- Opowiadanie: podstuwak - Cień Salamandry

Cień Salamandry

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Cień Salamandry

 

 

I

 

 

 

– A jeśli wszyscy jesteśmy martwi? Może życie to tylko ułuda, diabelska sztuczka, na którą każdy z nas dał się nabrać? – Głos Stefana był słaby. Mężczyzna siedział na skórzanej sofie, obserwując schowany w dłoniach wisior w kształcie niewielkiej jaszczurki. Co chwilę łapały go napady ostrego kaszlu.

– A może to właśnie śmierć jest rozwiązaniem? – zapytał po chwili, prawie bezgłośnie.

Zajmujący miejsce przy biurku profesor Szarzewski nie odpowiadał. Notując coś, wsparty o pulpit, przechylał się lekko, aby dopuścić więcej światła na zapisywaną kartkę. Kwietniowe słońce, wpadające przez umieszczone za jego plecami okno, rzucało długi cień na blat i podłogę gabinetu. Pióro, którym się posługiwał skrzypiało piskliwie, wypełniając ciszę pokoju. Kiedy notatka była skończona, profesor oparł się wygodnie i chwycił za poły swojego surduta, który przestał być modny jeszcze przed zamachem na Franciszka Ferdynanda.

– Potrzebuje pan odpocząć, panie Grabiński – zwrócił się do swojego pacjenta ciepłym głosem. – Potrzebuje pan ukoić nerwy. Proszę tu zostać jeszcze przez jakiś czas, zrezygnować z pracy. Pana gimnazjum z pewnością poradzi sobie bez pana przez tydzień lub dwa.

Stefan nie patrzył na profesora. Wciąż siedział bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w trzymany w dłoniach medalion.

Szarzewski z ciężkim sercem spoglądał na jego wynędzniałą, suchotniczą sylwetkę. Twarz Grabińskiego, zupełnie pozbawiona wyrazu, przywodziła na myśl twarze katatoników. W jego pustych oczach można było dostrzec złowrogi zwiastun śmierci.

Odrywając wzrok od tej smutnej postaci, profesor jeszcze raz obejrzał sporządzone przez siebie notatki, po czym złożył kartkę w pół i wstał.

– Muszę już pana zostawić – powiedział, podając Stefanowi rękę. – Spotkamy się w przyszłą środę.

Dłoń Grabińskiego była sina i zimna. Szarzewski mimowolnie wzdrygnął się, gdy ją uścisnął.

– Mam nadzieję, że do tego czasu dojdzie pan do siebie – powiedział na odchodne.

W drzwiach gabinetu czekał już Franek. Gdy tylko profesor wszedł do salonu, od razu począł wypytywać go o stan pacjenta.

– Wypisałem dla pana wszystkie zalecenia – odpowiedział Szarzewski, podając mu złożoną kartkę. – Proszę pilnować, by pański przyjaciel się do nich stosował.

– Oczywiście – odpowiedział Franek, chowając kartkę do kieszeni marynarki. – Ale proszę mi powiedzieć, co z nim jest?

– Pański przyjaciel jest w szoku. Bardzo głębokim szoku. Ostatni raz widziałem ludzi w takim stanie, kiedy trafili do mnie weterani ostatniej wojny. Ale wojna się skończyła, panie Franku. – profesor spojrzał przenikliwie na swojego rozmówcę. – Nawet walki z Ukrainą doczekały już szczęśliwego końca. Szok pana Grabińskiego musiało zatem wywołać coś innego. Nie wie pan przypadkiem, co?

 

 

II

 

 

Piekielna wrzawa, jaka rozpętała się wokół, świdrowała uszy pasażerów przenikliwym, dudniącym chrzęstem. Wylatując ze swoich miejsc, wyrzuceni jakąś niezrozumiałą siłą, wpadali na siebie nawzajem, łamiąc kończyny o drewniane ławki i wybijając zęby z przeraźliwym szczęknięciem. Niektórzy z nich padali bez przytomności, pocięci fruwającym wokoło szkłem, inni, na skraju zemdlenia, próbowali ratować się, osłonić przed wyrastającą wszędzie plątaniną rur, blach i strzaskanego drewna.

Z przodu pociągu rozległ się głuchy huk eksplozji, któremu wtórował przeraźliwy zgrzyt druzgotanych wagonów. Powoli cały ruch ustawał.

Wszystko to jawiło się Grabińskiemu jako ciąg statycznych obrazów. Zupełnie, jakby oglądał wyrzucony w górę plik zdjęć.

Nagle przed oczami przeleciały mu obcięte ręce. Z przerażeniem przeniósł wzrok na swoje ciało, by przekonać się, czy nie są to jego własne kończyny.

Wśród zgiełku, jaki panował wokół, wśród lamentów i płaczu, usłyszał stłumiony krzyk, zduszony falą napływającej do ust krwi:

– Karambol!

K a r a m b o l.

Wtem uczuł, że ktoś go trąca. Kiedy otworzył oczy spostrzegł starszą kobietę z dzieckiem.

– Panie, co się pan tak drze? – spytała, patrząc na niego z marsową miną. – Dziecko mi pan straszysz. Tylko karambol i karambol. A jak się przy tym wierci!

Stefan nie odezwał się. Przecierając czoło zmiętą chusteczką, nie zwracał uwagi na mierzącą go podejrzliwym spojrzeniem babę. Aby nie patrzeć w jej stronę, wyjrzał przez niedomknięte okno.

Rozmokłe od marcowych roztopów łąki kończyły się właśnie murowanym peronem stacji. Po platformie chodziło kilka osób.

Grabiński znał to miejsce. Zresztą doskonale wiedział, gdzie się znajduje. Ten sen nawiedzał go zawsze na tym samym przystanku. Kiedy mijali budynek stacji, przyjrzał się ludziom wychodzącym na peron.

I wtedy ją zobaczył.

Jej milcząca, widmowa twarz prawie dotykała szyby pociągu.

Tym razem była zbyt rzeczywista, by Stefan mógł uznać ją za przywidzenie. Tym razem to z pewnością była ona.

Przepełniony nagłym wybuchem euforii opadł ciężko na ławkę i stłumił nagły atak kaszlu.

Kiedy maszynista zatrzymał pociąg, Stefan bez zastanowienia zerwał się ze swojego miejsca i ruszył w kierunku wyjścia.

Wyskakując w pośpiechu na peron, o mało nie przewrócił się na wytartych kamieniach platformy.

Szukając jej wśród zgromadzonych tu ludzi, nerwowo błądził między nimi wzrokiem.

Jednak kiedy po chwili dworzec opustoszał, prócz Grabińskiego pozostał na nim jedynie siedzący na ławce starzec i kolejarz, idący w kierunku zaplecza stacji.

Starzec, ubrany w dość solidne, choć mocno sfatygowane już odzienie, ściskał w rękach zawieszony na szyi krzyż i mruczał pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa.

Stefan, siadając obok niego, nie zauważył, że ten przygląda mu się nieufnie. Choć miarowy stukot pociągu niknął już coraz bardziej, Grabiński wciąż nie potrafił zrozumieć tego, co staruszek nieustannie powtarza. Do jego uszu dolatywał jedynie opętańczy bełkot, jakby wypowiadanych szybko modlitw, który budził niepokój i chorobliwa fascynację.

Próbując wyłapać powtarzane formuły, Grabiński wytężył słuch, jednak wtedy wyrwał go z zamyślenia dźwięk znajomego głosu.

– Stefan? – Ktoś wypowiedział nad nim jego własne imię i Grabiński był pewien, że zna tę osobę.

Kiedy uniósł głowę, dostrzegł dawno nie widzianego przyjaciela.

– Co ty tu robisz? – zapytał go nowo przybyły mężczyzna, kładąc mu rękę na ramieniu. – Dawno już tutaj nie zaglądałeś.

– Nie wierzę własnym oczom – powiedział Grabiński, wstając. – Popiołowicz! Myślałem, że już tutaj nie mieszkasz.

