- Opowiadanie: Jafieli - Trzydzieści sześć wymiarów

Trzydzieści sześć wymiarów

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Trzydzieści sześć wymiarów

Przyciemnione, różowe szkiełko, zamknięte w misternym ornamencie oprawki, połyskiwało dziko, przesuwane pomiędzy palcami. Punkciki światła skakały po straganie, po mosiężnych przedmiotach, których zastosowanie było trudne do odgadnięcia i nieruchomych włosach porcelanowych lalek. Kryły się pomiędzy trybikami w otwartych, podniszczonych zegarkach, w szkieletach egzotycznych zwierząt. Migotały na naszyjnikach z połyskliwych muszelek i kolorowych kamieni. Przeglądały się w gładkich powierzchniach luster i wypolerowanych garnków. Dopiero, kiedy po raz kolejny, przemknęły po szerokim, piegowatym nosie, sprzedawca pozwolił, żeby jego z trudem zachowywana cierpliwość poszła w diabły. Zabawa trwała już dobrych kilkanaście minut, nawet cerdded yn dawel powinien wiedzieć, że są jakieś granice w postępowaniu z porządnymi, ciężko pracującymi ludźmi, do których we własnym mniemaniu zaliczał się kupiec Redek Blein.

– To naprawdę wyjątkowy przedmiot – zapewnił kotowatego z najszczerszym uśmiechem, na jaki było go stać. Obserwował jednocześnie jak monokl po raz kolejny obrócił się w porośniętych szarym futrem palcach.

Światełko wpadło pomiędzy kły wypchanego lisoskoczka, ale i tam nie pozostało długo.

– Ma pan doskonały gust. – Widząc, że jedno z uszu potencjalnego kupca „wyjątkowego przedmiotu” drgnęło, Redek kontynuował. – Prawdziwy kryształ z Ofdert, z samej głębi góry! Widzi pan te ornamenty? To robota tiivuline z okresu ich diamentowego cesarstwa, niezwykły rarytas, nie dziwię się, że wypatrzył go pan ma moim skromnym straganie, jest jedyny w swoim rodzaju!

– Różowy? – Cerdded yn dawel podniósł wzrok znad obracanego w łapie monokla, jednak nie przerwał zabawy.

Odblaski dalej tańczyły na przedmiotach i od czasu do czasu, na twarzy sklepikarza, doprowadzając go do prawdziwie nieprzystającej kupcom, szewskiej pasji.

– Co? – warknął na chwilę tracąc opanowanie, kiedy światełko przebiegło mu po oczach, oślepiając. Mógłby przysiąc, że kotowaty robi to specjalnie.

– Różowy kryształ z Ofdert? – Szary kocur ponowił pytanie, bez specjalnego nacisku czy zaciekawienia.

– Ta… Taak! Właśnie tak! – Kupiec zdążył kilka razy zblednąć i poczerwienieć, zanim kontynuował. – Są niezwykle rzadkie, dlatego wiele osób uważa samo ich istnienie za mit, ale tutaj właśnie został zastosowany najczystszy różowy kryształ! Doskonała zdolność skupienia światła, poza tym nie do zarysowania, nawet diamentem!

– Rozumiem.

Redek, prowadzący na Wielkim Targu kram Różności i Niesamowitości Redeka Bleina, odetchnął z ulgą.

– Normalnie chciałem sprzedać ten artefakt za nie mniej niż trzy ergi ale widzę, że pan jest prawdziwym znawcą, to zaszczyt spotkać kogoś takiego! Dlatego, tylko i wyłącznie panu, jestem skłonny obniżyć cenę do symbolicznych – zamilkł na chwilę – dwóch ergów. Proszę nie zastanawiać się długo, to naprawdę niezwykła okazja!

– Skąd wniosek, że potrzebuję monokla?

– Słucham…? – Redek poczuł, że jego szczęka opada niżej, niż powinna.

– Czy z moim wzrokiem jest coś nie tak? Kiedy ostatnio sprawdzałem, był bez zarzutu. Więc skąd wniosek, że ten przedmiot jest mi potrzebny?

Przez krótką chwilę nad straganem wisiało ciężkie milczenie. Kotowaty dalej obracał w palcach różowy monokl, a kupiec myślał intensywnie czując, jak w gardle rośnie mu nieprzyjemna gula.

– Nie śmiałbym sugerować, że jest panu potrzebny! – Redek pozbierał się szybko. – Co za straszne nieporozumienie! Miałem na myśli, że to wspaniały przedmiot dla kolekcjonera! Jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny! Oczywiście, jak każdy taki unikat ma swoją własną historię – ciągnął Redek zauważając, że chociaż cerdded yn dawel nie zdecydował się jeszcze na zakup, to także nie odłożył przedmiotu na stragan. To dawało pewne nadzieje. – Tak się składa, że ja doskonale znam tę historię. Jakieś czterysta dwadzieścia lat temu…

– Zastanawia mnie…

Kupiec momentalnie zamilkł widząc utkwione w sobie złote ślepia. W słoneczny dzień jak dzisiaj, źrenice kotowatego przypominały cienkie iglice.

– To musi być wyjątkowa historia – kontynuował kocur, czubek szarego ogona poruszał się miarowo, tuż nad ziemią. – Wiele lat, wielu właścicieli. Czy przypadkiem nie zdarzyło się tak, że któryś z nich zmarł nagłą, niespodziewaną śmiercią? Na pewno – odpowiedział sam sobie – to w końcu wiele lat, jak mówiłem. A może tak, zdarzyło się to więcej niż jeden raz?

Nad straganem z różnościami ponownie zapanowała cisza. Pulchny kupiec obserwował uważanie stojącego przed nim cerdded yn dawel. Kroczącego w ciszy, przedstawiciela rasy, odpowiedzialnej za założenie Anfeidredd, miasta światów w którym się znajdowali. Kalkulował.

Kotowaty trwał prawie całkowicie nieruchomo, siedząc po turecku na grzbiecie niewielkiego biegacza z nakrapianą skórą, poruszała się tylko łapa z monoklem i czubek ogona. I uszy, przynajmniej od czasu do czasu.

Z kolei półmechaniczne zwierzę nie wyglądało na własność firmy Aretel i Biegacze. Cztery mierzące po niespełna metrze, połyskujące metalicznie siecią przewodów, śrub i korb łapy pozostawały w bezruchu, jednak stworzenie co jakiś czas rzucało wydłużonym pyskiem i próbowało sięgnąć do przedmiotów na ladzie. Redek podejrzewał, że było wadliwe, dlatego kotowatemu udało się je kupić. W pełni sprawny biegacz kosztował od trzystu złotych ergów wzwyż. Więcej niż czynsz w mieszkaniu Bleina przez dziesięć lat, a nie było to mieszkanie ani małe ani skromne.

Kupiec rozejrzał się niepostrzeżenie. Wokół nich kłębił się tłum, nie za gęsty, zupełnie idealny. Z rodzaju takich, w którym każdy spieszy się zajęty swoimi sprawami, a niewielu ludzi wpada na siebie przypadkiem. W zbiorowisku jak to, szansa niefortunnego zapamiętania kogoś, lub usłyszenia czegoś, jest minimalna. Na granicy ryzyka zawodowego.

Przeniósł wzrok z powrotem na czekającego cierpliwie nietypowego klienta. Szare futro z błękitnym połyskiem było rzadko spotykane, również ubiór cerdded yn dawel rzucał się w oczy. Białą koszulę ze stójkowym kołnierzem i beżowe bryczesy mógłby tutaj nosić każdy, pod warunkiem posiadania odpowiedniego układu kończyn, jednak brązowa kurta ozdobiona nieprawdopodobną ilością kieszonek, łańcuszków i dziwnych, cykających przedmiotów była czymś niezwykłym. Nawet na Wielkim Targu, gdzie spotykali się wszyscy i zewsząd. Na nadgarstkach i dolnej części tylnych łap kotowaty nosił ciemne pasy bransolet z metalu, którego kupiec nie potrafił rozpoznać. Ornamenty połyskiwały zielonkawo przy każdym poruszeniu. Z wielokrotnie przebitych uszu zwisały kolczyki. Specjalną uwagę Redeka przykuł jeden, krwistoczerwony kamień oprawiony w metal przypominający srebro. To mógł być rubin, ale wydawał się ciemniejszy. Kołysał się hipnotyzująco na cienkim, kilkucentymetrowym łańcuszku.

Redek wzdrygnął się, rozejrzał nerwowo, a potem nachylił w kierunku kotowatego podejmując decyzję. Ryzyko było warte dwóch ergów, poza tym równający nie mieli powodu, żeby pojawić się akurat tutaj. Wieść niosła, że większość z nich Rada zaangażowała do budowy stabilizatorów w Okręgu Ogrodów, sięgającym ponad kilometr w głąb, pasie zieleni otaczającym Pierwszą dzielnicę. Reszta również powinna mieć lepsze rzeczy do roboty, niż śledzenie poczynań mało ważnego kupca, jednego z tysięcy podobnych, którzy mieszkali lub przybyli do Anfeidredd licząc, że uda im się zrobić interes życia. Cóż, niektórym się udawało, Blein również na co dzień nie narzekał.

– Jak pan zgadł? – szepnął. – Nie chciałem mówić, bo to zakazane, ale widzę pana jako człowieka szerokich horyzontów i zainteresowań. Było dokładnie tak, wielu z tych, którzy posiadali ten przedmiot odebrało sobie życie. Mówi się, że zaczęli widzieć duchy zmarłych i słyszeć ich podszepty. Złe, okrutne słowa… – Dla spotęgowania napięcia zwiesił głos widząc, że klient go słucha. – Podobno kiedyś, na samym początku należał do nekromanty…

Tsillah podeszła niepostrzeżenie, jak zwykle. Z lekko przekrzywioną głową przysłuchiwała się, jak kupiec konspiracyjnie syczącym szeptem opowiada, w jego mniemaniu mrożącą krew w żyłach historię nekromanty, który za wszelką cenę postanowił powstrzymać śmierć. Każdą, w dowolnej formie. Nie widziała w tym za grosz sensu, jednak sądząc po uszach, siedzący na grzbiecie Gvei, Xayrsa bawił się świetnie kosztem pulchnego człowieka. Poprawiła w objęciach bukiet kwiatów, dmuchnęła w tygrysią paszczkę, która kłapnęła nie wiadomo dlaczego tuż przy jej nosie i podeszła bliżej, tym razem starając się zostać usłyszaną.

Kupiec zamilkł gwałtownie i pobladł widząc niską postać, tuż przy swoim straganie. Zastanawiał się ile słyszała, jednak szybko uspokoił się myślą, że samo opowiadanie historii, jakie by one nie były, nie jest zakazane.

– Tsillah. – Xayrsa wyciągnął łapę i pomógł szczurzycy wdrapać się na niższą z dwóch obitych miękkim materiałem platform na grzbiecie biegacza. – Kontynuuj – zwrócił się do kupca – przykułeś moją uwagę.

Redek z trudem otrząsnął się z zaskoczenia. Zdawał sobie sprawę, że plotki o instynktownej niechęci cerdded yn dawel i hvislar, w mieście takim jak to, musiały być wyssane z palca, jednak mimo wszystko, przedstawiciele tych dwóch ras rzadko przebywali ze sobą w odległości mniejszej, niż ćwierć dzielnicy.

– Tak, przepraszam pana. – Skłonił się lekko. – Skończyłem chyba na tym, kiedy to nekromanta Lavern…

Dotąd kłębiący się tłum zastygł nagle i ucichł. Potem wybuchnął eksplozją szeptów, syczących, piszczących i takich, które odbijały się echem pod sklepieniem czaszki. Oddział straży przeszedł bokiem, ignorując gapiów. Czworo strażników jechało na masywnych biegaczach, przynajmniej półtora raza wyższych i szerszych niż Gvei, reszta była pieszo. Wszyscy dłonie i łapy trzymali blisko broni. W samym środku grupy, dwoje ludzi niosło nosze, przykryte szczelnie płatami czarnego materiału. W odległości kilku metrów za nimi ciągnęła grupka gapiów.

– Co to za defilada? – Tsillah pociągnęła nosem i skrzywiła się. Miała wrażenie, że jej wszystkie wąsy skręcają się w ruloniki pod wpływem smrodu.

Xayrsa wyglądał, jakby czuł się podobnie.

– To z rana – wydukał niechętnie kupiec, całkiem zielony na twarzy. – Podobno zabito kogoś w Kolorowych Szkiełkach.

– Chyba leżał od kilku dni w gnojówce, dziwne, że wywożą go tak późno – mruknęła hvislar.

– Chciałbym, żeby tak było, ale podobno zginął tej nocy, dziwna sprawa. – Kupiec ugryzł się w język zanim dodał "przeklęta", jednak wykonał okrężny ruch dłonią, mający chronić przed złem. Zupełnie stracił ochotę na wymyślanie mrocznych historyjek i nawet był skłonny zrezygnować z dwóch ergów łatwego zysku. Nie wierzył w duchy i nie uważał się za przesądnego, ale co niedobry omen to niedobry omen.

Xayrsa, dotąd patrzący za grupą strażników, odwrócił się i sięgnął do jednej z kieszonek. Wyciągnął z niej trzy masywne, złote monety, które po chwili niedbale upuścił na stragan. Wolną łapą pociągnął w dół jedną z dźwigni po prawej stronie platformy na której siedział. Biegacz zadreptał w miejscu i rzucił łbem, z kilku złączy wydobyły się smużki pary. Cichy, przypominający klekotanie dźwięk, który wydawał z siebie wprawiony w ruch mechanizm, wyraźnie irytował zwierzę. Para buchnęła również z kończącego się ponad pół metra nad głową Xayrsy, cienkiego komina, wystającego z tylnej części urządzenia.

– Idź Gvei, bo oddam Cię Aretel, a ona nie będzie taka miła – mruknęła Tsillah, jednocześnie poklepując zwierzę między zwisającymi uszami.

Rodzinna firma Aretel i Biegacze od ponad dwustu lat z powodzeniem prowadziła, stale powiększającą się stale powiększającą się sieć punktów, w których przeciętny mieszkaniec mógł wynająć biegacza na czas od godziny do dwóch tygodni. Na dodatek, umowa nie wymagała od niego powrotu do miejsca, z którego wyruszył. Po upływie określonego w papierach czasu stworzenie można było zdać w dowolnej filii firmy – upowszechnienie telegrafu zdziałało cuda, a także pozwoliło Aretel i Biegacze na prawdziwie dynamiczny rozwój. Pojawiająca się nieśmiało konkurencja, została wdeptana w bruk, kiedy jeszcze była w powijakach.

Z czasem, gdy firma rozszerzyła działalność na całe miasto, a w każdej dzielnicy były przynajmniej trzy punkty wymiany, zabrakło kuzynów, wujków i siostrzeńców nawet tych bardzo dalekich, ściągniętych z rodzinnego Isterl. Aretel i Biegacze siłą rzeczy, musiało odrzucić etykietkę firmy rodzinnej, nie pozbyło się jednak tradycji, związanej z imieniem osoby, będącej głową firmy. Na czele rodziny i działalności stała zawsze jakaś Aretel, najczęściej pierworodna córka poprzedniej właścicielki. Raz nawet, z braku potomków po kądzieli firmę odziedziczył chłopiec – oczywiście, miał na imię Aretel. Chociaż w jego wypadku nie wszyscy byli zgodni co do tego, czy nosił je od urodzenia.

Biegacz, którego Xyarsa kilka lat temu odkupił od organizacji i nazwał Gvei, niechętnie odwrócił się od straganu z oszołomionym kupcem i skierował do uliczki, z której przyszła straż.

Jechali w milczeniu, jednak im bliżej Kolorowych Szkiełek, szczurzyca coraz energiczniej wierciła się na swojej platformie. Przeszkadzał jej kołyszący na boki marsz Gvei. Irytowały chodziki, wyłożona miękkim zamszem dwupoziomowa konstrukcja okręgów połączonych zestawem masywnych sprężyn, z podwyższeniem i paskami, pozwalającymi umocować całość na łapie. Drażniła ją prosta, biała sukienka z bufiastymi rękawkami, którą rano była zachwycona. Zasznurowany ciasno gorset w tym samym kolorze uwierał, a bukiet, przedstawiający sobą chyba wszystkie barwy tęczy pachniał zbyt intensywnie. Tygrysie paszczki kłapały na przelatujące owady, chociaż nie trafiały więcej niż jedną muchę na dwadzieścia. Ich brak celności również działał Tsillah na nerwy.

Xayrsa nadal obracał monokl w palcach, jednak większość uwagi poświęcał pulpitowi przy prawej łapie. Zestaw dźwigni, pokręteł i klekoczących ciągle przekładek pozwalał na sterowanie ruchami mechanicznych kończyn biegacza, o ile zwierzę nie znarowiło się przesadnie. Tym razem Gvei szedł wyjątkowo spokojnie. Po drodze minęło ich kilku zajętych swoimi sprawami jeźdźców, większość przynajmniej na chwilę podnosiła wzrok, żeby przyjrzeć się dziwnej parze.

– To był twój pomysł, żeby iść na targ razem. – Xayrsa uprzedził potencjalne protesty. – Nie narzekam, ładne świecidełko – mruknął, wkładając monokl w drobną, szczurzą łapkę.

Tsillah nie zaprotestowała. Obejrzała błyskotkę, poświęciła trochę czasu na zbadanie ornamentu, w końcu przyłożyła monokl do prawego oka, mrużąc lewe. Świat wyglądał różowo, jednak nie zauważyła żadnych innych zmian. Szkło nie powiększało, nie wyostrzało wzroku ani nie spełniało żadnych innych funkcji, które powinno zgodnie ze swoim przeznaczeniem.

– Co to właściwie jest? – zapytała.

– Monokl z różowym kryształem. Z Odfert. Z okresu diamentowego cesarstwa skrzydlatych… – nie kontynuował, słysząc jak Tsillah parska śmiechem.

– Jest różowy.

– Zauważyłem – odpowiedział, odsłaniając w uśmiechu kończyste kły.

– Wytłumaczysz mi, dlaczego zapłaciłeś trzy ergi za imitację, która jest tak kiepska, że nawet nie jestem pewna, czy nazywanie jej podróbką ma jakiekolwiek podstawy? – Odwróciła się opierając przednie łapy na kolanach Xayrsy. Kończystym pazurem wprawiła w wahadłowy ruch jeden z jego kolczyków. Karminową kulę różowego kryształu, autentycznego dla odmiany.

– Informacje.

Tsillach zmarszczyła nos tak, że jej długie wąsy wysunęły się do przodu. Wydawało jej się, że smród przenoszonych tędy niedawno zwłok dalej unosi się w powietrzu. Po chwili jednak wzruszyła ramionami i opadła z powrotem na swoją platformę.

– Nie ma w nim nawet odrobiny magii – westchnęła, wpinając monokl w kieszonkę sukienki.

– Pasuje ci. Do oczu.

Albinoska lekko przekręciła głowę obrzucając kocura groźnym spojrzeniem, ale wydawał się poważny.

Nie spiesząc się minęli skrzyżowanie z ulicą Chlebową, potem skręcili w Ryżą. Po obu stronach wznosiły się ciemne, zaniedbane budynki. Na parterze wiele okien ziało czarnymi szczelinami spomiędzy przybitych byle jak desek, frontony, które miały być chlubą bogatych sklepów, nosiły ślady przynajmniej stuletniego zaniedbania i opuszczenia.

Wszystkie uliczki Wielkiego Targu, poza znajdującym się w samym środku dzielnicy rozległym targowiskiem były wąskie, żeby pomieścić ich jak najwięcej, na ograniczonej przestrzeni, jednak już w odległości dwóch, trzech skrzyżowań od niezmiennie ruchliwego centrum, nawet w dzień nie mijało się wielu przechodniów. Dopiero po zapadnięciu zmroku wracali tutaj żebracy, którzy w świetle słońca woleli przebywać w bardziej ruchliwych i zyskownych rejonach. Chociaż dystrykt został zaplanowany jako główne centrum handlowe Anfeidredd, na przestrzeni lat stracił tę pozycję na rzecz Małego Targu, znajdującego się w przeciwległej części Piątego Okręgu, licząc od środkowej, Pierwszej dzielnicy. Z upływem czasu na Małym Targu większość pomieszczeń mieszkalnych anektowano na potrzeby handlu, oraz szeroko rozumianej wymiany dóbr i usług. Tutaj specjalnie wydzielone i zaprojektowane, przestronne wnętrza świeciły pustkami lub stanowiły chwilowe schronienie dla bezdomnych. Chociaż wraz z gwałtownym spadkiem czynszów w ciągu ostatnich lat kupcy ponownie zainteresowali się Wielkim Targiem, to proces ponownego przywracania świetności dzielnicy dopiero niemrawo się rozpoczynał.

Xayrsa pilnował, żeby Gvei omijał przynajmniej największe dziury, których nie brakowało w starym bruku. Kolorowe Szkiełka gdzie zmierzali były trzecim z ustanowionych przez Radę handlowych ośrodków miasta i chociaż poza narzuconymi schematami Anfeidredd tętniło handlem na każdym centymetrze swojej powierzchni, to rzeczywiście Wielki i Mały Targ gromadziły rzesze wyspecjalizowanych kupców, a Kolorowe Szkiełka jubilerów i architektów ze wszystkich stron. Miasto handlu nazywano również miastem światów i żadne z tych dwóch określeń nie funkcjonowało bez powodu.

Każda z dzielnic miała swój początek w innym wymiarze. Również każda, poza Pierwszą posiadała Bramę, pozwalającą na kontrolowany przepływ handlarzy i dóbr pomiędzy zewnętrznym światem, a miastem. W Anfeidredd nigdy niczego nie brakowało, chociaż cen nie można było nazwać stabilnymi. Kiedy w jednym świecie panowała susza i głód, plony kupowano w innych. Jeśli jakieś imperium szykowało się na wojnę, wystarczyło wysłać ludzi do Anfeidredd, a wyrosła na przestrzeni stuleci kasta pośredników organizowała wszystko. Po kilku dniach przez miasto ciągnął tabor wypełniony zaopatrzeniem tylko po to, żeby zniknąć w Bramie prowadzącej do miejsca, gdzie towar został zamówiony. Miasto światów nie znało ograniczeń. Było apolityczne i poza wybuchającymi regularnie co kilkadziesiąt lat mniejszymi i większymi wewnętrznymi sporami i bataliami – pokojowe. Wojna za bardzo szkodziła interesom, a arystokrację Anfeidredd stanowili kupcy.

Życiem w ułożonych koncentrycznie wokół Pierwszej pierścieniach dzielnic sterowały popyt i podaż. Kupcy na straganach, w ciemnych zaułkach i domokrążcy oferowali obfitość wszystkiego, co tylko dało się sprowadzić, ukraść lub wyprodukować poczynając od żywności, przez materiały, ozdoby i egzotyczne zwierzęta a na nowinkach techniki i wszelkiego rodzaju nielegalnych używkach kończąc. Manufaktury produkowały towary z najlepszych surowców spośród dostępnych w dowolnym z trzydziestu sześciu światów. Tkalnie zwykle używały barwników z Utierr i Tfel, jednak cienką przędzę ściągano najczęściej z Kategrogu. Najnowszy, opatentowany na Uniwersytecie Miedzianego Dzwonu stop metali, łączył w sobie rudy z pięciu odrębnych wymiarów. Lekki i wytrzymały, niemożliwy do stworzenia gdziekolwiek poza miastem, błyskawiczne zyskiwał popularność, zwłaszcza w przemyśle parolotowym.

Wszystkie wymiary scalało i utrzymywało w równowadze Serce. Ogromna, mechaniczno-magiczna hybryda położona głęboko pod Pierwszą dzielnicą. Wysokie, smukłe kominy z których nieustannie snuł się biały dym były dla wszystkich namacalnym dowodem, że to "serce" bije nieustannie. Symbolem jedności. Wielu mieszkańców urodzonych w Anfeidredd nigdy nie przeszło przez żadną z Bram, miasto było jedynym domem, którego potrzebowali. Xayrsa również należał do tej grupy, chociaż nie z tak sentymentalnych powodów.

Łączenie, do którego dotarli, było wyraźnie widoczne. Pośrodku ulicy Świątecznej przebiegała równa linia, gdzie stary i popękany bruk zbudowany z dużych, szarych kamieni, zastępowała zadbana, wielobarwna mozaika. Drobne otoczaki łączyło czerwonawe spoiwo, całość mieniła się w słońcu jak wypolerowana i pociągnięta lakierem. Co w tej dzielnicy wcale nie było nieprawdopodobne.

Gvei potrząsnął łbem, jednak po chwili przekroczył łączenie. Tsillah skrzywiła się kiedy wraz z ciepłym powiewem wiatru w jej nos uderzyła mieszanina zapachów farb, rozpuszczalników, rozgrzanego kamienia, miasta samego w sobie, mocnych pachnideł i wszystkiego, co przy produkcji witraży, biżuterii i każdego innego rodzaju sztuki wydzielało jakąś woń. Czuła również smród starej śmierci, a Xayrsa skierował biegacza w stronę, z której dobiegał najmocniej.

– Jesteś pewien? – mruknęła, przyglądając się wysokim, smukłym budynkom, które zastąpiły te niższe i brudne z Wielkiego Targu.

Każde okno mieniło się tęczowymi kompozycjami witraży, elewacje cieszyły oko bogactwem ornamentów, a wiele dachów wieńczyły ażurowe wieżyczki. Wirujące na ich szczytach wiatrołapy przedstawiały sobą chyba całą istniejącą faunę, nieco flory, a nawet istoty, które z całą pewnością nie zalęgły się nigdzie poza koszmarami sennymi zamieszkujących Kolorowe Szkiełka artystów.

– Mam wrażenie, że ta sprawa może przypalić nam wąsy Xayrsa. A ja lubię moje, naprawdę, twoje też nie są takie złe. Dopiero co odrosły po ostatnim.

Kocur nie odpowiadając wprowadził biegacza w boczną uliczkę i cicho zeskoczył z platformy. Przypiął zwierzę do zdobionej kraty z matowego metalu, podrapał za uszami i pomógł zsiąść nadal sceptycznie nastawionej szczurzycy.

– Co, jeśli powiem, że mnie również cuchnie to paskudnie? – zapytał spokojnie.

– Nic. – Tsillah wolną łapą poprawiła pogniecioną po jeździe sukienkę, drugą obejmowała bukiet. Przestąpiła kilka razy w miejscu. – Martwiłabym się o twój nos, gdyby było inaczej, nie sposób przegapić, śmierdzi tym chyba cała dzielnica. Pamiętam ten zapach. – Zmrużyła oczy. – Nie spodziewałam się poczuć go znowu w takich okolicznościach.

– Wiem. – Wzruszył ramionami, jednak futro na szarym ogonie uniosło się nieco i nastroszyło. – Badyle. – Kocur wskazał łapą na bukiet.

– Co badyle? – Niespodziewanie obruszyła się hvislar. – Nie podoba ci się bukiet? A żebyś wiedział, że postawię go na samym środku twojego gabinetu. Albo jeszcze lepiej, w sypialni!

– Tsillah, po prostu to odłóż – westchnął widząc jej złe spojrzenie. – Będę potrzebował twoich łap. Obu. Wolnych.

Szczurzyca przez chwilę mamrotała pod nosem, jednak w końcu pieczołowicie ułożyła kwiaty na większej z platform. Gvei próbował sięgnąć do nich zębami, jednak tylko zarobił kuksańca w nos.

