś.

Dzięki. Cieszę się, że się podobało :)

Podła istota? Może trochę i zależnie od interpretacji zakończenia. 

Z tym "obwieszeniem" niezła wpadka. Zmieniałam jakoś pod koniec z "ogłoszenia" i umknęło.

Łapanka. Wrażenia na temat fabuły później, gdy przeczytam już wszystko i wybiorę faworyta ; )

 

„Puszyste, białe futro i kształt bliski perfekcji, (czyli kuli) czyniły z niego kota idealnego. Dlatego podczas każdej wycieczki mógł liczyć na ogromne dawki pieszczot, fundowane mu przez wszystkie napotkane przedstawicielki płci pięknej. A i ja, jako jego wspaniały opiekun, nie narzekałem na brak uwagi. Układ idealny.” - powtórzenie, zbędny przecinek przed nawiasem, albo zbędny nawias – wtedy wtrącenie winno być z obu stron wydzielone przecinkami.

 

„...kilku znajomych ze szkoły przysięgało, że zwierza widziało na własne oczy. Zapewne łgali w żywe oczy, żeby zwrócić na siebie uwagę dziewczyn...”

 

„Pomieszczenie, w którym się znalazłem wyglądało jak opustoszała pałacowa jadalnia.” - przecinek po „znalazłem”

 

„– Albert – odparłem, ciesząc się, że król nie zapytał w jaki sposób zginął stwór.” - po „zapytał” także przecinek

 

„Wynikało z niego jednoznacznie, że ubijając bestię, nabyłem prawo do ręki królewny.” - Albo „ubijając bestię” z obu stron wydzielone przecinkami, albo wcale.

 

„Oho, o wilczycy mowa – dodał, widząc że herold właśnie obwieszcza przybycie jego córki.” - A nie raczej: słysząc?

 

„Może to naiwne, ale poczułem się jak MacGyver i cała nadzieja na wydostanie się z tego miejsca, wróciła.” - Hm, a akurat tu, przed „wróciła” nie stawiałabym przecinka.

 

„...zszedłem na dół...” - masło maślane. A co, w dół miał zejść? Tam dalej też woda „spływa w dół”. Brzydko.

 

„Z każdego punktu okręgu zamek wyglądał tak samo.” - Okręgu? Na matematyce nauczono mnie, że okrąg w środku jest pusty.

 

„Drzwi! – pomyślałem – Podczas gdy ja...” - Po „pomyślałem” kropka.

 

Sam nie wiem, po co. Ostatnie chwile przed rozpoczęciem przygotowań do ceremonii chciałem spędzić sam, po raz ostatni próbując wymyślić...”

 

Był tam smoczymor i dziwny król, i królewna wyglądająca jak żaba… Słuchaj, długo mnie nie było?
– Tak, jasne, że była…”

Auć.

 

Dzięki za udział w konkursie! = )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki :) O przecinkach cały czas jeszcze się uczę. Herolda król widział i słyszał, więc w sumie czemu nie...?

Mnie też tak uczyli, ale ze zdania wynika tylko, że szedł po okręgu, obserwując zamek.

Jeszcze taki pytanie: w dialogu też nie może być powtórzeń?

Oj, powtórzeń to może być mnóstwo wszędzie, gdzie tylko chcesz, Twój wybór, ale - gdziekolwiek by nie były - sprawiają, że tekst wygląda na ubogi językowo i niedopracowany.

W dialogu różne dziwne rzeczy mogą być zamierzone, bo np. autor sobie życzy, żeby ktoś mówił jak dresiarz albo wieśniak, ale trzeba pamiętać, że na papierze (tudzież monitorze) powtórzenia o wiele bardziej kłują niż gdy z kimś rozmawiamy - w ucho coś wpada gładko i wypada, ale trzy "był" pod rząd w tekście pisanym jak dla mnie wygląda fatalnie. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Łapankę już zrobili, więc ograniczę się do wrażeń. Opowiadanie sprawia wrażenie pisanego na szybko --- a to ze względu na ten świat równoległy, który wydaje się być jedynie surowym szkieletem, tj. jego przedstawieniu brakuje jakichś ożywiających i indywidualizujących opisów. Z jednej strony rozumiem, że tekst jest tylko zabawą na konkurs, ale z drugiej czegoś brakuje.

pozdrawiam

I po co to było?

Ciekawa wariacja.

Droga Alicjo z krainy... jeżeli będziesz miała czas, to zerknij na me opowiadanie pt."Księżniczka Alicja". Może przeczytasz coś interesującego. Pozdrawiam ciepło.

Nowa Fantastyka