Przyjaciel uśmiechnął się z jakimś ukrytym wyrzutem. Jego przecięta blizną warga, pamiątka z ubiegłej wojny, wygięła się w coś, co niekoniecznie musiało być uśmiechem.

W tym czasie starzec popatrzył podejrzliwie na Stefana i odsunął się lekko. Grabiński nie zwracał na niego uwagi, odzyskując nieco humoru przez to niespodziewane spotkanie.

– Nigdzie się stąd nie ruszałem – powiedział Popiołowicz z tym samym wyrazem twarzy. – Musisz wymyśleć coś lepszego, żeby wytłumaczyć mi swoją absencję.

– Tego się już nie da wytłumaczyć. Zresztą, ty też się nie odzywałeś. Ale nie ważne, posłuchaj – widziałem dzisiaj Annę! Tutaj, na peronie!

Popiołowicz spojrzał na niego wymownie.

– Nadal wierzysz, że ona się znajdzie? – zapytał.

– Jestem tego pewien. Jestem pewien, że ona jest tutaj, że niedługo tu wróci. Widywałem ją już na tej stacji, ale myślałem, że to przywidzenia. Jednak teraz…

Siedzący na ławce starzec wstał, przeżegnał się i mierząc krzyżem w stronę Grabińskiego, odszedł pospiesznie na tyły stacji.

– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedział Popiołowicz, kiedy tamten się już oddalił. – To tutejszy jurodiwy. Nie odszedł wraz z Ukraincami i oszalał przez to do szczętu.

Grabiński spoglądał jakiś czas za odchodzącym staruszkiem, po czym przeniósł wzrok na przyjaciela.

– Nie wierzysz mi? – spytał. – W to, że ona tu była.

Popiołowicz milczał. Zastanawiając się nad czymś, patrzył w rozentuzjazmowane oczy Stefana.

– Mam dla ciebie propozycję – powiedział po chwili. – Zatrzymaj się u mnie. Na jakiś czas. Może to pomoże ci o niej zapomnieć. A może rzeczywiście ją znajdziesz?

Grabiński ożywił się. Ten prosty pomysł wydał mu się trafiony w samo sedno. Patrząc na Popiołowicza z wyrazem wdzięczności na twarzy powiedział:

– Znajdę ją, przyjacielu. Z pewnością ją znajdę.

 

 

III

 

 

Franek spojrzał na trzymane w dłoni gazety i uśmiechnął się pod nosem. Przysłane przez jego służącego tytuły coraz bardziej utwierdzały go w przekonaniu, że jednak nie uda mu się odpocząć.

Już od pierwszej, spędzonej tutaj doby napotykał same trudności. Za dnia męczyło go zmęczenie wywołane brakiem snu, nocami natomiast nie mógł spać przez hałaśliwych sąsiadów, a kiedy już udawało mu się zasnąć, wciąż śnił o milczącej kobiecie z wisiorem w kształcie salamandry, zawieszonym między na wpół obnażonymi piersiami.

A teraz prasa, którą mu przysłali mówiła właśnie o tym, od czego uciekał.

O teatrze i duchach.

Franek mimowolnie wyciągnął z Kuriera Ilustrowanego dodatek spirytystyczny i zajrzał do środka.

Czesław Czyński przyjeżdża z wykładami do Krakowa.

Kolejne medium zdemaskowane.

Jan Guzik o rozmowach z duchami.

– Nie – powiedział sobie, odkładając gazety na ławkę. – Jeśli mam odpocząć, nie mogę tego czytać.

Oparł się wygodnie i pozwolił, by marcowe, poranne słońce ogrzało mu twarz. Teraz mógłby zapomnieć o wszystkim. Gdyby wciąż nie kołatała mu się w głowie melodia ze starej opery Kurpińskiego – Szarlatan, czyli wskrzeszanie zmarłych, mógłby nawet odpocząć.

Niestety, jedną z arii do strudzenia wygrywał któryś z sąsiadów, nie zważając na porę dnia ani nocy i teraz ta natrętna melodia wciąż plątała mu się między myślami.

– Ech, Franek, Franek – westchnął przeciągle – chyba nic z tego.

– Pan mówi do siebie? – Usłyszał dziecięcy głos, tuż przy swoim uchu.

– Czy może rozmawia pan z duchami?

Obejrzał się. Za nim, wsparta o oparcie ławki, stała mała, uśmiechnięta dziewczynka w odświętnym stroju.

– Zgubiłaś się, dziecko? – spytał, nieco speszonym głosem.

– Nie. Moi rodzice są w kościele. O tam – wskazała palcem strzelistą wieżę.

– A ty dlaczego z nimi nie jesteś?

– Nie wiem. Nie mogłam tam wytrzymać. Mnie jest w kościele bardzo smutno.

Przebiegła szybko wokół ławki i zaczęła oglądać leżące na niej gazety.

– O, duchy! – krzyknęła, chwytając Kurier Metapsychiczny. – Mogę zajrzeć?

– To nie jest dla dzieci – powiedział Franek, wyrywając jej gazetę z dłoni. – Weź tę, tę możesz pooglądać.

– Ta jest o teatrze – odrzekła rozczarowana. – Pana to interesuje?

– Interesuje mnie wiele rzeczy. Na przykład, co sobie pomyślą twoi rodzice, kiedy zobaczą, że cię z nimi nie ma?

– Nic nie pomyślą. Oni już się chyba do tego przyzwyczaili.

– Przyzwyczaili czy nie, muszę cię do nich zabrać.

Dziewczynka zrobiła naburmuszoną minę, jednak nie opierała się, kiedy chwycił ją za rękę i ruszył w stronę kościoła.

– A gazet pan nie bierze? – spytała jeszcze, oglądając się przez ramię.

– Nie, mnie się już nie przydadzą.

– A mnie by było ich szkoda.

– Więc, jeśli rodzice ci pozwolą, możesz wrócić tutaj i je sobie zabrać.

Dziewczynka popatrzyła na niego z wyrzutem i dalej szła już w milczeniu.

Do kościoła dotarli po kilku minutach. Nieduża, gotycka budowla była prawie pusta. Przez uchylone drzwi widać było kilkunastu, zgromadzonych przy ołtarzu ludzi.

Franek zastanowił się, którzy z nich są rodzicami tej małej. Wchodząc do środka, przyglądał się uważnie wszystkim biorącym udział w naborzeństwie. Kiedy przekroczył próg kościoła poczuł przeszywający chłód.

Potem stracił przytomność.

– Aleś pan wyrżnął orła!

Wracając do świadomości, zobaczył, że stoi przy nim jakiś mężczyzna.

– A bladyś pan, jak po spotkaniu z duchem – powiedział nieznajomy, przytrzymując go.

Siedzieli na progu świątyni i Franek wciąż czuł zimno, jakie biło z jej wnętrza. Kiedy przeniósł wzrok na ołtarz, jego ciałem znów wstrząsnął dreszcz przerażenia.

Na ołtarzu, wśród płonących świec, stał, ustrojony w świeże chryzantemy, portret małej dziewczynki. Tej samej, która przyszła z Frankiem do kościoła.

Msza żałobna musiała skończyć się przed chwilą, bo świątynia opustoszała i teraz pozostał w niej jedynie kościelny, zbierający kwiaty do wielkiego wazonu.

– Czy pan jest z rodziny? – zapytał nieznajomy, podążając za wzrokiem Franka.

Ten zaprzeczył ruchem głowy.

– Ta mała to córka Szamotów, zginęła w katastrofie kolejowej, niespełna rok temu, jeszcze przed walkami z Ukrainą. Od tamtej pory, co miesiąc, wyprawiają jej mszę.

– Znał ją pan?

– Widywałem ją tutaj czasami. To małe miasteczko, tutaj się wszyscy znają.

– Ale teraz już jej pan nie widuje?

Przechodzień spojrzał na Franka zdziwiony.

– Przecież mówiłem panu, że ona nie żyje.

– A pan? – zapytał Franek. – Czy pan również jest martwy?

 

 

 

IV

 

 

– Patrz pan, panie Wawer, co oni tu teraz w tej prasie wypisują. – Grot podsunął koledze pod nos otwartą gazetę. – Podobno tera to ma wielkie wzięcie, te całe „wirujące stoliki”.