– Jasne, jak zwykle. Będę za tobą.

Musieli przejść jeszcze dwa skrzyżowania, zanim dotarli na miejsce. Xayrsa szedł pierwszy, nie oglądając się. Już po kilku krokach przestał słyszeć za sobą jakiekolwiek odgłosy, które mogłyby upewnić go, że hvislar nie została w tyle. Nie zależało mu na upewnieniu.

Tak jak się spodziewał, im bliżej źródła smrodu, tym więcej gromadziło się gapiów. Ostrożnie wymijał zaaferowanych artystów, którzy wylegli ze swoich domów oglądać niespotykane widowisko, pod tytułem morderstwo w Kolorowych Szkiełkach. Kupcy i przypadkowi przechodnie z innych dzielnic zbijali się w ciasne, łatwe do rozpoznania grupki. Straż w szaro pomarańczowych mundurach trzymała wszystkich z daleka od wejścia do jednej z węższych uliczek, które można było spotkać tylko na obrzeżach dzielnicy. Kocur zaczął przepychać się do przodu.

– Xayrssa.

Ktoś niespodziewanie złapał cerdded yn dawel za ramię. Uścisk był mocniejszy, niż wymagały tego przepisy etykiety.

– Naprawdę, nie mogę uwierzyć, że rzeczywiśście tu jessteśś. – Właściciel przeciągającego s głosu miał na sobie szaro-pomarańczowy mundur straży. Za pasem nosił prosty samostrzał, a długi prawie do ziemi, zapięty płaszcz, zasłaniał większość masywnego ogona, na którym poruszał się gjarpri. Spod krawędzi ubioru wystawała jedynie zakończona grzechotką, kołysząca się lekko końcówka. – Pozwoliszz? – Nie znającym sprzeciwu ruchem popchnął kotowatego w kierunku uliczki.

Pozostali strażnicy rozstąpili się na chwilę, robiąc im przejście. Z tłumu, który dotąd jedynie szmerał, dobiegły okrzyki protestu. Xyarsa wyjął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją do nosa, jeszcze zanim wraz z wężowatym zagłębił się w zaułku.

– Jesteś już Josse, ile to musiało… – Kobieta, która dotąd pochylała się nad jedną z rozbitych w drzazgi skrzynek, podniosła wzrok. – O – stwierdziła krótko.

– O – potwierdził Xayrsa, uśmiechając się. Nie strącił z ramienia dłoni Josse, poczekał aż tamten sam zwolni uścisk. Dopiero wtedy, ostrożnie omijając kałuże krwi i dziwnej, lepkiej mazi podszedł kilka kroków w kierunku kobiety. – To bardzo wymowne. Również cieszę się, że cię widzę.

Alana zmarszczyła nos.

– Planowałam odwiedzić cię później, kiedy już tutaj posprzątam, ale nie ma tego złego. – Wykonała dłonią okrężny ruch obejmujący zakrwawione ściany, w których coś wydrążyło poszarpane rysy, roztrzaskane skrzynki, kałuże nie wiadomo czego i te, które z całą pewnością zawierały krew i inne płyny organiczne. Wszędzie dawało się dostrzec strzępy sierści, skrwawione pióra i łuski. – Co o tym sądzisz?

Xayrsa nachylił się nad kawałkiem, który mógł, ale nie musiał być ludzką skórą.

– Straszne – podsumował beznamiętnie.

– Tyle, to zauważyłam sama. – Alana Inemmert, dowódca polowej jednostki straży odpowiadającej głównie za najbardziej paskudne wydarzenia w mieście, podparła się pod boki. – Zauważyłam również, że wygląda znajomo, nie odnosisz takiego wrażenia?

– Masz rację. – Kocur zgodził się bez oporów. – Zupełnie jak sześć lat temu. Bo oczywiście, to nie z ofiar – upewnił się, wskazując pobojowisko brodą.

– Ofiara została do połowy wyżarta i te fragmenty są jedynymi, których tutaj nie znalazłam – stwierdziła, jednak jej głos brzmiał wyczekująco.

Kocur również czekał.

– Guzik Xayrsa! – Kobieta parsknęła gniewnie tracąc cierpliwość. – Sierść jest inna, pióra są inne! Wcześniej, wyglądały jakby wszystkie pochodziły od jednego osobnika, a teraz faktura, kolor, nawet długość nie pasuje. Pogrywasz ze mną?

– Nie.

– Nie… I żadnych wyjaśnień?

– Istnieją pewne różnice, jak sama zauważyłaś, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że to wciąż ta sama sprawa.

– Sprawa, ale nie sprawca – sprecyzowała Alana, uważnie przyglądając się rozmówcy.

Xayrsa powoli skinął głową.

– Nadal jesteś pewien, że to żadna z twoich zabawek? Żaden z tych przeklętych eksponatów, które twoja rodzina kolekcjonuje od czterech pokoleń, nie powoduje, że znikąd pojawiają się paskudne potwory, którym w naszej atmosferze odpadają rozmaite kawałki?

– Pięciu – poprawił. – Kiedy ostatnio sprawdzałem, żaden nie powodował.

Kobieta westchnęła spoglądając w bok. Kilka kroków od nich Josse nachylał się, słuchając szeptanej relacji niskiego człowieka w szarym mundurze bez pomarańczowych aplikacji.

– Praktykant? – zainteresował się cerdded yn dawel.

Alana potwierdziła krzywiąc się lekko. Chłopak nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, jednak spod nierówno przyciętych włosów obrzucał Xayrsę spojrzeniem pełnym tak skoncentrowanej niechęci, że kocurowi jeżyło się futro na karku, a ogon, który prawie trzykrotnie zwiększył swoją objętość, zaczął przypominać wiewiórczą kitę. Wzdrygnął się odwracając z powrotem do komendant Inemmert.

– Jestem podejrzany? – zapytał z obłudnym zdziwieniem.

– Oficjalnie nigdy nie przestałeś być. – Alana niefrasobliwie machnęła ręką. – Ale cieszę się, że przytargałeś tu swój puchaty zadek. A tak między nami, skąd wiedziałeś? Myślałam, że to ja przyniosę ci nowinę.

– Plotki szybko się rozchodzą.

– Nie przesadzaj, nie aż tak szybko, nawet tu. Do Dwudziestu Trzech Kominów, do tego twojego zakurzonego sklepu, nie powinny dotrzeć przed wieczorem.

– Targ.

– Co, targ? – zdziwiła się.

– Byłem na targu, kiedy twoi ludzie przenosili zwłoki. Charakterystyczny widok… I zapach. Potem wystarczyło podpytać. Na tyle szybko plotki podróżują, zwłaszcza tutaj.

– Wybacz zaciekawienie, całkowicie nie służbowe, ale co ty miałbyś kupować na Wielkim Targu?

– Kwiaty. – Tsillah, której dotąd nikt nie zauważył wtrąciła się do rozmowy. – Zostawiliśmy je przy Gvei, żeby nie zjadły dowodów rzeczowych.

Alana Inemmert w zdziwieniu uniosła obie brwi.

– Nie spodziewałam się spotkać tutaj również ciebie – stwierdziła, obrzucając szczurzycę wzrokiem.

Z boku, na samym skraju białej sukienki dostrzegła czerwoną plamkę.

– Mogłeś po prostu poprosić – mruknęła w kierunku Xayrsy niemal nie poruszając ustami i ściszając głos, żeby nie usłyszał jej nikt ze straży – przyniosłabym ci później wszystko, czego potrzebujesz.

Kotowaty położył łapę na ramieniu Tsillah i delikatnie popchnął ją do przodu.

– Powinniśmy już iść, wiesz gdzie mnie znaleźć – stwierdził, a mijając Alanę dodał cicho – nie próbuj zagłębiać się za bardzo.

Zaskoczona kobieta przez chwilę trwała nieruchomo, jednak w końcu gwałtownie obróciła się na pięcie.

– Przesłucham cię za kilka godzin! – krzyknęła za odchodzącymi. – Masz siedzieć na ogonie i niech cię żadne licha nigdzie nie poniosą, słyszysz Xayrsa?!

Kocur skinął głową, a Josse po jednym spojrzeniu na swojego dowódcę, powstrzymał praktykanta przed żywiołową próbą zatrzymania podejrzanych, zanim ci zdążyliby opuścić uliczkę i wtopić się w tłum.

Zanim dotarli do Gvei, Tsillah również spostrzegła krew na dotąd śnieżnobiałej sukience. Klęła przez całą drogę powrotną do Dwudziestu Trzech kominów i jeszcze długo potem.

 

*

 

Pomimo późnej pory, na oszklonych drzwiach Kociej Łapki, sklepu z antykami ulokowanego w północnej części dzielnicy Dwudziestu Trzech Kominów, wciąż wisiała mosiężna plakietka, z wygrawerowanym ozdobnymi literami napisem – "Zamknięte" – i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie miała zostać przekręcona na – "Otwarte". Zainteresowani zarówno kupnem jak i sprzedażą, w większości skupili się, w zgrupowane na postawie rasy, gromadki. Najliczniejsi ludzie z ludźmi, gjarpri z gjarpri i tak dalej. Pojedynczy tiivuline, złożył skrzydła i z dłońmi zaplecionymi na pierzastej piersi, opierał się barkiem o zatrzaśniętą okiennicę. Niezadowolenie narastało falami a plotki, które przemieszczały się jednak szybciej niż przewidziała Alana, powtarzano entuzjastycznie, coraz to barwniejsze. Wersja mówiąca, że sklepikarz jest głównym podejrzanym w sprawie zabójstwa w Kolorowych Szkiełkach i zabrała go straż, walczyła z tą, gdzie stanowił kluczowego świadka, co również owocowało jego przedłużającą się absencją i niezmiennością denerwującej wszystkich tabliczki.

Na widok zbliżającej się ulicą Szybkiego Wzlotu grupy straży przynajmniej połowa czekających nagle straciła zainteresowanie handlem i szybko rozpierzchając się we wszystkich kierunkach poza tym, z którego nadchodzili mundurowi. Maszerująca na czele Alana Inemmert uśmiechnęła się krzywo. Dzięki temu nie musiała przeciskać się do drzwi.

– Nie powinniśmy zainteresować się tym, dlaczego uciekli? Przecież wyłapanie ich nie byłoby problemem. – Idący po lewej stronie Alany praktykant zacisnął pięści. – Zawsze wiedziałem, że ten cały Xayrsa po uszy siedzi w bagnie, w końcu mielibyśmy na niego jakiegoś haka!

– Usspokój się – zmitygował go idący po drugiej stronie dowódcy Josse. – Jeśśli będziesz tak chętnie wtykał noss w nie sswoje ssprawy, w końcu cośś ci go odgryzie.

– Nie są nie moje! Są nasze, straży! Nie możemy pozwalać elementom takim jak on, na spokojne panoszenie się, gdzie tylko zechcą! – gorączkował się młody strażnik.

Alana westchnęła. Jeśli ktoś zainteresowałby się na tyle, żeby zapytać, z czystym sumieniem stwierdziłaby, że Kory Naled, chłopak, którego dowództwo przydzieliło jej do przeszkolenia, stanowił największy spośród wrzodów na tyłku, z którymi musiała sobie radzić w ciągu ponad dwudziestu lat służby. Dziękowała wszystkim magom za wysokiego gjarpri, który w większości sytuacji wyręczał ją z obowiązku niańczenia ambitnego smarkacza.

– Po prostu się zamknij – warknęła, zatrzymując się przed drzwiami. – Wchodzisz ze mną, ale trzymaj ten niewyparzony jęzor zawiązany na supeł. Ty też idziesz Josse, reszta zostaje. – Wskazała pozostałym strażnikom miejsca wokół sklepu, w których mieli czekać na jej powrót.

Kilku dodatkowych klientów wycofało się chyłkiem.

– Możemy liczyć na jakieś wyjaśnienia? – odezwał się nadal stojący nieruchomo skrzydlaty. Głos miał ostry i nieprzyjemny, jak większość przedstawicieli jego gatunku. – ­Co wyborowa grupa straży robi właśnie tutaj? Czy handel antykami stał się nielegalny?

Kory pokraśniał z dumy, najwyraźniej nie wyczuwając sarkazmu, jednak Josse uprzedził go, zanim zdążył odpowiedzieć.

– Nie, Rada nie wydała żadnych nowych dekretów, mamy tylko kilka pytań, sspokojnie, nie zabawimy długo.

– Będę czekał – stwierdził oschle tiivuline, by po chwili zamknąć oczy i najwyraźniej zapaść, w typową dla skrzydlatych, drzemkę.

Drzwi wydały z siebie rozedrgany dźwięk, kiedy Alana uderzyła pięścią w drewniane łączenie pomiędzy dwiema szybami. Nigdzie nie było kołatki.

– Straż miejska – krzyknęła – komendant Alana Inemmert, proszę natychmiast otworzyć drzwi!

Odczekała chwilę i zapukała ponownie powtarzając wezwanie. Po trzecim takim cyklu zaczęła się denerwować, jednak drzwi wciąż pozostawały zamknięte, a wewnątrz sklepu nie dostrzegła żadnego ruchu.

– Powinniśmy je wyważyć – mruknął pod nosem Kory – żeby nauczyć drania szacunku dla straży…

Po kilku kolejnych minutach dobijania się i krzyku, drzwi otworzyły się gwałtownie. Przed nosem Alany świsnęła cienka, ubarwiona na czerwono w pomarańczowe plamy macka. Po chwili dołączyły do niej trzy kolejne. Niewielki, ale zaopatrzony w długie kończyny antara diri przestrzegając niepisanej zasady, która zabraniała telepatom wchodzenia do cudzych umysłów póki nie zostali zaproszeni gestykulował żywo.

– Tak, wiem Ichtaca… – kobieta cofnęła się o krok.

Jedna z wymachujących przed nią macek była zwinięta w supeł, pozostałe wykonywały gwałtownie ruchy na boki oraz w górę i w dół pod rozmaitymi kątami.

– Wiem co znaczy "zamknięte", rozumiem, doskonale rozumiem. A czy ty wiesz, co znaczy "straż, otwierać"? Do diaska, wpuść nas do środka, ty stara ośmiornico! – wykrzyknęła w końcu.

Do gestykulujących macek dołączyły kolejne. Alana miała coraz większy problem z nadążeniem za informacjami, które migał do niej Ichtaca Skell, zarządca Kociej Łapki. W każdym bądź razie, większość nie brzmiała parlamentarnie.

– Ssztywnomackowa pokrako było najlepssze – zasyczał Josse chichocząc i nachylając się do jej ucha.

W końcu Ichtaca wygadał się na tyle, żeby zrobić miejsce i pozwolić im wejść do środka. Alana rozejrzała się, kryjąc zaciekawienie.

Wnętrze sklepu za każdym razem wyglądało inaczej, asortyment zmieniał się szybko. Tym razem jej uwagę przykuł zajmujący pół ściany kompleks przypominających zegary urządzeń z płaskimi tarczami. Po każdej z nich z różną szybkością biegały przynajmniej trzy wskazówki – na największej doliczyła się dziesięciu. Mniejsze i większe wahadła bujały się miarowo.

W kącie pomieszczenia znajdowała się podwyższona lada z ciemnego drewna, a za nią wysłany czerwonym aksamitem fotel na kółkach z trzema wystającymi zza oparcia kominami i dziwną plątaniną połyskujących metalem rurek pod siedzeniem. Na regałach stały rozpadające się ze starości książki i cała masa innych rzeczy, z których nie wszystkie potrafiła choćby nazwać, o odgadnięciu do czego mogły służyć nie wspominając. Kolekcja antycznej broni na przeciwległej do zegara ścianie również robiła wrażenie.

– Xayrsa czeka na was na dole – zamigał Ichtaca. Dwie inne macki wyrażały w tym samym czasie opinię, że Alana i jej banda zupełnie niepotrzebnie psują im interesy.

– Dziękuję. – Kobieta uśmiechnęła się lekko. – Postaramy się nie zająć wiele czasu – dodała, idąc ostrożnie w stronę schodów, prowadzących do przerobionej na gabinet piwnicy.

Ichtaca przesuwał się przed nimi tak, że musieli uważać, żeby nie nadepnąć na którąś z wijących się po podłodze, prawie dwumetrowych macek.

Pomieszczenie niżej było jasno oświetlone i przypominało bardziej magazyn niż gabinet. Na obszernym stoliku w kącie pokoju stał wazon z kwiatami, jednak wszystkie pozostałe ściany i resztę wolnej przestrzeni zajmowały regały, w których wysokość półek wahała się od piętnastu centymetrów do około półtora metra. Również głębokość mebli nie była jednolita.

Pośrodku pokoju stał pojedynczy fotel, na którym rozparty leniwie, z tylnymi łapami na podnóżku półleżał Xayrsa. Sądząc po całkowitym braku reakcji na pojawienie się gości i unoszącej się miarowo piersi, kocur spał głęboko.

– Powiedziałeś, że na nas czeka – mruknęła Alana w stronę zbierającego się do wyjścia Ichtacy. Zmęczonym gestem przeczesała ostrzyżone krótko, brązowe włosy.

– Przecież jest tutaj. – Z nieposiadającej mimiki, twarzy antara diri nie dało się nic odczytać, jednak kobieta mogłaby przysiąc, że w ruchach machających przed jej twarzą macek, było szczere zdziwienie.

– Racja – westchnęła, podchodząc bliżej fotela.

Drzwi zamknęły się cicho za wychodzącym. Kory, nienaturalnie cichy w towarzystwie telepaty, szybko odzyskiwał odwagę.

– Śpi?! – warknął – Jak to śpi?! Tak po prostu… – Jednocześnie ukradkiem rozglądał się po pomieszczeniu.

Zawartość stojących na półkach słojów z przyciemnionego szkła wyraźnie zaprzątała jego myśli. Najróżniejsze przedmioty, od biżuterii po z pozoru zwykłe kamienie, leżały zatopione w bezbarwnej cieczy. Wszystkie wydawały się poważnie nadgryzione zębem czasu. Nawet szlachetne kamienie w bransoletach i pierścieniach całkowicie straciły swój naturalny połysk.

– Spokojnie – prychnęła Alana, kładąc dłoń na ramieniu Xayrsy i potrząsając nim lekko.

Kocur niechętnie otworzył ślepia. Ziewnął zwijając język i prezentując strażnikom okazały garnitur kończystych zębów.

– Jesteś – zwrócił się do kobiety ignorując pozostałych. – Musiało to trwać chwilę, wybacz, zdrzemnąłem się.

– Jakoś specjalnie mnie to nie dziwi. – Rozejrzała się za czymś do siedzenia, jednak poza regałami, fotelem na którym siedział Xayrsa i niewielkim stolikiem, w pomieszczeniu nie było innych mebli. Przeniosła ciężar ciała na lewą nogę i oparła rękę na biodrze. – Wiesz po co tu jestem – zaczęła oficjalnie – zdaję sobie sprawę, że poprzednim razem wykluczyliśmy tę opcję, jednak wciąż potrzebuję od ciebie listy dostawców i ewentualnych odbiorców. Przypominam ci, że handel przeklętymi przedmiotami jest surowo zabroniony i jestem skłonna przymknąć na to oko tylko dlatego, że możesz pomóc nam w rozwiązaniu tej sprawy…

– Nie handluję nimi, powinnaś to wiedzieć komendancie, zwłaszcza, że ostatnio wykluczyliśmy tę "opcję" – padła lekko kpiąca odpowiedź. – Nie mam listy dostawców, a już na pewno nie odbiorców, jestem kolekcjonerem, jak widzisz. – Powiódł łapą wokół, prezentując zatopione w słojach przedmioty. – Wszyscy przynoszą do mnie te drobiazgi, żeby się ich pozbyć. W końcu są przeklęte, prawda?…

– Co niby nie robi na tobie wrażenia?! – wybuchnął Kory.

Alana odsunęła się nieznacznie schodząc z drogi chłopakowi, który podszedł gwałtownie i złapał kotowatego za poły koszuli zmuszając, do wstania z fotela. Niższy od większości ludzi, wciąż znacząco górował nad szarym cerdded yn dawel. Xayrsa gniewnie zmrużył oczy.

– Co masz na myśli? – zapytał cicho.

– Że niby są przeklęte, a ty je tak po prostu przyjmujesz nie licząc na żaden zysk? Altruistycznie? Nie mając na nie żadnych ekscentrycznych kupców? Nie kpij z mojej inteligencji paserze! – wykrzyczał.

– Nie można kpić z czegoś, co nie istnieje – padła bardzo spokojna, cicha odpowiedź. W opuszczonych bezwładnie wzdłuż tułowia łapach błysnęły wysuwane pazury.

Chłopak poczerwieniał od czubków uszu aż po szary kołnierzyk garnituru.

– I waż słowa, bo niewyważone ktoś może zechcieć wepchnąć ci z powrotem do gardła. Niekoniecznie drogą, którą wypadły.

– Grozisz mi ty… – Chłopak jedną ręką puścił koszulę Xayrsy, biorąc zamach zwinął dłoń w pięść.

– Wystarczy! – Alana gwałtownie złapała go za kołnierz i odciągnęła od rozdrażnionego cerdded yn dawel.

Kotowaty gniewnie opadł z powrotem na fotel.

– Josse, wyprowadź go. Natychmiast! Policzymy się później panie Naled. Jeśli jeszcze raz narobisz mi takiego wstydu smarkaczu, to wylecisz że straży na zbity pysk, już ja tego dopilnuję! Przepraszam Xayrsa za jego zachowanie. Nie mam słów, żeby to wyjaśnić.

Josse nie komentując zajścia wywlókł protestującego i szarpiącego się chłopaka na zewnątrz. Dopiero kiedy przestały docierać do nich jego gniewne krzyki Alana i Xayrsa odetchnęli i rozluźnili się.

– Całkiem dramatyczne – pochwalił kocur, jednak położone w tył uszy sugerowały, że nadal jest zły.

– Wybacz, naprawdę. – Alana z westchnieniem ulgi przysiadła na podłodze krzyżując nogi. – Domyślałam się, że cokolwiek powiesz sprowokuje go i da mi wymówkę, żeby wyprosić ich obu, ale nie spodziewałam się, że poleci na ciebie z pięściami.

– Ktoś kiedyś nauczy go manier. – Kotowaty uśmiechnął się brzydko. Tak, że Alanie przebiegły ciarki po plecach. – Chciałbym być przy tym.

– Jasne – mruknęła

Xayrsa milczał. Wodził wzrokiem po zapieczętowanych przedmiotach.

– Naprawdę niczego nie sprzedajesz, masz każdą sztukę, którą kiedykolwiek kupiłeś? Co do jednej? – zagadnęła kobieta.

– Mam.

– Więc? – zapytała w końcu. – Wiesz o co mi chodzi, minęło sześć lat, nie spodziewałam się, że ta sprawa znowu odżyje. Nie podoba mi się to wcale, od kiedy nakładania są częstsze, Rada powiększyła oddziały równających i nie są już tak zapracowani, jak niegdyś. Nie chciałabym, bardzo bym nie chciała, żeby dla zabicia nudy zainteresowali się tym zabójstwem. A na pewno nie ominą tego, jeśli zacznie się powtarzać, jak wtedy.

– Czego ode mnie oczekujesz? – Kotowaty przeniósł uważne spojrzenie na umundurowaną kobietę.

– Powiedz mi gdzie szukać, żeby coś znaleźć, ale nie wleźć ci w paradę – powiedziała bez namysłu – i zajmij się tą sprawą. Szybko, jak to potrafisz.

Xayrsa wyglądał, jakby się wahał, jednak Alana wiedziała, że podjął decyzję już w tamtej uliczce, a być może na targu, kiedy tylko poczuł charakterystyczny zapach.

– Ostatnio udało ci się – drążyła temat. – Nie wiem co zrobiłeś, nigdy nie pytałam i nadal nie zamierzam tego robić, ale zadziałało. Zapłacę, tylko podaj cenę – wytoczyła ostatni argument.

Uszy cerdded yn dawel drgnęły lekko.

– Po prostu trzymaj tego zapchlonego szczeniaka z dala ode mnie i moich interesów, jeśli chcesz, żeby zachował oczy i buźkę, a troszczące się o niego dowództwo nie ugryzło cię w tyłek – odpowiedział w końcu.

Alana nie kryła zdziwienia.

– Niewiele, jak na twój cennik. Bierzesz to za sprawę osobistą? – zapytała ostrożnie, ignorując uwagę o dolnej części swoich pleców. Z tym dowództwem Xayrsa wyczuł idealnie.

– Wbrew pozorom… – Kocur spojrzał na nią z politowaniem. – Wcale nie pałam do równających gorętszą miłością niż ty. Również wolałbym, żeby nie zaczęli węszyć, gdzie ich nie potrzebujemy. A z dzieciakiem, uznaj to za przysługę dla przyjaciela, a nie cenę za usługę.

Kobieta kiwnęła głową, czekając.

– A co do przyjacielskich rad z kolei – zamilkł na chwilę. – Nos podpowiada mi, że być może powinnaś poszukać śladów w zewnętrznym kręgu. Na przykład… – Zmrużone, żółte ślepia miały dziwnie zły wyraz. – W Deszczowym Powiewie mogłabyś dowiedzieć się czegoś interesującego. A we wschodniej części Drzewa jest taki budynek, całkiem charakterystyczny, powinnaś zajrzeć tam za jakieś dwa dni, najlepiej ze sporą grupą podkomendnych.

– W Deszczowym Powiewie ostatnio giną mieszkańcy, głównie cerdded yn dawel i tiivuline. – Alana zmarszczyła brwi, poprawiając się na twardej podłodze. – Myślisz, że to jest w jakiś sposób powiązane?

– Nie wątpię – odpowiedział spokojnie kocur. – Za dwa dni – upomniał.

Milczeli jeszcze przez chwilę, aż w końcu kobieta wstała i pieczołowicie poprawiła mundur. Broń przy pasie i sprzączki wysokich butów połyskiwały nowością.

– Liczę na ciebie – powiedziała cicho, odwracając się – a jeśli Tsillah nie zwędziła z mojego miejsca zbrodni wszystkiego, czego potrzebowałeś, chętnie ci to dostarczę, wystarczy powiedzieć. – Przez chwilę wyczekująco stała w miejscu odwrócona plecami do kotowatego, jednak w końcu nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, skierowała się na schody.

– Tym razem spróbuj wiedzieć najmniej, jak tylko się da. – Doszedł ją z dołu cichy głos.

Odwróciła się jednak kocur wydawał się ponownie zapaść w drzemkę. Wzruszyła ramionami otwierając drzwi.

Kiedy zniknęła, kocur rozsiadł się wygodniej w fotelu, czekając na powrót białej hvislar. Nie trwało to długo.

Stojący w kącie pokoju bukiet zaszeleścił nerwowo. Kilka oderwanych w zamieszaniu, nakrapianych płatków opadło na stolik, a pozostałe, które wciąż tkwiły na łodyżkach zamykały i otwierały kolorowe paszcze, wypełnione pachnącą słodko, lepistą substancją. We wnętrzu niektórych można było dostrzec szczątki rozkładających się owadów.

Xayrsa poruszył uszami. Parkiet pod stolikiem rozdzielił się z trzaskiem i przeciągłym zgrzytem starej maszynerii, po chwili platforma przesunęła się w bok odsłaniając przejście. Z otworu buchnęła para, z której klnąc i krztusząc się wypadła Tsillah. Szczurzyca rozejrzała się po pomieszczeniu, wykopała podnóżek spod łap cerdded yn dawel i przysiadła na nim z rozmachem. Przejście zamknęło się za nią z przeciągłym wizgiem, a permanentnie przymocowany do parkietu stolik i wazon wróciły na miejsce. Kwiaty uspokoiły się nieco.

– Napraw wreszcie to cholerstwo! – prychnęła, kiedy biały obłok rozrzedził się równomiernie wypełniając pomieszczenie mokrym gorącem.

– Nie jest zepsute…

– Tylko nieszczelne! – gniewnie dokończyła za niego. – Nie, przepraszam, połowa przewodów jest dziurawa jak durszlak, a pozostałe w ogóle nie wiem jakim cudem trzymają się w kupie, chyba na tych dziurach właśnie! Myślałam, że uduszę się tam albo ugotuję, zanim drzwi w ogóle raczą się ruszyć!

– Ty tak myślałaś? – Xayrsa otworzył dotąd zamknięte ślepia i obrzucił Tsillah ironicznym spojrzeniem.

Szczurzyca zmieszała się lekko. Oplotła ogonem ozdobną nogę taboretu i wygładziła wszystkie, co do jednej fałdki sukienki. Ubranie było brudne i potargane. Xayrsa ze spokojem przeczekał całość. W końcu jego uszu dobiegło ciche westchnienie świadczące o tym, że Tsillah jest już spokojniejsza i w nastroju na normalną rozmowę. Zaczęła pierwsza.

– Nałożyło mi się na łeb – przyznała niechętnie – nie zdążyłam znaleźć Szarego i Perły, reszta jakoś się wymknęła, sama wpadłam w środek. – Otrząsnęła się. – Nadal nie wiem, gdzie są.

– Dałaś się zaskoczyć? – Kocur nie krył sceptycyzmu. – Jak to możliwe?

– Jakbym wiedziała, to by mnie nie zaskoczyło – prychnęła strosząc wąsy. – To był dziwny wymiar Xayrsa – dodała cicho – paskudny, nawet jak dla mnie.

Drzwi na górze skrzypnęły i po schodach sprawnie zsunął się Ichtaca. Miękka obecność antara diri informująco musnęła umysły obojga, zanim zadomowiła się w nich na dobre.

– Żartowniś czeka na zewnątrz. – Brzmiała przesłana myśl. – Wygląda, jakbyśmy mieli nową rzeźbę na podwórku, od rana nie poruszył się ani o krok. – Do myśli dołączył obraz wysokiego tiivuline z czarnymi skrzydłami opierającego się o okiennicę sklepu. Spomiędzy piór, porastających zakończoną ptasim dziobem czaszkę, patrzyły głębokie, złe oczy. – Chyba przyrósł na dobre.

– W takim razie niech cieszy oczy gapiów jeszcze przez chwilę, nikomu nie zaszkodzi – mruknął Xayrsa. – Poza nim jacyś wytrwali?

– Nie bardzo.

– W porządku, daj mu potem czego potrzebuje, ale uprzedź, że przez jakiś czas może być problem z dostawami, na wszelki wypadek. Zamknąłeś wszystko?

Krótki impuls przesłał potwierdzenie, a Ichtaca powoli przepełzł na środek pomieszczenia. Xayrsa i Tsillah wstali ze swoich miejsc i przystawili meble do stolika z kwiatami tak, żeby całość wyglądała naturalnie. Czekali przez chwilę, aż błądzące po parkiecie macki znajdą odpowiednie punkty.

Sześć naciśniętych jednocześnie desek zagłębiło się na kilka centymetrów w podłogę. Po chwili środkowy płat parkietu, na którym dotąd stał fotel, uniósł się w górę pokazując niewielką szczelinę, dostatecznie szeroką, żeby zaczepić palce lub macki i podnieść nieregularny, mający nieco ponad metr średnicy fragment w górę. Ichtaca, przytrzymując klapę, przepuścił kotowatego i hvislar przodem. Wkraczając za nimi na kręcone, prowadzące w dół schody i pociągnął pokrywę w dół. Jedną z wolnych macek przekręcił pokrętło ustawiające wszystko w poprzednim porządku.

Mechanizm, chociaż o wiele mniej widowiskowy niż ten, zastosowany w ścianie, opierający się jedynie na zestawie dopasowanych elementów, przekładek, zapadek i dźwigni bez wspomagania parowego, był również o wiele trudniejszy do wykrycia. Gdyby ktoś dokładnie przeszukał piwnicę pod Kocią Łapką, prawdopodobnie zwróciłby uwagę na przymocowany do parkietu stolik, szybko odnalazł ukryte drzwi i zadowolił się nimi idąc tym śladem. Nawet, gdyby próbował obstukiwać perfekcyjnie równy parkiet lub szukać w nim obluzowanych desek, niczego by nie znalazł. Warstwa tłumiącego dźwięki materiału, zastosowana bezpośrednio pod drewnem, była niezawodna działając w obie strony, a szansa, że komuś udałoby się nacisnąć jednocześnie sześć oddalonych od siebie desek oscylowała blisko zera. Na wykonanie takiej kombinacji pozwalała jedynie odpowiednia ilość macek, lub znajomość układu i zastosowanie fotela z podnóżkiem, oraz rozpłaszczenie się samemu na podłodze, żeby sięgnąć do pozostałych punktów. Xayrsa wyjątkowo nie lubił tej ostatniej opcji, jednak doceniał gwarancję bezpiecznego ukrycia, którą dawała. O ile nie trzeba było uciekać szybko, jednak to oferowały drzwi w ścianie.

W ciemności ostrożnie zeszli niżej. Xayrsa wymacał stojący na podłużnej ławie kandelabr i sięgnął do kieszeni po zapałki. Po chwili pomieszczenie rozjarzyło migotliwe światło pięciu świec.

W rzucającym ruchliwe cienie blasku, z mroku wyłoniła się długa, zajmująca większą część pomieszczenia maszyneria. Wieczny ogień huczał w ogromnym, zamkniętym kotle, podsycany nieustannie produktami ubocznymi mechanicznej destylacji magii. Dwa rzędy połyskujących rdzawo tłoków pracowały niezmordowanie, wydając z siebie głuchy, rytmiczny dźwięk.

Wokół urządzenia, podłączone siecią grubych, podwójnych rurek stały przezroczyste kadzie wypełnione niebieskawym, mętnym płynem. Ciecz krążyła pomiędzy nimi, a zestawem wielowarstwowych filtrów. Wewnątrz pojemników unosiły się rozmaite przedmioty. W stojącym najbliżej, Tsillah spostrzegła oprawiony tandetnie naszyjnik, dalej całkowicie przesiąkniętą szmacianą lalkę. W kolejnym unosił się lekko i opadał bezkształtny kamień.

W czasie, kiedy szczurzyca zapalała pozostałe, rozmieszczone po całym pokoju świece, Xayrsa podszedł do z urządzenia. Dla zachowania wszelkich możliwych pozorów, elektryczność nigdy nie została doprowadzona na najniższe piętro Kociej Łapki, a nie lubiący lamp naftowych Xayrsa wolał korzystać z tradycyjnego oświetlenia. Plany architektoniczne budynku również nie uwzględniały znajdującego się poniżej piwnic poziomu.

Cerdded yn dawel sięgnął po zaplamioną książkę w skórzanej oprawie leżącą na wąskim blacie tuż przy zapełnionym dźwigniami i dźwigienkami pulpicie maszyny. Otworzył ją na zaznaczonej stronie i w zamyślaniu podrapał się za uchem. Potem za drugim. Zgodnie ze starannie prowadzonym kalendarzem, z aktualnie ekstraktowanych przedmiotów, w słoju przebywała najdłużej porcelanowa figurka chomika. Xayrsa zanotował sobie w myślach, żeby jutro przed południem wymienić ją na coś innego. Przezroczysta balia pod przeciwległą ścianą była niemal do połowy wypełniona rozmaitymi, zawierającymi w sobie chociaż szczątkowe ilości magii artefaktami, miał w czym wybierać. Zalane gęstą, bezbarwną cieczą były nieszkodliwe, przynajmniej dopóki ich nie osuszyć, a tego nie zamierzał robić.

Prześledził wzrokiem rząd różnej wielkości filtrów i szklanych kul, w których następowało podgrzanie płynu do temperatury wrzenia. Całość łączyły szklane, spiralne rurki. Ciecz przepływała przez wszystkie miejscami bulgocząc, pieniąc się i powoli klarując. Dalej, na samym końcu, następowało ostatnie odparowanie, a w owalnym naczyniu, nie większym niż dwie złożone dłonie, gromadziła gęsta, biaława breja. Mieszając ją potem z substancjami przyspieszającymi wchłanianie specyfiku przez skórę, w tym z toksycznym trójkwiatem pstrym, rodzina Xayrsy od pokoleń wytwarzała jeden z najdroższych i najmocniejszych narkotyków, znanych w trzydziestu sześciu wymiarach, a nazywany po prostu kremem.

Błyskawicznie wchłaniająca się w skórę substancja, w niewielkich dawkach niwelowała zmęczenie, poprawiała humor i wydolność organizmu. W większych, wywoływała stany euforyczne oraz pozwalała na użycie siły, której zwykle sam zażywający nigdy nie spodziewałby się po sobie. Przedawkowanie najczęściej powodowało śmierć, rzadziej komplikacje. Nikt nigdy nie stwierdził z całą pewnością jaki wpływ miała na magów, chociaż Xayrsa nie wątpił, że kiedyś w jakiś sposób musieli się z nią zetknąć. Miał nadzieję, że żaden bawiący się w doborowym towarzystwie czarodziej nigdy nie zainteresuje się, z czego właściwie jest produkowany narkotyk. Ani przez kogo.

Obok schodów, w rogu pomieszczenia mieściła się szeroka kanapa i niewielki, owalny stolik. Naprzeciwko stał obity zielonym pluszem fotel. Tsillah zamyśliła się siadając na nim i obserwując krzątającego się przy maszynie Xayrsę. Rozważała, jak ubrać wszystko w słowa.

Tymczasem kocur sprawdzał, czy aparatura nie rozregulowała się podczas jego nieobecności, dokręcił kilka kurków, kilka zluzował. Naoliwił niektóre z wyglądających rachitycznie kółek zębatych w otwartym mechanizmie. Obok telepata w typowy dla siebie sposób rozsiadł się na kanapie ogarniając mackami sterty wielobarwnych poduszek, na rogach zakończonych frędzlami. Tsillah wspominała.

Kiedy dwadzieścia lat temu kilka osób zniknęło bez śladu, a parę innych, które żyły w tej samej okolicy co zaginieni, postradało zmysły, nikt nie przejął się tym specjalnie. Plotki o dziwnych miejscach, które pojawiają się tam, gdzie nigdy ich nie było, krążyły przez kilka tygodni, ale w końcu zniknęły przytłoczone gorętszym materiałem. Mieszkańców Anfeidredd w znacznie większym stopniu interesowały zbierające się powoli burzowe chmury, kolejnej, po prawie siedmiu dekadach spokoju, wewnętrznej wojny, niż kilku zaginionych i kilku bredzących bez sensu o cieniach, trującej mgle i bezkresnych wrzosowiskach. Nawet kiedy pojawili się kolejni i dodali do obrazu dymiące wąwozy z rzekami lawy, pełzające robaki wielkości pociągu i sięgające po horyzont lodowe pola, sprawa wciąż nie wzbudziła zainteresowania.

W tym samym czasie w Kociej Łapce zanotowano gwałtowny wzrost dostępności przedmiotów, o których mówiło się, że są przeklęte i chociaż zdarzały się falsyfikaty, które Xayrsa natychmiast rozpoznawał po braku charakterystycznego mrowienia w wąsach, jakie odczuwał w obecności magii, to ilość autentycznych wciąż była zadziwiająca. Gotówka z legalnego handlu antykami i nielegalnego kremem skończyła się szybko i kocur musiał zaciągnąć kilka paskudnych lichw, żeby być wstanie skupić wszystko. Tsillah wiedziała o tym z opowiadań.

Po niecałym roku plotki o zaginięciach, sennych koszmarach i widziadłach na jawie wciąż podsycane nowymi doniesieniami kwitły w cieniu. Rewolucja tiivuline, którzy nie zgadzali się z rządzącą Radą magów oraz zamożnych kupców i planowali uczynić miasto nowym diamentowym cesarstwem, gotowa była wybuchnąć, a Wysoka Wieża zniknęła w oparach gęstej mgły. Plotki pomknęły natychmiast i zanim minęła godzina, dotarły do najdalszych krawędzi miasta. Tymczasem z mgły, która szczelnie otulała całą dzielnicę, znajdującą się w ostatnim z zewnętrznych kręgów, dobiegały krzyki. Nikt nie wychodził na zewnątrz, gdzie poza wyraźną linią łączenia przebiegającą środkiem ulicy Słonecznej, nie snuło się choćby najmniejsze pasemko białego dymu.

Straż otoczyła obszar dwoma półkolami sięgającymi od zewnętrznego muru miasta po jednej stronie Wysokiej Wieży, do tego po drugiej. Mundurowi w wewnętrznym półkolu kierowali nabitą broń w stronę mgły. Ci z zewnętrznego próbowali zapanować nad gapiami. Wkrótce Rada przysłała równających.

Grupy postaci odzianych w ciężkie, pomarańczowe płaszcze z szarą lamówką, nadeszły ze wszystkich stron. W każdej z nich wyróżniała się jedna osoba, w której ubraniu nie dało się znaleźć ani jednego szarego elementu – mag. Równający stanowili specjalną straż ścigającą nieprzepisowe użycia magii, pilnującą, żeby nikt nie majstrował przy bramach, a przede wszystkim podlegającą jedynie trzem najwyższym magom z piętnastu zasiadających w Radzie. Pomarańczowi, chociaż nieliczni, stanowili najskuteczniejszy i budzący najwięcej strachu instrument zachowania porządku w Anfeidredd. W przeciwieństwie do klasycznej, szaro-pomarańczowej straży, ich nikt nigdy nie rozliczał z ilości trupów, które padły po drodze do celu. Większa część gapiów rozpierzchła się, nie chcąc wchodzić w drogę temperamentnym żołnierzom. Xayrsa pozostał skryty w cieniu jednej z uliczek, oparty o fronton niewielkiego sklepu z porcelaną, którego właściciel, piętro wyżej, spierał się z żoną, czy powinni opuścić miasto natychmiast, czy poczekać na rozwój wypadków. Odgłosy kłótni spływały w dół przez uchylone okno.

Nikt nie próbował wejść na teren Wysokiej Wieży. Grupki równających, wciąż skupione wokół swoich oddziałowych magów, rozciągnęły się wzdłuż półkola. Z mgły dobiegało coraz mniej odgłosów, a nawet w tych słyszanych zaczynało brakować przekonania i woli życia. Później szeptane po kątach plotki mówiły, że rekrutujący się głównie z cerdded yn dawel równający, specjalnie wstrzymali się z reakcją, ponieważ Wysoka Wieża była dzielnicą hvislar. Niezależnie, czy była to prawda czy nie, wkroczyli dopiero po kilku godzinach, kiedy mgła zniknęła niespodziewanie, jak się pojawiła. Na pokrytych wilgocią ulicach i w domach znaleźli same trupy, kilku ocalałych, którzy bez zmysłów błąkali się i potykali o porozrzucane ciała, w krytycznym stanie zabrali do Pierwszej dzielnicy, do budynku Rady. Później już się o nich nie mówiło. Oficjalna, podana w gazetach informacja, głosiła wtedy, że spora część mieszkańców sama sprowadziła na siebie śmierć w ten czy inny sposób, popełniając samobójstwo czy atakując w szale wszystko, co tylko ruszało się w gęstej, pozbawiającej oddechu i nie przepuszczającej światła mgle. Rada zalecała w takich sytuacjach zachowanie spokoju i chłodnego rozsądku, oraz pozostanie w domach. Dodatkowo nazwała zjawisko nakładaniem.

Informacja, która nie została podana do publicznej wiadomości, jednak w końcu wyciekła na zewnątrz brzmiała, że w ciągu stuleci funkcjonowania, w Sercu odpowiadającym za scalenie wymiarów, uwydatniała się skaza. Wieczna magia działała niezmiennie, jednak mechaniczne urządzenia powoli zużywały się i chociaż każdą część można było naprawić lub zastąpić, zmiany materiałów, równowagi nasycenia i wielu innych parametrów sprawiły, że łączenia i granice zatraciły swoją stabilność. Na utworzone i wyizolowane niegdyś miejsca wsuwały się wymiary, które w czasie, kiedy Anfeidredd powstawało, zostały odcięte. Były to głównie jałowe ziemie, pełne jedynie żądnych krwi potworów, lub światy wulkanów i lodowców, gdzie życie w ogóle się nie rozwinęło. Miasto dziwów, gdzie niewiele rzeczy w niewielu wzbudzało prawdziwy strach, ogarnęła fala paniki, a zaraz po niej fala emigracji. Tiivuline porzucili plany rewolucji.

W wyludnionym mieście wybili się ci, którzy mieli dość odwagi, żeby zostać. Magowie rozpoczęli budowę stabilizatorów, tragedia Wysokiej Wieży, o której już nikt nie mówił inaczej jak Ruina, nie powtórzyła się nigdy. Nakładania, chociaż na mniejszą skalę zdarzały się nadal, jednak zaczęto je traktować tak, jak cykliczne fale kataklizmów, które nawiedzały niejeden z zewnętrznych światów. Mieszkańcy przyzwyczaili się do ryzyka, a wkrótce ulice zapełnili imigranci. Szanse jakie dawało miasto przemogły strach.

Interes w piwnicach Kociej Łapki prosperował. Xayrsa nie zmniejszył cen, jednak mając ciągły napływ nasączonych magią przedmiotów nie musiał już martwić się ani o przyszłość, ani o ciągłe braki towaru. Powoli i ostrożnie rozszerzał sieć odbiorców, chętnych i posiadających fundusze pozwalające na zakup kremu. Kilka osób, zabójców jak Żartowniś, spostrzegło, że jeśli opanować euforię, w którą wprawiało zażycie specyfiku, wydolność fizyczna wzrastała przynajmniej dwukrotnie i chociaż pilnie strzegli tej tajemnicy, Xayrsa pozyskał patu bardzo oddanych klientów. Spłaciwszy długi rozpoczął kolejną inwestycję.

Szary i Perła byli szperaczami, jednymi z wielu, których Xayrsa zatrudniał w całym mieście. Nadstawiali uszy i próbowali utrzymać się przy życiu dostatecznie długo, żeby zdążyć przekazać informacje do Kociej Łapki, gdzie czekała ich zapłata za fatygę. Ponadto po nakładaniach, kiedy tylko obcy wymiar zniknął, zagłębiali się w ulice szukając wszystkiego, co niosło ze sobą chociaż odrobinę magii. W zamian otrzymywali najlepszą ochronę, jaką kocur mógł im zapewnić, stałą stawkę za każdą magiczną sztukę, obietnicę pomocy w razie kłopotów i informacje, kiedy i gdzie nastąpi nakładanie tak, żeby mogli uciec i wrócić dopiero, kiedy będzie bezpiecznie. Tsillah potrafiła wyczuć magiczne zjawisko jak nikt inny. Chociaż magowie od lat próbowali skonstruować zaklęcie, maszynę lub cokolwiek innego, co pozwoliłoby przewidywać im, kiedy i na jakim obszarze do miasta przeniknie obcy wymiar, udawało im się rzadko i nigdy nie byli tak dokładni, jak biała szczurzyca. To był pierwszy raz, kiedy się pomyliła.

Hvislar zadrżała skulona w miękkim fotelu, przenosząc się myślami do Drzewa, głównej bazy wypadowej Szarego, gdzie często przebywała również Perła, przeważnie razem z nim. Tsillah, po tym jak ostrzegła pozostałych zapukała trzykrotnie, w równych odstępach czasu w zniszczone drzwi niewielkiego domku, na parterze którego mieszkał Szary. Odczekała chwilę, a kiedy nie otrzymała żadnej odpowiedzi, wyjęła z kieszonki niewielki klucz i otworzyła drzwi. Jednopokojowe mieszkanie było puste, jednak nie podobało jej się coś w cieniach zalegających kąty pomieszczenia. Były zbyt ciemne i wydawały się patrzeć na nią bezdenną otchłanią mroku. Wzdrygnęła się i sklęła w myślach za zabobony i tchórzostwo, chociaż nigdy wcześniej nie doświadczyła żadnego z nich. Kiedy wyszła, ciemność opadła na nią gwałtownie wraz z cieniem budynku, długim i drapieżnym. Piskliwe szepty zakuły w uszy, a mrok zacisnął się na jej ciele setkami drobniutkich ząbków. Pamiętała krzyk, chociaż nie była pewna, czy należał do niej.

Tsillah gwałtownie otworzyła oczy czując na sobie skoncentrowane spojrzenie Ichtacy. Xayrsa, który najwyraźniej skończył już wszelkie machinacje z urządzeniem, przycupnął na wolnym od macek i poduszek brzegu kanapy i wyglądał na wciąż pogrążonego w zamyśleniu. Wzdrygnęła się rozumiejąc, że antara diri nie dość, że podpatrywał jej wspomnienia, to jeszcze sprawnie i obrazowo przekazywał je Xayrsie.

– Tak… – chrząknęła wiercąc się, czuła jak zimny pot lepi krótką sierść na jej karku. – Tym razem wyglądało to w ten sposób. Wymknęłam się niewielkim kosztem, ale nie chciałabym musieć przeżywać tego ponownie. Sądzę – powiedziała ostrożnie – że to ten wymiar. Coś było z nim nie tak, dlatego zaburzył moją percepcję. Ale nie wiem, czy jeśli pojawi się następnym razem, będę potrafiła wyczuć go lepiej.

– Nie martw się tym w tej chwili. – Xayrsa nerwowo podrapał się za uchem. – Mam nadzieję, że to nie te stabilizatory, które równający stawiają gdzie popadnie, rozregulowały wszystko do końca, ale później będziemy mieli czas, żeby się zastanawiać. A jeśli mieszkanie było puste, Szary i Perła mogli w ogóle nie przebywać w Drzewie, zacznę uważać ich za martwych, jak nie zgłoszą się w ciągu miesiąca. Wcześniej – zakładam, że gdzieś tam pilnie pracują lub równie pilnie się lenią. – Nietypowo długa, jak na kocura wypowiedź przykuła uwagę pozostałych. – Powiedz mi, czy tej nocy będzie nakładanie i gdzie – dodał.

– Mówiłam ci już. – Tsillah skrzywiła się niechętnie. – W Błękitnej, nie jestem w stanie określić dokładnej godziny, ale po dwudziestej drugiej. – Wzruszyła ramionami – Zachodnia strona, prawdopodobnie. Chcesz tam iść?

– Zobaczymy – mruknął kocur. – Na razie mamy jeszcze kilka rzeczy do sprawdzenia. Zabezpieczyłaś próbki? Powiedziałem Alanie, żeby odwiedziła naszego przyjaciela z Drzewa za jakieś dwa dni, wytrzymają do tego czasu?

Tsillah wzruszyła ramionami i westchnęła.

– Parę dni w tą czy wewtą niewiele zmieni, będą tylko mocniej śmierdzieć, ale to chyba bez znaczenia. Podrzucę wszystko w wolnej chwili, ale nie jestem pewna, czy to dostateczne dowody, trochę rozkładającej się skóry, łusek i zakrwawionych piór. Alanie wystarczyłoby twoje słowo, ale inni mogą zacząć szemrać.

– Dlatego przy okazji rozejrzymy się za czymś więcej. – Xayrsa wstał i podszedł do zajmującej cały środek pomieszczenia maszynerii. Przykucnął, otworzył klapę i zza zasłony kręcących się zębatek wyciągnął podniszczoną księgę. Przysiadł z powrotem na kanapie i otworzył wolumin na stronie założonej cienką, ornamentowaną płytką metalu, z której końca zwisał zapleciony czerwony sznureczek. – Chcę to z tobą skonsultować, Ichtaca.

– Podejrzewasz, że to jeden z odbiorców? – Myśl niosła ze sobą pewne powątpiewanie.

– Nie widziałeś tego i nie czułeś, wszystko wyglądało jak sześć lat temu. – Tsillach zamilkła, a Xayrsa podjął myśl.

– Wtedy nie było problemu i nie martwiło mnie to. Kiedy wszyscy zaczęli przesadnie węszyć sprawy skończyły się. Ale tym razem, ponieważ są tak podobne, nieodpowiednie osoby mogą połączyć fakty i uznać, że to jedno zdarzenie. – Przerzucił kilka kartek w tył w trzymanej na kolanach księdze. – Przypomnij sobie, czy ktoś ostatnio zamawiał większą porcję kremu niż zwykle? Wydał ci się podejrzany? – zapytał zwracając się do telepaty.

– Wszyscy zachowują się podejrzanie. – Ichtaca nadął się, co było zamiennikiem pogardliwego prychnięcia stosowanym przez wszystkich, przypominających wyrośnięte ośmiornice, antara diri. – Równie dobrze możesz sam zacząć zapisywać w dodatkowej rubryce, kto jak się zachowuje, jeśli masz ochotę. – Po chwili, kiedy nikt się nie odzywał, telepata nerwowo machnął mackami, kilka poduszek wylądowało na podłodze. – Zbieracz mówił, że opuszcza miasto i wziął pięć słoików, uprzedził, że nie będzie go około pół roku, podróż w interesach. Lilia znalazła koleżankę i postanowiły się zabawić, swoją drogą ostrzegałem ją, że wciąganie osób z zewnątrz, zwłaszcza innych antara diri, może być niebezpieczne – dwa słoiki.

Xayrsa na bieżąco sprawdzał dane zapisane w księdze pod wymienianymi przez telepatę pseudonimami.

– Żartowniś ostatnio przychodzi regularnie, ale słyszałem, że ktoś próbował wyszarpać mu kilka piór z kupra, więc pewnie nieźle się wkurzył. Brzytwa dalej zamawia więcej i rozprowadza rozcieńczony produkt, ale płaci podwójną stawkę i jak kazałeś toleruję go, chociaż wcale nie uważam tego za rozsądne. Jeśli ktoś by mnie pytał, to złoto przesłoniło ci ten niewielki fragment rzeczywistości, który w ogóle dostrzegasz spod futra…

– Ichtaca… – upomniała go Tsillah, do której również docierał ciąg myśli.

– Tak, do tematu chcieliście. Kolorowy urządzał jakąś większą posiadówkę towarzyską i zamówił dwadzieścia słoików, trochę mnie to zdziwiło, ale klient nasz pan, nie pozabijali się nawzajem, przynajmniej nic o tym nie słyszałem, więc smarowali z umiarem. A, zapomniałbym o Pierzastej, modnisia kupiła trzy słoiki, bo podobno pióra po kremie lśnią lepiej, niż po jakimkolwiek innym kosmetyku. Będzie chyba latać po ścianach, jeśli wysmaruje się cała, ale to w końcu nie moja sprawa, nigdy nie rozumiałem samic, niezależnie od rasy. – Przez wszystkie giętkie kończyny antara diri przebiegło wzdrygnięcie. – Nie obrażając cię Tsillah, jesteś trochę nietypowa, gdybyś zechciała mieć macki, to nawet bym cię poślubił.

Czerwone ślepia błysnęły wściekle, jednak Xayrsa odezwał się szybko, zanim szczurzyca zdążyłaby zrugać liczącego ponad sto lat telepatę.