– Pan w to nie wierzy?

– Ja? Oczywiście, że nie. Ja wierzę w postęp, panie Wawer. W maszyny. W świecie postępu nie ma miejsca dla ducha.

Kolejarze siedzieli na rozklekotanej ławce, ćmiąc papierosy zwijane z taniego tytoniu. Ich duszący dym unosił się wokół, powoli rozwiewając na ciepłym wietrze.

W popołudniowym słońcu stojące na bocznicy wagony rzucały na torowisko podłużne cienie.

– A ja tam już sam nie wiem – podjął po namyśle Wawer. – Weź pan na przykład tego Guzika. Podobno rozmawia z duchami przy świadkach.

– E tam, takie świadkowanie. Jak Molibda ostatnio pociągi na rauszu odprawiał, to też sobie dwóch świadków na rozmowę z Wernerem znalazł, że niby tego dnia nic a nic nie wypił.

– Molibda?

– Ach, zapomniałem, że pan dopiero zaczynasz. Nie ma co teraz tłumaczyć, jeszcze pan nas wszystkich pozna, bez obaw.

Grot przerzucił dwie strony i zaczął oglądać zdjęcia Czyńskiego. Potem zamknął gazetę i przyglądał się jakiś czas okładce.

– Skąd żeś pan w ogóle to wytrzasnął? Przecież to u nas nie wychodzi – zapytał, odkładając gazetę na ławkę.

– Leżały w budynku poczekalni. – Wawer zaciągnął się papierosem, spoglądając na towarzysza. – Ale wie pan co, muszę coś panu powiedzieć – zaczął, wypuszczając z ust smużkę dymu. – Ta gazeta pojawiła się tam jakby sama. Wcześniej, kiedy zaczynałem przerwę, w ogóle jej tam nie było, a po chwili po prostu leżała na ławce, choć nie widziałem, żeby ktoś wchodził lub wychodził z budynku.

– Musiał pan to przeoczyć.

– Skądże! Zresztą to nie wszystko. Strony przewracały się w niej same.

– Pewnie wiatr…

– W pomieszczeniu?

– Panie Wawer – Grot spojrzał pobłażliwie na kolegę. – O co pan mnie w ogóle pyta? Powiedziałem już, że ja nie wierzę w takie rzeczy.

– W porządku. Ale to dość osobliwa historia.

– To ją pan opublikuj. W tym szmatławcu z pewnością to kupią! –Kolejarz roześmiał się, unosząc zmięty już Kurier.

Wawer popatrzył na niego z wyrzutem, ale nic nie powiedział.

Nagle Grot dostrzegł coś w oddali i jego uśmiech powiększył się.

– Albo temu to opowiedz! – wskazał zbliżającego się do stacji mężczyznę. – Już drugi tydzień tu przychodzi i wypytuje o takie rzeczy. Niektórzy takich bajd mu nasmażyli, że nic, tylko drukować.

– A czego on chce się tutaj dowiedzieć?

– Dokładnie nie wiem. Ja z nim nie rozmawiałem. Szuka jakiejś kobiety. I wypytuje o katastrofę.

– Katastrofę?

– Przed rokiem był tutaj niesamowity karambol. Dwa pociągi całkowicie strzaskane. Błyskawiczny wjechał na boczny tor i zderzył się ze stojącym tam towarowym. Jak dla mnie to błąd dróżnika, ale Szadera jakoś się z tej sytuacji wykpił. Pewnie przez zawieruchę z wojną. Pracę i tak stracił, ale kary żadnej nie poniósł.

– Skąd pan wie, że to jego wina?

– Panie Wawer, ja jestem kolejarzem od lat i potrafię rozpoznać takie rzeczy.

– A co się stało z tym Szaderą?

– Zdziwaczał. Rozpił się. Wciąż mieszka w mieszkaniu dróżnika, bo po wojnie oddali dla jego następcy nowe lokum. Wciąż kręci się przy torach, zagląda czasami na stację. Ten pewnie idzie do niego.

Grabiński minął dwóch podejrzliwie na niego spoglądających kolejarzy. Widział ich już z daleka i miał wrażenie, że rozmawiają właśnie o nim. Udał jednak, że tego nie dostrzega.

Zresztą, zdążył się już przyzwyczaić do takich sytuacji. Odkąd zamieszkał u Popiołowicza całe miasteczko wytykało go palcami jako dziwaka.

Gdyby miał się tym przejmować, z pewnością oszalałby naprawdę.

Zostawiając w tyle rozbawionych kolejarzy, kierował się do mieszkania dróżnika.

Szadera siedział na ławce przed domem i patrzył na pociągi. Grabińskiemu zdawało się, że mężczyzna nie dostrzega go, jednak kiedy podszedł bliżej, dróżnik odezwał się.

– One to czują – powiedział. – One wiedzą, co się stanie.

– Kto?

– Pociągi. Wystarczy na nie spojrzeć.

Grabiński podążył za wzrokiem Szadery. Na bocznicy stały dwa wysłużone wagony. Wiatr wymiatał spod nich pył, jakby po woli pozbawiał je duszy.

– One wiedzą, co się tutaj stanie. One to czują.

– Co czują?

– Krew. Zbliżającą się katastrofę. Karambol.

Grabiński drgnął. To ostatnie słowo pojawiało się w jego snach tak często, że teraz, słysząc je na jawie, wzdrygnął się mimowolnie.

– Skąd pan to wie? – zapytał Szadery.

– One mi powiedziały. Zupełnie jak przed rokiem. – Szadera popatrzył na Stefana po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmowę. – Zresztą, świat żyje w cyklach, a podobne wywołuje podobne. To odwieczne prawa natury i tylko jedna rzecz może to przerwać. Śmierć.

Po tych słowach Szadera zamilknął i trwał w bezruchu przez kilka minut. W końcu wyjął kapciuch z tytoniem i zaczął zwijać sobie papierosa.

– Po jutrze nastąpi otwarcie nowej linii – powiedział, kiedy skończył. – Przejedzie tędy ekspres do Lwowa. I wtedy się to stanie.

Szadera przypalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

Stojący przed nim Grabiński zastanawiał się, o co jeszcze mógłby spytać dróżnika, ale ten odezwał się pierwszy.

– Mnie jednak wtedy już tutaj nie będzie.

Stefan popatrzył na niego zdziwiony.

– Co pan przez to rozumie? – zapytał.

– To, co powiedziałem. Dlatego chciałbym panu dać to. – Kolejarz wyjął spod ławki zawinięta paczkę. – To coś w rodzaju dziennika. Mojego dziennika. Może po tym pan wszystko zrozumie. Jednak zanim panu to dam, proszę mi coś obiecać. Proszę dać słowo, że nie otworzy pan tego do jutra rana.

– Dlaczego?

– Za późno już na wyjaśnienia. Proszę po prostu obiecać.

– Dobrze więc, obiecuję.

Szadera podał mu zawiniątko i znów zaczął patrzeć na wysłużone pociągi.

– Teraz proszę już iść – powiedział, nie odwracając się do Grabińskiego.

Stefan ściskał w dłoniach paczkę i spoglądał na dróżnika. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale po zastanowieniu uznał, że jest to bezcelowe.

Schował dziennik pod pachę i odszedł bez słowa.

 

 

 

V

 

 

Franek zerwał się ze snu. Przed oczami wciąż majaczył mu obraz kobiety z jego koszmarów.

Jej widmowa twarz miała wyraz rezygnacji i wiecznego smutku.

Jej usta poruszały się, ale nie padały z nich żadne słowa.

Na piersiach połyskiwał srebrny wisior w kształcie salamandry.

Franek wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.

Z mieszkania na poddaszu dobiegały żywe takty granej na skrzypcach melodii. Franek znał je doskonale.

Kurpiński i jego Szarlatan.

Porwany napadem furii ruszył do przedpokoju i chwycił leżącą tam miotłę. Jednak zanim uderzył nią w sufit, zdołał się opamiętać i odłożył narzędzie na swoje miejsce. Oddychając ciężko, zastanawiał się, co powinien zrobić w takiej sytuacji.