– W porządku, mam zapisane dokładnie to samo. – Zastanawiał się przez chwilę. – Nie dotarło do moich uszu nic o żadnym wydarzeniu towarzyskim w Droichid Aer, ale mogłem coś pominąć. Mamy drobną przewagę nad strażą – zaczął.

– Masz na myśli, że komendant Inemmert je ci z łapy i cały oddział poszedł grzecznie szukać w okolicach Deszczowego Powiewu i Drzewa, gdzie jak dobrze pamiętam, ostatnio giną nasi szperacze?

Xayrsa uśmiechnął się krzywo odbierając przepełnioną ironią myśl.

– Nie, miałem na myśli, że wiemy jak wygląda wczesne stadium, zanim taki ktoś wyjdzie sobie na ulicę i zacznie mordować, rozsiewając wszędzie pióra, sierść i tym podobne – powiedział spokojnie.

Ichtaca zrobił melodramatyczną pauzę w przesyle myśli, co Tsillah i Xayrsa odebrali jako ogarniającą ich umysł lodowatą pustkę. Wzdrygnęli się oboje.

– I co w związku z tym? Zamierzasz chodzić od domu do domu i pytać, czy któremuś z mieszkańców nagle nie wyrosły pióra? Albo nie wyliniał z łuski na zadku i to coś, co ma tam teraz, przypomina ludzką skórę? Chciałbym to zobaczyć.

Tsillah zachichotała nie przejmując się groźnym spojrzeniem Xayrsy.

– Wydaje mi się – zaczął dobitnie – że gdyby z macek nagle zaczęły wyrastać ci pióra, poszedłbyś z tym do lekarza, chociażby po to, żeby je precyzyjnie usunął. Wybrałbyś sprawdzonego, takiego który wie, że milczenie również jest towarem i potrafi je adekwatnie wycenić. A tamto, to zupełnie inna sprawa – dodał szybko, spodziewając się o czym zaraz poinformuje go napęczniały z gniewu antara diri – całkowicie inna, Ichtaca i nie ma powodu, żeby do tego wracać.

– Więc co proponujesz? – Uraza emanowała z każdego kawałeczka myśli telepaty.

– Odwiedzę Kierana, nawet jeśli nikt nie dotarł bezpośrednio do niego, mógł coś słyszeć. Tsillah pójdzie ze mną, a ty….

– Nie. – Ostry głos przerwał Xayrsie w pół słowa.

Kocur ze zdziwieniem przyjrzał się siedzącej sztywno w fotelu hvislar.

– Nie idę z tobą do Kierana – powtórzyła dobitnie. – Możesz mnie w czubek ogona pocałować, stary dziad patrzy na mnie, jakby rysował wzrokiem linie cięcia pod skalpel, jak już znajdę się w końcu na jego stole i będzie mógł zrobić sekcję. Dziękuję, naprawdę!

Xayrsa zrobił minę, jakby spełnienie jej żądania nie wydawało mu się specjalnie trudne, spokojnie wyciągnął łapę przed siebie czekając, aż hvislar poda mu wspomniany ogon. Szczurzyca zmieszała się wyraźnie.

– Poza tym chyba nie chcesz ograniczać się do lekarzy – powiedziała szybko. – Jeśli nie zgłosił się do nich żaden opierzony nielot lub wyłuskowany gjarpri nic nie wskóramy, a tylko stracimy czas!

– Ma rację – wtrącił Ichtaca, już nieco spokojniejszy. – Ktokolwiek to był, na początku pewnie zrobił niezłą demolkę, więc jeśli w jakimś domu niedawno wymieniono sporo mebli, warto zwrócić na to uwagę. Odwiedzę stolarzy, a nasza droga Tsillah, która tak bardzo boi się o integralność swoich wnętrzności, wpadnie do grabarzy. Być może spotkali się z tuszowaniem jakiś drobnych zabójstw, kogoś ze służby lub żebraków. W ten sposób nawet jeśli któreś z nas wróci z niczym, to wciąż pozostali powinni znaleźć cokolwiek, co będziemy mogli porównać z księgą rachunkową. Nie byłbym przekonany, że za ostatnie wydarzenia odpowiada ktoś, kto dopiero co zrobił większe zakupy. Powinienem uporać się ze sprawą przed wami, więc kiedy wrócę, przejrzę dokładnie zapiski i przygotuję zestawienie z ostatniego półrocza – przerwał na chwilę – bo sądzę, że o taki przedział czasu powinniśmy pytać, prawda Xayrsa?

Kocur nieznacznie skinął głową.

– Przygotowujcie się spokojnie i wyjdźcie tylnym wyjściem. – Anrata diri spełzł z kanapy. – Załatwię sprawę z Żartownisiem i również wybiorę się na spacer po tym wstrętnym mieście. Bo nie sądzicie chyba, że to nasz opierzony przyjaciel? – zapytał na wszelki wypadek, już w połowie schodów.

– Czarnopióry ma swój znak rozpoznawczy i jest dobry w tym co robi, bez robienia bałaganu – stwierdziła Tsillah. – Wątpię, żeby nagle zmienił gusta co do sposobu wykonywania roboty, ale na wszelki wypadek, ostrożnie.

– Oczywiście oczywiście. – Antara diri zniknął za klapą prowadzącą na wyższy poziom sklepu.

Tsillah i Xayrsa popatrzyli po sobie.

– Daj spokój, żartowałam – mruknęła hvislar widząc, że kocur nadal wyczekująco trzyma otwartą łapę przed sobą. – Ale i tak z tobą nie idę.

 

*

 

"Szybko! Tanio! Bezpiecznie!" oraz "Parolotem do celu!" brzmiały dwie główne dewizy Blaszanych Skrzydeł, jednej z wielu w Anfeidredd firm, zajmujących się podniebnym transportem pasażerskim. W przeciwieństwie do konkurencji, która latała zgodnie z ustalonym odgórnie rozkładem miejsc i czasu, Blaszane specjalizowały się w niewielkich, szybkich parolotach, zdolnych pomieścić maksymalnie dwóch pasażerów, lub jednego wraz z bagażem. Co prawda liczyli za lot prawie trzykrotnie drożej, niż wynosił standardowy bilet na podobnej trasie, jednak zasada "Przychodzisz! Wybierasz! Lecisz!", kolejne motto firmy, odpowiadała Xayrsie i wielu innym, którym bardziej niż na oszczędności, zależało na szybkim i nie wymagającym przesiadek dotarciu do celu.

– Będziemy lądować – ogłosił radośnie pilot niewielkiego nawet jak na standardy Blaszanych Skrzydeł parolotu.

Długie, ale stosunkowo cienkie skrzydła, pokrywało skomplikowane grafitti. Spiralne linie łączyły się ze sobą, krzyżowały i przechodziły jedna w drugą w sposób, z którego Xayrsa nic nie rozumiał, jednak wzór przykuł jego uwagę, co zaowocowało wyborem barwnej maszyny.

– Proszę zapiąć wszystkie pasy i poprawić kask! Będzie trochę trzęsło.

Cerdded yn dawel wymamrotał niewyraźne potwierdzenie w kierunku obleczonych w skórzaną, nabijaną ćwiekami kurtę, pleców siedzącego za sterami człowieka. Nie trzeba było mówić mu, żeby zapiął pasy, ponieważ nie zwykł ich kiedykolwiek odpinać. Nawet na czas spokojnego lotu przy dobrym wietrze.

Poprawiając nieco za ciasny i uwierający w uszy kask, Xayrsa czuł się jak naelektryzowana kula futra i aż dziwił się, że pomiędzy poszczególnymi włoskami nie zaczęły jeszcze przeskakiwać iskry. Kiedy przekroczyli łączenie i wlecieli w strefę wiecznie złej, wiecznie burzowej pogody wiszącej nad dzielnicą Zirve Bulutlar, poczuł się jeszcze gorzej.

Wbrew obiegowej opinii, że cerdded yn dawel wychodzą obronną łapą z większości wypadków, Xayrsa nigdy nie czuł się bezpieczny w powietrzu. Kiedy pilot nucąc skoczną piosenkę zaczął powoli kołować nad jednym z lotnisk, z których korzystanie jego pracodawcy opłacali w Szczycie Chmur, kocur zacisnął ślepia i zaczął liczyć od tysiąca w dół. Wolałby przebyć całą, kilkugodzinną trasę z Dwudziestu Trzech Kominów do Zirve Bulutlar, gdzie mieszkał i pracował Kieran, na grzbiecie powolnego biegacza, niż skracać ją do niespełna pół godziny piekielnego lotu. Niestety, tym razem musiał się pospieszyć i jego komfort nie był najważniejszy. Powstrzymał się przed wydawaniem jakichkolwiek okrzyków, kiedy zgodnie z zapowiedzią maszyna zaczęła trząść. W końcu parolot ciężko osiadł na lotnisku, a zadowolony z udanego lądowania pilot poinformował, że są na miejscu. Xayrsa musiał odczekać długą chwilę, żeby upewnić się, że kiedy spróbuje wysiąść, da radę ustać na ewidentnie trzęsących się łapach.

– Nie było tak źle – podsumował w jak najlepszej wierze młody lotnik, którego imienia Xayrsa nie mógł sobie przypomnieć. – Mamy śliczną pogodę, jak na Zirve Bulutlar. Żadnej burzy, piorunów, a i wiaterek całkiem przyjemny.

Całkiem przyjemny wiaterek był lodowaty i wydawał się dąć we wszystkie strony na raz. Xayrsa w końcu uznał, że może już pozwolić sobie na zdjęcie kasku i uwolnienie się od niewygodnych, ale dających szczątkowe poczucie bezpieczeństwa skórzanych pasów.

– Tak, nie wątpię – mruknął, sięgając do kieszeni długiego płaszcza, który uznał za odpowiedniejszy na wizytę u starego przyjaciela, niż poranna kurta. Położył na wyciągniętej dłoni pilota odliczone pięćdziesiąt siedem srebrnych grergów i lekceważąco machnął łapą że nie trzeba, kiedy lotnik chciał wydać resztę.

– Dziękuję za wybranie naszych linii i zapraszam ponownie! – Człowiek wygłosił klasyczną formułkę, stosowaną chyba przez wszystkie firmy parolotowe, jednak w jego głosie dźwięczała najprawdziwsza szczerość i entuzjazm.

– Tak… – Xayrsa przełknął ślinę. – Z pewnością ponownie skorzystam z waszych usług.

Pilot rozpromienił się, a kocur westchnął ciężko, świadomy, że kolejny lot czeka go jeszcze tego samego dnia. Odkładając kask sięgnął po dotąd leżący obok cylinder i trzymając go pod pachą, ostrożnie wygramolił się z wnętrza parolotu. Metalowe chodziki stuknęły o gładką płytę lotniska.

– Miłego dnia! – krzyknął za oddalającym się pilot, widząc jak jeden z ochroniarzy lotniska podchodzi do szarego cerdded yn dawel, żeby wskazać mu drogę na zewnątrz. .

Xayrsa pozwolił milczącemu gjarpri, wyprowadzić się na główną z przylegających do portu lotniczego ulic. Podziękował grzecznie i zagłębił się w ciemne, ale zadbane uliczki Szczytu Chmur.

Kieran mieszkał niedaleko lotniska, w trzypiętrowym budynku usytuowanym na skrzyżowaniu ulic Deszczowej i Błotnej. W Zirve Bulutlar wszystko nosiło ponure, mokre nazwy. Wysoka kamienica z ciemnego kamienia nie wyróżniała się, niczym spomiędzy innych, wyrastających po jej obu stronach. Xayrsa szczelniej otulił się płaszczem, szarpanym we wszystkie strony przez kapryśny wiatr, i przytrzymując cylinder podszedł do wejścia. Zapukał dwa razy i zanim zdążył po raz trzeci uderzyć łapą w rzeźbione drewno drzwi, te otwarły się gwałtownie, a w progu stanął siwy mężczyzna bez brody, za to z wyjątkowo bujnymi bakami. Miał na sobie rozpięty frak spod którego widoczna była kamizelka, haftowana w węże oplatające kielichy, i biała koszula z wysokim kołnierzem. Nogawki ciemnych pantalonów były nierówno podwinięte.

– Mówiłem ci, że jeszcze raz tu przyleziesz to…! – Człowiek zamilkł widząc zdziwioną minę kotowatego stojącego w progu z łapą wciąż uniesioną do pukania.

– Mnie również miło cię widzieć – podsumował niefrasobliwie cerdded yn dawel zdejmując cylinder i kłaniając się lekko.

– Xayrsa, niech mnie gjarpri kopnie – zaśmiał się starzec, z rozmachem klepiąc kocura po ramieniu i zapraszając do środka. – Wejdź, wejdź, myślałem, że to ta wiedźma moja córka.

– Która? – zapytał Xayrsa, zdejmując chodziki i z błogością zatapiając łapy w miękkim, pokrywającym przedpokój dywanie.

– A czy to ważne? Wszystkie są takie same…

Gospodarz poprowadził go do salonu, po drodze odwieszając płaszcz na jeden z przymocowanych do ściany kołków, gdzie wisiały także inne wierzchnie nakrycia. Posadził kotowatego w fotelu a sam przeniósł na stojący pośrodku pokoju stolik leżącą na antycznej komodzie tacę z dzbankiem i rzędem filiżanek. Wszystkie meble, a nawet porcelana i taca miały przynajmniej po dwieście lat, a szerokie fotele z oparciami zdobionymi w pnącza róż Xayrsa oceniał na co najmniej trzysta. To znaczy oceniał je na tyle piętnaście lat temu, kiedy sprzedawał siedziska rozmiłowanemu w starociach lekarzowi.

– Coś cię tutaj sprowadza, poza wizytą towarzyską, w to wcale nie wątpię. – Kieran napełnił dwie filiżanki ciemnym, gęstym płynem z dzbanka i jedną z nich postawił przed Xayrsą. – Ale mam nadzieję, że najpierw nie wzgardzisz odrobiną ziół na poprawę nastroju. Jesteś bardziej skwaszony niż zwykle, a i mnie przyda się coś rozgrzewającego.

Kotowaty z pewnym powątpiewaniem spojrzał na chłodny płyn w filiżance, jednak nie oponował. Lekarz znany był ze swojego zamiłowania do naparów ziołowych, w tym nie wszystkie z używanych przez niego roślin spotykało się normalnie w tego typu kompozycjach. Xayrsa ostrożnie ujął cienkie, porcelanowe uszko i skosztował gęstego napoju. Nie zadławił się palącą substancją tylko dlatego, że pijąc był przygotowany na wszystko, w tym i płynny ogień, który zalał jego gardło. Po pierwszym, nieprzyjemnym wrażeniu ogarnęło go kojące ciepło. Wyjący za oknem wiatr nie brzmiał już tak paskudnie.

– Co to właściwie jest? – zachrypiał Xayrsa czując, że jego gardło jednak ma coś przeciwko takiemu traktowaniu, nawet jeśli cała reszta wydawała się błogo rozgrzana.

– Tajemnica zawodowa. – Kieran sączył napój, najwyraźniej przyzwyczajony do palącego smaku. – Znalazłeś już sobie partnerkę? Potrzebujecie może położnika?

Tym razem przygotowanie nie pomogło i Xayrsa zakrztusił się kolejnym łykiem ziół. Z trudem zdołał odstawić filiżankę na spodeczek, nie rozlewając połowy zawartości, a kaszel wycisnął mu łzy z oczu.

– Co? – wyjąkał, kiedy w końcu złapał oddech.

– Martwię się o ciebie – odpowiedział poważnie lekarz. – Pamiętam cię, kiedy mały, całkiem ślepy i porośnięty rzadkim meszkiem kwiliłeś w objęciach matki. Liczyłem wtedy, że przed śmiercią zdążę ujrzeć jeszcze przynajmniej dwa wasze pokolenia! Tymczasem sam doczekałem się prawnuków, a ty nadal nie zatroszczyłeś się o posiadanie małej istotki, która w przyszłości mogłaby przejąć po tobie interes – zakończył dobitnie.

Xayrsa nieco oszołomiony wywodem westchnął.

– Kieran, jesteś starym piernikiem i pradziadkiem, gratuluję obu, co nie znaczy, że…

– A co z Tsillah? – przerwał mu lekarz.

– Co z nią? – zdziwił się szczerze kocur, przezornie cofając wyciągniętą po filiżankę łapę.

– Jest całkiem miła i ma ładny kolor oczu.

– Kiedy ostatnio się jej przyglądałeś? – Xayrsa zapytał z przekąsem po chwili osłupiałego milczenia. – Bo z tego co ja pamiętam, poza ładnym kolorem oczu, ma za długie przednie zęby. Owalne uszy i całkiem łysy ogon. Ostatnio zacząłem się obawiać, że wcale nie jest cerdded yn dawel – zakończył, z udawanym zmartwieniem.

– Co z tego? – zdziwił dla odmiany się Kieran.

Xayrsa ponownie zaniemówił, wiec medyk kontynuował, obracając do połowy opróżnioną filiżankę w dłoniach.

– Co prawda związki mieszane nie są za bardzo pochwalane w Anfeidredd, ale ja nie byłbym taki restrykcyjny w tym względzie…

– Nie. – Xayrsa potrząsnął głową odpędzając od siebie dziwną wizję. – Kieran, szanuję cię, naprawdę, dlatego porozmawiajmy o interesach.

– Jak chcesz. – człowiek wzruszył ramionami. – Ale byłoby dobrze, jakbyś wziął sobie moją radę do serca. Co więc sprowadziło cię tutaj na Blaszanych Skrzydłach? Bo nie widziałem Gvei, a Smokiem nie przyjechałeś na pewno, to najwolniejszy pociąg o jakim słyszałem.

Kocur upił jeszcze kilka łyków palących ziół. Świat na nowo nabrał nieco barw.

– Słyszałeś o zabójstwie w Kolorowych Szkiełkach?

– Kto by nie słyszał, całe miasto o tym trąbi. Jesteś zamieszany? – zaniepokoił się Kieran.

– Niezupełnie, ale chciałbym spotkać się z kimś, kto jest. Miałeś ostatnio pacjenta z dziwnymi przypadłościami? – zapytał spokojnie Xayrsa.

– Jak dziwnymi? – Medyk nie wydawał się zmieszany. – Ja zajmuję się samymi dziwnymi przypadkami, musisz być bardziej precyzyjny, chyba że chcesz żebym opowiedział Ci o tym, jak wyglądał pewien nielicencjonowany mag po majstrowaniu przy Bramie.

– Jesteś pewien, że to było przy Bramie? – Kocur stał się czujny.

– Całkowicie.

– Więc nie on. Ale pewnie chodzi o coś podobnego.

– Magiczne powikłania? – Tym razem Kieran nie krył zdumienia. – Co cię podkusiło, żeby mieszać się w sprawy magów? Zostaw to, nie pakuj ogona między drzwi, bo ktoś może go nieuważnie przytrzasnąć, zwłaszcza kiedy do sprawy włączą się równający, a zrobią to na pewno, jeśli jest magiczna.

– Nie, jeśli skończy się dostatecznie szybko. Dlatego potrzebuję twojej pomocy, a mój ogon już od dawna jest pomiędzy drzwiami.

– To tak. – medyk zamyślił się. – Wiesz coś, ale nie zamierzasz mi powiedzieć. Jakiekolwiek masz powody w porządku. Określ wyraźnie czego ode mnie oczekujesz, a jeśli będę w stanie, dam ci te informacje przez sentyment, jaki mam do ciebie.

Xayrsa skinął głową w niemym podziękowaniu.

– Mówiąc prosto do celu, czy u kogoś nie pojawiły się "elementy", które nie powinny występować u jego rasy?

– Twoje „prosto” wcale nie wydaje mi się takie proste. Co masz na myśli?

Kocur wzruszył ramionami.

– Pióra u nietiivuline, łuski lub ich brak tam, gdzie powinny być, tego typu rzeczy. Nie wątpię, że ta osoba żądała od ciebie zachowania tajemnicy. Kategorycznie.

– Czy to ma jakiś związek z rzeczami, które działy się sześć lat temu? – Lekarz zmierzył cerdded yn dawel uważnym spojrzeniem. – Czy ma to być może coś wspólnego z tym, że niespodziewanie przestałeś pojawiać się u mnie, żebym pozszywał cię za każdym razem, kiedy wpadłeś w kłopoty? Wątpię, żebyś nagle ze wszystkich zaczął wychodzić obronną łapą, jak to się mówi.

– Przypominam, deklarowałeś sentyment. – Xayrsa unikał spojrzenia lekarza.

Kieran milczał długo. Po kliku minutach ciszy napełnił ponownie obie filiżanki ziołowym naparem. Swoją opróżnił duszkiem, potem dolał ponownie do pełna. Wiszący na ścianie zegar z kukułką donośnym kukaniem i zgrzytem starych sprężyn, obwieścił światu że wybiła piętnasta.

– Nie podoba mi się, że się w to pakujesz. – Stary człowiek powtórzył ostrzeżenie. – A jeszcze mniej odpowiada mi, że wydajesz się siedzieć w temacie od dawna, z wszystkimi czterema łapami głęboko zanurzonymi.

Xayrsa nie odpowiedział, koncentrując się na opróżnieniu kolejnej filiżanki ziół.

– Nie spotkałem się z żadną tego typu anomalią. Ale Eriu przyszła do mnie ostatnio po dziwną konsultację, jak do starszego kolegi po fachu. Miała problem z pacjentem, którego znalazła błąkającego się po ulicach i ledwie żywego.

– Eriu? – Kocur nie przypominał sobie, żeby to imię występowało w licznym gronie byłych żon i córek Kierana. Nie słyszał go również nigdzie indziej.

– Hvislar z Oka Cyklonu, to na wschód stąd. Jest lekarzem jak ja, chociaż z nieco inną historią do opowiedzenia.

– Wiem, gdzie jest Oko – upomniał Xayrsa – ale czy ostatnie nakładanie nie skaziło całej zachodniej części dzielnicy? Słyszałem, że większość mieszkańców wyniosła się w pośpiechu.

– Dobrze słyszałeś, ale ją ciągnie do takich miejsc, kiedyś mieszkała w Ruinie, ale najwyraźniej uznała, że w Oku przyda się bardziej.

– Nie rozumiem.

– Nikt nie rozumie. – Kieran wzruszył ramionami. – Ale szanuję jej wybór. Dlatego mam do ciebie prośbę, jeśli informacje, które ci przekaże będą przydatne, zapłać za nie dobrze. Stać cię na moje stawki, potraktuj ją na tych samych zasadach.

Kotowaty potwierdził nie wnikając w szczegóły.

– Gdzie ją znajdę? – zapytał po prostu.

– Mieszka w kamienicy przy Czerwonej Alei, zapomniałem jaki to był numer. – Lekarz zasępił się nieco. – Taki podniszczony budynek ze smokami w elewacjach, jestem pewien, że łatwo poznasz. Chociaż swoją drogą, równający otoczyli dzielnicę i ostrzegają każdego, kto zamierza przekroczyć łączenie. Właściwie to, jeśli nie chcesz pchać się w oczy magów, może mógłbym przywołać Eriu tutaj, sądzę, że przyjdzie jeśli…

– Myślę, że na mnie już czas. – Kocur przerwał mu, z cichym stuknięciem ostawiając filiżankę na porcelanowy spodek. – Dziękuję za zioła…

– Poczekaj. – Kieran odezwał się cicho, a wstający z miejsca Xayrsa opadł z powrotem na fotel. Przyjrzał się uważnie siedzącemu naprzeciwko człowiekowi.

Starzec siedział zgarbiony, z łokciami opartymi na kolanach i złączonymi dłońmi.

– Dobrze się stało, że przyszedłeś, zaoszczędziłeś mi podróży, a ostatnio nie czuję się dobrze wychodząc z domu, zwłaszcza w taką pogodę.

– Podobno dzisiaj jest ślicznie.

Lekarz zaśmiał się wymuszenie.

– Powiedz to moim kościom – odparował. – Więc jak mówiłem, od jakiegoś czasu zbierałem się, żeby złożyć ci wizytę. Zastanawiam się, czy znalazłoby się w twojej pracowni trochę kremu na potrzeby starego człowieka.

– Zawsze mówiłem, że masz u mnie słoik czy dwa za wszystko co dla nas zrobiłeś – powiedział powoli kocur, obserwując pobielałe od zbyt mocnego zaciskania dłoni knykcie medyka – ale do tej pory odmawiałeś. Nie jestem pewien, czy jesteś w odpowiednim wieku żeby…

– Nie Xayrsa, chodzi mi o regularne dostawy, a nie słoik czy dwa, żebym mógł się dobrze bawić, bo do tego to rzeczywiście jak delikatnie próbowałeś ująć, miło z twojej strony, nie jestem w odpowiednim wieku. I zamierzam płacić jak inni, mogę sobie pozwolić na twoje stawki tak jak ty na moje. – Spojrzenie medyka stwardniało. – Ale nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł utrzymać skalpel bez drżenia dłoni, czy raczej, już teraz zdarza się, że nie jestem w stanie. Potrzebuję kremu jako wzmacniacza, a nie narkotyku.

– Co nie zmienia faktu, że nim jest. To wyniszcza, a twój organizm nie będzie w stanie bronić się tak dobrze jak…

– Jak twój – dokończył starzec. – Myślałeś, że nigdy się nie zorientowałem?

– Jak kogoś młodszego – sprostował Xayrsa, ignorując uwagę. – Na początku będzie lepiej, ale potem będziesz musiał używać coraz więcej, żeby uzyskać podobne efekty. Zresztą – żachnął się kocur – komu ja to mówię. Nie zliczyłbym osób, które musiały trafić do ciebie z takim problemem.

– Nie zliczyłbyś – potwierdził Kieran.

Zioła w czajniku skończyły się już jakiś czas temu.

– Powinieneś już iść. Paroloty nie wznoszą się po ciemku i w końcu utkniesz tutaj na noc. Tsillah będzie nie pocieszona.

– Skończ wreszcie z tą Tsillah – zdenerwował się i tak już wcześniej poirytowany Xayrsa. – Mówiłem ci, że to nie tak!

– W takim razie komu zamierzasz zostawić interes? Lepiej niż ty w tej chwili wiem, że nie żyje się wiecznie.

Kocur zaskoczony pytaniem milczał przez długą chwilę. W końcu uśmiechnął się krzywo, chociaż niezbyt wesoło i wstał z fotela.

– Kiedy będę już stary i nie będę mógł dłużej utrzymać probówki w łapie – zaczął spokojnie – adoptuję jak to ująłeś małą istotkę która przejmie po mnie interes.

– Mam nadzieję, że się nie przeliczysz – odpowiedział poważnie Kieran.

Xayrsa także sposępniał.

– Ja również – mruknął. Machnął łapą widząc, że gospodarz krzywiąc się próbuje wstać z fotela. Dopiero teraz zauważył, że jego ruchy rzeczywiście były nieco dziwne. – Siedź, sam odprowadzę się do drzwi, żaden problem. Niedługo odwiedzę cię znowu – stwierdził wchodząc do przedpokoju

– Przyślij Tsillah – krzyknął za nim Kieran. – Chętnie porozmawiałbym z nią w cztery oczy.

– Jest przekonana, że najchętniej porozmawiałbyś z nią przy pomocy skalpela, więc raczej nie przyjdzie. – Xayrsa uśmiechnął się zakładając płaszcz i widząc zszokowaną minę lekarza.