Po chwili wzuł buty i w kąpielowym płaszczu ruszył na górę.

Wspinając się po skrzypiących schodach, nie od razu zauważył siedzącego na półpiętrze mężczyznę.

Nieznajomy, oparty plecami o okno, spoglądał w dół, jakby kogoś wyczekując. Kiedy zobaczył zbliżającego się Franka, podniósł się nieznacznie, a na jego twarzy widać było wybłysk nadziei, który zgasł bardzo szybko.

– Przepraszam, czy pan tutaj mieszka? – zapytał Franek, stając naprzeciw niego.

– Nie, nie. Ja jestem tylko znajomym.

– Jest pan znajomym lokatora?

– Lokatorki.

– To wyśmienicie! Proszę mnie do niej zaprowadzić.

– Niestety, nie ma jej w domu – odpowiedział mężczyzna, z jakimś niewypowiedzianym smutkiem w głosie.

– Więc to pan tak gra?

– Nie rozumiem…

– Na skrzypcach! Czy pan tam gra na skrzypcach?! Całymi nocami i dniami! Nocami zwłaszcza!

– Ja nie gram na skrzypcach…

– Więc to pewnie z patefonu! To dlatego to się tak w kółko powtarza. Pan wie, która jest godzina?

– Niestety, nie, ale…

– Więc ja panu powiem, która – wpół do pierwszej w nocy!

Franek stał chwilę nad nieznajomym czekając jakiejś reakcji. Ten jednak wyglądał na strapionego, jakby naprawdę nie rozumiał, o co się go tutaj oskarża.

– Proszę mi powiedzieć – zaczął Franek po chwili, już nieco łagodniej. – Po co państwo tak łupią mi tutaj w kółko tym Kurpińskim? Czy to nie można tylko za dnia?

– Obawiam się, że zaszło jakieś nieporozumienie. Nie bywam tutaj za dnia, a nocą tylko czasami. Czekam na mieszkającą tutaj kobietę. Ona… zaginęła przed rokiem, ale ja wierzę, że się odnajdzie. Jej rodzina jest tego samego zdania, dlatego wciąż opłaca mieszkanie i przysyła tu kogoś, aby raz na jakiś czas posprzątał.

– Więc dlaczego wciąż słyszę stąd skrzypce?

Nieznajomy nie odpowiedział od razu. Jakby sobie coś przypominając, uśmiechał się do siebie. Po chwili spojrzał na Franka i powiedział:

– Wie pan, to zabawne, ale Anna, kobieta, która tutaj mieszkała, bardzo lubiła grać na skrzypcach. Szczególnie Kurpińskiego.

Franek uczuł, że słabnie. Łapiąc się poręczy, usiłował odzyskać równowagę.

– Ma pan klucze do tego mieszkania? – zapytał, kiedy już doszedł do siebie.

– Nie, ale można spytać dozorcy…

– Nie ma na to czasu. Ja muszę tam wejść teraz.

Podbiegł do drzwi i pociągnął za klamkę. Nie ustąpiła.

Mężczyzna stojący przy oknie ruszył za nim, nie wiedząc, czy ma mu pomóc, czy go powstrzymać.

Kiedy dotarł na górę chciał coś powiedzieć, jednak zanim otworzył usta usłyszał szczęk zamka. Obaj mężczyźni popatrzyli w stronę, z której dochodził dźwięk.

Klamka opadła i drzwi po woli uchyliły się.

– Szczególne – wyszeptał Franek, ostrożnie zaglądając do środka.

Wokół panowała niepokojąca cisza.

Mieszkanie wyglądało na puste, jednak kiedy zapalił światło, zobaczył kobietę ze swojego snu.

A raczej tak mu się tylko zdawało.

Nad stojącym w rogu pianinem zawieszony był plakat z jej podobizną. „Salamandra – największe medium Polski”, obwieszczał umieszczony na nim podpis. Franek powoli obejrzał się na nieznajomego.

– Czy to jest ta pańska przyjaciółka? – zapytał, wskazując plakat ręką.

– Tak.

Franek podszedł do afiszu nie mogąc oderwać od niego wzroku.

– Ma na imię Anna – powiedział jego towarzysz. – Była niezwykle silnym medium. Jednym tchem wymienia się jej nazwisko z Jadwigą Domańską i Stanisławą Tomczykówną. Ta ostatnia zresztą miała ją jakiś czas pod swoimi skrzydłami. Czy pan wierzy w takie rzeczy?

Franek zaśmiał się. Chciał odpowiedzieć, chciał się przedstawić, jednak kiedy mimowolnie wziął z pianina jedno z leżących tam zdjęć, jego ciałem targnął przeraźliwy spazm.

Znów usłyszał tę muzykę. Teraz niezwykle wyraźnie, jakby ktoś grał ją właśnie nad jego uchem.

Na podłogę spadły zawieszone na ścianie skrzypce.

Obecny przy nim mężczyzna próbował go przytrzymać. Franek widział, że tamten coś mówi, jednak nie rozumiał wypowiadanych słów.

Trzymając się pianina robił wszystko, żeby nie upaść.

Z jego nosa i lewego ucha poczęła wydobywać się dziwna, jasna substancja o niespotykanej konsystencji. Wplątując mu się we włosy, wyrastała w górę, wyglądając jak piekielna roślina żywiąca się duszą.

Franek doskonale wiedział, co to takiego.

Półpłynna masa zaczęła układać się w kształt głowy i po kilku chwilach obojgu mężczyznom ukazała się milcząca twarz Anny, taka sama, jaką Franek oglądał w swych snach.

Jej nieruchome oczy nie patrzyły na żadnego nich.

Nieznajomy, wypowiadając jej imię, wyciągnął rękę, by dotknąć tego fantastycznego zjawiska.

Wtedy Anna znikła, a obaj mężczyźni zamarli, jakby pogrążyli się w katatonicznym śnie.

– Pana przyjaciółka nie żyje – przerwał w końcu przedłużającą się ciszę Franek. – Bardzo mi przykro.

– Czy pan także jest medium? – zapytał Grabiński, spoglądając na niepozorną twarz nieznajomego.

– Tak, nazywam się Franek Kluski – Franek wyciągnął w jego stronę dłoń.

– Stefan Grabiński. Słyszałem o panu. Szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach.

– Ja również żałuję. I przykro mi, że to ja musiałem panu przekazać tę smutną nowinę.

– Domyślałem się tego już wcześniej. Nie chciałem jednak przyjąć prawdy do wiadomości.

Franek namyślał się przez chwilę, po czym spojrzał Grabińskiemu w oczy.

– Pana przyjaciółka potrzebuje pomocy – zaczął niepewnie. – Dusze nie objawiają się w ten sposób, jeśli nie są w potrzebie. Musimy dowiedzieć się, czego ona oczekuje, inaczej nikt z nas nie zazna spokoju.

Grabiński wyjął z dłoni Franka fotografię Anny i przyglądał się jej przez chwilę.

– Czeka nas więc pracowity dzień – powiedział.

 

 

 

VI

 

 

Szadera zgniótł papierosa w popielniczce pełnej niedopałków. Ściskając w rękach kolejarską tarczę wskazującą sygnał zielony, patrzył w skupieniu na cyferblat zegara.

Dochodziła druga.

– Zrobię to dla was ostatni raz – powiedział szeptem.

Wstając poprawił mundur i założył czapkę.

Noc była ciepła. Wyjątkowo ciepła, jak na marzec. Wychodząc przed stację, stary dróżnik czuł wilgotny powiew na swojej twarzy.

Jednak było coś jeszcze w tym nocnym wietrze. Jakiś nieokreślony, metaliczny zapach, który budził jego podniecenie.

Z tarczą pod pachą chwycił żelazną dźwignię i przerzucił szyny na torze. Potem wrócił na swoja pozycję i stał wyprostowany, patrząc w dal, z której nadjechać miał pociąg.