– Nigdy nie przeszłoby mi to nawet przez myśl! – oburzył się gwałtownie starzec.– Za kogo ona mnie ma, bezczelna!

Kocur wzruszył ramionami. Ponownie przymocował chodziki, oraz osadził cylinder na głowie.

– Do zobaczenia wkrótce. Dziękuję za gościnę – oznajmił, wychodząc.

Tuż za progiem lodowaty wiatr przeszył go do szpiku kości. Na horyzoncie pomiędzy skłębionymi, czarnymi chmurami przeskakiwały błyskawice.

– Cholera – mruknął do siebie nie precyzując, o co konkretnie mu chodzi.

– To moja linia.

Xayrsa wzdrygnął się gwałtownie odwracając w bok, jego łapa automatycznie powędrowała go kieszeni, w której znajdowała się owalna fiolka z cienkiego szkła wypełniona płynną wersją kremu. Tsillah z łapami skrzyżowanymi na piersi i kwaśnym wyrazem twarzy stała oparta o mur, tuż przy drzwiach. Biały płaszczyk z futrzanym kołnierzem wydawał się nie chronić jej przed zimnem wiele lepiej, niż Xayrsę jego własny ubiór.

– Co tutaj robisz? – zdziwił się. – Długo czekasz?

– Trochę – mruknęła niechętnie. – Dostatecznie żeby zmarznąć. Posłałam Kwiatka i Młot, żeby porozmawiali z grabarzami bo uznałam, że może jednak przyda ci się moja pomoc. Ale widzę, że niepotrzebnie się martwiłam.

– Chodź – mruknął w końcu, wciskając łapy w kieszenie i ignorując zły nastrój szczurzycy.

Po chwili namysłu hvislar podreptała za nim. Dwie pary chodzików dźwięcząc uderzały o bruk wybijając odmienne rytmy.

– Czyli Kieran nic nie wie. – Tsillah dogoniła w końcu Xayrsę chociaż na każdy jego krok, przypadały dwa jej. – Kto to, ta cała Eriu? Nigdy nie słyszałam takiego imienia, ale nie podoba mi się to wszystko.

– Podsłuchiwałaś – skomentował bez zdziwienia kocur.

Hvislar parsknęła gniewnie, kiedy zamilkł, zamiast kontynuować.

– Paplaliście tak głośno, że nie sposób było nie słyszeć, nie musiałam nawet specjalnie nadstawiać uszu. Co to w ogóle za obrzydlistwo piliście, cuchniesz strasznie. – Skrzywiła się.

– Ujmująca jak zwykle. – Kocur obserwował Tsillah kątem oka zastanawiając się, w którym momencie rozmowy dotarła pod grube, dębowe drzwi zza których w normalnych warunkach niemożliwością było, żeby usłyszała cokolwiek. – Zioła – wyjaśnił, łapiąc jej złe spojrzenie.

– Zioła! – parsknęła gniewnie.

Dalsze piętnaście minut marszu, które dzieliło zajmowaną przez Kierana kamienicę od przebiegającego pośrodku sztucznego kanału łączenia Szczytu Chmur i Oka Cyklonu, spędzili na prowadzącej donikąd sprzeczce.

– Pst!

Na widok przechadzających się na przeciwległym brzegu postaci w pomarańczowych płaszczach, Tsillach wciągnęła Xayrsę w jeden z bocznych zaułków.

– Co to ma być?! – wyszeptała przestraszona. – Równający! Pułapka!

– Spokojnie. – Kocur ostrożnie wyjrzał zza rogu.

Mag siedział na cienkiej balustradzie mostu, niedbale machając nogami i od czasu do czasu wykrzykując coś w kierunku swojego oddziału. Wyjący pomiędzy uliczkami wiatr głuszył słowa.

– Spokojnie – powtórzył Xayrsa kładąc łapę na ramieniu Tsillah i ostrożnie odsuwając szczurzycę od siebie. Po chwili namysłu sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielką buteleczkę. Wręczył ją hvislar. – Uprzedzają mieszkańców, że dzielnica jest skażona. To wszystko – wyjaśnił.

– Skażona?… Skażona?! – wykrzyknęła szczurzyca, najwyraźniej przypominając sobie plotki i wciskając mu z powrotem otrzymaną flaszę. – To po co w ogóle tam leziesz!

– Informacje. – Xayrsa wzruszył ramionami i pokręcił głową. – To równający – przypomniał – mogą wyczuć magię, nie będę ryzykował. Wracaj do Kociej Łapki i pomóż Ichtacy przy rachunkach, dotrę do was później i wszystko omówimy.

Tsillah wyglądała, jakby zamierzała coś jeszcze powiedzieć, jednak jej fatalny nastrój najwyraźniej wziął górę. Szczurzyca odwróciła się na pięcie, wcisnęła buteleczkę do kieszeni i odmaszerowała tupiąc tak, że od wysokich, ciemnych ścian odbijało się echo. Zwróciła nawet przelotną uwagę siedzącego na moście maga, który zaśmiał się głośno, nie wiadomo z czego, o mało nie wpadając przy tym do mętnej, spienionej wody kanału.

Xarsa zgodnie z zapowiedzią nie zamierzał ryzykować. Przemknął po cichu przez dwa zaciemnione podwórka, przelazł przez parkan oddzielający je od trzeciego i otrzepawszy płaszcz wyszedł na ulicę Powodzi, równoległą do Słoty, gdzie rozstali się z Tsillah. Rozejrzał się nieznacznie, jednak nikt nie zwracał na niego uwagi. Dwójka gjarpri dyskutujących głośno w otwartych drzwiach, była zajęta wyłącznie sobą, a kilku przypadkowych przechodniów patrzyło głownie pod nogi, wciskając nosy w kołnierze płaszczy i spiesząc się, żeby dotrzeć do swoich ciepłych domów, zanim z chmur zebranych nad Zirve Bulutlar lunie deszcz.

– Nie cierpię północy – mruknął do siebie, kierując się do kolejnego z wielu mostów, które zawieszone nad kanałem pozwalały na swobodne przemieszczanie się pomiędzy dzielnicami.

Pogoda w Anfeidredd nie była jednolita, jednak poszczególne wymiary zostały ułożone tak, żeby zatuszować gwałtowne przejścia. Te zimne i deszczowe podłączono na północy, a trójkąt tworzony przez Szczyt Chmur, Oko Cyklonu i Zamieć był chyba najpaskudniejszym obszarem miasta. Z kolei im dalej na południe, tym było cieplej aż do Rdzawej Szczeliny, wywodzącej się z pustynnego Relium. Dzielnice wewnętrzne, w tym i Dwadzieścia Trzy Kominy, cieszyły się umiarkowanym klimatem, do którego Xayrsa zdążył przywyknąć i nauczył się wysoko cenić.

Mijając skrzyżowanie z ulicą Mżawki kocur rozglądał się ostrożnie. Od czasu do czasu mijały go odziane w pomarańczowe płaszcze postacie, jednak żaden z krążących po dzielnicy równających nie zwrócił szczególnej uwagi na szarego credded yn dawel.

Drzemiący na fotelu ustawionym pośrodku kolejnego mostu mag leniwie otworzył oczy, słysząc zbliżającego się Xayrsę. Przekręcił lekko porośniętą czarnym futrem głowę i zmrużył jadowicie zielone ślepia. Pazury wystukiwały nieregularny rytm na poważnie już uszkodzonym oparciu siedziska.

– Sterczę tutaj od tygodnia – poinformował kocur bez żadnego przywitania – a jesteś pierwszym, który próbuje przejść. Miła odmiana chociaż właśnie zastanawiałem się, jak poinformować dowództwo, że nikt nie jest na tyle głupi żeby sam z siebie lazł do skażonej dzielnicy, więc mogliby w końcu zwolnić nas z posterunku i przenieść w jakieś cieplejsze okolice. Co masz na usprawiedliwienie zepsucia mojej teorii? – zapytał, opierając podbródek na zwiniętej łapie i lustrując Xayrsę uważnym spojrzeniem.

Szary cerdded yn dawel odwdzięczał się tym samym. Dwaj kroczący w ciszy przez długą chwilę mierzyli się spojrzeniami. Xayrsa w końcu odezwał się pierwszy, wybierając opcję względnej szczerości.

– Interesy trzeba prowadzić – powiedział. – Jeśli nagle zacznę ignorować niektóre dzielnice, wypadnę tam z obiegu. Ryzyko zawodowe, wybacz.

– Domokrążca! – Mag prychnął gniewnie i teatralnie zasłonił oczy łapą. Poruszający się dotąd nieznacznie tuż nad brukiem ogon zaczął zataczać szersze półokręgi. – A co takiego sprzedajesz, bo nie widzę, żebyś nosił wiele przy sobie. – Głos czarnego kocura zabrzmiał podejrzliwie.

Xayrsa przełknął ślinę, starając się nadal wyglądać na pewnego siebie i spokojnego. Być może trzeba było jednak próbować przejść przez most, na którym warował niższy, niefrasobliwy mag, ale na to było nieco za późno. Cerdded yn dawel wiedział, że jeśli wycofa się teraz, wzbudzi jeszcze większe podejrzenia i chociaż nie miał przy sobie nic nielegalnego, równający wciąż mogli wsadzić go do aresztu lub zacząć węszyć po prostu dla zabicia czasu, a nosy mieli całkiem dobre.

– Nie jestem domokrążcą – obruszył się, oceniając jednocześnie siedzącego naprzeciwko rozmówcę. Sądząc po stanie fotela, kocur nie miał specjalnego sentymentu do mebli. Nie nosił również żadnych ozdób, czego suma pozwalała Xayrsie zakładać, że czarny mag nie dba specjalnie o dobra materialne. – Mam tutaj obejrzeć komodę… – Myślał szybko. W Oku Cyklonu mieszkał Rudy, do którego i tak zamierzał się udać. Kiedyś sprzedał mu antyczny mebel właściwie za pół ceny, chcąc po prostu zrobić w sklepie miejsce na ciekawsze eksponaty i jeśli gjarpri jej nie wyrzucił, komoda wciąż powinna stać w niewielkim salonie. – Nie mogę oczekiwać od klienta, że przywiezie ją do mnie, póki nie stwierdzę, czy w ogóle mam szansę znaleźć na nią kupca.

– Komoda. – Mag wyglądał na zniesmaczonego. – Leziesz do Oka Cyklonu oglądać komodę, akurat teraz. Nie możesz poczekać jeszcze kilku dni, czy tygodni aż skażenie zniknie?

– Ja mogę. – Xayrsa wzruszył ramionami, jego ogon również poruszał się energicznie na boki, wyrażając zdenerwowanie właściciela. – Ale klient nie chce czekać, mówi, że potrzebuje grergów teraz, a nie za dwa tygodnie. Nie mnie oceniać jego potrzebny.

Czarny kocur już otwierał usta, żeby wyrazić kolejne powątpiewanie, jednak jedna z dotąd stojących na drugim brzegu postaci w pomarańczowym płaszczu i kapturze zarzuconym na głowę podeszła cicho i wyraźnie wypraktykowanym gestem położyła mu dłoń na ramieniu.

– Daj spokój Timur. – Kobiecy głos brzmiał łagodnie, jednak zdecydowanie. – Naszym zadaniem nie jest zatrzymanie ruchu pomiędzy Okiem a resztą Anfeidredd, mamy tylko uprzedzać, że nie wszystkie pozostałości nakładania zdążyły zniknąć. To wszystko. Czy zostałeś uprzedzony? – Kobieta zwróciła się do Xayrsy, a ten skłonił się lekko.

– Owszem, rozumiem ryzyko.

– W takim razie nie będziemy cię dłużej zatrzymywać, niektórzy z waszej kasty zwykli mawiać, że czas to grergi, chociaż nigdy nie mogłam pojąć, jak można tak bardzo ograniczać znaczenie tego słowa.

– Dziękuję. – Kocur ponownie skłonił się lekko. Czuł na sobie uważne spojrzenia równających, jednak nikt nie próbował go zatrzymać.

– Poddawałeś się kiedyś testom na obecność magii? – zapytał znienacka czarny kocur, odwracając się w swoim fotelu i mierząc Xayrsę uważnym, przeszywającym spojrzeniem.

Szary cerdded yn dawel zdrętwiał od czubka ogona po same wąsy i poczuł, jak robi mu się bardzo nieprzyjemnie zimno.

– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą zatrzymując się, ale nie odwracając.

– Nieważne. – Timur lekceważąco machnął łapą. – Pewnie przywidziało mi się, od tego ciągłego siedzenia na wietrze. Idź oglądać tą swoją wspaniałą komodę i tak byłby z ciebie kiepski mag.

Dopiero kiedy znalazł się trzy skrzyżowania i ponad dziesięć minut szybkiego marszu na oślep od mostu, Xayrsa odetchnął z ulgą i rozejrzał się wokół.

Oko Cyklonu, które niegdyś stanowiło chlubę północnych dzielnic, teraz było opustoszałe. Po drodze minął tylko kilku pijaków i żebraków. Większość sklepów była zamknięta, także w części mieszkań zatrzaśnięto okiennice. Deszcz, który od czasu nakładania spadł już nieraz, zmył większość śladów, jednak Xayrsa zauważył, że w co węższych zaułkach unosił się bury opar, a płyn w części kałuż miał dziwny, zielonkawy odcień. Te starał się omijać.

Na ścianach budynków, wzniesionych z pokaźnych, kamiennych bloków były miejsca, gdzie szare głazy stopiły się, tworząc girlandy przypominające wosk spływający po świecy. Tuż obok łapy Xayrsy, bruk zastygł jakby w czasie wrzenia. Kocur szybko poszedł dalej, próbując zorientować się, gdzie właściwie jest. Nazwa ulicy, Księżycowa, którą odczytał z tabliczki zawieszonej na rogu jednej z kamienic, nie mówiła mu wiele.

Hałas, zbliżający się szybko z jednego z bocznych zaułków zwrócił jego uwagę. Zgrzyt i jednostajne warczenie połączone z rytmicznymi uderzeniami trybów, stawały się coraz głośniejsze. Xayrsa rozejrzał się nerwowo w poszukiwaniu ewentualnej drogi ucieczki.

– Z drogi!

Myśl, która niespodziewanie przebiła się do jego umysłu, wywołała przeszywający ból głowy i oślepiła na chwilę. Xayrsa zacisnął powieki, zachwiał się, a cofając kilka kroków potknął i boleśnie uderzył plecami o ścianę. Kilka rozpryśniętych z jednej z kałuż kropel opadło na jego łapę. W powietrzu rozszedł się nieprzyjemny zapach palonego futra.

– Szlag piekielny! – warknął kocur, otwierając ślepia w ostatniej chwili, żeby dostrzec przemykającą tuż przed nim maszynę.

Podłużny, połyskujący złotawym metalem kadłub był osadzony na dwóch szerokich kołach. Tłoki po obu stronach wehikułu poruszały się nieustannie, a z trzech pionowych i jednego poziomego komina, wyrastającego spod spodu urządzenia, buchał szary dym. Na szczycie całości, z z dwiema mackami zaciśniętymi na przypominającym koło sterowe mechanizmie oraz pozostałymi przypiętymi szerokimi pasami siedział antara diri, który wysłał Xayrsie ogłuszające ostrzeżenie. Parocykl wraz z telepatą pomknął dalej, niosąc ze sobą upiorny hałas i zostawiając kocura w chmurze ciężkiego dymu. Cerdded yn dawel pochylił się w ataku kaszlu. Wodząc łapą po ścianie próbował usunąć się z zanieczyszczonej okolicy.

– Było blisko.

Chrapliwy, kobiecy głos wraz z powiewem wiatru przebił się przez cuchnący opar. Xayrsa z trudem złapał haust czystszego powietrza i spojrzał w górę, skąd dobiegały słowa. Upierzona w błękitne cętki tiivuline, przysiadła na balustradzie niewielkiego balkonu, podciągając kolana pod brodę i zaczepiając szpony zarówno przednich jak i tylnych kończyn, na cienkim kawałku metalu. Balansowała trzepocząc skrzydłami.

– Ubzdurał sobie, że jak Oko jest opustoszałe, to może tu jeździć, mimo, że Rada zakazała używania parocykli w mieście – wyjaśniła skrzydlata, sfruwając z balkonu i miękko lądując na bruku obok cerdded yn dawel. – Mam nadzieję, że w końcu się rozbije. Dobrze, że nic panu nie jest – uśmiechnęła się lekko.

– Perła. – Xayrsa, któremu w końcu udało się odzyskać głos przetarł ślepia i odwzajemnił uśmiech. – Tsillah martwiła się o was.

Tiivuline lekko nastroszyła pióra.

– W Drzewie zrobiło się niebezpiecznie, miałam wrażenie, że przez ostatni tydzień ktoś nas śledził. W końcu Szary wściekł się i zabrał mnie tutaj. – Rozłożyła skrzydła i złożyła je z powrotem, w wygodniejszej pozycji. – Rudy klął trochę, ale w końcu nas przyjął. To do niego pan idzie? Zaprowadzę.

Xayrsa skinął głową i pozwolił poprowadzić się wilgotnymi uliczkami. Szli wolno, ostrożnie omijając kałuże. Dopiero teraz kocur zauważył, że część lewego chodzika stopiła się na krawędziach. Na szczęście krople, które spadły na jego łapę wypaliły tylko trochę furta, nie docierając do skóry.

– Zrobiło się tu trochę paskudnie – paplała dalej Perła – ale przynajmniej nikt nie czepia się, kiedy latam zamiast chodzić. To naprawdę wygodniejsze, nie rozumiem, czemu nie wolno nam latać w mieście. Po coś w końcu mamy skrzydła…

Im dalej na zachód, tym budynki i bruk były bardziej zniszczone, wiele szyb wybitych, a w oknach wisiały osmalone resztki okiennic. Kocur jednym uchem słuchał tiivuline, jednak większość uwagi poświęcał otoczeniu. Powietrze pachniało dziwnie i wydawało się tracić przejrzystość. Xayrsa zasłonił nos rękawem, starając się oddychać przez materiał. Nie widział dalej, niż na trzy kamienice wprzód.

– To gaz, po nakładaniu – wyjaśniła skrzydlata, spostrzegając jego gest. – Równający twierdzą, że jest szkodliwy, ale ja tam nic nie odczuwam, więc sądzę, że to jakaś bujda. Poza tym podobno rozwieje się za kilka dni i nie będzie żadnego śladu. No, jesteśmy na miejscu! – stwierdziła, zatrzymując się w znajomej dla Xayrsy okolicy. Przez chwilę grzebała w kieszeniach krótkich, bufiastych spodni w poszukiwaniu kluczy. W końcu otworzyła drzwi kamienicy. Wspięli się na drugie piętro, gdzie Perła ponownie umieściła odpowiedni klucz w zamku i przekręciła dwukrotnie. Przepuściła Xayrsę przodem.

Rudy, rozłożony na kanapie z ogonem rozciągniętym na rzędzie miękkich podnóżków, podniósł wzrok znad książki, poprawił okulary i przywitał gości skinieniem trójpalczastej dłoni. Perła zamknęła za nimi drzwi i udała się do kuchni.

– Xayrssa, co naszz drogi chlebodawca robi w miejsscu takim jak to? Jesstem zaszzczycony. – Pokryty stalowoszarą łuską gjarpri uśmiechnął się krzywo. Sięgnął po leżącą na stoliku fajkę i wypuścił z ust kilka kółek dymu. – Ussiądź ussiądz, Perła zaraz zrobi herbatę, Szzary powinien niedługo wrócić.

– Nie szukałem ich, przyszedłem do ciebie – powiedział kocur, opierając się o framugę drzwi prowadzących do salonu Rudego.

Ściany pokrywała kwiecista tapeta, a na podłodze leżał dywan. Całe pomieszczenie było utrzymane w ciepłych odcieniach pomarańczu, ciężkie zasłony w oknie wpadały w brąz. Każdą wolną powierzchnię pokrywała ogromna kolekcja broni. Samostrzały wisiały na ścianach obok szabli i noży, na komodzie, kupionej przed laty od Xayrsy, stał zestaw trzech dziwnych, wygiętych mieczy, z których każdy był innej wielkości. Rudy od lat młodości był pasjonatem i nigdy nie próbował tego ukrywać.

Drago Glicht, bo tak brzmiało prawdziwe imię szperacza, był również przymusowo emerytowanym komendantem straży, którego zwolnione miejsce, kilkanaście lat temu zajęła Alana. Ksywka jakiej używał, odnosiła się do niegdysiejszego koloru munduru.

Gjarpri odłożył książkę i fajkę na stolik. Po chwili namysłu przemieścił się na kanapie do pozycji bardziej siedzącej.

– Więc? Co sstary szzperacz może dla ciebie zrobić? Nudziłem się osstatnio, mimo nakładania niewiele zosstało…

– Co możesz mi powiedzieć o Eriu?

– Eriu? – Rudy zdziwił się, a czubek jego ogona, ucięty przed laty tuż pod grzechotką zatrzepotał bezgłośnie. – Rozciągaszz sswoje zainteressowanie hvisslar na nowe obiekty? Sspokojnie – dodał widząc, jak uszy Xayrsy kładą się w tył – nie miałem nic złego na myśśli, co cię tak ugryzło?

– Kieran. – Kocur machnął łapą. – Nieważne. Możesz mi coś o niej powiedzieć?

– A co, chceszz złożyć wizytę naszzej złotej lekarce? Czemu nie… Ale niewiele o niej wiem. Przeprowadziła ssię jakieśś trzy lata temu i od tego czassu mieszza się do wszzysstkiego. Ale oddając jej ssprawiedliwośść, próbuje pomagać. Cośś jeszcze?

– Można jej ufać? – zapytał ostrożnie Xayrsa.

– Nikomu nie można, ale pewnie nie wrazi ci noża w plecy, jak odwróciszz ssię żeby podać cośś, o co poprossi. – Gjarpri podrapał się po łysej, pokrytej łuskami głowie. – Czego od niej chceszz?

– Tylko informacji.

– Nic ci nie powie, jeśśli uzna, że zaszzkodzi tym komuśś z jej klientów. – Rudy spoważniał.

– Nawet jak zapłacę?

– Nawet jeśśli ją zabijeszz, to dziwaczka, ale zdessperowana.

– Nie ma nic, co mogłoby ją przekonać? – Szczerze zdziwił się kocur. – Nie spotkałem jeszcze nikogo takiego.

– Bądź z nią szzczery – odpowiedział Rudy, po chwili zastanowienia. – To da ci największze szzanse.

Xayrsa zastanawiał się długą chwilę, rozważając słowa gjarpri. Miał nadzieję, że nie fatygował się tutaj na próżno. Perła wyszła z kuchni z dwoma kubkami parującej herbaty i postawiła je na stoliku.

– Pan czemu nie siada? – zapytała z dezaprobatą. – To nie wypada, żeby gość stał w przejściu.

– Wybacz, już idę, wpadnę na herbatę następnym razem.

– Jak to następnym razem?

– Perła, mogłabyś zabrać Xayrsę na Czerwoną Aleję? – zagadnął gjarpri, rozładowując nieco powstałe napięcie. – Zależy mu na spotkaniu z Eriu.

– A co ona ma do czegokolwiek? – tiivuline przekrzywiła głowę w bok.

– Możeszz go zabrać?

– Jassne! – potwierdziła skrzydlata, nieudolnie imitując manierę, z którą wysławiał się gospodarz.

 

*

 

Drzwi uchyliły się powoli, a z zaciemnionego pomieszczenia spojrzała na Xayrsę para małych, rozbieganych ślepi.

– Medyczka Eriu? – zapytał, obserwując poruszający się nerwowo, różowy nos i nastroszone wąsy szczurzycy.

Hvislar szybko zlustrowała go wzrokiem, ale wyraźnie nie wypadł za dobrze, bo próbowała zatrzasnąć drzwi. Kocur zdążył umieścić łapę pomiędzy skrzydłem a framugą. Chodzik zadźwięczał metalicznie.

– Musiał się pan pomylić – zapiszczała – nie to mieszkanie. Jestem zajęta…

Z wnętrza pomieszczenia dało się słyszeć słaby jęk. Eriu odwróciła się nerwowo i nastroszyła jeszcze bardziej, wyraźnie przerażona.

– Proszę zabrać łapę i iść stąd… Iść, iść… – powtórzyła, drżącym głosem.

Xayrsa, czując jak udziela mu się jej zdenerwowanie, zacisnął dłoń na kolbie pożyczonego od Rudego samostrzału. Gjarpri ostrzegał, że Eriu ostatnio zachowuje się nieco dziwnie i na wszelki wypadek postanowił zatroszczyć się o bezpieczeństwo chlebodawcy, jak nazywał Xayrsę. Kocur nigdy nie wypomniał mu, że pokaźna i stale rosnąca kolekcja broni na ścianach Drago ma większą wartość, niż cała legalna ekspozycja Kociej Łapki, a poza tym emerytura wojskowa wcale nie jest tak niska.

Cerdded yn dawel zmarszczył nos. Zapach wydobywający się z wnętrza pomieszczenia był paskudny. Silna woń ziół i środków czyszczących nie mogła zabić smrodu rozkładu, który Xayrsa rozpoznał od razu. Zaułek w Kolorowych Szkiełkach cuchnął identycznie. Jednak kocur nie wierzył, że roztrzęsiona szczurzyca mogłaby odpowiadać za wszystko. Wyjął łapy z kieszeni i obie uniósł w górę.

– Potrzebuję informacji – powiedział. – Nie pomogą temu komuś tam. – Wskazał brodą pomieszczenie za uchylonymi drzwiami. – Ale być może komuś innemu owszem. Kieran powiedział, żebym przyszedł do ciebie – dodał widząc, że hvislar nadal się waha.

Eriu nie odpowiedziała, jednak po chwili szczęknął łańcuch, a drzwi otworzyły się na tyle, żeby Xayrsa mógł wcisnąć się do środka. Ciężki, zastały smród na chwilę pozbawił go oddechu.

Mieszkanie hvislar było zaciemnione. Pomimo, że wciąż był dzień, zasłony zostały zaciągnięte, a na stoliku pod ścianą dopalała się niewielka świeczka. Do pokoju, w którym znalazł się Xayrsa przylegał niewielki, otwarty aneks kuchenny. Jedyne, poza wejściowymi, drzwi musiały prowadzić do łazienki. Całe pomieszczenie zostało zamienione na ciasny szpitalik z pięciorgiem łóżek, jednak w tej chwili zajęte było tylko to w najdalszym kącie izby.

Eriu podeszła do leżącej na posłaniu sterty zakrwawionych bandaży i koców, która poruszała się nieznacznie i jęczała. Szczurzyca wyglądała na wycieńczoną, jej łapy drżały a ruchy były powolne. Xayrsa nie oceniał jej na więcej niż trzydzieści lat, była młodsza od niego jednak brązową sierść w wielu miejscach znaczyły placki siwizny.

– Ciii – zaszemrała hvislar, poprawiając kroplówkę. – Ciii, wszystko jest dobrze. – Po chwili odwróciła się do wciąż stojącego w progu Xayrsy. Rozejrzała się zakłopotana, ale w pokoju nie było ani jednego krzesła, które mogłaby mu wskazać.

– W porządku – mruknął kocur – nie przyszedłem na herbatę, nie musisz mnie gościć.

– Mów ciszej proszę – wyszeptała, oglądając się nerwowo na postać w łóżku, która znowu znieruchomiała. – Budzi się czasami – dodała w ramach wyjaśnienia.