Nadając sygnał odjazdu doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że dojdzie do katastrofy. Czekał na ten przeraźliwy zgiełk, jaki wypełni jego uszy. Na ten potworny widok miażdżonych wagonów, urywanych kończyn, wszechobecnej śmierci.

I oto nadjeżdżał już ekspres. Stłumiony stukot, jaki wydawał, łączył się w głowie Szadery z biciem jego własnego serca.

Stojąc w pewnym oddaleniu, kolejarz wypatrywał kolizji.

Maszynista nadjeżdżającego pociągu zaczął hamować. Jednak desperacka próba zatrzymania rozpędzonej maszyny musiała skończyć się niepowodzeniem.

Szadera wiedział o tym aż nazbyt dokładnie. Od roku oglądał tę scenę każdej nocy. Od miesięcy sprawiał, że każdej nocy to wszystko wydarzało się na nowo.

Ale dziś miał to być ostatni raz.

Na drugi dzień Molibda zeznał, że widział, jak Szadera bardzo długo stał na pustej platformie. Że zachowywał się, jakby odprawiał nieistniejące pociągi. Oczywiście, wydawało mu się to dziwne, ale Szadera podobno robił to często. To był taki typ człowieka, który prawdziwie kocha i rozumie kolej i nie może żyć bez związanych z nią obowiązków.

Gdyby Molibda wiedział, że Szadera powiesi się zaraz po powrocie do domu, z pewnością by go powstrzymał.

 

 

 

VII

 

 

Tego ranka Franek wstał niezwykle wypoczęty. Sen miał twardy i nie budziły go ani koszmary, ani odgłosy z góry.

Dopiero podczas popołudniowej drzemki znów nawiedziła go postać Anny.

Jak wcześniej była milcząca i tylko wpatrywała się w niego swoimi niebieskimi oczyma. Jej blada skóra błyszczała jakimś nieokreślonym blaskiem, a rozpuszczone włosy falowały miarowo, jakby poruszone wiatrem.

Franek spojrzał na zawieszony między jej piersiami symbol salamandry.

Srebrna ozdoba pulsowała rytmicznie, nieznacznie zmieniając kształt. Wyglądała jak rozlana rtęć, uciekająca na wszystkie strony. Jak żywa materia usiłująca zerwać się ze swojej uwięzi.

Nagle wisior pękł, zmieniając się w płynne srebro.

Zaraz po tym głowa Anny przechyliła się w tył i upadła na deski podłogi.

Zalane krwią usta wypowiadały jakieś słowa, ale Franek nie słyszał ich już.

Zerwał się ze snu, mokry od zimnego potu.

Wokół walały się książki i notatki, które sporządzał, analizując opowiedzianą przez Grabińskiego historię.

Gdy spojrzał na zegarek dochodziła szósta. Tylko dwie godziny dzieliły go od spotkania ze Stefanem. Grabiński miał przyprowadzić ze sobą Popiołowicza.

Ekspres do Lwowa odchodził przed pierwszą i do tego czasu musieli ustalić, co należy zrobić. Nie mieli jednak wątpliwości, że podczas jego przejazdu wydarzy się coś niebywałego. Mieli tylko nadzieje, że nie będzie to kolejny karambol.

Dzisiejszy ranek Kluski spędził w archiwum miejskim, szukając artykułów o nieszczęśliwym wypadku sprzed roku. Znalazł jednak nie wiele.

O Annie nie było ani słowa. Nie wymieniano jej ani na liście ofiar, ani na liście osób zaginionych. Jednak nawet Grabiński przyznawał, że musiała zginąć podczas tej katastrofy.

Zagadką pozostawało tylko to, co trzyma jej duszę w tym mieście.

Choć w artykułach o karambolu nikt o Annie nie pisał, Kluski znalazł inną informację, dość szczególną jego zdaniem.

Anna, nazywana w prasie Salamandrą, była w konflikcie z jednym z najwyższych członków Ordo Templi Orientis. Jego nazwiska jednak nigdzie nie podawano.

Wspominano jedynie, że konflikt był dość ostry, a ów człowiek był kimś z jej najbliższego otoczenia. Podobno wszystko zaczęło się w czasie jednego z seansów.

Zastanawiając się nad tą sprawą Franek spostrzegł, że Grabiński jest już spóźniony. Początkowo się tym nie przejął, ale kiedy spóźnienie zaczęło przedłużać się, we Franku z każdą minutą narastał niepokój.

Nerwowo chodząc po salonie, zastanawiał się, czy jego nowy towarzysz nie zrezygnował aby z oferowanej mu pomocy.

Dla Franka Grabiński był postacią dość osobliwą i trudno mu było przewidzieć jego zachowanie.

Niezwykle inteligentny, wykazujący się niemałą erudycją, stwarzał jednocześnie pozory zamknięcia i wycofania.

To właśnie te cechy przypadły tak Frankowi do gustu.

Kluski częściowo widział w nim siebie.

Nie mogąc znieść piętrzącej się niepewności, Franek wstał, założył marynarkę i poszedł złożyć Grabińskiemu wizytę.

Problem stanowił jedynie adres, pod którym Stefan zatrzymał się tutaj. Kluski nie znał dobrze tego miasta i pamiętał tylko, że dom Popiołowicza ulokowany jest gdzieś w dzielnicy Willowej.

Na szczęście, Franek wiedział, gdzie znajduje się ta dzielnica.

Przynajmniej mniej, więcej.

Krążąc po uśpionym mieście czuł na twarzy pierwsze powiewy zbliżającej się wiosny. Powietrze było wilgotne i pachniało spęczniałą ziemią. Gdyby nie okoliczności, Franek z pewnością czerpałby radość z tego nocnego spaceru.

Nagle, kiedy wchodził do parku z ulicy Katedralnej, w jego twarz uderzyła przywiana wiatrem gazeta. Schylając się, by ją podnieść, Kluski ze zdziwieniem stwierdził, że jest to Kurier Metapsychiczny, ten sam numer, który przysłano mu wczoraj.

Oglądając gazetę w rozmigotanym świetle latarni uczuł, że coś wyrywa mu ją z dłoni. Choć wiatr był lekki, pismo poszybowało przez park, niknąc mu z oczu.

Zafascynowany Kluski ruszył za nim. Zatracając się w pełni w tej dziwacznej pogoni, nie zauważył nawet, kiedy zgubił drogę. Dostrzegł to dopiero po kilkunastu minutach i ze zdziwieniem stwierdził wtedy, że musi znajdować się w którejś ze ślepych odnóg dzielnicy Willowej.

Przed nim, na rdzewiejącej bramie, zawisła śledzona przez niego gazeta. Tym razem nie stawiała żadnego oporu i Franek bez problemu mógł wziąć ją do ręki.

Kiedy schował pismo do kieszeni, jął przyglądać się posępnemu domowi, do którego prowadziła brama.

Budowla wyglądała na niezamieszkałą. Wiekowa fasada zaczynała powoli niszczeć i Franek w słabym świetle latarni mógł dostrzec niewielkie plamy łuszczącego się tynku.

W jednym z okien migotał nikły płomień lampy naftowej.

Wiedziony jakąś chorobliwą fascynacją, Kluski uchylił skrzydło bramy i ruszył w tamtą stronę.

Za szybą ujrzał pogrążony w nieładzie salon. Większość mebli przykrywały płachty materiału i tylko niski stolik, stojący przy skórzanej sofie i sama sofa były odkryte. Na stole ustawiono lampę i arkusze papieru, zapisane drobnym, równym pismem. Wypełnione kartki zalegały także podłogę. Wśród nich leżał gruby brulion, trochę ubrań i solidna walizka.

Na kominku stało oprawione w ramkę zdjęcie jakiegoś mężczyzny.

Między ubraniami Kluski rozpoznał marynarkę Grabińskiego.

Jego uwagę zwróciły również liczne wycinki prasowe, przyklejone do ścian i mebli. Przyglądając się im, Franek zauważył, że na niektórych z nich znajdują się zdjęcia Anny.

Niewiele myśląc podszedł do drzwi wejściowych i nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły i Kluski mógł wejść do środka.