Xayrsa skinął głową i obserwował, jak Eriu chwiejnie przemieszcza się po mieszkaniu. Szczurzyca przygotowywała jakiś wywar na niewielkim palniku w kuchni. Skręciwszy ogień wróciła do pokoju i przysiadła na skraju stojącego najbliżej Xayrsy łóżka.

– Dlaczego Kieran przysłał cię do mnie? Jak się nazywasz? – zapytała, mierząc kocura zmęczonym spojrzeniem. – Wyglądasz zdrowo.

– Był człowiekiem? – Cerdded yn dawel ignorując pytanie wskazał brodą łóżko.

Eriu nie odwróciła się.

– Wybacz, jeśli o to chodzi, nie mogę ci pomóc, nie rozmawiam o pacjentach – odpowiedziała oficjalnie, wstając. – Powinieneś już iść. Nie mogę ci pomóc – powtórzyła. – Nie, niee… – dodała na wpół świadomie, co zaskoczyło Xayrsę.

– Usiądź – powiedział ostro, ale cicho.

Hvislar posłuchała, opadając z powrotem na twardy materac. Zaplotła chude palce na podołku. W niczym nie przypominała Tsillah i to zarówno drażniło jak i uspokajało Xayrsę.

– Nie masz obowiązku nic mi mówić, nie zmuszę cię. – Milczał przez chwilę. – Słyszałaś o Kolorowych Szkiełkach?

Eriu powoli pokręciła głową.

– Ostatnio… Nie mam za dużo informacji z zewnątrz.

– Doszło tam dzisiaj w nocy do morderstwa. – Xayrsa obserwował, jak szczurzyca wzdryga się gwałtownie a potem kuli w sobie, obejmując ramiona dłońmi. – Sądzę, że jakbyś zobaczyła ciało, pewne rzeczy wydałyby ci się znajome.

– Co tam robiłeś?

– Twój pacjent jest ponadgryzany. – Xayrsa skierował się w stronę łóżka, jednak hvislar złapała go za łapę, zatrzymując.

– Co tam robiłeś?! – powtórzyła histerycznie – Skąd wiesz? Skąd?! Skąd?!

Kocur westchnął i podrapał się za uchem przekrzywiając cylinder. Nie do końca wiedział, jak poradzić sobie z sytuacją. Na początek uwolnił się z uścisku drobnych łap Eriu.

– Ponieważ uważam, że osoba odpowiadająca za stan tego tutaj, to ta sama, która zaatakowała w Szkiełkach.

– Osoba?! – hvislar zapiszczała głośno. – Tego nie mogłaby zrobić osoba! – Zerwała się gwałtownie.

Pod wpływem hałasu postać na łóżku poruszyła się, a Eriu przyłożyła obie łapy do ust. Kiedy odezwała się ponownie, szeptała.

– Nie mogła, nie nie – szeptała, chodząc w kółko po pokoju.

Xayrsa obracał się, śledząc wzrokiem jej nieskładne ruchy.

– Wszędzie pióra, krew, łuska, ślina – mamrotała, jakby zapomniała, że cerdded yn dawel wciąż znajduje się w pomieszczeniu – zęby, wielkie, wielkie! – Nagle zatrzymała się, najwyraźniej powracając do zmysłów. Spojrzała na Xayrsę. – Po co ci to wiedzieć? – zapytała niespodziewanie ostro.

– Pracuję dla straży.

– Nie masz munduru. – Szczurzyca zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. – I nie powiedziałeś od razu, że jesteś pomarańczowy.

– Bo nie jestem. – Xayrsa pokręcił głową. – Działam na rodzaj zlecenia. – Poirytowany wzruszył ramionami. – W równym stopniu, jak ty uważasz, że to mogła być moja sprawka, ja mogę uważać, że jest twoja.

Eriu wytrzeszczyła brązowe oczy, a poruszające się dotąd nerwowo łapy i ogon opadły bezwładnie. Najwyraźniej, nie wzięła pod uwagę, takiej opcji.

– Ale dlaczego miałabym… – zaczęła niepewnie.

– A dlaczego ja?

– Bo… Bo nie znam cię? – mruknęła w końcu, jednak bardziej w formie pytania, niż oskarżenia.

Xayrsa zmełł w ustach przekleństwo, nakazując sobie spokój.

– Otworzyłaś, kiedy powiedziałem, że przysłał mnie Kieran. Zostańmy przy tym, że jestem jego starym znajomym.

Eriu zmrużyła ślepia, jednak najwyraźniej nie znalazła żadnej rozsądnej odpowiedzi, ani sensu poddawania słów cerdded yn dawel w wątpliwość.

– Dużo wiesz – szepnęła w końcu, ponownie siadając, kiedy drżące z wycieńczenia łapy zaczęły się pod nią uginać. W ciągu ostatnich dni nie miała zbyt wielu okazji, żeby zapaść w sen. – Za dużo, jeśli ktoś by mnie pytał.

– Zbyt mało, żeby coś zdziałać.

– Czego oczekujesz ode mnie? – zapytała, spoglądając w stronę, gdzie jej pacjent oddychał z coraz większym trudem.

– To człowiek? – Xayrsa przypomniał pytanie, które zadał na początku wizyty.

Hvislar skinęła głową, potwierdzając.

– Mówiłaś o łusce i innych. Rozwiń.

Szczurzyca wahała się przez chwilę, a potem bez słowa wstała i podeszła do niewielkiej skrzyni pod ścianą. Otworzyła kufer i wyciągnęła z niego naręcze brudnych szmat.

– Podejdź – powiedziała, a Xayrsa zbliżył się ostrożnie stając za jej plecami i pochylając się.

Szmaty, które Eriu trzymała w łapach kiedyś stanowiły elegancki ubiór, przypominający ten, który zwykle nosili służący w domach bogatych kupców. Brudny materiał był w wielu miejscach podarty i zakrwawiony. Pomiędzy strzępami tkwiły przyklejone żółtawą substancją pióra a przy postrzępionych rękawach połyskiwały łuski.

– Zrobiłam mały test. – Eriu z trudem przełknęła ślinę, wkładając ubrania z powrotem do kufra. – Krew na piórach i łuskach należała do jednej istoty, ale nie tej, która trafiła do mnie. Jak ktoś może mieć jednocześnie pióra i łuski? – zapytała.

Xayrsa powstrzymał ją przed zamknięciem kufra.

– Nie chcesz wiedzieć – stwierdził oschle. – Sprzedaj mi te ubrania.

– Co?… – Eriu wydawała się nie rozumieć.

– Ubrania, sprzedaj mi je – powtórzył. – Będą mi potrzebne, a jemu już na pewno nie. – Wskazał rannego, który znowu zaczął jęczeć przez sen.

Eriu podeszła do niego, ponownie szepcząc swoje "ciii, ciii", tym razem Xayrsa podążył za nią.

Mężczyzna nie miał jednej ręki, bandaż na kikucie przesiąkał krwią, podobnie jak opatrunki na twarzy i prawdopodobnie inne, przykryte kocami. Niespodziewanie mężczyzna otworzył pozostałe mu oko. Jego wzrok padł najpierw na nachylającą się nad nim Eriu, jednak po chwili powędrował na stojącego za jej plecami cerdded yn dawel. Przekrwione oko rozszerzyło się w wyrazie skrajnego przerażenia. Krzyk, który człowiek wydał z siebie, gwałtownie miotając się na łóżku był dziki i świdrujący. W niczym nie przypominał dźwięku, jaki mogłoby wydać ludzkie gardło.

Xayrsa cofnął się gwałtownie, potknął o stolik i z trudem utrzymał równowagę. Zszokowany obserwował, jak na wpół żywy mężczyzna walczy z hvislar, próbującą jednocześnie uspokoić go i napełnić strzykawkę płynem z niewielkiego słoiczka, który stał na podłodze, przy łóżku. Uderzenie pięści na chwilę powaliło Eriu na ziemię. Człowiek, dalej wyjąc nieludzko usiłował wstać, jednak nie starczyło mu siły. Dławiąc się krwią opadł z powrotem na łóżko. Przez wiotczejące ciało przebiegały drgawki, a na rozwartych do krzyku ustach wykwitła piana.

Szczurzyca z trudem pozbierała się z ziemi. Szybko sięgnęła po strzykawkę, którą upuściła upadając i wbiła igłę w przedramię człowieka. Lek zadziałał natychmiast i mężczyzna znieruchomiał. Jego pokryta zakrwawionymi bandażami pierś poruszała się jeszcze przez chwilę, unosząc coraz wolniej i rzadziej, aż w końcu także zamarła.

Hvislar czując jak paraliżujące przerażenie podchodzi jej falami do gardła, ostrożnie sięgnęła po leżący na szafce skalpel. Próbowała poruszać się tak, żeby zasłonić łapę, jednak cerdded yn dawel zauważył.

– Zostaw to – powiedział dziwnie zachrypłym głosem.

Eriu zamrugała, a z kącików jej oczy pociekły łzy, mocząc zaniedbane futro. Odwróciła się gwałtownie, ściskając w dłoni ostry nóż, ale zamiast skoczyć, zamarła patrząc w szeroką lufę samostrzału.

– Zostaw powiedziałem – powtórzył Xayrsa, cofając się jeszcze o krok i nadal celując w klęczącą ze skalpelem w łapie hvislar. – Wiem, jak to dla ciebie wygląda, ale to nie prawda.

– To byłeś ty…? On cię rozpoznał, nigdy nie zachowywał się tak przy mnie… Nie, nie! – wyszeptała, pozwalając żeby broń wypadła ze zdrętwiałych palców.

– Nie, chociaż nie musisz mi wierzyć. Ale jego reakcja dała mi wiele do myślenia. – Xayrsa cofnął się jeszcze kawałek, by w końcu schować broń z powrotem do kieszeni. – Nie zamierzam cię zabić – wytłumaczył, widząc jej zdziwienie. – Usiądź gdzieś, porozmawiajmy.

– Dlaczego?

– Moja prośba jest nadal aktualna, chcę odkupić od ciebie te ubrania.

– Nie rozumiem. – Hvislar oparła się plecami o łóżko ze zmarłym. Jego krew wsiąkała w prześcieradło, a jej, płynąca z rozbitego nosa lepiła futro. – Zupełnie nie rozumiem.

– Nic z tego co powiedziałem, nie było kłamstwem. A on udzielił mi reszty informacji, których potrzebowałem. – Xayrsa rozejrzał się po pomieszczeniu. Ściągnął z jednego z łóżek cienkie prześcieradło i ostrożnie, tak żeby nie odwracać się plecami do hvislar, podszedł do kufra. Umieścił ubrania na prześcieradle i zawinął całość w podręczny pakunek. – Potrzebuję już tylko tych rzeczy.

– Jak…? – Eriu zapytała słabo, ignorując to, co robił.

– Zakładając, że nie rozpoznał konkretnie mnie. – Kocur postanowił podpowiedzieć. – Dlaczego tak zareagował?

– Inny cerdded yn dawel?

– Tak podejrzewam. Jest ciemno, dla ludzi wszyscy jesteśmy raczej podobni. Zwłaszcza, kiedy nie widać koloru futra.

Eriu w końcu oprzytomniała. Podniosła się chwiejnie, podeszła do kuchenki i wyjęła z szafki butelkę z przejrzystym płynem. Zanim odstawiła ją od ust, upiła przynajmniej połowę zawartości. Xayrsa czekał.

– Dałam mu za dużo, chciałam żeby przestał się… Męczyć. Muszę go pochować – powiedziała w końcu. – Nie mam za co – dodała bezradnie. Wyglądała jakby wcześniej w ogóle nie dopuszczała do siebie myśli, że człowiek może umrzeć i spadnie na nią obowiązek pochówku.

Xayrsa zastanawiał się przez chwilę, sięgnął do umocowanej przy pasie sakwy i wymacał sześć ciężkich, grubych monet. Wyjął je powoli i włożył do kufra na miejsce zniszczonych ubrań.

– Powiedziałem, że potrzebuję od ciebie informacji – wytłumaczył, wstając i umieszczając pakunek pod pachą. – Udzieliliście mi ich oboje, więc płacę, za to, co otrzymałem. Uczciwie – dodał, kierując się do wyjścia. Eriu patrzyła za nim uważnie, jednak milczała.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, Xayrsa zachwiał się, jednak udało mu się zejść po schodach na parter i przejść jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim nieprzerwanie świdrujący w uszach krzyk zamroczył go zupełnie. Oddychając ciężko opadł na skrzynkę, dostrzeżoną w ostatniej chwili w jednym z bocznych zaułków. Zaciskając powieki ukrył uszy w łapach, jednak to nie pomogło. Dźwięk trwał nadal, przeszywający i znajomy. Xayrsa zapadał się powoli w koszmar, którego nie śnił od bardzo dawna. Od metalicznego posmaku, który czuł w ustach zbierało mu się na wymioty. Czas przestał płynąć.

Dopiero lodowaty deszcz, który w końcu spadł z ciężkich chmur, przywrócił cerdded yn dawel do zmysłów. Przez kilka minut Xayrsa obserwował, jak krople wielkości ziaren zielonego groszku rozbijają się o bruk. Pozwalał, żeby zimna woda zmyła z niego koszmar i wrażenie dusznej, przytłaczającej atmosfery, którą przesiąkł w mieszkaniu Eriu. Ukryty pod płaszczem pakunek nie przemókł jeszcze. Kocur zdał sobie sprawę, że powinien się pospieszyć.

W sakwie, lżejszej o sześć złotych ergów nie pozostało wiele więcej, niż potrzebował, żeby dostać się z powrotem do Kociej Łapki. Do domu. Wstał ciężko i powoli, łapa za łapą, powlókł się w kierunku mieszkania Rudego. Musiał oddać samostrzał, poza tym wszystkie lotniska w Oku zostały zamknięte na czas skażenia, tak samo jak placówki Aretel i Biegacze, o czym uprzedził go Kieran. Potrzebował również zamelinować gdzieś swój wydzielający woń rozkładu pakunek, żeby nie wpaść w oko równającym, którzy okupowali mosty.

Cylinder, który Xayrsa zrzucił nieświadomie, zatykając uszy pozostał w ciemnej uliczce.

 

*

 

Ichtaca zostawił przejście otwarte. Rozparty wygodnie pomiędzy poduszkami za pomocą trzech macek kartkował powoli ostatnie strony księgi rachunkowej. Pięciu innych cienkich i giętkich kończyn używał, żeby na osobnych kawałkach papieru zapisywać wnioski..

Z ponad dziesięciu podejrzanych, jakich wziął pod uwagę na początku odrzucił już sześciu. Pozostali otrzymali oddzielne kartki, na których antara diri notował zestawienie ich zakupów wraz ze szczegółowym opisem zmian w zachowaniu klientów, jakie dostrzegł na przestrzeni ostatniego półrocza. Jego faworytem był Brzytwa, jednak telepata niechętnie sam przed sobą przyznawał, że nie lubi drania, więc jego obiektywność w sprawie pulchnego człowieczka była wątpliwa.

Tłoki pracowały nieprzerwanie, a destylowana ciecz bulgotała. Od czasu do czasu słychać było przeskakującą zapadkę, a koła zębate turkotały cicho. Ichtaca z trzaskiem zamknął księgę rachunkową, owinął wokół niej mackę i wyciągając się nieco, odłożył wolumin z powrotem za ściankę mechanizmu.

Antara diri niecierpliwie czekał na powrót Xayrsy licząc, że szaremu cerdded yn dawel poszczęściło się z lekarzami bardziej, niż jemu ze strugaczami drewna. Znajomość aktualnej ceny dębu isterlskiego, która plasowała się jakoś szalenie wysoko, wydawała mu się całkiem zbędna. Niespodziewanie, więcej na temat zniszczonych mebli powiedział mu Kwiatek, którego wraz z Młotem, Tsillah wysłała do grabarzy. Niespełna trzynastoletni człowiek wysłuchawszy wyrzekania i wszystkich przekleństw, którymi antara diri obrzucał stolarzy w mieście do piątego pokolenia w obie strony, w końcu znalazł chwilę, kiedy potok myśli telepaty urwał się, pozwalając mu na wtrącenie kilku słów.

– Znaleźliśmy ostatnio z paczką, trochę porozwalanych mebli – powiedział najszybciej jak potrafił, żeby zdążyć przed następną falą obelg. – Głównie w Błękitnej i Żółtej, ale słyszałem, że były też w Miedzianym Dzwonie i Powietrznych Mostach.

– Droichid Aer? – zdziwił się telepata. Kilku odbiorców kremu mieszkało właśnie w tej, przeznaczonej głównie dla bogatych kupców, dzielnicy. – Czy było w nich coś charakterystycznego?

Kwiatek zamyślił się drapiąc brodę i przewracając oczami.

– No, były w kawałkach? – odpowiedział w końcu. – Wyglądały dość zwyczajnie. Drewniane znaczy się były.

– Czy gdybym potrzebował, mógłbyś za dodatkową opłatą, razem ze swoją paczką, ściągnąć mi trochę tych drzazg?

Chłopak zasępił się wyraźnie. Przestępował z nogi na nogę i wyłamywał palce. Młot z ciężkim westchnieniem przewróciła oczami.

– Sprzedali wszystko na opał – poinformowała telepatę. – Nic nie zostało.

– Potrzebowaliśmy grergów – wykrzyknął chłopak, czerwony od samych czubków odstających uszu. – Poza tym, jak tylko pojawią się nowe drzazgi, to wszystkie pozbieramy i przyniesiemy panu, panie Ichtaca!

– Nie, spokojnie. – Antara diri przesłał zabarwioną możliwie neutralnie myśl. – Na razie nie ma potrzeby, tkalnie też muszą czymś opalać – dodał z lekkim przekąsem. – Jeśli zaistnieje konieczność, dam ci znać, na razie nie musisz przynosić mi nic poza towarem dla Xayrsy. Jak poszło u kopidołów?

– Było paru pogryzionych żebraków, ale to podobno sprawka psów. – Młot, którą Tsillah wyrwała tego dnia z łóżka po zaledwie dwóch godzinach snu, ziewnęła szeroko, zasłaniając dziób czubkiem białego skrzydła. – Dziwne to było, bo w sprawie większości z nich interesował się taki nijaki facet ubrany jak lokaj. Ale żaden z grabarzy nie potrafił powiedzieć nic ponad to, że był średniego wzrostu, średniej budowy i wyglądał też jakoś średnio. Szastał grergami w każdym razie, więc kopali i zasypywali bez zbędnych pytań.

– Rozumiem… Dobra robota.

Później, po tym jak Ichtaca odprawił szperaczy, pojawiła się Tsillah. Szczurzyca rzucała pioruny z oczu i nie chciała nic wyjaśniać poza podaniem informacji, że Xayrsa będzie później, bo polazł na własną łapę do jakiejś hvislar. Telepata zostawił ją w spokoju, dochodząc do wniosku, że nic nie wskóra, a tylko narazi macki na kontakt z ostrymi zębami. Zszedł na niższy poziom i zagłębił się w księdze rachunkowej, nad którą spędził kolejne godziny.

Zgrzyt mechanizmu parowego na górze przykuł jego uwagę wyrywając z zamyślenia. Ichtaca ułożył kartki w równy stos czekając, aż wracający Xayrsa zajdzie na dół. Przez chwilę, zamiast odgłosu kroków, których spodziewał się antara diri, panowała cisza, przerwana niespodziewanie głuchym łoskotem. Telepata zaniepokoił się poważnie.

Z samostrzałem w jednej macce i fiolką płynnego kremu w drugiej, Ichtaca ostrożnie wspiął się po spiralnych schodach i wyjrzał zza krawędzi otworu. Uniesiona klapa zasłaniała widok na część pomieszczenia, w tym zamykające się z wizgiem przejście w ścianie. Telepata odetchnął i sięgnął myślami za drewnianą powierzchnię. Napotkał jedynie obecność Xayrsy, dziwnie przytłumioną i nieskorą, do odpowiedzenia na kłębiące się w głowie antara diri pytania. Dalej z bronią z pogotowiu wysunął się zza klapy.

Kocur, cały przemoczony leżał bezwładnie na podłodze, tworząc wokół siebie rosnącą kałużę wody. Ichtaca wysłał pospieszną myśl w poszukiwaniu Tsillah, jednak szybko okazało się, że poza nim i cerdded yn dawel w Kociej Łapce nie ma nikogo.

– Co tym razem wymyśliłeś? – Ichtaca zagłębił się w nieprzytomnym umyśle, zasiewając pełną niepokoju myśl. Ostrożnie owinął mackami bezwładne ciało sprawdzając puls i stan kości.

Xayrsa nie wydawał się być ranny, co nieco uspokoiło antara diri.

– Niepoważny i ciągle sprawiający kłopoty – wyrzekał dając kocurowi możliwość złapania punktu zaczepienia na swoich myślach i powrotu do rzeczywistości. – Twoja matka nigdy taka nie była, o dziadku nie wspominając, nie wiem w kogo właściwie się wdałeś. Znowu zamiast lecieć prosto do lekarza, lądujesz pod moją opieką – zrzędził nadal, z trudem umieszczając Xayrsę na fotelu. Nie miał dostatecznie dużo siły, żeby zanieść go na górę, a wleczenie po schodach, nawet w celu położenia w ciepłym łóżku nie pomogłoby nieprzytomnemu. – Przez te cholerne pióra wtedy prawie wykrwawiłeś mi się na mackach, myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu razem z tobą. Wyskubać bo wyrosły, akurat to tak łatwo! I gdzie jest Tsillah, kiedy jest potrzebna?!

Xayrsa poruszył się nieznacznie. Zamrugał i z cichym jękiem złapał się za głowę. Ichtaca cofnął się na samo obrzeże jego umysłu, czekając cierpliwie.

– Wcale nie było tak źle, z tymi piórami – wymamrotał kocur, uśmiechając się krzywo. – Poza tym cieszę się, że zawsze mogę na ciebie liczyć.

Ichtaca żachnął się, jednak nie skomentował.

– Spokojnie, odleciałem na moment, już jest w porządku. – Poprawił się w fotelu i rozmasował skronie. – Namieszało mi się w głowie od tego wszystkiego, ale sporo się dowiedziałem. Jak wam poszło? – zapytał.

– Nie powinieneś się najpierw przebrać w coś suchego?

– Nie, zaraz idę spać, ale chcę żebyś przygotował parę rzeczy, a do tego musimy porozmawiać. Teraz.

Ichtaca niechętnie zwinął macki sadowiąc się na suchym kawałku parkietu.

– Było trochę potrzaskanych mebli w okolicach Droichid Aer, ale Kwiatek i jego paczka wszystkie oddali do tkalni, więc nie dowiedziałem się wiele. Z grabarzami sprawy załatwiał jakiś wyglądający przeciętnie lokaj, człowiek ale poza tym, to mógł być każdy. Mógł się przebrać, może służyć u kogokolwiek, nie miał na liberii żadnych szczególnych znaków. Z księgi wychodzi mi Brzytwa, ewentualnie Żartowniś, wolałbym tego pierwszego…

– To nie oni – powiedział spokojnie Xayrsa. – Co z Kolorowym?

– Kolorowym? – Myśl antara diri niosła ze sobą szczere zdziwienie. – No owszem, trochę wychodzi, miałem go na czwartym miejscu ale to kupiec siedzący w szmatkach i barwidłach, cerdded yn dawel jak ty, ciężko mi wyobrazić sobie, żeby robił coś takiego.

– Jak ja – powtórzył Xayrsa dobitnie, a telepata przesłał mu w odpowiedzi wiązankę przekleństw.

– Jesteś pewien? – zapytał w końcu.

– Znasz kogoś innego, kogo w półmroku pomyliłbyś ze mną nie czując nawet z tego powodu specjalnego zakłopotania?

Po chwili impuls myśli przesłał zaprzeczanie.

– Poza tym pasuje również do mebli, znalezionych wokół Powietrznych Mostów. Jutro Perła dostarczy ci ubrania lokaja. Nie żyje. Będą stanowić ładny, kluczowy dowód w sprawie Drzewa. Jeśli chodzi o Cilliana, nakładanie w Błękitnej powinno go przyciągnąć. Pójdę tam z Tsillah, jeśli nie jest już na mnie obrażona.

– Więc to ty zalazłeś jej za skórę? Mogłem się spodziewać – podsumował telepata. – Co ze służbą Kolorowego? Musieli coś zauważyć.

– Zostawiam to tobie, zrób co trzeba, jeśli mój plan się nie powiedzie. – Xayrsa chwiejnie podniósł się z fotela i skierował na schody.

Ichtaca z niepokojem obserwował jak kocur kołysząc się na boki znika za drzwiami do sklepu, skąd prowadziła dalsza droga do pomieszczeń mieszkalnych na pierwszym i drugim piętrze Kociej Łapki. Telepata zsunął się na dół i pogasił świece. Notatki, których treść i tak znał na pamięć, nie okazały się potrzebne. Wypełzając z powrotem na górę i zamykając przejście zastanawiał się, z kim powinien się skontaktować. Żartowniś, oczyszczony z podejrzeń, powinien być w stanie pomóc mu namierzyć odpowiednie osoby.

 

*

 

Ciemne wrzosowiska, płaskie jak stół ciągnęły się we wszystkich kierunkach aż po ginący w mlecznym blasku horyzont. Na jedwabiście granatowym niebie, bez gwiazd świeciły jasno trzy ogromne księżyce. Xayrsa nie potrafił ich nazwać, nie należały do żadnego z trzydziestu sześciu światów, których niebo oglądał w Anfeidredd.

Spomiędzy na wpół ususzonych, niskich roślin unosiły się błędne ogniki. Wielobarwne kule, nie większe od zaciśniętej dłoni dziecka powoli szybowały w górę, aż w końcu ich blask zastąpił gwiazdy. Nad wrzosowiskiem rozsnuła się mgła.

Biały, nieprzejrzysty opar szybko sięgnął dalej, niż Xayrsa mógł ogarnąć wzrokiem. Bezwietrzne powietrze było ciepłe, jednak mgła, która sięgała już do połowy łydek cerdded yn dawel niosła ze sobą przenikliwy, wilgotny chłód. Kocur z trudem walczył z dławiącym przerażeniem i chęcią natychmiastowej ucieczki na oślep, gdziekolwiek. Niepotrzebnie, bo i tak nie mógł się poruszyć. Od barków w dół był całkowicie sparaliżowany, czuł jednak jak zimny opar podchodzi coraz wyżej.

Panowała cisza, głęboka i wszechogarniająca, w której Xayrsa zdał sobie sprawę, że powinien słyszeć własny oddech i przyspieszone bicie serca. Nie słyszał nic. Z trudem zmusił się, żeby oderwać wzrok od ogarniającej go mgły. Na chwilę zamknął oczy, a potem uniósł głowę koncentrując się roziskrzonym setką ruchliwych, kolorowych punkcików, niebie. Upatrzył sobie kilka i obserwował ich drogę po granatowej przestrzeni, równie bezkresnej jak otaczające go wrzosowisko. Jeśli śnił, poddawanie się przerażeniu było pozbawione sensu – i tak nie przyspieszyłoby chwili przebudzenia. Myśl, że być może otaczająca go rzeczywistość nie była koszmarnym majakiem, odsunął od siebie tak daleko, jak potrafił. Nawet jeśli taka byłaby prawda, wciąż pozostawał bezradny.