Dom był pusty. Niezgaszona lampa mówiła Frankowi, że ktokolwiek opuścił go jako ostatni, musiał zrobić to w dużym pośpiechu.

Tak jak domyślał się wcześniej, wszystkie wycinki dotyczyły Anny. Opisywały jej seanse, konflikt z tajemniczym zakonnikiem, w końcu zaginięcie i bezowocne próby odnalezienia jej. Również liczne notatki podejmowały te tematy.

Oglądając sterty zapisanych kartek, Kluski zaczął w końcu przeglądać leżący na podłodze brulion.

Był to pamiętnik, jak Franek szybko zorientował się, pamiętnik spisany przez dróżnika.

Wiele notatek, szczególnie ostatnich, było zawiłych i niezrozumianych lub pisanych w takiej gorączce, że całkowicie nieczytelnych. Ale to, co dało się odcyfrować, stanowiło fascynujący zapis postępującego szaleństwa.

„To ja jestem winien śmierci pasażerów ekspresu lwowskiego – brzmiał pierwszy wpis. – To ja noszę brzemię, którego ciężaru nie wytrzymam już długo. Dlatego muszę opisać to wszystko, czego stałem się sprawcą”.

Na kolejnych stronach Franek znalazł sprawozdanie z kilku dni przed katastrofą i szczegółową relację ze zdarzeń, jakie miały miejsce tamtej feralnej nocy.

Z zapisków wynikało, że dróżnik nie działał sam. Ktoś przekupił go, aby przełączył szyny na boczny tor.

Dla Kluskiego postać inicjatora tego przedsięwzięcia wydawała się wielce interesująca. Przerzucając kartki, szukał fragmentów, które opisywałyby go szerzej.

„Znów do mnie przyszedł. Ostatnio zjawiał się coraz częściej, czasami kilka razy na dzień. Jednak teraz był o wiele bardziej stanowczy. W końcu do przejazdu pociągu nie zostało już wiele dni. Pewnie dlatego zaproponował mi większą zapłatę.

To przez nią w końcu uległem. Chciwość jest w stanie nakłonić nas do wszystkiego.

Dopiero później zobaczyłem, jak złudne były moje nadzieje”.

Kluski błądził oczami po tekście, chcąc jak najszybciej rozwiązać wszystkie tajemnice. Nerwowo przewracał strony, wychwytując z nich pojedyncze zdania, ale nieuporządkowana struktura zapisków wymuszała na nim ciągłe wracanie do już przeczytanych partii.

„Kiedy stałem wśród tego potwornego zgiełku, dostrzegłem, że i on obserwuje całe zdarzenie. Zupełnie, jakby chciał sprawdzić, czy należycie wykonałem swoje zadanie.

Wyraz jego twarzy, pełen uśmiechu, wywołał we mnie wściekłość. Nagle zapragnąłem zobaczyć jego śmierć.

Złapałem kamień leżący u mych stóp i zakradając się do niego, z całych sił uderzyłem go w głowę. Kiedy był martwy, zaciągnąłem jego ciało na stertę wywleczonych ze strzaskanych wagonów trupów”.

Czytając, jak doszło do wypadku, Kluski czuł się bardzo nieswojo. Choć nie znał miasta zbyt dobrze, rozpoznawał opisywane przez dróżnika miejsca. Kojarzył zwrotnicę, która doprowadziła do tragedii, widział oczyma wyobraźni boczny tor, na którym stał drugi pociąg.

Sprawiło to, że te niepozorne do tej pory miejsca ujawniły mu swoje wstrząsające piętno.

Zagłębiając się w dalsze partie tekstu, był świadkiem postępującego obłędu Szadery.

„Wszystkie pociągi wiedzą, co zrobiłem – pisał dróżnik. – Słyszę ich głos, kiedy się do nich zbliżam. Spętane w składach dusze chcą wyrwać się z tej piekielnej pułapki, jednak coś niepozwana im odejść.

Tylko kolejna tragedia może im pomóc.

Dopóki ona nie nastąpi muszę odprawiać ten piekielny pociąg na pewną zgubę. I co noc słyszę wołanie o nowy karambol.

Jeśli dojdzie do kolejnej kolizji, wszystkie dusze staną się wolne. Jestem tego pewien”.

Ostatnie dwa zdania były podkreślone. Kluski powoli zaczął rozumieć, dlaczego nie zastał Grabińskiego. Z rosnącym napięciem czytał dalej.

„Jednak on także tego chce. Widzę go tutaj coraz częściej. Widzę go w przejeżdżających wagonach, widzę na opustoszałych platformach, na ławkach w budynku stacji.

Ale nie dam mu tej satysfakcji. Nie pozwolę, by to wydarzyło się znowu. Jego przecięte blizną usta nie uśmiechną się już więcej z mojego powodu”.

Kluski wypuścił z dłoni czytany pamiętnik. Spoglądając w stronę stojącej na kominku fotografii czuł, jak po plecach przechodzą mu zimne dreszcze.

Wcześniej nie zastanawiał się nad tym, dlaczego Grabiński mieszka w opuszczonym domu. Dlaczego utrzymywał, że zatrzymał się u przyjaciela.

Teraz wszystko wydawało się oczywiste.

Chciał ruszyć w stronę wyjścia, ale uczuł, że coś go trzyma. Rozglądając się wokół zauważył, że z ust i ucha znów wydobywa się mu ta dziwna, jasna substancja. Teraz wyglądała jednak nieco inaczej. Wijąc się po szyi, wyrastała wysoko nad nim, aż czepiając się powały, zaczęła powoli unosić go, zaciskając się na jego szyi.

Miażdżona krtań zapierała mu dech i choć Franek usiłował wyrwać się z tego uścisku, wiedział, że wszelkie tego próby mogą go jedynie osłabić i przyspieszyć śmierć.

Kiedy był już na granicy utraty przytomności, usłyszał doskonale sobie znaną arię z Szarlatana Kurpińskiego.

Po chwili pętla rozwinęła się, a on padł na podłogę, łapiąc oddech potężnymi haustami.

Tych kilka minut wycieńczyło go niemal zupełnie. Nabrzmiałe krwią oczy łzawiły obficie, przez co kontury otoczenia straciły swą ostrość.

Kiedy wstawał, wciąż czuł zawroty głowy.

Jednak teraz nie mógł się poddać. Teraz musiał jak najszybciej dotrzeć na stacje.

 

 

 

VIII

 

 

Grabiński, chwytając za kolbę stawidła, połączył szyny z bocznym torem, na którym stało kilka niezaładowanych jeszcze wagonów. Kiedy manewr był zakończony, oddalił się ukradkiem, dbając, by nie zauważył go stojący na stacji dróżnik. Wymijając jego senne spojrzenie, zaszedł na tyły budynku, poczym wkroczył na perony błędnym krokiem, aby tu wyczekiwać mającej nastąpić tragedii.

Jego ciało przechodziły dreszcze, jakby targała nim gorączka. Po bladej twarzy spływały krople potu. Zaciskając nerwowo drżące dłonie, bezmyślnie wpatrywał się w stronę, z której miał nadjechać ekspres.

Choć noc była ciepła, czuł jakiś dziwny, dojmujący chłód, przeszywający go na wylot. Kiedy godzina nadejścia pociągu była już bliska, zauważył, że z ust unoszą mu się wąskie stróżki pary.

– Wiedziałem, że to zrobisz. – Usłyszał za sobą zimny głos Popiołowicza.

– Od pierwszego dnia, w którym poprzysiągłeś ją odnaleźć, wiedziałem, że w końcu postradasz zmysły.

– Lepiej zmysły, niż życie. – Grabiński nie spojrzał na niego. Ze wzrokiem utkwionym w tory, stał w kompletnym bezruchu. – Ale teraz to wszystko się skończy. Uwolnię ich spod twojej mocy.

Z daleka dobiegł gwizd zbliżającego się pociągu. Z każdą sekundą narastał miarowy stukot kołaczących o szyny kół.