Wrażenie twardego gruntu pod łapami niknęło powoli. Kiedy mgła sięgnęła do jego piersi, Xayrsa miał uczucie, jakby od pasa w górę unosił się w powietrzu. Tylnych łap nie czuł wcale. Przerażała go chwila, kiedy opar uniesie się jeszcze wyżej, aż w końcu przesłoni mu wzrok. Przez te fragmenty ciała, które jeszcze odczuwał, przebiegł zimny dreszcz.

Wciąż, nie był to najgorszy z jego koszmarów. Xayrsa wziął ostrożny wdech, jednak zamiast ciepłym powietrzem odetchnął pustką. Jego płuca wypełnił palący ból, kaszel nie przyniósł ukojenia, a mgła szybko uniosła się wyżej, ogarniając go białym, świetlistym obłokiem.

Xayrsa usiadł gwałtownie, zlany zimnym potem. Czuł bicie własnego serca, tak mocne i szybkie, jakby narząd miał za chwilę pęknąć. Otwierając oczy wziął głęboki wdech, jednak zamiast powietrza napotkał jedynie zimny, gęsty opar. Zgiął się w pół w kolejnym ataku kaszlu i tym razem przerażenie ogarnęło go całkowicie. Nie widział nic, poza mleczną poświatą.

Poszczególne pasma białej mgły oddzielały się od obłoku i formowały tuż przy łóżku w rozedrganą, nieregularną kolumnę, z której powoli wyodrębniały się kształty przednich i tylnych kończyn. Xayrsa szybko zrozumiał sytuację.

– Tsillah do stu magów! – wycharczał, kiedy w końcu udało mu się złapać oddech i opanować dreszcze. Płuca, chociaż już nie czuł w nich bólu, zdawały się swędzieć od środka. – Przecież spałem! Nie wnikaj bez uprzedzenia mnie o tym! Myślałem, że się uduszę! – Wyprostował się, biorąc kilka kontrolnych oddechów. Pod koniec wypowiedzi, jego głos zaczął już brzmieć normalnie, ale łapy, które gwałtownie zacisnął na kołdrze wciąż drżały.

– To nie łaź tam, gdzie wszyscy wiedzą, że jest skażenie! – Rozedrgany, zwielokrotniony przez echa dźwięk wydobywał się z wnętrza oparu. Tsillah powoli rezygnowała ze swojej naturalnej, mglistej formy. Oddzielające się smużki uformowały ogon, kolumna również zaczynała przypominać coś więcej, niż słup białego dymu. – Trochę tylko przeczyściłam ci krew i płuca, bo nawdychałeś się jakiegoś ohydztwa, żebyś je widział jak wyglądały, koszmar! – Stojąca naprzeciwko Xayrsy biała cerdded yn dawel z czerwonymi, połyskującymi ślipiami podparła się pod boki. – Ichtaca o mało nie rozszarpał mnie na kawałki, ponieważ nie poszłam z tobą. Przeziębienie też ci wyleczyłam, tak przy okazji, gorączkę i łapy, chodziki masz całkiem potopione.

Uśmiechnęła się szeroko widząc, że kocur zaniemówił, wpatrując się w nią zszokowanym wzrokiem.

– I co, teraz moje zęby są już lepszej długości? A ogon? – Podsunęła puchatą, białą kitę pod sam nos Xayrsy. – Ładny? Porośnięty dostateczną ilością futra?

– Tsillah… – Kocur usiłował przerwać jej monolog, ale uciszyła go machnięciem łapy.

– Więc pytam, czy teraz pasuję bardziej. Jeśli nie podobała ci się moja poprzednia forma, mogłeś po prostu powiedzieć!

Xayrsa podrapał się za uchem szybko łącząc zachowanie Tsillah z rozmową, jaką prowadził z Kieranem. Nie spodziewał się, że szczurzyca, która przybrała postać cerdded yn dawel poczuje się urażona, akurat tym. Myślał dotąd, że była zła o uwagę ze skalpelem.

– Posłuchaj – zaczął powoli. – To nie tak, że…

– Ale podoba ci się ta forma?

– Tak – odpowiedział, zanim zdążył ugryźć się w język. – Ale…

Cichy szczęk otwieranych drzwi zwrócił uwagę obojga. Ichtaca, który wsunął się do pomieszczenia z wypchaną, podróżną sakwą w jednej z macek, zatrzymał się na chwilę, wyraźnie niezdecydowany, czy nie powinien się wycofać. W końcu jednak uznał, że sprawa nie może czekać.

– Wybaczcie, że przeszkadzam. – Ironiczna myśl musnęła umysły Xayrsy i Tsillah. – Ale możecie kontynuować potem. Tsillah, załóż coś na siebie proszę, chociaż futro masz owszem, całkiem urocze, wszędzie. Xayrsa, jest blisko dziesiątej, powinniście się pospieszyć – zakończył, kładąc bagaż na podłogę.

Ogon Tsillah gwałtownie zwiększył swoją objętość, kiedy wszystkie pokrywające go włoski stanęły dęba. Xayrsa wahał się, ale tylko przez chwilę.

– Ichtaca ma rację, trzeba się pospieszyć. Jeśli chcesz zostać w tej formie, pożycz na razie coś z moich ubrań, powinny pasować, potem kupimy inne – zwrócił się do Tsillah, która nieco straciła rezon, patrząc nerwowo to na niego, to na wciąż stojącego w progu antara diri.

Kocur wstał z łóżka. Niezależnie od koszmaru, który zafundowała mu Mgła, czuł się o wiele lepiej. Zawroty głowy i trudności z oddychaniem zniknęły całkowicie. Było mu również łatwiej zebrać myśli.

– Wybierz co chcesz – mruknął do białej cerdded yn dawel, wskazując zajmującą połowę ściany szafę. – Przygotuję pozostałe rzeczy i Gvei. – Ostrożnie przekraczając rozłożone macki i odbierając dwa podsunięte mu pod łapy słoiki kremu, minął przycupniętego na progu Ichtacę.

Kiedy ciche kroki na korytarzu oddaliły się, Tsillach wyraźnie zmieszana spojrzała na telepatę.

– To jakiś postęp, tak? – zapytała bezradnie.

Antara diri uniósł czubki kończyn w geście, który mógł oznaczać tyle, co wzruszenie ramion.

– Jak dla mnie niewielki – odpowiedział. – Nadal nie masz macek.

 

*

 

Chmury, które pod wieczór zebrały się również nad większością środkowych dzielnic, na zmianę przesłaniały i odkrywały wąski sierp czerwonego księżyca Aren, wiszącego nisko nad Błękitną. W co rusz to znikającym i pojawiającym się blasku, cienie szeptały, wspinając się po ścianach kamienic i zaglądając do okien. Skraplały się na rynnach, elewacjach i parapetach, żeby po chwili ciężkimi kroplami opaść z powrotem na bruk. Rozpoczynały wspinaczkę na nowo i tak bez końca. Gęsty, siwy dym przesączał się pomiędzy spoiwem łączącym szerokie płaty ściętego, tworzącego gładką powierzchnię ulicy kamienia.

– Dwa, albo trzy jednocześnie – szepnęła Tsillah, łapiąc Xayrsę za łapę i zatrzymując na chwilę. – Uważaj, niedaleko…

Przyczaili się na skrzyżowaniu, w cieniu kolumny podtrzymującej ażurowe sklepienie nad wejściem do kamienicy. Obserwowali, jak całkiem pijany gjarpri zatacza się na boki, paradując środkiem ulicy. Kiedy minął ich, nie zwracając uwagi na dym, ani kłębiące się wszędzie cienie, Tsillah chciała ruszyć dalej, jednak Xayrsa zatrzymał ją bez słowa.

Uszy kocura poruszały się lekko, a zmrużone ślepia niezdrowo błyszczały. Futro, dokładnie natarte kremem stało się ciężkie i tłuste. Cerdded yn dawel wyglądał, jakby ktoś zanurzył go w kadzi z oliwą i tylko niedbale odsączył, przed postawieniem na ulicy. Ponadto wszystkie ozdoby i inne, mniej lub bardziej użyteczne błyskotki, które zazwyczaj nosił, zostały w Kociej Łapce.

– O co ci… – zaczęła Tsillah, jednak Xayrsa uciszył ją gestem łapy.

Pijak zatoczył się na latarnię i z głośnym okrzykiem klapnął na bruk. Siedział, kołysząc się na boki, a małe, drapieżne cienie otaczały go powoli. Xayrsa ignorując gjarpri, który również nie zaszczycił ich uwagą ruszył przed siebie. Boso przemieszczał się błyskawicznie i bezgłośnie. Kiedy po chwili marsz zmienił się w forsowny bieg, Tsillah z trudem dotrzymywała mu kroku. W końcu została w tyle.

Wraz z tym, jak mrok powoli, kropla za kroplą znajdował szczeliny i przejścia, pozwalające mu dotrzeć do wnętrza domów, dzielnica budziła przy wtórze rozpaczliwych, dobiegających coraz to z innej strony krzyków. Dotąd stabilny bruk, pokryty nieprzejrzystym oparem uginał się pod krokami, wydając przy tym mokre, mlaszczące odgłosy. Mdły, ciężki zapach unoszący się zwykle nad moczarami ogarnął całą dzielnicę.

Xayrsa ignorując krzyki i rozbłyskujące w kolejnych oknach światło, wbiegł w jedną z bocznych uliczek, z której kilka minut temu usłyszał pierwszy krzyk. Zatrzymał się gwałtownie, niemal w miejscu. Tsillah, której reakcji nie przyspieszał krem, z cichym piskiem wpadła mu na plecy i odbiła się jak gumowa piłeczka, uderzając plecami o ścianę. Kocur nawet nie drgnął. Wypełniający uliczkę odór rozkładu walczył z zatęchłym smrodem bagien.

Dalej, w najciemniejszym punkcie zaułka, coś chrupało i mlaskało obrzydliwie.

– Cillian – powiedział cicho Xayrsa, w kierunku, nieregularnej masy czerni.

W słabym świetle księżyca, które wpadało na dno uliczki kocur dostrzegał wystającą z unoszącego się nad ziemią oparu bezwładną i zakrwawioną rękę. Resztę ciała, jak i łeb żerującego stworzenia skrywał gęsty gaz.

– Cillian – powtórzył, podchodząc bardzo powoli dwa, potem trzy kroki. Gestem nakazał Tsillah, żeby pozostała w miejscu. – Skoncentruj się i skup na tym, co mówię. Rozumiesz mnie w ogóle?

Światło, które wylało się z okien na pierwszym piętrze było mniej zawodne niż to księżycowe. Żółty blask wyłonił z półmroku potężne, zgarbione stworzenie. Długa szyja wraz z głową, ginęła we mgle. Walcowaty korpus porastały pióra, a dwie z sześciu masywnych łap przypominających odnóża szarańczy, łuska. Obie głęboko zaryły pazurami w ściany budynków po przeciwległych stronach uliczki. Skarłowaciałe skrzydło kurczyło się i z chrzęszczącym odgłosem wrastało w zakrwawiony bok potwora, znikając powoli w jego wnętrznościach.

– Spokojnie, czujesz się zagubiony, rozumiem. – Xayrsa mówił powoli, wyraźnie artykułując każde kolejne słowo. – Ale bądź taki miły i przyłóż się do opanowania tego, na pewno potrafisz.

Długi ogon, grubości uda Xayrsy, gwałtownie uderzył w ścianę kamienicy, zostawiając na niej szlak zdartego futra, skóry i krwi. Stworzenie uniosło zaplamiony posoką dziób, z którego we wszystkich kierunkach sterczały długie, ostre kły, uniemożliwiające domknięcie paszczy.

Tsillah wzdrygnęła się.

– Odsuń się, pilnuj żeby nikt nie podszedł – szepnął w jej kierunku Xayrsa. Potem dodał głośniej, kolejny raz powtarzając dźwięczne imię. – Cillian, nie poznajesz mnie? – Nie doczekawszy się reakcji, kocur zmienił podejście. – Więc dobrze, skup się na tym, co na pewno znasz lepiej. Barwniki, co łapie na wełnie dru? Ostatnio sporo zainwestowałeś w ten interes.

Stworzenie przekręciło łeb, obserwując kocura nieruchomym, rybim okiem. Cerdded yn dawel, nie cofnął się pod ciężkim spojrzeniem. Stał w miejscu ignorując niewielkie skrawki cienia, które gromadziły się wokół jego łap, a rozzuchwalone brakiem reakcji, zaczynały wbijać w nie ostre jak szpilki i niewiele od nich grubsze zęby. Dym pod łapami bestii aż kotłował się od niewielkich stworzeń, które obsiadły trupa. Krem pomagał Xayrsie panować nad sobą i zignorowanie licznych ukłuć nie było problemem, niemal ich nie odczuwał. Zbliżył się jeszcze kawałek.

Niespodziewanie, z mgły wyłoniła się cienka, kolczasta macka, która uderzyła go niczym bicz, zostawiając po sobie palący ból i krwawą ścieżkę rozdarć biegnącą przez pierś cerdded yn dawel. Przed kolejnym ciosem zdążył uskoczyć. Czuł, jak zmieszana z narkotykiem krew uderza mu gorącymi falami do głowy ogłuszając i wywołując dawno już zapomnianą furię.

– Cillian na wszystkie demony! – krzyknął w kierunku stworzenia opanowując się w ostatniej chwili. – Braofert, opamiętaj się! Jesteś kupcem do stu magów, chociaż odezwij się, nie jestem telepatą! Nie wywlokę cię z tego, jeśli mi nie pomożesz, nie mam nawet za co złapać!

Kilku ludzi przebiegło ulicą, na którą prowadził ciemny, ślepy zaułek, jednak nikt nie zwrócił uwagi na zamieszanie wewnątrz. Być może dlatego, że przejście zagradzała gęsta ściana białej mgły. Tsillah na swój sposób wypełniała polecenie.

W powietrzu świsnęła kolejna macka. Xayrsa czuł wyraźnie, jak mięśnie jego łap napinają się do granic wytrzymałości i daleko poza nie. Jak pchła skakał po całej uliczce, unikając z łatwością wyprowadzanych na oślep uderzeń.

– To cię może zainteresuje – zaczął z zupełnie innej beczki, kiedy udało mu się przycupnąć na chwilę poza zasięgiem nieskoordynowanych ataków. – W Tfel rozszalała się epidemia, Rada rozważa zamknięcie bramy. Wysłali już równających, żeby skonfiskowali całe zapasy karmazynowego ell, pewnie niedługo staną pod twoimi magazynami… – Spróbował blefu, jednak jedyną reakcją bestii było wydłużenie macek i zmuszenie cerdded yn dawel do dalszych uników, co w końcu odebrało mu chęć do rozmów.

Z rozwartego w niemym krzyku dzioba chimery, skapywała w mgłę gęsta, lepka ślina, a w rybich oczach nie błyszczał ani ślad świadomości. Skrzydło zniknęło całkowicie, a ranę po nim zabliźniła sierść. Xayrsa przykucnął po kolejnym uniku czując, jakby ta pozycja była naturalniejsza dla zmienionych łap. Szwy spodni strzeliły w kilku miejscach.

– Kończy mi się cierpliwość – warknął głębokim, obcym głosem. – Naprawdę się kończy Cillian. Nie mamy wieczności na pogaduszki.

Stwór wydawał się zrozumieć, lub przynajmniej zareagował na ton głosu cerdded yn dawel. Poderwał beczkowaty korpus i pomimo tego, że szarańcze łapy wciąż były zaparte o ściany, runął wprost na Xayrsę, nadal nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Pazury darły kamień, a kamień skórę, co wydawało się jeszcze bardziej rozwścieczać bestię.

Xayrsa skoczył, wysoko. Przeleciał nad miotającym się dziko i kłapiącym bezładnie łbem. Wylądował i odbił się od kadłuba, zostawiając na nim krwawy ślad po długich pazurach. Zanim stwór gubiąc pióra i łuski tylko po to, żeby natychmiast je zregenerować, zdołał odwrócić się w wąskiej uliczce i ponownie zaatakować, Xayrsa wypił duszkiem zawartość trzymanej dotąd w kieszeni fiolki. Płyn, rozgrzany od długiego ściskania w łapie, smakował jak mydliny. Kocur opadł na kolana z trudem łapiąc powietrze i krztusząc się objął brzuch obiema łapami.

– Sam tego chciałeś – wychrypiał, nawet nie próbując się podnieść. Świat wirował. Kiedy zatrzymał się w końcu, na chwilę stracił barwy, a potem wszystko zalała wszechogarniająca czerwień. Dopiero z niej na powrót wyłoniły się kształty.

Stworzenie naprężyło macki. Na końcu kolców połyskiwały kropelki zjadliwie żółtej cieczy. Kiedy skulony kocur podniósł wzrok, bestia cofnęła się odrobinę. Z lśniących jadowitym fioletem ślepi, wraz z krwią wylewała się skoncentrowana, w pełni świadoma nienawiść.

– Masz… ostatnią… szansę – wyartykułowało z wyraźnym trudem zgarbione w kącie stworzenie, coraz mniej przypominające szarego cerdded yn dawel. Długie kły kaleczyły język, przy każdym słowie – Opanuj…. się… chcę… i… pom…c. – Niewyraźnie dodała istota.

Z beczkowatego korpusu nagle, przebijając skórę wystrzeliły w górę długie, kościane kolce. Bestia uniosła łeb i po raz pierwszy wydała z siebie dźwięk. Długi, przeciągły wizg. Zaatakowała młócąc mackami.

Na wpół porośnięty łuską, na wpół sierścią, cień uniknął zranienia i błyskawicznie znalazł się na karku bestii. Zakończona długimi jak noże pazurami, łapa uniosła się do zadania ciosu, jednak zanim opadła, kolejne zakrwawione, zakończone ostro kości wystrzeliły z pierzastego kadłuba. Dwie z nich przebiły mniejsze ciało. Stworzenie odcięło je, spadając na twardy bruk. Nakładanie chociaż intensywne, trwało krótko i powoli zaczynało się cofać.

Tsillah obserwowała jak dwie ciągle zmieniające formę bestie walczą ze sobą pozornie na oślep. Całość trwała już dłużej niż przewidzieli i mgła powoli zaczynała się niepokoić. Nie martwiło ją kto zwycięży, przemiany jednego ze stworzeń były bardziej skoordynowane i to dawało mu wyraźną przewagę, jednak regeneracja drugiej bestii nie pozwalała zakończyć walki. Równający mogli przybyć w każdej chwili.

Xayrsa również wydawał się rozumieć zagrożenie. Zrezygnował z obrony, koncentrując się jedynie na skutecznym rozdarciu przeciwnika na strzępy. Walczyli w ciszy. W końcu rany obu stron przestały się regenerować. Większa bestia wizgnęła przeciągle, gdy z kikuta po oderwanej łapie buchnęła parująca krew.

Kiedy jeden z potworów w końcu znieruchomiał, Tsillah całym swoim eterycznym ciałem przesunęła się w głąb uliczki. Otoczyła nieprzejrzystym, kojącym obłokiem drugą bestię, z trudem trzymającą się na sześciu masywnych kończynach.

– Xayrsa… – zaszemrała cicho, uspokajająco. – Już dobrze, już po wszystkim…

Porośnięte łuską łapy ugięły się i stworzenie z głuchym łoskotem opadło na bruk. Próbując nabrać powietrza łapczywie napełniało płuca mgłą i chociaż dusiło się, Tsillach mogła przynajmniej szybko wyleczyć jego rany.

– Już, już – szepnęła, przybierając z powrotem postać cerdded yn dawel.

Potwór na ziemi również zachował na tyle świadomości, żeby powrócić do formy szarego kocura. Tsillah pomogła oszołomionemu i wycieńczonemu Xayrsie usiąść. Naciągnęła na prawie bezwładne łapy i ramiona zapasowy płaszcz, który dotąd znajdował się w przygotowanej przez Ichtacę sakwie. Sama również ubrała się szybko. Przerzuciła przez plecy ramię kocura. Podniosła go i chwiejąc się przy tym nieco, wyprowadziła z zaułka.

Potem, podłożyła ogień.

– Będę po tym rzygał jak kot – oznajmił Xayrsa słabym, łamiącym się głosem, kiedy Tsillah ponownie pomogła mu wstać i niemal wlokąc zaczęła prowadzić w kierunku pozostawionego na granicy Błękitnej Gvei. Nie wiadomo dlaczego wydawał się rozbawiony tą myślą.

Płomienie za ich plecami rozprzestrzeniały się szybko. W niebo biły kłęby czarnego dymu, które wkrótce lepiej niż chmury przesłoniły czerwone oblicze księżyca.

 

*

 

W ciepłe, słoneczne popołudnie, tabliczka "zamknięte" wciąż gromadziła pod drzwiami Kociej Łapki grupę niezadowolonych klientów. Alana Inemmert rozpoznała większość twarzy, które rzuciły jej się w oczy poprzedniego dnia. Nie było jedynie śladu po czarnopiórym tiivuline. Kiedy wraz z pozostałymi strażnikami stanęła na progu, zanim zdążyła zapukać, Ichtaca gwałtownie otworzył drzwi.

– Zostajecie – warknęła maskując zaskoczenie, w kierunku praktykanta i Josse, którzy szykowali się, żeby wejść za nią do sklepu. – Nie życzę sobie kolejnych burd, ani nie zamierzam obrażać sklepikarza przyprowadzając cię tu po raz kolejny – zwróciła się do Korego. – Potraktuj to jako nauczkę – dodała, przekraczając próg za wyjątkowo małomównym antara diri.

Słyszała, jak chłopak mamrocze gniewnie za jej plecami, ale to, że nie odważył się na głośny sprzeciw wydawało się pewnym postępem w tresurze. Była zadowolona z przedstawienia, jakie zafundowała praktykantowi po wczorajszej utarczce z Xayrsą. Miała nadzieję, że kocura również zainteresują szczegóły akcji, którymi była gotowa się podzielić.

– Przyszłam nie w porę? – zapytała, kiedy drzwi za nią zamknęły się, a Ichtaca nadal nie migając do niej ani jednej obelgi, ostentacyjnie przekręcił klucze w trzech zamkach. Macki zamachały, jednak bez typowego dla telepaty entuzjazmu.

– Możesz kontaktować się normalnie, kiedy jesteśmy sami – mruknęła lekko zaniepokojona kobieta, idąc za przesuwającym się w kierunku schodów antara diri. Zdziwiła się, kiedy Ichtaca wybrał te prowadzące na górę. Nigdy nie była na wyższych piętrach Kociej Łapki i niespecjalnie odczuwała potrzebę odwiedzania ich teraz.

– Xayrsa źle się czuje. – Przepełnione dezaprobatą zdanie pojawiło się w umyśle Alany. – Więc proszę nie zajmij dużo czasu, bo póki leży, interes również wygląda podobnie i za stado magów nie chce się kręcić.

– Czy coś się stało? – zapytała kobieta po chwili namysłu, nie kryjąc niepokoju.

– Złapał jakiś wirus – zabrzmiała zdawkowa odpowiedź.

Alana nie wierzyła ani trochę w wyjaśnienie, ale wdawanie się w dyskusję z wyraźnie zanurzonym w wyjątkowo kwaśnym sosie telepatą nie miało sensu.

Po tym jak wspięli się na drugie piętro, Ichtaca poprowadził ją wąskim, obitym jasną boazerią korytarzem. Ściany zdobiły obrazy w masywnych, złoconych ramach. Płótna przedstawiały chyba wszystko od kwiatów i martwej natury, po portrety oraz sceny polowań i bitew. Na samym końcu przejścia, oprawiony jedynie w szkło, wisiał szkic Pierwszej dzielnicy. Wyglądała jakby artysta uchwycił ją w trakcie budowy. Przy wielu kominach stały rusztowania, a w ziemi ziała głęboka szczelina, o której istnieniu Alana nie miała pojęcia.

– Zabudowali ją potem – wyjaśnił Ichtaca, otwierając drzwi po prawej stronie szkicu. – Ale w ten sposób dostali się do jaskiń, gdzie umieszczono Serce.

Komendant straży skinęła głową w podziękowaniu i cicho weszła do pomieszczenia.

Xayrsa siedział na łóżku z książką na kolanach, podparty stosem poduszek. Na widok Alany zatrzasnął okładki i odłożył gruby, sprawiający wrażenie starego, wolumin na szafkę nocną. Kocur faktycznie musiał być chory przynajmniej na tyle, na ile kobieta potrafiła po wyglądzie określić samopoczucie cerdded yn dawel. Stojąca obok łóżka miska potwierdzała jej wnioski.

– Wyglądasz jak dziewięć nieszczęść – stwierdziła, zamiast powitania, opierając się plecami o ścianę przy drzwiach. Oczywiście w pokoju nie było krzeseł. – Czy ty nigdy nie przyjmujesz gości, czy też zawsze każesz im stać? – zagadnęła.

Xayrsa przez chwilę mierzył ją kwaśnym spojrzeniem. Wyglądało, że nie był w wiele lepszym nastroju niż Ichtaca, jednak zdobył się na ironiczną odpowiedź.

– Rzadko przyjmuję ich w sypialni – wyjaśnił rzeczowo.

– Ach tak. – Alana teatralnie skinęła głową. – To musi być naprawdę paskudny wirus, skoro zmusił cię do takiego poświęcenia – dodała, jednak po chwili spoważniała. – Nie złapałeś go przypadkiem w Błękitnej?

– Do czego zmierzasz? – Xayrsa potarł skronie. Wirus czy nie, jego ruchy były dziwnie powolne i oszczędne.

– W Błękitnej, w czasie nakładania spłonęły doszczętnie cztery kamienice.

Kocur zrobił minę, jakby musiał połknąć wyjątkowo gorzką pigułkę, jednak nie przerywał.

– Dosłownie, do fundamentów – kontynuowała Alana – musiały być trupy, ale ogień strawił nawet kości.

– Co to ma wspólnego ze mną?

– Kilka osób widziało w tamtych okolicach ciebie… Lub kogoś podobnego – uzupełniła po krótkiej pauzie. – Najpierw wieczorem, a później już w nocy – zwiesiła głos, czekając na reakcję Xayrsy.

– Uwierzysz, jeśli powiem, że to rzeczywiście był ktoś bardzo podobny do mnie? – zapytał po chwili. – Zbieg okoliczności.

– Nie kręć – mruknęła. – Nie jest ważne, czy wierzę czy nie, tylko że jakiekolwiek ślady mogą prowadzić do ciebie. Nie podoba mi się to i nie jest w twoim stylu, dlatego przyszłam. Ostrzec cię na wszelki wypadek. Nie wiem co planowałeś, ale nie wyszło za dobrze. Od pożaru w Błękitnej bardzo łatwo przejść do tego w Droichid Aer. Spłonęła cała posiadłość Cilliana Braofert, to nie moja jurysdykcja, ale słyszałam, że nikt nie przeżył, również z potencjalnych świadków. Elldron prowadzi śledztwo w tej sprawie i na razie podejrzewa przede wszystkim nieszczęśliwy wypadek…

– Elldron bez wątpienia jest dobrym śledczym – uspokoił ją Xayrsa. – Wie, w którym kierunku najlepiej patrzeć. Ale dziękuję za troskę, to miłe z twojej strony.

– Mam dla ciebie jeszcze jedną miłą informację. – Kobieta uśmiechnęła się swobodnie. Słowa Xayrsy upewniły ją, że sytuacja wbrew pozorom jest pod dostateczną kontrolą. – Właściwie to przyszłam głównie złożyć ci oficjalne przeprosiny od dowództwa, za zachowanie Noleda… – zaczęła, nie przestając się uśmiechać.