Grabiński czuł, jak krew uderza mu do skroni. Jego serce przyspieszyło rytm, synchronizując go z demonicznym metrum pędzącej ku zagładzie maszyny. Nie myślał już teraz o niczym. Nie istniało nic, prócz tego upiornego taktu, mającego za chwilę osiągnąć swe apogeum.

Kiedy przednie światła lokomotywy oświetliły tory, Stefan ujrzał jakąś postać, pochyloną nad mechanizmem zwrotnicy.

Nie od razu rozpoznał Kluskiego.

Choć Franek uszedł w porę, a ekspres wjechał na tor główny, maszynista zahamował nagle, jakby miał naprzeciw siebie śmiercionośną przeszkodę.

Odwracając się w stronę stacji, Grabiński zobaczył oświetloną przez nadjeżdżający pociąg, upiorną sylwetkę zmiażdżonych wagonów.

Spiętrzone w jednym miejscu, nachodząc na siebie, szczerzyły się szyderczo szeregiem rur, szyn i powyginanych blach, poprzeplatanych ludzkimi szczątkami, zlewając się ze stojącą tam wcześniej częścią towarowego składu.

– Nie znajdziesz jej tutaj – powiedział chłodno Popiołowicz. – Jechała w pierwszym wagonie. Nie sądzę, aby został po niej jakikolwiek ślad.

Stefan obrócił się, patrząc na stojącą za nim postać dawnego przyjaciela. Była dziwnie mglista, choć w nikłym świetle wyglądała o wiele realniej, niż zalegający tory wrak pociągu.

– Podobno uwielbiała Tołstoja – kontynuował Popiołowicz, zginając lekko przecięte blizną usta. – Powinna wyciągnąć z niego należytą naukę i nigdy nie zbliżać się do stacji kolejowych. – Popiołowicz roześmiał się ze swojego dowcipu.

Grabiński postąpił krok w jego stronę. Zaciskając pięść zebrał się do zadania ciosu, jednak zanim to nastąpiło, poczuł dziwną siłę spychającą go w tył. Naparła na niego tak mocno, że musiał cofnąć się, aż w końcu stracił równowagę i upadł na platformę.

– Głupcze – usłyszał nad sobą słowa Popiołowicza. – Nie wiesz, na co się porywasz.

– Ale ja wiem! – Kluski podszedł do niego szybkim krokiem. Widać było po nim, że i na niego oddziałuje ta tajemnicza moc, jednak Franek zdołał jej się oprzeć.

Wirujący wiatr zbierał wokół nich kurz i śmieci, ciskając nimi na wszystkie strony.

– Ty? A kim ty jesteś? – wysyczał Popiołowicz. – Marne medium, z zapasem hochsztaplerskich sztuczek odgrywanych na salonach.

– A czy to właśnie nie medium obawiasz się najbardziej?

Zjawa spojrzała na Kluskiego z politowaniem.

– Porównujesz siebie do niej? – spytała. – Ona miała tę wspaniałą moc, której tobie brakuje. Tę moc, której ty nigdy nie będziesz mieć. Tylko ona mogła pokrzyżować mi plany. I dlatego musiała umrzeć.

Franek uczuł, że napierająca na niego siła zwiększa się. Wytrwale stawiał jej opór, jednak wiedział, że nie wytrzyma już długo.

– Nie mogłem pozwolić, aby do tego doszło – kontynuował Popiołowicz. – Nie mogłem pozwolić, aby Czyński dowiedział się o moich planach. O planach, które przejrzała Anna w czasie tamtego seansu.

Zbliżając się w stronę Franka, przeszywał go swoim przenikliwym spojrzeniem.

– Tylko pod moimi rządami Ordo Templi Orientis mogło stać się prawdziwą potęgą. Tylko ja mogłem zatrzymać trawiącą go zarazę, prowadzoną przez tego angielskiego sztukmistrza!

– Jesteś głupcem, jeśli myślisz, że uda ci się powrócić. – Franek z całych sił starał się nie okazywać, że słabnie.

– To ty jesteś głupcem! – Grabiński przedzierał się przez powstrzymującą go barierę. – Gdybyś się tutaj nie zjawił, to wszystko byłoby już skończone.

– Mylisz się. Gdyby te tory spłynęły krwią tylko dusza Popiołowicza zostałaby uwolniona. Inne karmiłyby jedynie jego moce.

– Skończycie tę dyskusję później – przerwał im Popiołowicz, śmiejąc się szyderczo. – Jeśli będziecie mieli okazję.

Grabiński znów spróbował zaatakować go, jednak nie zdołał przedrzeć się przez chroniącą go siłę. Powalony na ziemię, mógł tylko przyglądać się jego konfrontacji z Kluskim.

W tle słyszał okrzyki biegających kolejarzy. Nie wiedział, czy widmo pociągu wciąż utrzymuje się na torach. Pracownicy stacji wraz z obsługą składu byli tak zaaferowani tym, co się tam dzieje, że zupełnie nie zwracali na nich uwagi.

Z trudem unosząc ciążącą mu głowę, Stefan spojrzał w stronę walczących.

Popiołowicz ruszył właśnie w kierunku Kluskiego. Kiedy pochylił nad nim swoją twarz, Franek poczuł chłodny powiew o metalicznym zapachu.

– Jeśli łudzisz się, że śmierć jest bezbolesna, za chwilę pokażę ci, w jak dużym jesteś błędzie – wysyczała zjawa przez swoje przecięte blizną usta.

– A jeśli nie mam takich złudzeń?

Zdziwioną twarz Popiołowicza przeszyły poskręcane wstęgi ektoplazmy. Wbijając się w nią, owijały całą jego powłokę, zmieniając jej kształt i rozrywając.

Wygięty w tył Kluski, z rozchylonymi lekko ramionami, emitował je z dłoni, ust i nosa. Ból, jaki przy tym odczuwał, nieomal pozbawiał go przytomności. Łzawiące oczy zalewały mu twarz słonymi strugami, łączącymi się z zimnym potem.

Grabiński leżał nieopodal, targany atakiem kaszlu. Obserwował całą scenę, bezsilnie próbując wstać. Miał przy tym wrażenie, że część z energii pochłaniającej Popiołowicza pochodzi od niego. Gdy usłyszał gwizd ruszającego pociągu, osunął się w głuchą przestrzeń nieprzytomności.

Kiedy się ocknął, Kluski klęczał, wspierając się rękami o chłodne kamienie platformy. W tle słychać było krzyki kolejarzy.

Głowa ciążyła Frankowi niewyobrażalnie. Opadające powieki przyćmiewały i tak zamglony już wzrok. Łapiąc z trudem oddech robił wszystko, by nie paść zemdlonym.

Gdy powoli zaczął dochodzić do siebie, dostrzegł leżący przed nim srebrny symbol salamandry.

Dokładnie taki sam, jaki widywał w snach.

 

 

 

IX

 

 

Ostatnie promienie kwietniowego słońca wpadały przez okno, barwiąc wszystko rudawo-krwawym odcieniem.

Siedzący na fotelu profesor Szarzewski zapalił fajkę, wypuszczając z ust rubinowe kłęby dymu.

– Cieszę się, że dochodzi pan już do siebie – zwrócił się w stronę Grabińskiego.

Stefan uśmiechnął się i popatrzył na profesora.

– To przez to miejsce – powiedział. – Niezwykle mi służy. Bardzo łatwo jest tutaj odzyskać siły.

– A kiedy zamierza pan wrócić do Przemyśla?

– Może już w przyszłym tygodniu. Ale będzie mi bardzo żal stąd wyjeżdżać.

– Nie dziwię się. – Siedzący nieopodal Kluski sięgnął po kawę. – Jednak najbardziej przeraża mnie to, że i ja będę musiał opuścić ten dom.

– To i tak bardzo miło ze strony pańskiego kolegi – odezwał się Grabiński – że pozwolił nam tutaj zostać tak długo. Ten dom jest wspaniały.

– E tam, mój przyjaciel i tak tutaj nie zagląda. Jego zdaniem w tym domu straszy.

Mężczyźni roześmieli się.

– To naprawdę miło widzieć panów w takich humorach – podjął po chwili profesor. – Szczególnie pana, panie Grabiński.

– Miewam jeszcze słabsze chwile, ale już o wiele rzadziej.

– Słyszałem, że pan pisze. Proszę w takich chwilach pisać jak najwięcej. To bardzo pomaga.

– Z pewnością zastosuję się do pańskiej rady – powiedział Stefan. – Tym bardziej, że mam już kilka pomysłów.

Profesor wypuścił kolejny kłąb dymu i wyjrzał przez okno.

Słońce zaszło już niemal zupełnie i Szarzewski, patrząc na jego ostatnie promienie, zacisnął swoim zwyczajem dłoń na pole surduta.

– Niebywałe! – powiedział nagle. – Czy panowie również słyszą skrzypce?

Kluski spojrzał wymownie na Grabińskiego, po czym przeniósł wzrok na profesora.

– To moja daleka krewna – powiedział spokojnie. – Zatrzymała się tutaj na kilka dni.

– Cóż za wspaniała gra! Musimy koniecznie ją tutaj poprosić!

– Może nie dzisiaj. Jest bardzo nieśmiała. Wie pan, artystyczna dusza…

– Ach, rozumiem. Ale gra fenomenalnie. Takiego wykonania Szarlatana nie słyszałem nigdy w życiu!

– Przekażę jej pańskie słowa. Z pewnością się ucieszy.

Profesor pyknął parę razy z fajki, po czym znów zwrócił się do Franka:

– A może mi pan zdradzić, jak długo pańska krewna zamierza tutaj zostać?

Kluski wymienił ze Stefanem ukradkowe spojrzenia. Pocierając swoją brodę zastanawiał się przez chwilę.

– Kto wie? – powiedział wreszcie. – Kto wie?

Koniec

Komentarze

Przeczytałam. Zaczęłam z zainteresowaniem, o tak, po jakimś czasie jednak wszystko zaczęło mi się plątać i na koniec stało się niezrozumiałe. Wydaje mi się, że przesadziłeś z tajemniczością i jest tu trochę zbędnych elementów, a sama intryga, hm, niestety, albo jest taka sobie, albo to ja jestem za tępa, żeby przyswoić co trzeba. Ogólne wrażenie mam zatem niestety dość słabe.

 

Ze wzrokiem utkwionym raczej w czymś, a nie w co, zatem raczej: w trzymanym w dłoniach medalionie.

Wydaje mi się, że mówi się na odchodnym, a nie na odchodne.

Dawno niewidzianego przyjaciela, a nie nie widzianego. Tak samo nieważne łącznie, a nie nie ważne.

Pomysł wydawał mu się trafiony w samo sendo - dziwna konstrukcja, jak na mój gust. Podobnie jak wygrywanie arii "do strudzenia".

Nabożeństwo piszemy przez ż.

Powoli a nie po woli. Pojutrze a nie po jutrze.

Wybłysk nadziei?

...czekając jakiejś reakcji. A czy nie raczej czekając NA coś?

Potem wrócił na swoja pozycję - swoją.

Niewiele a nie nie wiele.

Mniej więcej, z tego co wiem, piszemy bez przecinka w środku.

...coś niepozwana im odejść - raczej nie pozwala?

Uczuł, że coś go trzyma? Dziwnie brzmi.

...jak najszybciej dotrzeć na stacje - stację.

"Tylko pod moimi rządami Ordo Templi Orientis mogło stać się prawdziwą potęgą. Tylko ja mogłem zatrzymać trawiącą go zarazę, prowadzoną przez tego angielskiego sztukmistrza!" - Nie wiem dokładnie jak odmienić Ordo Templi Orientis, ale podświadomie wydaje mi się, że to jest to Ordo Templi Orientis, a nie ten Ordo Templi Orientis. Tak, nie, może? Bo dziabnęła mnie forma go. Sama napiałabym raczej: trawiącą je zarazę.

 

To tak z grubsza. Co do fabuły to trudno mi powiedzieć, bo, jak już wspomniałam, wydaje mi się zbyt zawiła, chaotyczna i niezrozumiała. Może inny wykażą się większą pojętnością?

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Mam podobne zdanie do joseheim. Też się zgubiłem i nie wszystko jest dla mnie jasne.

Z rzeczy technicznych: masz problem z "nie" z przymiotnikami, no i zmień to nieszczęsne "naborzeństwo", bo w oczy kłuje.

Pozdrawiam

Mastiff

O cholera, ale kawał porządnej roboty. Gdyby tego nie było, nie przeczytałabym tego opowiadania. A tak - i historia stała się ciekawsza, i klimat pełniejszy.

Wielkie dzięki za wszelkie opinie. Rzeczywiście, przy tym tekście moje oko było nad wyraz ślepe na wszelkie błędy. Niestety, nie mogę ich już poprawić, czas edycji minął i pozostaje mi jedynie serdecznie za nie przeprosić.

Naprawdę starałem się, by takich baboli tutaj nie było, jak widać, nieskutecznie.

Jak dla mnie jest perfekt. Mało kto na tym portalu potrafi wyczarować taki klimat. Pochłonęło mnie całkowicie.

www.portal.herbatkauheleny.pl

To opowiadanie ma bardzo fajny klimacik. Końcówka jest rzeczywiście mało czytelna, ale jak się wczyta, to da się połapać co i jak. Przeczytałem z przyjemnością. Jeden z lepszych tekstów w konkursie.

 

Pozdrawiam.

Winszuję! Czytając miałem wrażenie, że oglądam któryś z filmów grozy Marka Piestraka, albo "Sanatorium Pod Klepsydrą" Hasa. Z jakim smakiem oddany duch epoki - z jednej strony koniec "fin de siecl'owej" fascynacji spirytyzmem, a z drugiej odwołania do I wojny światowej i lęk przed nieuchronnym zwycięstwem technologii, tutaj reprezentowanej przez kolej żelazną. Zgrabnieś to Pan, Panie Podstuwak wykoncypował. Ukłony!

Przyczajony użyszkodnik

Trochę poźno piszę, ale trafiłem tutaj z linku w HydeParku (wynik Duchów 2012). Powiem tyle, bo nikt chyba tego nie zauważył, że miałeś się na kim wzorować. Nie czytałem całości, ale widać twoją inspirację (zresztą mało popularną) "Salamandrą" Stefana Grabińskiego. Na co wskazuje zarówno tytuł jak i umieszczenie autora (chorego na gruźlicę, dziedziczną zresztą) w roli głównego bohatera. Nie przeczytałem całości, ale tyle powiedzieć mogę. Dziwi mnie, że nie spostrzegli tego moi poprzednicy w komenatrzach.

Hmmm. Mnie też szybko się wszystko poplątało. Kto jest kim, kto jeszcze żyje…

Babska logika rządzi!

@Finkla – dzięki za przeczytanie, poświęcony czas i uwagę. Staram się trzymać zasady, że „kto umarł, ten nie żyje”, choć w tym tekście – co zauważyło kilka osób – nie do końca to wyszło (były jednak osoby, które zaznaczały, że się nie zgubiły, więc przynajmniej tyle, że ten aspekt nie legł w całości). Tekst ma już trochę i mam nadzieję, że na podstawie wszystkich wypisanych tutaj zastrzeżeń, przy kolejnych uda mi się lub nawet już udało wyrażać klarowniej. Lekcję z tego starałem się odrobić najrzetelniej.

 

Pozdrawiam,

p.

Bardzo zacne opowiadanie, stosownie tajemnicze, przesiąknięte duchem epoki i ówczesnymi fascynacjami. Bardzo podobał mi się pomysł, wykonanie zdecydowanie mniej – lektura byłaby zdecydowanie przyjemniejsza, gdyby nie ciągła obecność wielu błędów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy – wielkie dzięki za przeczytanie i opinię. Cieszę się, że pomimo błędów, sam tekst wyszedł raczej na plus.

Nad chropowatościami cały czas pracuję, a tekst ma już kilka lat, wtedy więc udawało mi się radzić z nimi w jeszcze mniejszym stopniu niż teraz.

 

pzdr,

p.

Nowa Fantastyka