– Doprawdy? – Kocur lekko przekręcił głowę w bok.

– Nie, ale to właśnie powiedziałam chłopakowi. Szkoda, że nie widziałeś jego miny, zbielał cały zupełnie jak twoja Tsillah – stwierdziła, upraszczając nieco planowaną opowieść.

– Mogę to sobie wyobrazić, rzeczywiście, podnosząca na duchu wizja. Wybacz, ale jeśli to już wszystko…

Alana zdenerwowała się nieco, jednak spojrzenie w zmęczone, przekrwione oczy kocura powstrzymało ją przed protestami.

– Wracaj do zdrowia w takim razie – stwierdziła, kierując się do drzwi. – Jutro przeprowadzam operację w Drzewie, mam nadzieję, że znajdę tam coś ciekawego. Możesz mi to zagwarantować Xayrsa? – zapytała, odwracając się z powrotem w kierunku kocura.

Kocur bez słowa skinął głową.

– Jakieś wyjaśnienie pogryzienia? – zapytała na wszelki wypadek.

– Bezpańskie psy to straszna plaga – mruknął cerdded yn dawel.

– Psy? – Alana zdziwiła się wyraźnie. – Trochę banalne, nie uważasz?

– Nie mam dla ciebie innego wytłumaczenia, ale jeśli masz ochotę, to poszukaj sama czegoś bardziej makabrycznego.

– Już dobrze, dobrze. – Kobieta pojednawczo uniosła dłonie w górę. – Swoją drogą, jak to wszystko się już skończy przygotuj dla mnie małą porcję kremu. Taką odpowiednią do zarobków komendanta straży.

Zdziwiła się widząc, że kocur wzdryga się gwałtownie i dziwnie krzywi, jednak wychodząc i cicho zamykając za sobą drzwi wolała nie zastanawiać się za bardzo nad przyczynami. Nie chciała dojść do żadnych nieprzyjemnych wniosków. Tak jak Elldron wiedziała, w którą stronę należy patrzeć i w jakich momentach. Słyszała kiedyś, że nie istnieje substancja lepiej podsycająca płomienie niż krem.

Zostawiony sam Xayrsa złapał kilka głębokich oddechów, pokonując zawroty głowy i mdłości, które ogarnęły go na samo wspomnienie narkotyku. Opadł na poduszki zamykając oczy. W pokoju obok Tsillah mamrotała przez sen.

Wolumin pod zachęcającym tytułem "Dziwne, niesamowite i niepodłączone wymiary oraz ich równie zadziwiający mieszkańcy" musiał poczekać na lepsze samopoczucie właściciela Kociej Łapki.

 

Koniec

Komentarze

I dlaczego chciaem limitu znaków? :) Bioré sié! (sorki za brak polskich znakow).

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Wyrażam pewną skruchę, jednak brak limitu znaków był zdecydowanie zbyt dużą pokusą ; )

Przeczytalem! :) Odezwiemy sie niedlugo :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Skończylem przedostatni tekst z Prze-tworzenia i dzisiaj tego już nie dam rady. Przeczytam jutro, powiem tylko, że sam tytuł już intrygujący. Pozdrawiam i dobrej nocy życzę.

…Przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Z początku tekst ciekawy, później jakoś tak został przeładowany wyjaśnieniami, że stał się męczący. Ale gratuluję autorowi wyobraźni.

A wpierw ambitnie chciałem sobie całość wydrukować, by oczu nie męczyć, ale pokazało 53 strony… Życie jurora! :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Jan_Janek: Będę grzecznie i cierpliwie czekała i dziękuję ; ) ryszard: dziękuję ślicznie za dobrnięcie do końca i komentarz ; ) Mogłabym zapytać, co konkretnie masz na myśli przez "wyjaśnienia"? Łopatologiczność, czy za dużą ciągłość wszystkiego, czy za dużo odskoków z akcji bezpośredniej? (typu: a co to właściwie jest nakładanie, hmmm?). Będę się starała unikać następnym razem ; ) koik80: Ale to wszystko przez "akapity enterowe"! Z całą pewnością, te 53 strony to tylko i wyłącznie ich wina. Ja się przyznaję tylko do 40, więc oryginał był zdecydowanie bardziej przyjazny środowisku ; P Aczkolwiek życie Jurora bez wątpienia faktycznie zawiera pewne zasadzki…

…Droga autorko, opowiadanie literacko jest moim zdaniem niezłe. Problem tkwi tylko w moich upodobaniach. Taki wielowymiarowy świat po prostu do mnie nie trafia. Ale taka jest obecnie moda w fantastyce i dlatego na pewno znajdziesz odbiorców. Pozdrawiam życzliwie.

Nie przebrnąłem, odpadłem po scenie kupna monokla, dalej poprzeglądałem i nie trafiłem na nic, co by przykuło moją uwagę. Ponieważ Autorka jest kobietą, winę biorę na siebie.  :-)

No to wszystkie konkursowe teksty przeczytane. Dwa ostatnie były najdłuższe. I do tego bardzo podobne. Nie tylko pod względem wspomnianej długości, ale też samej historii i bohaterów. Naprawdę :)

Przeczytałam mniej więcej jedną czwartą tekstu i z przykrością oświadczam, że zostałam skutecznie ukołysana do snu. Opowiadanie jest dość monotonne, by nie rzec nudne, a mnogość opisów i natłok różnych informacji tak wielkie, że pogubiłam się. I chyba nie chcę się odnaleźć. Ciąg dalszy pozostanie dla mnie tajemnicą.    

 

…po mosiężnych przedmiotach, których zastosowanie było ciężkie do odgadnięcia… – …po mosiężnych przedmiotach, których zastosowanie było trudne do odgadnięcia

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

Zabawa trwała już dobre kilkanaście minut…Zabawa trwała już dobrych kilkanaście minut

 

Odblaski dalej tańczyły po przedmiotach i od czasu do czasu, po twarzy sklepikarza…Odblaski dalej tańczyły na przedmiotach i od czasu do czasu, na twarzy sklepikarza

Chyba że najpierw tańczyły przedmioty i twarz, a odblaski później. ;-)  

 

Tak się składa, że ja doskonale znam historię.Tak się składa, że ja doskonale znam historię.

 

Wokół nich kłębił się tłum, nie za gęsty zupełnie idealny. Z rodzaju takich, gdzie każdy spieszy się… – Piszesz o tłumie, tłum nie jest miejscem.

Proponuję : Wokół nich kłębił się tłum, nie za gęsty, zupełnie idealny. Z rodzaju takich, w którym każdy spieszy się

 

Białą koszulę z kołnierzem w stójkę – Wolałabym: Białą koszulę ze stójkowym kołnierzem…  

 

Kiwał się hipnotyzująco na cienkim, kilkucentymetrowym łańcuszkuKołysał się hipnotyzująco na cienkim, kilkucentymetrowym łańcuszku.

 

Skąd pan zgadł? – szepnął. – Jak pan zgadł? – szepnął. Lub: Skąd pan wiedział? – szepnął.

 

…stale powiększającą się sieć punktów, gdzie przeciętny mieszkaniec mógł wynająć… – Wolałabym: …stale powiększającą się sieć punktów, w których przeciętny mieszkaniec mógł wynająć

 

…na przestrzeni lat stracił pozycję na rzecz Małego Targu… – …na przestrzeni lat stracił pozycję na rzecz Małego Targu

 

Xayrsa pilnował, żeby Gvei omijał przynajmniej największe dziury, jakich nie brakowało w starym bruku. Xayrsa pilnował, żeby Gvei omijał przynajmniej największe dziury, których nie brakowało w starym bruku.

 

Miasto handlu nazywano również miastem światów i żadne tych z dwóch określeń nie funkcjonowało bez powodu. – Spójnik z nie jest na swoim miejscu.  

 

Kiedy w jednym świecie panowała susza i głód, plony urodzaju kupowano w innych. – Urodzaj, to dobre i obfite plony. Nie wydaje mi się, by kupowano plony urodzaju. Pewnie miało być: Kiedy w jednym świecie panowały susza i głód, płody urodzaju kupowano w innych.

 

Manufaktury pracowały z najlepszymi surowcami spośród dostępnych w dowolnym z trzydziestu sześciu światów. – Manufaktura jest przedsiębiorstwem, w którym produkcja wykonywana jest ręcznej. Manufaktury nie pracują z surowcami, nawet najlepszymi. Manufaktury z nikim ni pracują. Pewnie miało być: Manufaktury produkowały towary z najlepszych surowców

 

…Tsillah również spostrzegła krew na dotąd śnieżno-białej sukience. – …Tsillah również spostrzegła krew na dotąd śnieżnobiałej sukience.

 

Jeśli ktoś by zainteresowałby się na tyle…Jeśli ktoś by zainteresował się na tyle… Lub: Jeśli ktoś zainteresowałby się na tyle

 

Na obszernym stoliku w kącie pokoju stał bukiet z kwiatami – Bukiet bez kwiatów jest znany jako bukiet warzyw. ;-)

Pewnie miało być: Na obszernym stoliku w kącie pokoju stał wazon z kwiatami

 

…jednak wszystkie pozostałe ściany i resztę wolnej przestrzeni zajmowały krzyżujące się regały – Zupełnie nie umiem sobie imaginować krzyżujących się regałów.

 

Z nie posiadającej mimiki, twarzy antara diri nie dało się nic odczytać…Z nieposiadającej mimiki, twarzy antara diri nie dało się nic odczytać

 

Zawartość stojących na półkach słojów z przyciemnionego szła wyraźnie zaprzątała jego myśli. – Dlaczego zawartość słojów szła? ;-)

Pewnie miało być: Zawartość stojących na półkach słojów z przyciemnionego szkła, wyraźnie zaprzątała jego myśli.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie dałam rady doczytać do końca. Przykro mi.

ryszard: Dziękuję ślicznie : )

 

AdamKB: … Uznam fragment, że "autorka jest kobietą" za zawoalowany komplement i będę się cieszyła z komentarza: P

 

Jan_Janek: Ugh, miałam szczerą nadzieję, że jednak nie będą podobne. Wyszliśmy z Zuberem z zupełnie innych założeń i kierunków i poza tym, że oboje jesteśmy na detektywistycznym etapie liczyłam, że jednak teksty będą się dostatecznie różniły, żeby nie było "podobieństw" jako takich : (

 

regulatorzy: Przyznam cichutko, że szkoda, ale i tak dziękuję ślicznie za poprawki i komentarz tak, że wiem więcej o odbiorze opowiadania. Modyfikacje wprowadzę w oryginalnym tekście, obiecuję unieruchomić te nieszczęsne słoiki razem z ich zawartością! ; )

Mimo wszystko z rad przyszłościowych, mogłabym poprosić o rozwinięcie monotonności – zabrakło zwrotów akcji, jakiegoś nie wiem, zagrożenia? Czy po prostu wrażenie ogólne? proszę ładnie o wybaczenie sępa opiniowego i ciągnięcia za język (palce?), ale jestem szczerze ciekawa. Swoją drogą z opisami właśnie wydawało mi się, że się hamuję ; )

Dodatkowo pytanie natury technicznej – jeśli w tekście mnoży mi się "który" na "którym", czasami zastępuję "jaki" itp. Jest to błąd, czy źle wygląda, czy jeszcze jakiś inny powód, dla którego znalazło się w poprawkach? Czy to też zależne od sytuacji? Monsun:  Yh, bywa i tak chociaż szkoda : ) Ale podpytam, jeśli pozwolisz, dlaczego? Za mało się dzieje, za dużo opisów, nieodpowiedni klimat, coś innego?

Bedziem jeszcze szczegółowo komentować po ogłoszeniu wyników, koik przynajmniej, a ja też coś od siebie napiszę. Twoje i Zubera opowiadanie zaciekawiło mnie, ale to, że niektórzy odpadali powinno dać Ci do myślenia. Czasem poziom szczegółowości może jednocześnie i fascynować i męczyć… Ale na plus – niektóre pomysły dla mnie  po prostu miodzio :)

Treef, musisz troszkę poczekać, odpowiem Ci jutro. Jestem zdechła po dzisiejszym dyżurze. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O! Jan_Janek twierdzi, że gdzieniegdzie miodek spływa… No to może doczytam do końca. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A tak, jest Kocia Łapka, jest krem, jest Wysoka Wieża – te elementy bardzo mi przypasowały. Problem jest z bohaterami, czasem trudno jest się zorientować kto jest kto… Tu, w tym opowiadaniu i u Zubera, w moim mniemaniu  chcieliście upchać za dużo dobrego… Ale i tak jest dobrze, wśród konkursowych opowiadań nie było takiego, o którym mozna powiedzieć, eee, dno, kicha, słabe… Autorzy się postarali :) Prokris wymyśliła konkurs, na który nie miały prawa spływać słabe prace :)  No dobra, starczy, bo jeszcze po ogłoszeniu wyników nie będę miał nic do powiedzenia :)

…Droga autorko, ponieważ ciągniesz komentatorów za język, to ja Ci doradzę: Nie przejmuj się tak komentarzami. To defilada gustów, i guścików, specyfika czytania z ekranu, natłok autorów i deficyt czytających. To może być dla Ciebie wskazówką, ale nie wyrocznią. Podchodź do komentarzy z dystansem. Pozdrawiam z 37 wymiaru.

Treef, dłużyły mi się kolejne sceny – nabywanie monokla,  historia firmy Aretel i Biegacze, podróż przez miasto i opis dzielnic,  a potem już nie umiałam się skupić na śledztwie. Zmęczyły mnie dość szczegółowe opisy, wszelkie detale. Dodam jeszcze, że zawsze skutecznie rozprasza mnie mnogość błędów, które, chcąc nie chcąc, po prostu widzę. One zwyczajnie same mi się pokazują. Trudno mówić o komforcie lektury, gdy wciąż muszę ją przerywać, by wynotować usterki. Być może nie bez znaczenia jest to, że Twoje opowiadane było jedenastym dodanym w dniu mojego dyżuru i czytałam je jako ostatnie. Może dlatego nie wywarło na mnie należytego wrażenia…

 

jeśli w tekście mnoży mi się "który" na "którym", czasami zastępuję "jaki" itp. Jest to błąd, czy źle wygląda, czy jeszcze jakiś inny powód, dla którego znalazło się w poprawkach?” – Zaimki któryjaki, nie są synonimami, nie można używać ich zamiennie. Jestem przekonana, że Słownik poprawnej polszczyzny pomoże Ci zgłębić zagadnienie. Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Treef nie doczytałam zapewne dlatego, że mnie trochę to znużyło. To raczej nie Twoja wina, ale mojego dziwacznego gustu czytelniczego. Niewiele tekstów mnie zachwyca, więc nie bierz tego do siebie.

Jan_Janek: Dziękuję bardzo i ślicznie i ogólnie, czuję się podniesiona na duchu, na którym przyznaję, zdarzyło mi się zlekka podupaść ; ) Z upychaniem całkiem możliwe, że trochę się rozpędziliśmy oboje, może następnym razem wyjdzie lepiej? jeśli nie osiągnie dla odmiany siedemdziesięciu stron… No, zobaczymy! Ze szczegółami faktycznie dało mi do myślenia, chociaż jednocześnie mam mieszane uczucia. No, ale tutaj faktycznie chyba podeszłam do tematu zbyt drobiazgowo, przez co wszystko się nieco rozmyło na opisach dodatkowych niejako. Za to cieszę się ogromnie, z pomysłów, które przypadły do gustu ; )

 

regulatorzy: I tak dziękuję bardzo za doczytanie : )  Chociaż szkoda, że tekst męczył. Niestety, jeśli chodzi o błędy ja ich w większości po prostu nie widzę, a często nawet wytknięte wydają mi się kwestią kosmetyczną – no owszem, brzmi lepiej, ale czy to błąd? – podejrzewam, że będę miała problem z doprowadzeniem tekstu do stanu, w którym byłby dla Ciebie łatwostrawny : ( Niemniej będę próbowała. Za sprostowanie idei synonimów dziękuję ślicznie, a ze słownikiem postaram się porozmawiać przyjaźnie. Co do dłużenia, chyba przegięłam ze szczegółami, za to za mało dałam motywacji czy jakiegoś napięcia… Tak mi się wydaje, sądząc po komentarzach. Postaram się przetrawić i zastosować w następnym tekście : )

 

ryszard: Dziękuję serdecznie, od razu uszka podskoczyły mi nieco do góry ; ) Ogólnie zależy mi bardzo na szczegółowości komentarzy, dlatego ciągam nieszczęsnych Komentujących za języki. Niezależnie jak poważnie podejdę do ich opinii – ewentualnie jak bardzo zadomowię się w Rowie Mariańskim – to wciąż są jakieś wskazówki, ale z uogólnionego komentarza nie umiem wiele wygryźć i wynieść mimo szczerych prób. Zwłaszcza, że piszę mało i za każdym razem spędzam nad tekstem sporo czasu. Wolałabym uniknąć gryzienia własnego ogona i zapętlania się w tych samych błędach, a niestety poza NF również występuje pewien deficyt czytających… Jeszcze raz ślicznie dziękuję! Ufam, że zadomowiłeś się w przytulnym wymiarze ; D

 

Monsun: Dziękuję za rozwinięcie, chociaż nie chodziło mi o branie komentarza do siebie, ani o to, że koniecznie trzeba mi najeżone futerko ugłaskać. Po prostu tak długo, jak długo nie wiem co właściwie w danym tekście nie przypadło do gustu poszczególnym osobom, jak mogę naprawić to w kolejnym? ; )

…Miła koleżanko po piórze. Ostatnio pewne duże wydawnictwo ogłosiło konkurs na powieść. Jak sądzisz, ile wpłynęło prac? Otóż… tysiąc pięćset. To uwidacznia, jak wielkie jest "parcie na papier". Nie piszę tego, aby Cię zniechęcać do czegokolwiek, ale aby uświadomić Tobie i sobie jak okrutna może być Pani Literatura, która uśmiechnie się do trzech szczęśliwców, a resztę kopnie w tyłek. Przepraszam za styl i pozdrawiam.

Zaj..iste (przepraszam za słowo) opowiadanie!!! Świetny pomysł na świat. Gdzieś tam gubią się przecinki. Czasem szwankuje konstrukcja zdań. Ale ogólnie creme de la creme. Żałuję, że przeczytałem tak późno.

Infundybuła chronosynklastyczna

Lepiej późno, niż wcale :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

No proszę, Treef trafił się idealny czytelnik, nawet nominował opko :) Potwierdza to tylko zdanie jurorów, że wszystkie opowiadania dawały radę :)

Dokładnie. Mam nadzieję, że ktoś z Loży do niego zajrzy i nie przestraszy się długości tekstu.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

ryszard: Faktycznie nie spodziewałam się, że aż tyle… Liczby brzmią groźnie i masz niestety rację z tym kopaniem w cztery litery, jednak z drugiej strony – przynajmniej jacyś szczęśliwcy zawsze się znajdują. Mam wrażenie, że jeszcze gorzej byłoby jakby wydawnictwo  nadęło się, zrobiło naburmuszoną minę i stwierdziło, że nie zamierza uśmiechać się do nikogo ; ) Ale dziękuję, za kubełek zimnej wody na głowę, na wszelki wypadek. Wciąż jednak mam nadzieję nie złapać po nim przeziębienia i się nie zniechęcać. Poza tym sądzę, że nawet w wydawnictwach występuje kwestia gustów i guścików, czy też aktualnej mody, do której można chcieć się dostosować, można tylko częściowo, a można wcale. No i jak tu być mądrym i pisać wiersze, które lepsze? ;) Pani Literatura niewątpliwie jest zlekka fanaberyjna, ale chyba wiekszość z popiórnego towarzystwa w końcu i tak stwierdza, że warto próbować. Bo co innego poza próbowaniem można zrobić w sumie? Pozdrawiam również ; )

stefan.kawalec: Dziękuję ślicznie i bardzo mi miło, że tekst się spodobał! : ) Poza tym podobno nigdy nie jest za późno, co można zastosować również do czytania tekstów. Cieszę się, że jeszcze zdążył rzucić się w oczy ; )   koik80, Jan_Janek: Dziękuję bardzo, bardzo ; ) Za wyciąganie za uszy jak już mi zupełnie oklapły na początku i za przemiły komentarz w wynikach, oraz dalsze pilnowanie wątku ; )    

stefan.kawalec: Ła, dopiero teraz zorientowałam się, o co chodzi z nominacją. Jeszcze raz bardzo ślicznie dziękuję!

Niestety często powtarzający się błąd: tekst jest za długi. Moim zdaniem można by wywalić 2/3 tekstu i nic by nie stracił, a nawet wręcz przeciwnie

homar: Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Jednak pozwolę sobie pomarudzić nieco o rozwinięcie ; ) Zdarzało mi się już wycinać 2/3 tekstu (przypadkiem dokładnie tyle), bo nie był uprzejmy zmieścić się np. w limicie znaków, rzecz do zrobienia (wiem, wiem, moja własna wina, że się rozpisywałam) ale nigdy nie miałam po tym wrażenia, że wyszło lepiej, bardziej przejrzyście, interesująco lub wartko – raczej, że wszystko jest "niedokończone" i jedynie "naszkicowane" jeśli wiesz, co mam na myśli. Poza tym – liniowe. Dlatego tak drastyczna wizja budzi moją chęć dowiedzenia się, czemu właśnie tak? ; )

Zauważyłam już po wcześniejszych komentarzach, że opowiadanie wielu osobom dłużyło się lub w ogóle nie dotrwały do końca – zapewne chodziło o coś podobnego do tego, o czym piszesz. Jednak mimo wszystko zbieram opinie – czego jest za dużo? Co proponowałbyś wyciąć? Opisy i detale? Tu podejrzewam, że prawdopodobnie utkałam za dużo szczegółów do za małego fabularnie tekstu, ok, pewnie może męczyć. Dryfy w dialogach odbiegające od głównych wątków? W ogóle niektóre sceny? Wiem, że tekst był długi i nie liczę, że notowałeś cokolwiek, ale tak orientacyjnie – skoro piszesz o wycinaniu, będę wdzięczna za ogólną sugestię co należałoby usunąć i dlaczego ; ) Ładnie proszę? Nawet bardzo ładnie ; )

Ani mi się waż wycinać jakiekolwiek fragmenty tekstu. Jak coś jest długie, to takie ma być. I nie ma co na siłę skracać. To nie felieton, to beletrystyka. Jak nie ma limitu, to niech sobie tekst ma tyle znaków, ile chce.

Infundybuła chronosynklastyczna

Zdarzało mi się już wycinać 2/3 tekstu (przypadkiem dokładnie tyle), bo nie był uprzejmy zmieścić się np. w limicie znaków, rzecz do zrobienia (wiem, wiem, moja własna wina, że się rozpisywałam) ale nigdy nie miałam po tym wrażenia, że wyszło lepiej, bardziej przejrzyście, interesująco lub wartko – raczej, że wszystko jest "niedokończone" i jedynie "naszkicowane" (…).    No właśnie. Tak zwane przegadanie, byle nie przesadne, też dodaje swoje do tła opowiadanej historii, "docharakteryzowuje" postacie i tekstowi też nadaje "własny ton".

stefan.kawalec: Ale ja wcale nie planuję nic wycinać, raczej zbieram informacje na przyszłość. Tak jak pisałam do Homara, podejrzewam że gdzieś leży jakieś pogrzebane stworzenie w tym, że tyle osób "znudziło" się opowiadaniem. Mimo wszystko, liczyłam że wyciągnę z tego jakieś wskazówki, bo z moją częstotliwością pisania przy stosowaniu metody tylko i wyłącznie prób i błędów posiwieję i nadal nie będę wiedziała, czego brakuje, lub czego jest za dużo. Niekoniecznie muszę się do wszystkiego zastosować, ale wolę wiedzieć więcej niż mniej. Poza tym, eksperymentuję, a jak inaczej mogę zbierać wyniki, jeśli nie poprzez komentarze? ; ) Chociaż nawet ciągnięcie za klawiaturę widzę nie zawsze działa ; ( AdamKB: Dziękuję ślicznie : ) Tylko właśnie przyznam, że chciałabym móc wyłapać ten punkt (no może placek, nie przesadzajmy z trafieniem w punkt), gdzie jeszcze jest uzasadnione, a nie zmienia się w słowotok autora. Jak na razie pewnie będzie z tym ciężko ; )

   Ośmielę się wątpić, czy ktokolwiek ma na to sposób, receptę, metodę na wyczucie, czy nie przekracza się granicy słowotoku. Jeden czytelnik zachwyci się pięciostronicowym opisem urody goździka kosmatego (Dianthus armeria L.), drugi przerzuci kartki, trzeci zawoła wielkim głosem o nowelizację kodeksu karnego – miesiąc paki za stronę nudów. Zależy, co się komu podoba… i jak to napiszesz. Pranie skarpetek też można, podobno, tak opisać, że King wysiada.  :-)      Bez cienia pokpiwuszek: moim zdaniem to naprawdę zależy od trzech czynników, od stopnia powiązania danego "przegadanego" fragmentu z zasadniczym tematem lub charakteryzowaniem postaci, od Twojego stylu, bo barwny opis zwykle płynnie i lekko się czyta, więc nie staje się swoistym hamulcem, od gustów samego czytelnika, na co nie ma żadnego lekarstwa. Loteria, proszę Koleżanki, loteria…

regulatorzy: dziękuję jeszcze raz, poprawiłam wyszczególnione błędy i starałam się usunąć podobne także z reszty tekstu ; )

AdamKB: Uhh, odkąd odrosłam nieco od ziemi zupełnie zaposiało mi się gdzieś szczęście w loteriach… No, ale w końcu może się uda (jakoś)!

 

/Aeli

O! Widzę, że przeistoczyłaś się z Treef w Jafieli. ;-o

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Doznałam wielkiego scapirzenia! ; )

Między innymi pod wpływem komentarzy spod tego tekstu właśnie – kopnęliśmy się z Jaafem i podjęliśmy męską decyzję, że na przyszłość zamiast pisać dwa podobne teksty lepiej napisać jeden – a wspólnie. I tak już nam zostało, więc w końcu poprosiłam bardzo ładnie i grzecznie o połączenie kont – Treef i Zuber. Wróciliśmy do starych nicków i jesteśmy – Jafieli.

 

Dlatego profilaktycznie podpisuję się pod wypowiedziami ; P

 

/Aeli

Doczytałam do drugiej gwiazdki, czyli prawie do połowy. Ten tekst został zabity przez szczegóły, ale może jeszcze do niego wrócę.

Były to głównie jałowe ziemie, pełne jedynie rządnych krwi potworów,

Paskudny ortograf.

Babska logika rządzi!

Uh, racja, paskudny – wybacz. Już poprawiam!

 

Bardzo mi w ogóle miło, że zajrzałaś do naszych (w tych dwóch przypadkach to jeszcze moich właściwie) starych tekstów! Zdaję sobie sprawę, że faktycznie trochę się tutaj za bardzo rozpędziłam ze szczegółami, przez co całość może być ciężkostrawna. Usiłowałam wyciągnąć z tego nauczkę na przyszłość ; )

Mimo wszystko oczywiście serdecznie zapraszam z powrotem, do ciągu dalszego ; )

 

/Aeli

Dzisiaj już nie, ale zostawię znaka, niech sobie powisi w moich ostatnio komentowanych…

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka