- Opowiadanie: JoannaHusar - Mechaniczne wrony [PRZE-TWORZENIE 2013]

Mechaniczne wrony [PRZE-TWORZENIE 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mechaniczne wrony [PRZE-TWORZENIE 2013]

 

Surdut Manfreda podskakiwał w rytm wybijanych obcasami kroków. Należało kupić nowy zamiast polegać na starych oczach Ingrid. Za późno. Trzymając pod pachą teczkę, popędził czym tchu przez park. Nad zlaną deszczem ziemią unosiła się jeszcze mgła, a stalowe chmury przesłoniły słońce, przynosząc miastu kolejny szary świt. Cóż za potworny ziąb.

 

Mijał przygasające latarnie oraz puste ławki. Chciał skręcić w boczną aleję, lecz wtem ujrzał coś co kazało mu zwolnić kroku. Dysząc, wbił oczy w stojącą przy drzewie dziewczynkę. Wyglądała niczym porcelanowa laleczka. Czarne loki upięte kokardami, purpurowy, jesienny płaszczyk, białe rajstopy, drobne paluszki skubiące kromkę chleba… Zachwycająca, a jednocześnie nierzeczywista.

 

Okruchy rzucała tuż pod swoje pantofelki, obserwując z zaciekawieniem stąpające po trawie ptaki. Podszedł bliżej i rozszerzył w niedowierzaniu oczy. Czarne tęczówki oraz alabastrowa skóra… dziecko mervellów, ostatniej smoczej rasy. Mężczyzna zamarł w bezruchu. Jakim cudem ICH pisklę wyfrunęło poza mury metropolii…?

 

Chciałbyś nakarmić ptaki? Pusty głos dziewczynki wyrwał go nagle z ramion marazmu.

 

Nie można ich karmić. Wydusił, próbując poluzować przy szyi zadzierzgnięty węzeł chusty.

 

Dlaczego?

 

Nie jedzą chleba. To mechaniczne wrony; są wykonane z metalu.

 

W mojej bajce chłopiec karmił ptaki chlebem – rzekła stanowczo.

 

Kiedyś tak było, rzeczywiście, lecz prawdziwe zwierzęta już dawno opuściły miasto.

 

Dlaczego? – Przepastny wzrok dziewczynki przymuszał do odpowiedzi.

 

Dziecko mervellów pytało „dlaczego”?! To przecież ich rasa zawładnęła stolicą i obróciła ją w zimny, stalowy mechanizm napędzany niewolniczą pracą niższych ras. Praca… Manfredowi zaschło w ustach. Spóźni się, a gdy do tego dojdzie, oni – mervellowie położą pajęcze łapska na jego udręczonej duszy.

 

Powinnaś szybko wrócić do domu – odparł spanikowany.

 

Jesteś trybiszem prawda, pół człowiekiem pół wodnikiem? Pani Matka powtarza, że trybisze zaczęli zbyt wysoko zadzierać swoje długie nosy. Ty masz długi nos i śmieszną, zieloną czuprynę…

 

Manfred wolał nie wiedzieć, co jeszcze mówi „Pani Matka”… Przełknął głośno ślinę i zerknął na zegarek. Co go podkusiło aby wdać się w rozmowę z mervellem? Nie bacząc na słowotok dziewczynki, ruszył w kierunku sięgających nieba kominów.

 

Pójdę z tobą.

 

Słucham? – Mężczyzna struchlał.

 

Pójdę z tobą. Skoro ptaki nie zjedzą chleba, nic mnie tu nie trzyma. Mam na imię Evenelyn Rosko Vermallin. A ty… trybiszu?

 

Manfred Morssel.

 

Och, cudowne imię dla mojego nowego kota. Pan ojciec obiecał, że dostanę takiego z prawdziwym futrem, który pije mleko…

 

 

***

 

 

 

Bramy Villaris – mosiężne żagle zapraszające na pokład każdego, komu niestraszny tłok, pędzące zegary i konnomobilne pojazdy, tnące z hałasem po wyszczerzonych kocimi łbami ulicach. A sam okręt? Miasto w rękach bezdusznego syndykatu najznamienitszych rodów. Tykające, trzeszczące, pęczniejące najnowszymi wynalazkami technicznych luminarzy. Stalowe ściany kamienic odbijały co rusz twarze mknących na złamanie karku trybiszy i hubotów. Kobiety w prostych, gorsetowych sukniach, mężczyźni w surdutach, lub wypłowiałych, robotniczych uniformach, stawiali krok za krokiem, na podobieństwo nakręcanych zabawek. Tylko gdzieniegdzie tańczyły barwy, na małych, iryzowanych szkiełkach szyldów, parasolkach, czy wystawach wielobranżowych sklepów.

 

Evenelyn chłonęła z entuzjazmem obrazy i dźwięki blaszanego świata, zalewając Manfreda potokiem zbyt inteligentnych jak na jej wiek pytań. A on? Odpowiadał drżącym głosem, wskazywał budynki spoconymi palcami, ponieważ rozumiał rozpalający serce głód wiedzy. Dziewczynka mieszkała za murem, w miejscu gdzie nie dochodził zgiełk plebsu oraz wydawany przez hordy parowych urządzeń gwizd. Tam, po drugiej stronie, mervellowscy krezusi prowadzili spokojny, beztroski żywot, spali na poduszkach powlekanych jedwabiem i podarowywali swoim dzieciom wszystko, łącznie z kotami, które piły mleko…

 

Więc to jest świat. – Evenelyn odęła w oburzeniu jasnoróżowe usteczka. – Pani Matka zabroniła mi opuszczać rezydencję. To niewybaczalne Manfredzie, pozbawiać mnie tego wszystkiego, nie uważasz?

 

Skąd to dziecko znało podobne wyrazy? Manfredowi wydawało się że nie rozmawia z siedmioletnią dziewczynką tylko dorosłą kobietą, w dodatku niepokojąco zimną i opanowaną.

 

To nieodpowiedni widok dla twoich oczu panienko – odparł cicho. Mervellowie nie powinni…

 

Pan ojciec mówi, że wolno nam wszystko. Jeśli rzeczywiście tak jest, przejedźmy się tym blaszanym zwierzęciem na czterech kołach.

 

Evenelyn wskazała palcem zaparkowany przy ulicy konnomobil. Manfred pobladł.

 

Miej litość dziewczynko. Muszę jak najszybciej zaprowadzić cię do siedziby strażników…

 

Nie, wykluczone. Zostaniesz ze mną.

 

Tak nie można. Gdyby ktoś zauważył, że w ten sposób spędzamy czas…

 

Postanowiłam. Przejedziemy się tym… metalowym czymś.

 

To konnomobil. – Mężczyzna wziął głęboki oddech. – Błagam, zrezygnuj z tego szalonego pomysłu.

 

Jeśli się nie zgodzisz, zacznę krzyczeć.

 

Krzyczeć? – Manfred był bliski utraty przytomności.

 

Na pomoc – szepnęła zjadliwie. – Ten trybisz mnie porwał, ratunku.

 

Zaklinam cię, nie!

 

Omal nie padł na kolana. Coś takiego mógł przypłacić życiem. Przebiegł udręczonym wzrokiem po beznamiętnym obliczu swej małej towarzyszki, po czym niechętnie skinął głową.

 

Jedna, krótka przejażdżka.

 

 

***

 

 

 

Evenelyn zniknęła!

 

Jak to zniknęła?

 

Jej pokój jest pusty! Każ humatronom przeszukać miasto! Wysoka mervella uderzyła pięścią w stół. Ustawione na nim talerzyki i łyżeczki zadrżały. – Do wieczora chcę ją widzieć z powrotem!

 

Jaka matka taka córka…

 

Proszę?! – Kobieta odgarnęła z policzka długie pasma kruczoczarnych włosów i zmierzyła męża nienawistnym spojrzeniem. – Nie czas na twoje żarty mój panie. Naszemu dziecku może grozić niebezpieczeństwo.

 

Pewnie ukryła się w ogrodzie.

 

Mervell zdjął monokl, a następnie zaczął go starannie przecierać mankietem koszuli. Mała soczewka całkowicie pochłonęła jego uwagę.

 

Jeśli któreś z tych zwierząt dobierze się do mojego dziecka Arionie, Bóg mi świadkiem, że pożałujesz dnia, w którym pojąłeś mnie za żonę!

 

Arion żałował od dawna, lecz nie wyraził tej myśli na głos. Otaksował twarz swej życiowej wybranki, by chwilę później ująć jej białą, lodowatą dłoń.

 

Zaraz wydam rozkaz, tylko ochłoń Celio, inaczej znów dostaniesz migreny.

 

Evenelyn nic cię nie obchodzi. – Kobieta wyrwała rękę. – Tylko te plugawe pieniądze… pieniądze, korporacja i przeklęte, latające statki. Żadnemu mervellowi nie uda się wzbić w powietrze, nigdy. Tysiące lat temu raz na zawsze utraciliśmy skrzydła. To wbrew naturze.

 

Brew Ariona zadrżała.

 

Nie mów że coś jest wbrew naturze – syknął. – Widziałaś je, widziałaś ptaki doktora Riddla!

 

Te małe mechaniczne wrony? Proszę, to chyba jakaś kpina! One są ważniejsze od Evenelyn?! Nie zapominaj o obowiązkach wobec rodziny, ślubowałeś…

 

Wiem co ślubowałem – twarz mężczyzny nabrała kolorów ale wiem też, że jesteśmy rasą inżynierów. To nasze istnienie napędza ten świat. Niebiosa obdarzyły nas inteligencją i musimy ją wykorzystać dla dobra ogółu.

 

Nie obchodzi mnie „ogół”. Znajdź naszą córkę, albo zamienię twoje życie w piekło. – Kobieta zacisnęła dłoń na filiżance, aż cienka porcelana pękła, wydając niemiły uszom dźwięk. Na białą serwetę popłynęła obficie krew.

 

Arion chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Celia niemalże wybiegła z jadalni ciągnąc za sobą tren swej aksamitnej sukni. Gdyby zrozumiała… pojęła geniusz jego nowego projektu. Mervellowie nie polecą? Wargi mężczyzny rozciągnęły się w uśmiechu.

 

Niech tylko ujrzy machiny…

 

 

***

 

 

Konnomobil gnał. Nie jak prawdziwy koń; turkotał i rzucał Manfredem to na lewo, to na prawo, bez wyraźnego rytmu. Evenelyn piszczała na każdym zakręcie. Pomimo chroniących ją pasów bezpieczeństwa, myślała że za chwilę spadnie. Biorąc pod uwagę wysokość pojazdu, nie skończyłoby się na jednym czy dwóch siniakach.

 

Kiedy mijali gmach największego banku w mieście dziewczynka krzyknęła:

 

Zobacz! Te złote litery o tam – wskazała na wyeksponowaną nazwę – Tak nazywa się mój wuj! Czy to jego dom? W moich wspomnieniach wygląda zupełnie inaczej.

 

Twój wuj to Delvin Arkado?! – Mężczyźnie nagle skoczyło ciśnienie.

 

Od strony matki.

 

Więc twoim drugim wujem musi być…

 

Karmin Arkado. – Dziewczynka odwróciła głowę, aby spojrzeć Manfredowi w oczy. – Znasz go?

 

Młody trybisz oblał się potem.

 

Karmin Arkado był jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych mervellów w całym Villaris. Zarządzał kilkoma zakładami produkcyjnymi oraz laboratoriami, w których przeprowadzano liczne badania z zakresu inżynierii mechanicznej. Manfred wiedział o tym, ponieważ od dwóch lat pracował jako młodszy konstruktor przy najnowszym projekcie braci Arkado, latającej maszynie zdolnej unieść ponad półtonowy ciężar na wysokość około dwudziestu – przy sprzyjających warunkach dwudziestu kilku metrów. Przynajmniej tak zakładał projekt. Pierwsze próby miały odbyć się dokładnie za dwa dni…

 

Dwa dni… a on? Zamiast dokonywać ostatnich obliczeń szarżował na konnomobilu z siostrzenicą swego pryncypała.

 

No więc? – Evenelyn przygwoździła Manfreda zniecierpliwionym spojrzeniem.

 

Twojego wuja zna każdy kto choć trochę interesuje się Villaris.

 

W obecnej chwili na darmo próbowałby udzielić lepszej odpowiedzi. Wszystkie niknęły w natłoku posępnych myśli. Przeczuwał że znajomość z małą mervellą prowadzi go wprost w objęcia zagłady… a jednak nie mógł się jej pozbyć. Za każdym razem gdy próbował, odwodziła go od tego planu szantażem.

 

Prawie wszyscy są do ciebie podobni. – Rzekła niespodziewanie. – Czy trybisze mają z natury ciemnozielone włosy?

 

Większość.

 

A te podrygujące, łyse postacie ze szparkami zamiast nosów i łuskami na szyjach?

 

To hubotowie, rasa węży.

 

Hubotowie?

 

O trybiszach słyszałaś, a o hubotach nie?

 

Mervella pokręciła głową.

 

Hubotowie walczyli kiedyś o dominację nad pozostałymi rasami z mervellami, lecz polegli. Zabrakło im nowoczesnej broni i dobrych strategów… To długa historia.

 

Wyjaśnianie czegokolwiek podczas przejażdżki na grzbiecie konnomobilu było katorgą. Nie tylko z powodu ciągłych wstrząsów, lecz przede wszystkim wydawanemu przez koła hałasowi oraz wysiłkowi wkładanemu w pedałowanie. Manfred postanowił zrobić postój. Zaparkował pojazd obok parku rozrywki, po czym wrzucił kilka monet w zawieszoną przy jego liczniku skrzyneczkę, która pożarłszy pieniądze pozwoliła wybić mechanizmowi trzy idealnie okrągłe zera.

 

To koniec? – Evenelyn nie kryła niedosytu.

 

Dalej znajduje się już tylko dzielnica przemysłowa – wyjaśnił trybisz, żywiąc nadzieję, że odda dziecko w ręce strzegących miasta humatronów, a sam pogna do zakładu. Jeśli wejścia pilnowałby Larry, może jakimś cudem zdołałby zatuszować spóźnienie…

 

Wymyśl mi kolejną przygodę – zażądała.

 

Przygodę? Przygód się nie wymyśla, one się po prostu zdarzają. W dodatku obiecałem ci jedną, krótką przejażdżkę. Twój pan ojciec i pani matka na pewno zaczynają zachodzić w głowę gdzie jesteś. Czas wracać do domu.

 

Ja o tym zdecyduję.

 

To nie dziecko tylko demon w skórze mervelli. Sposób w jaki zaakcentowała każde słowo, jej budzące grozę spojrzenie, wykrzywione wargi… Z twarzy Manfreda zaczęła odpływać krew. Miał ochotę pierzchnąć w gąszcz najbliższych kamienic, pozostawiając dziewczynkę na łasce spacerujących trybiszy i hubotów. Gdyby nie miękkie serce, nie zastanawiałby się ani chwili dłużej.

 

Zaprowadź mnie gdzieś gdzie zawsze chciałeś pójść kiedy byłeś dzieckiem – poprosiła łagodniej, po czym wsunęła mu w dłoń swoje małe, zimne paluszki.

 

Gdzieś gdzie zawsze chciał pójść kiedy był dzieckiem…? Istniało takie miejsce, jedyne w całym Villaris. Miejsce, w którym pokochał szczęk uruchamianych mechanizmów i godzinami wpatrywał się w skomplikowaną aparaturę metalowych zębatek, przekładek oraz rzędy błyszczących dysz. To tam odnalazł marzenia…

 

Raczej nie przypadnie ci do gustu – rzekł z nostalgią.

 

Dlaczego?

 

Ponieważ jesteś dziewczynką, a dziewczynkom podobają się miejsca pełne życia i barw.

 

Manfredzie – odparła chłodno. – Czy wyglądam na taką dziewczynkę?

 

Mężczyzna zerknął na nią osłupiałym wzrokiem. Ponownie zamiast z Evenelyn rozmawiał z dorosłą kobietą. Ledwie zdążył otworzyć usta, mervella dodała:

 

Kolory mnie drażnią. Chodźmy.

 

Nie pozwoliła mu zaprotestować. Wbiła paznokcie głęboko w jego skórę, tak aby nie zabrał dłoni i kazała poprowadzić się tam, gdzie przed momentem powędrował myślami. Wiatr rozwiewał szaleńczo jej czarne loki, lecz nie narzekała.

 

Nie, na pewno nie była zwykłą dziewczynką…

 

 

 

Po niecałym kwadransie znaleźli się przed zapierającym dech w piersi budynkiem. Oczy Evenelyn powędrowały do okazałego ryzalitu, półokrągłych okien oraz zdobionych roślinnymi motywami gzymsów. Wszystkie wypukłości – w tym wymyślną sztukaterię – pociągnięto złotą farbą, idealnie współgrającą z kremową bielą elewacji. Konstrukcja przywodziła na myśl baśniowy pałac, albo antyczną świątynię. Była potężna; mogła sobie liczyć nawet sto metrów wysokości i dwa razy tyle szerokości. Dziewczynka w całym swoim krótkim życiu nie widziała czegoś, co dorównywałoby splendorowi rezydencji Vermallinów.

 

To muzeum techniki i transportu – wyjaśnił Manfred. – Jeśli wolisz, pójdziemy gdzieś indziej…

 

Evenelyn nie chciała iść „gdzieś indziej”. Uległa urokowi gmachu jeszcze zanim przekroczyła jego próg. Pociągnęła mężczyznę w kierunku głównej bramy, po czym wyjęła z kieszonki płaszcza stuvillenowy banknot.

 

Ci trybisze kupują bilety. Proszę – wcisnęła pieniądze w wolną dłoń towarzysza. – Chcę zobaczyć co jest w środku.

 

To za dużo… Manfred z zakłopotaniem przyjrzał się podarunkowi.

 

Za resztę kupimy coś do jedzenia, może rogaliki?

 

Mężczyzna zaniemówił. Evenelyn po raz kolejny zbiła go z tropu. To zdumiewające w jakim tempie zaaklimatyzowała się w nowym środowisku. Nie znała innych ras poza swoją własną, lecz bez problemu operowała słowem bilet i była świadoma istnienia przydrożnych budek ze świeżym pieczywem. Niesamowite, a raczej… przerażające.

 

Kilka minut później wędrowali już korytarzami muzeum, zatrzymując się przy co ciekawszych eksponatach. Evenelyn zostawiła odciski palców niemal na każdej ze szklanych gablot i przekraczała większość połączonych sznurem barierek. Jej pantofelki stukały o marmurową posadzkę odmierzając sekundy niekończących się pytań i zachwytów. Z ust Manfreda nie schodził uśmiech. Przypomniało mu się dzieciństwo, gdy razem z dziadkiem oglądał różne urządzenia, te małe i te wielkie, proste i skomplikowane, przydatne lub całkowicie zbędne. Spojrzał w górę, gdzie na mocnych linkach tkwiły zawieszone stalowe szkielety skrzydeł. To one zachwycały go najbardziej. Zawsze chciał założyć jedne z nich na plecy, a później… ach, opuścił wzrok na zaintrygowaną twarzyczkę Evenelyn. Dzieci posiadają tyle pięknych marzeń…

 

Potrafiłbyś skonstruować mechaniczną wronę, taką jaką widzieliśmy rano w parku? – zapytała szczerze zainteresowana tkwiącą na podium, starszą wersją konnomobilu.

 

Tak, jeśli miałbym odpowiednie materiały i narzędzia. Jestem z zawodu konstruktorem. Pracuję dla twojego wuja.

 

W tych okolicznościach, powinien jednak powiedzieć – „pracowałem”. Oczy trybisza posmutniały. Za nieuzasadnione opuszczenie dnia w laboratorium karano natychmiastowym zwolnieniem.

 

Konstruktorem… Dziewczynka przygryzła wargę. – Pani matka zawsze powtarza, że trybisze nie są zbyt inteligentnymi istotami.

 

Przedstawiciele twojej rasy nigdy nas nie doceniali – rzekł z żalem. – Nie bierz tego do siebie… Na pewno wyrośniesz na dobrą i mądrą mervellę.

 

Oblicze Evenelyn przybrało nieprzenikniony wyraz. Niespodziewanie zapytała:

 

Co jest w tej teczce?

 

Teczka pomimo że cały czas miał ją pod pachą, całkiem o niej zapomniał.

 

Mam tu projekt ulepszeń dla nowej maszyny, którą skonstruowała firma twojego wuja, ale… to głupstwo.

 

Dlaczego?

 

Manfred zastanawiał się jak wytłumaczyć małej dziewczynce na czym dokładnie polega podział na rasę panów i robotników oraz jak niewiele szans na zabranie głosu otrzymują ci drudzy. Na szczęście nie musiał. Nagle mervella chwyciła go mocno za rękaw, a następnie wepchnęła za jeden z filarów. Zupełnie się tego nie spodziewał.

 

O nie… stęknęła cicho.

 

O co chodzi?

 

Już zaczęli mnie szukać. Wiedziałam że tak będzie…

 

O kim mówisz? – Manfred chciał wychylić głowę, lecz Evenelyn powstrzymała go sykiem.

 

Humatrony – wyszeptała.

 

Strażnicy?

 

Dziewczynka skinęła głową.

 

Więc wyjdźmy do nich. Twoi rodzice muszą się bardzo martwić…

 

Nie, nie zepsują mi dnia – odparła, przyduszając trybisza do twardej powierzchni filaru. Skąd miała w sobie tyle fizycznej siły?

 

To nierozsądne. – Cierpliwość Manfreda została po raz kolejny wystawiona na próbę. – Nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności, a ty nie możesz uciekać.

 

Dlaczego nie?

 

Nie… stanowczo odmawiam. Wiesz co za to grozi?

 

Cicho, rozglądają się. – Dziewczynka zignorowała go i wytężyła wzrok. – Pokazują zwiedzającym moje zdjęcie.

 

Cudownie – Manfred nerwowo zassał powietrze.

 

Idą tu. Jak uciekniemy?

 

Nie uciekniemy – jęknął rozdrażniony.

 

Jeśli mi nie pomożesz, powiem że zrobiłeś coś okropnego – zagroziła.

 

Nie odważysz się…

 

Odważę. – Wyraz jej obsydianowych oczu ostatecznie przekonał Manfreda, że mervella nie rzucała słów na wiatr.

 

Zacisnął zęby. Znał drogę dzięki której wydostaliby się z budynku, lecz co dalej? W końcu i tak ich złapią. Villaris dysponowało setkami wyszkolonych humatronów – pół hubotów pół maszyn, zdolnych pogruchotać kości dorosłej osobie zaledwie jednym, słabszym chwytem.

 

Chyba oszalałem…

 

Z tymi słowy trybisz wziął dziewczynkę w ramiona i uniósł ją z ziemi, po czym podbiegł na palcach do ukrytych za rogiem schodów. Całe szczęście, że chociaż ona pamiętała o teczce; przyciskała ją do ciała lustrując Manfreda rozbawionym wzrokiem. Kiedy zeskakiwali z wysokich stopni, mężczyzna nie widział już nic poza fragmentem holu oraz sprężynkami czarnych loków.

 

Wtem jego serce zmroził krzyk:

 

Stójcie w imieniu prawa!

 

Przeklął w duchu, lecz ani myślał przerwać bieg. Napompowany adrenaliną skręcił w wąski korytarz prowadzący wprost do wyjścia dla personelu. W najgorszych koszmarach nie przeżył czegoś równie przerażającego. Komendy humatronów dosięgały jego umysłu zaciskając na nim pętle panicznego strachu. Pomimo to, nadal przebierał nogami. Nie mógł uwierzyć, że położył na szali swe bezpieczeństwo dla kaprysu siedmio, góra ośmioletniej mervelli, dziecka rasy której zawsze nienawidził…

 

Szybciej! – Pisnęła. – Depczą nam po piętach!

 

Trzymaj się mocno.

 

Manfred zanurkował w jasny prostokąt otwartych drzwi i popędził ku głównej ulicy. Chciał wtopić się w tłum, lecz nagle dziewczynka zauważyła zaparkowany nieopodal konnomobil.

 

Weźmy go – rzuciła z entuzjazmem.

 

Trybisz przytaknął. Wyglądało na to, że nie pozostało im wiele opcji. Pokonał ostatnie metry i spróbował odzyskać oddech. Sadzając małą na grzbiecie pojazdu, po raz pierwszy od początku pościgu odważył się odwrócić głowę.

 

Humatrony nie biegały zbyt szybko; te również. Metalowe protezy nóg oraz ramion dawały im co prawda nadzwyczajną siłę, lecz jednocześnie odbierały zwinność. Manfred postanowił wykorzystać ich słabość i nie zważając na wycieńczenie, zaczął pedałować. Włożył w to całe serce. Zwolnił dopiero gdy zostawili strażników daleko w tyle.

 

Wspaniała ucieczka Manfredzie! – Evenelyn nie posiadała się z radości. Machała wesoło nóżkami, nie spuszczając wzroku z zarumienionej twarzy trybisza. – Jestem mistrzynią ucieczek, zaufaj moim słowom – dodała dobrodusznie.

 

Chciał ją zabić, udusić gołymi rękoma… lecz wtem oparła plecy o jego pierś i ziewnęła. Była senna, choć minutę wcześniej tryskała energią. Mervelle to doprawdy dziwaczne istoty… Trybisz odetchnął próbując się skupić na pedałowaniu. Bezskutecznie; nie potrafił działać i myśleć pod presją. Nadal istniało ryzyko, że trafią na strażników, zwłaszcza jeśli zostaną w pobliżu centrum metropolii.

 

Jego wzrok powędrował ku dymiącym kominom. Być może istniało rozwiązanie…

 

 

***

 

 

Arion Rosko Vermallin rzadko tracił nad sobą panowanie. W przeciwieństwie do Celii Rosko Vermallin, nie dostawał ataków szału, nie miażdżył zastawy i nie groził podwładnym śmiercią. Kiedy więc kapitan humatronów przekazywał mu informacje o tym, że Evenelyn widziano w muzeum techniki i transportu oraz że towarzyszył jej młody, podejrzany trybisz – prawdopodobnie porywacz – mervell milczał. Nie jeden mógłby pomylić tę chłodną reakcję z całkowitym brakiem zainteresowania losem własnej córki, lecz prawda wyglądała inaczej. Ponieważ Arion wiedział… Doskonale znał umysł dziewczynki oraz jej niezwykłą siłę. Przejawiała najlepsze cechy ich rasy. Kapitan sugerował porwanie? Żaden porywacz nie wziąłby Evenelyn na ręce wbrew jej woli.

 

W co ty grasz moje dziecko? – Wyszeptał gdy humatron opuścił pokój.

 

Wspominała co prawda, że często dopada ją nuda… Widać potrzebowała czegoś więcej nad zabawki i żywego kota, którego obiecał jej podarować w dniu dziewiątych urodzin. Dziewięć lat; jak ten czas nieubłaganie gna…

 

Chwileczkę.

 

Arion rzucił okiem na stojący obok wazonu kalendarz. Szósty października. Jego oczy pociemniały. Nagle wszystko nabrało sensu.

 

 

***

 

 

Wkrótce lunął deszcz. Nie mały deszczyk uprzedzający o swym nadejściu preludium drobnych kropel, lecz prawdziwa bombardująca miasto nawałnica. Manfred przykrył Evenelyn swoją marynarką i czekał aż otworzy powieki. W międzyczasie rozejrzał się po znajomym wnętrzu hangaru. Tu, pośród starych, zapomnianych maszyn, nikt nie będzie ich szukał. Przynajmniej taką miał nadzieję. Kiedy osłabną opady, zaprowadzi dziewczynkę wprost na posterunek. Koniec z szantażami i uciekaniem przed strażnikami. Żałował, że od początku pozwolił jej tak sobą dyrygować. Na miłość boską! Przecież to tylko dziecko.

 

Gdzie jesteśmy? – Mervella przetarła zaspane oczy.

 

W bezpiecznym miejscu.

 

Dziewczynka omiotła wzrokiem otaczające ją zewsząd sprzęty. Nagle wstała bez słowa i podeszła do sterty nieruchomych, mechanicznych wron. Podniosła jedną z nich, po czym niechcący otworzyła klapkę mechanizmu.

 

Są zepsute – wyjaśnił Manfred. – Powinnaś coś zjeść. Kupiłem po drodze rogaliki.

 

Napraw je – rzekła niespodziewanie. – Mówiłeś, że potrafisz.

 

Potrafię, lecz nie widzę w tym sensu.

 

Evenelyn wróciła na miejsce nadal trzymając w dłoni ptaka. Wręczyła go trybiszowi i sięgnęła do papierowej torebki, z której wydobywał się zapach pieczywa. Wyciągnąwszy polany czekoladą rogalik, przytknęła go sobie do ust. Wzięła pierwszy kęs. Jedząc nie spuszczała oczu ze skonsternowanej twarzy kompana.

 

Napław ją – bąknęła przeżuwając spory kawałek. – Mam dzisiaj urodziny.

 

Och… Nie powinnaś ich spędzać z rodziną, zamiast gnać po mieście z nieznajomym?

 

Wtedy nie zobaczyłabym muzeum, nie wsiadłabym na konnomobila…

 

„I nie wpędziłabyś mnie w kłopoty” – dodał w myślach Manfred.

 

Więc? Naprawisz tę wronę? Chciałabym ją zatrzymać na pamiątkę.

 

Trybisz westchnął.

 

Wygląda na to, że i tak spędzimy tu całe popołudnie.

 

 

 

Naprawienie mechanicznej wrony było dla Manfreda dziecinnie łatwym zadaniem. Szybko zgromadził większość przydatnych narzędzi i przyjrzał się uszkodzeniom. Należało wymienić kilka pękniętych zębatek, naoliwić skrzydła, a także napiąć poluzowane sprężyny. Żeby pozyskać właściwe części, rozkręcił korpusy dwóch innych ptaków. W hangarze mieli ich pod dostatkiem. Evenelyn przyglądała się tym wszystkim zabiegom ze szczerym zainteresowaniem. Czasem zadała jakieś pytanie, albo podała trybiszowi któryś z przyrządów, lecz przede wszystkim obserwowała, badała, analizowała. Manfred z zaskoczeniem stwierdził, że mała mervella stara się go naśladować. Kiedy przykręcał śrubki, zataczała palcami kołowrotki, a gdy przybliżał oczy do wnętrza mechanizmu, nieświadomie pochylała głowę. Inne dziewczynki już dawno uległyby znużeniu, lecz nie ona.

 

Gotowe – trybisz przetarł rękawem błyszczący łepek wrony, a następnie postawił ją na ziemi. Evenelyn klasnęła w dłonie.

 

Naprawdę jesteś inteligentny – rzekła z uśmiechem.

 

Manfred wolał nie skomentować tego… komplementu. To chyba normalne, że mała mervella patrzyła na inne rasy z góry. W końcu wychowywano ją w poczuciu wyższości nad mieszkańcami zza muru.

 

Zapomniałeś o skrzydle – wymamrotała unosząc zwierzę na wysokość wzroku.

 

Nie, nie zapomniałem. Celowo zostawiłem je uszkodzone. Nie chciałabyś chyba, żeby wrona uciekła…

 

Powiedz mi, jakim cudem one żyją?

 

Nie żyją.

 

Fruwają, chodzą po trawie… – odrzekła uparcie. Gdy przekręcimy tę korbkę, moja wrona również zacznie ożyje?

 

To nie tak Evenelyn… Co godzinę ktoś nakręca ich mechanizmy. Maszyny nie posiadają duszy, nigdy nie ożyją. To niezgodne z naturą.

 

Pan ojciec zabrania mówić że coś jest niezgodne z naturą.

 

Dziewczynka posmutniała.

 

Manfred wyciągnął rękę, aby pogłaskać ją po głowie, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Jego palce zastygły w bezruchu jak przeżarte rdzą zawiasy i opadły na torebkę z rogalikami.

 

Zjedz coś jeszcze – zaproponował. – Szkoda żeby się zmarnowały.

 

Ty zjedz. Ja nie chce.

 

Nie martw się, niedługo przestanie padać i wrócisz do domu.

 

Nie wrócę – rzuciła gorzko. – Wolę zostać tutaj, z tobą.

 

Słowa mervelli ścisnęły Manfredowi serce.

 

Jak to nie wrócisz? Musisz.

 

Niczego nie muszę. Moja matka to furiatka a ojciec zapomniał, że mam dziś urodziny. Obiecał, że gdy się obudzę, obok łóżka będzie na mnie czekał prawdziwy kot, ale nie czekał.

 

Oczy Evenelyn zasnuła mgła.

 

Nie nie nie, tylko nie płacz. – Mężczyzna zaczął żywo gestykulować rękoma.

 

Ja nigdy nie płaczę. – Wbrew swemu zapewnieniu siorbnęła nosem.

 

Naraz w głowie Manfreda zrodził się szalony pomysł.

 

Chciałabyś zobaczyć coś niesamowitego?

 

Niesamowitego?

 

Zamierzał zaproponować Evenelyn wycieczkę do sąsiadującego hangaru. W końcu czym więcej ryzykował? Przynajmniej podaruje jej w prezencie wspomnienia. Na to jedno mógł sobie jeszcze pozwolić. Byleby nie roniła łez i nie miała mu za złe, że pod koniec dnia udadzą się na posterunek.

 

Te wrony tutaj, to jeszcze nic – powiedział pogodnie. – Daj mi rękę.

 

 

 

Od jednego hangaru do drugiego dzielił ich zaledwie stumetrowy dystans. Mimo to, nie zdołali przechytrzyć deszczu i w konsekwencji potwornie zmokli. Stróż pilnujący wejścia zapewne schronił się wewnątrz konstrukcji. Mieli szczęście; wystarczyło biec ile sił w nogach, bez obawy że zostaną zauważeni. Manfred posiadał klucz do niewielkich, bocznych drzwi, służących za drogę ucieczki w razie ewentualnego pożaru.

 

Od teraz zachowuj się bardzo cicho – rzekł półgłosem, po czym nacisnął klamkę.

 

W środku panował półmrok. Mężczyzna pociągnął Evenelyn w kierunku wąskiego przejścia do jednej z hal, w której nie prowadzono żadnych prac. Służyła ona przeważnie za magazyn dla ukończonych machin.

 

Co to jest? – Małe ciało mervelli zadrżało z podniecenia.

 

Nowa chluba Villaris, skrzydłolot.

 

Wygląda jak gigantyczna wrona, tylko… bardziej płaska.

 

Owszem. Obecnie trwają przygotowania do pierwszych testów więc… – Mężczyzna urwał wpół zdania i spojrzał na otwarty właz oraz widniejący za nim pas startowy. Dziwne… Ktoś musiał niedawno tu być. Zazwyczaj podobne zaniedbania karano naganą, albo natychmiastowym zwolnieniem.

 

Więc?

 

Więc… nie wiadomo czy skrzydłolot rzeczywiście wzbije się w powietrze – dokończył zdezorientowany. – Jeśli chcesz, możemy podejść bliżej.

 

Evenelyn pokiwała ochoczo głową.

 

Stalowy ptak lśnił niczym lustro z czarnego obsydianu. Jego wielkie, rozłożyste skrzydła wisiały ciężko nad ziemią, a wyprofilowany dziób mierzył w szary błękit widniejącego w oddali firmamentu. Świat nie widział jeszcze czegoś tak zdumiewającego. Każdy element wabił wzrok, każdy starannie wymodelowany kształt nadawał maszynie iście futurystyczny wygląd.

 

Wejdziemy do środka? – Dziewczynka tryskała energią.

 

To nie najlepszy pomysł. Ktoś w każdej chwili może tu przyjść.

 

Tylko na chwilę – jęknęła błagalnym głosem. – Proszę…

 

Jej wielkie, pozbawione tęczówek oczy zionęły determinacją. Manfredowi wydawało się, że pokraśniała na policzkach, co zważywszy na mlecznobiałą cerę która cechowała mervellów było rzeczą niespotykaną.

 

Zawsze dostajesz to czego chcesz? – zapytał prowokująco.

 

Zawsze to o co walczę.

 

Trybisz pokręcił w niedowierzaniu głową. Błyskotliwość dziewczynki przestała go przerażać, zamiast tego zaczęła intrygować, może nawet nieco onieśmielać. Czasami czuł się przy niej jak zwykły uczniak, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z własnego, niepośledniego intelektu, zdolnego konkurować z najświetniejszymi umysłami mervelli.

 

Dobrze, pokażę ci wnętrze maszyny, ale w zamian przemyślisz powrót do domu.

 

Evenelyn podskoczyła. Ledwie powstrzymała okrzyk radości.

 

Aby wsiąść do skrzydłolotu, musieli wspiąć się po surowej, metalowej barierce, a następnie pociągnąć za uchwyt okrągłych drzwi, przypominających z wyglądu właz podwodnego okrętu. Manfred puścił dziewczynkę przodem, podtrzymując ją i asekurując przed upadkiem. Chciał sięgnąć przez jej ramię, aby usunąć wspomnianą przeszkodę, lecz sprytnie go uprzedziła. Sama jedna, swa delikatną, chudą rączką zdołała utorować im drogę do wnętrza machiny. Trybisz podążył osłupiały za jej niknącą w ciemnościach sylwetką, powtarzając w myślach stare, villareńskie powiedzenie: „Nie siłą członków, lecz serca wołaniem zawracaj rzeki i w proch obróć skałę”. Zamykając drzwi skrzydłolotu nie potrafił wyzbyć się uśmiechu.

 

Siedzenia są bardzo wygodne. – Nie czekając na pozwolenie, mervella zajęła miejsce jednego z pilotów. – Do czego służą te wszystkie pokrętła? – Zapytała dotykając zachłannie elementów oprzyrządowania.

 

Proszę, niczego nie ruszaj. To niebezpieczne.

 

Równie dobrze mógłby powiedzieć małpie aby nie zrywała wiszących na drzewie bananów. Evenelyn dała upust swej ciekawości i szarpała co popadnie. Wduszała przyciski, ciągnęła za dźwignie, a każde upomnienie Manfreda tylko podsycało płomień jej zapalczywości. To sprawiło, że młody trybisz zaczął żałować swej lekkomyślnej, podyktowanej uległością decyzji. W ciągu całego tego szalonego dnia, zdążył już nie jeden raz doświadczyć na własnej skórze konsekwencji wynikających z działania pod dyktando małej mervelli. Dlaczego więc nadal spełniał jej zachcianki?

 

Nie, tylko nie zielona gałka! – Krzyknął przerażony.

 

 

***

 

 

Celia nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Przechadzała się po swojej sypialni, od ściany do ściany, niemalże wydeptując w dywanie ścieżkę. Do spodu jej powłóczystej sukni przylgnęło już tyle kurzu i włókien, że zaczęła zmieniać kolor, z karminowego na popielaty. Długie, atramentowe włosy rozwichrzały się przy każdym zawrocie pod wpływem gwałtowności wykonywanych ruchów, a ciężkie kolczyki biły niemiłosiernie o szyję, na której widniały czerwone plamy wysypki spowodowanej stresem.

 

Mervella po raz setny spojrzała przez okno. Villaris tętniło życiem, a gdzieś tam, jego ulicami mogła podążać bezbronna Evenelyn. Wargi kobiety zadrżały, podobnie jak dłonie i reszta dręczonego wyrzutami sumienia ciała. Powinna była przypomnieć Arionowi o tym przeklętym kocie! Siedzieliby teraz wszyscy razem, popijając herbatę, a tak… Odchodzą od zmysłów wyczekując powrotu ich jedynego dziecka. Nie, jaśnie pan Arion Rosko Vermallin nie wypłakuje oczu, nie nasłuchuje stukotu małych pantofelków, o nie. Zapewne przegląda rysunki swych ukochanych maszyn i uważa ją – tak ją, najbardziej oddaną matkę na całym świecie – za zwykłą histeryczkę. Potwór, mervell bez wyższych uczuć!

 

Nagle nad dachami kamienic ukazał się czarny punkt, który rósł i rósł… Z każdą upływającą sekundą był coraz większy. Wrona? Nie, zbyt potężna, zbyt szybka… Celia przykleiła nos do lodowatej szyby, a kiedy obiekt przeleciał nad murem jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu. Ogromne cielsko metalowego ptaka pędziło wprost na rezydencję. Kobieta gwałtownie odskoczyła od okna; w tym samym momencie maszynie udało się wykonać zakręt i cudem uniknęła zderzenia z budynkiem

 

Przez chwilę – krótką, lecz w zupełności wystarczającą do oceny sytuacji – mervella ujrzała za sterami młodego, krzyczącego trybisza oraz małą dziewczynkę…

 

Arioooonieee!!!

 

Jej obłędny wrzask mógłby postawić na nogi całą kawalerię.

 

 

***

 

 

Zabijesz nas! Mówiłem ci żebyś niczego nie ruszała!

 

Czegoś takiego nie można uruchomić sobie od tak! – odparowała piszczącym głosikiem.

 

Właśnie, nie można, a jednak dokonałaś tego! Jesteś jakimś przeklętym dzieckiem!!!

 

Nie jestem przeklęta!

 

Jesteś!

 

Nie jestem! Uważaj! Zaraz uderzymy w mój dom!!!

 

Manfred wykonał morderczy manewr i szczęśliwie ominęli przeszkodę. Jego serce dudniło jak wielki, blaszany bęben, a w uszach szumiała mu krew. Dlaczego? Za jakie grzechy los pokarał go tym małym demonem?!

 

Zanurkowali i przelecieli tuż ponad łysymi koronami drzew otaczającymi rezydencję. Trybisz próbował podbić maszynę do góry, lecz nie starczyło jej mocy. Cichy, parowy silnik zachowywał się coraz dziwniej. Gdy skrzydłolotem zaczęło bujać, mężczyzna wpadł w panikę.

 

Rozbijemy się! – ryknął, próbując odnaleźć wzrokiem pustą przestrzeń.

 

Powiedziałeś, że umiesz to pilotować!

 

Że prawdopodobnie dałbym radę, a to różnica – warknął. – Zresztą, nie chodzi tu o mnie! To wina silnika! Musi być wadliwy!

 

Maszyna przestała nagle wydawać jakiekolwiek dźwięki. Spadali. Sprawdzał się najgorszy możliwy scenariusz. Evenelyn przylgnęła do piersi Manfreda i piszcząc zacisnęła palce na jego spoconym ciele. On zaś, w ostatnim odruchu przed zderzeniem puścił stery aby osłonić jej kruchą, rozdygotaną postać.

 

Zamknij oczy – wyszeptał wtapiając twarz w burzę łaskoczących skórę loczków.

 

Nim stracił kontakt z rzeczywistością usłyszał przejmujący płacz.

 

 

***

 

 

Głowę rozsadzał mu ból. Z trudem uchylił powieki i powstrzymał mdłości. Wszystko wirowało w mglistych oparach, dudniło, gwizdało… Kiedy spróbował poruszyć rękoma, lub nogami, okazało się że są czymś unieruchomione. Nagle zaczął sobie wszystko przypominać. Skrzydłolot, awaria… Evenelyn. Gwałtownie zaczerpnął powietrza i otworzył szeroko oczy. Otaczający go zlepek kolorów zaczął nabierać kształtów. Ujrzał białe ściany, metalowe rurki łóżka oraz siedzącą na stołku postać humatrona, podobnego do tych, które goniły ich w muzeum. Manfredowi opadła szczęka.

 

Obudził się pan. – Stwierdził pół robot pół hubot, po czym odłożył gazetę na stojący nieopodal taboret. Może pan mówić?

 

Czy to szpital? – Twarz trybisza wykrzywił bolesny grymas. – Co z dziewczynką, czy nic jej nie jest?

 

Panienka Vermallin szczęśliwie nie doznała poważniejszych obrażeń. Widzę, że doskonale pamięta pan wczorajszy dzień. – Humatron uniósł brwi i splótł metalowe palce. – Jest pan teraz więźniem Villaris, przynajmniej do czasu procesu. Państwo Vermallin wnieśli przeciwko panu oskarżenie o uprowadzenie ich córki, a także…

 

Manfredowi pociemniało przed oczami. Runął bezwładnie na poduszki, nie mogąc złapać oddechu.

 

Zawołam lekarza. – Strażnik podniósł się z krzesła, po czym prędko wyszedł z sali. Przekroczywszy próg, odwrócił jeszcze głowę i rzucił bezdusznie:

 

Dokończymy przesłuchanie później.

 

 

 

Lekarz zdiagnozował wstrząs pourazowy. Manfred miał też kilka połamanych kości i stłuczone płuco. Zważywszy na charakter wypadku, to cud że trafił do szpitala w jednym kawałku.

 

Nocami nie mógł zmrużyć oka. Myślał o Evenelyn i swojej zaprzepaszczonej karierze… ba, już nawet nie karierze tylko całej przyszłości. Poinformowano go, że po zakończeniu leczenia trafi do aresztu, a za popełnione przestępstwa grozi mu co najmniej trzydzieści lat więzienia. Villaris nie znało litości; o surowych karach ustanowionych przez mervellów słyszał cały świat.

 

Podczas tych kilkunastu dni, które spędził na oddziale, oprócz lekarza i pielęgniarek odwiedzała go jedynie cioteczna babka, Ingrid. Gdy widział w jej zmęczonych oczach troskę połączoną z zawodem, chciało mu się wyć. Czy cokolwiek miało jeszcze sens?

 

 

 

Pewnego deszczowego ranka zbudził go dotyk czegoś ciepłego i szorstkiego na policzku. Uniósłszy powieki, ze zdumieniem stwierdził że ma przed sobą biały, koci pysk.

 

Miaauuu – Zwierzę przydusiło łapką jego szyję, prawdopodobnie próbując wejść mu na głowę. Manfred chciał strącić je ręką, lecz nim wprowadził zamiar w czyn, usłyszał cichy, znajomy głos.

 

Manfredzie wystarczy, zrobisz drugiemu Manfredowi krzywdę.

 

Evenelyn?

 

Ujrzał ją dopiero gdy zabrała kota. Wyglądała niemal identycznie jak w dniu ich pierwszego spotkania. Czarne loki upięte kokardami, purpurowy płaszczyk, biała twarz…

 

Co tu robisz? Znów uciekłaś? Kiedy twoi rodzice się dowiedzą…

 

Wiedzą. – Dziewczynka pozwoliła zwierzęciu zwiedzić pomieszczenie, a sama usiadła na brzegu łóżka.

 

Jak to wiedzą? I pozwolili ci tu przyjść?

 

Przekonałam ich – odparła tajemniczo. – Boli cię?

 

Miała na myśli ciało, czy duszę?

 

Nie, nie tak bardzo.

 

Przepraszam że nie posłuchałam, kiedy zakazałeś mi dotykać tych wszystkich, dziwnych przyrządów – powiedziała opuszczając wzrok. – Zachowałam się nieodpowiedzialnie… ale…

 

Ale? – Manfred uniósł brwi.

 

My naprawdę lecieliśmy i… to były najlepsze urodziny w moim życiu – wyznała rozczulająco.

 

Trybisz nie wiedział co powiedzieć. Chciał na nią nakrzyczeć, a jednocześnie przytulić. Po co w ogóle przyszła?

 

Witam panie Morssel.

 

Nagle w progu pojawił się wysoki mężczyzna w eleganckim fraku. Poprawił monokl, po czym zmierzył Manfreda badawczym spojrzeniem swych wielkich oczu. Było w nich coś władczego i niepokojąco surowego.

 

Czy to należy do pana?

 

Mervell uniósł wyżej trzymaną w dłoni teczkę. Więc projekt nie przepadł; nie przemókł, nie spłonął ani nie przysypała go ziemia. Gardło trybisza ścisnął powstrzymywany szloch. Widok dokumentów wywołał lawinę emocji, które tak usilnie próbował zdusić przez ostatnie dwa tygodnie psychicznej udręki. Walcząc z napływającymi do oczu łzami, zdołał jedynie kiwnąć głową.

 

Jest pan bardzo młodym człowiekiem panie Morssel… – Gość podszedł bliżej, po czym postawił teczkę na jednym ze stołków. – Ile ma pan lat, dwadzieścia pięć, sześć?

 

Dwadzieścia dwa. – Wymamrotał Manfred nie wiedząc do czego zmierza mężczyzna.

 

Dwadzieścia dwa… – Mervell zdawał się smakować każdą sylabę. – Córka wspominała, że pracuje pan w przedsiębiorstwie mojego szwagra, Karmina Arkado. Oczywiście zweryfikowałem tę informację i zacząłem zachodzić w głowę, skąd w rękach młodszego konstruktora znalazły się tak… nietuzinkowe projekty? Słucham panie Morssel.

 

Manfreda zalała fala gorąca, od samych stóp aż po czubek głowy. Czy ojciec Evenelyn naprawdę przyszedł rozmawiać z nim o pracy? Dlaczego nie bombarduje go zarzutami, nie miażdży i nie wyrywa mu duszy za to co uczynił? Każdy rodzic chciałby zgładzić kogoś kto zagroził życiu jego dziecka…

 

Te projekty – zaczął niepewnie – stworzenie ich zajęło mi kilka miesięcy. Pokazywałem je przełożonemu, ale nie chciał nawet na nie zerknąć – wyznał z żalem. – Ponieważ… jestem tylko zwykłym trybiszem.

 

Nieprawda! – Zaprotestowała Evenelyn. – Ojcze, on jest naprawdę inteligentny. Pamiętasz tę wronę, którą ci pokazywałam? Naprawił ją zaledwie w kilka minut.

 

Mam dla pana propozycję – rzekł łagodnie mervell. – Jeśli zgodzi się pan dołączyć do zespołu badawczego, kierowanego bezpośrednio przeze mnie oraz braci Arkado, wycofamy z żoną oskarżenie o uprowadzenie i zniszczenie mienia korporacji. Areszt, proces, więzienie… uniknie pan każdej z tych opcji. Jeszcze dziś mogę podpisać odpowiednie dokumenty.

 

Manfred bał się uwierzyć w to co usłyszał. Zawsze marzył o projektowaniu latających statków; całe swoje dotychczasowe życie spędził na konstruowaniu drobnych urządzeń i studiowaniu książek z zakresu inżynierii mechanicznej. Kiedy przyszedł odpowiedni czas, zaczął wspinaczkę po drabinie kariery, lecz wiedział, że tkwiąc na jej niższych szczeblach tylko marnuje talent. Pragnął aby ktoś go docenił, ujrzał w nim geniusz…

 

Dlaczego? – zapytał oszołomiony.

 

Ma pan potencjał. – Mervell stuknął palcem w twardą tekturę teczki. – To wystarczający powód.

 

Na usteczka Evenelyn wypłynął chytry uśmiech. Kiedy Arion Rosko Vermallin pożegnał się i opuścił szpitalną salę, spojrzała na Manfreda obłędnym wzrokiem, po czym rzekła:

 

Wygarnęłam ojcu, że zapomniał o moich urodzinach, później sterroryzowałam guwernantkę, a gdy to nie podziałało, uciekłam się do szantażu.

 

Wymieniając każde z podjętych działań, coraz dumniej wypinała pierś. Trybisz wybuchł śmiechem, roniąc przy tym długo powstrzymywane łzy.

 

Jesteś niesamowita powiedział wzruszony.

 

Wiesz… nazwałam kota Manfred, ale to jednak nie to samo… Z nim nie jest tak zabawnie. Dużo nad tym myślałam. – Oczy dziewczynki rozbłysły dziwnym światłem. – Kiedyś, gdy dorosnę… zostanę twoją żoną .

 

Słucham? – mężczyzna o mało się nie zakrztusił.

 

Nie protestuj. Już postanowiłam.

Koniec

Komentarze

Tak… no więc… Przyznam, że to mój pierwszy opublikowany teks gdziekolwiek (taki mały debiut)  :) Podeszłam do tematu w lekki sposób, można powiedzieć że klimat opowiadania przywodzi na myśl bajki dla dzieci. Dlatego jest to tekst troszkę baśniowy i technicznie przekłamany. Taki właśnie był zamiar. (Musiałam odpocząć od cięższych rzeczy, nad którymi ostatnio pracuję). Niestety informacje o konkursie znalazłam dopiero cztery dni temu, więc musiałam się spieszyć i nie rozwinęłam niektórych wątków tak jakbym chciała. Przepraszam za wszelkie błędy i słabą edycję. Będę badzo wdzięczna za wyłapanie – jak to mówi moja znajoma – "baboli". :) Życzę wszystkim miłej lektury! (Konstruktywna krytyka mile widziana)

Fajny tytuł :) A tekst dzisiaj przeczytam.

Ach, pierwszy raz w życiu tak dużo osób przeczyta coś co napisałam. :3 Jestem szczęśliwa! :D

No, trzy osoby na pewno :)

Tak, to zdecydowanie mój rekord :)

Już masz cztery osoby :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

"Nie prawda!" – razem. "co raz dumniej" – coraz Miła dziewczynka… :) Przeczytałem, ponotowałem i wypowiem się przy ogłoszeniu wyników. A debiut udany, IMO. Pozdrawiam. ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Zapis dialogów – sporo błędów. Zajrzyj do poradnika w Hyde Parku i postaraj się poprawić. Niekonsekwentnie stosujesz raz dywizy, raz półpauzy zamiast myślników. Przecinkologia. To tak na pierwszy rzut oka. Nie marudzę dłużej ani dokładniej, bo już ziewam – chyba, że na Twoje życzenie jutro zobaczę, czego nie poprawiłaś. Samo opowiadanie: przeczytałem jednym ciągiem, co o czymś świadczy. Lekko bajkowa atmosfera? Bardzo dobrze. Happy end – bardzo dobrze. Rozbawiające zakończenie – takoż. Udała się Tobie Evenelyn.

koiku – chyba wszystkie coraz poprawiłam :) Adamie, dziękuję za zwrócenie uwagi. Jestem laikiem, więc nawet nie wiem co to dywizy x3 Ok, poprawię co tylko zdołam :) Cieszę się, że historia przypadła ci do gustu.

Co do przecinków, tu chyba sama nie dam rady nic skorygować. Brak mi wiedzy na ten temat niestety. Stawiam je zwykle intuicyjnie xD Douczę się, obiecuję :D

>> W obecnej chwili na darmo próbowałby udzielić lepszej odpowiedzi. Wszystkie niknęły w natłoku posępnych myśli. Czuł że znajomość z małą mervellą prowadzi go wprost w objęcia zagłady…<< -– Trochę inaczej bym to napisał, bo skoro próbował udzielić odpowiedzi w natłoku mysli, to nie można ich czuć. Czuć, poczuć można np. dym. Myśli się przeczuwa. Więc zdanie "Czuł że znajmość z małą maervellą" jest nie fajne. Poprawniej jest : "Przeczuwając że,…" Coś w tym stylu.   Zgadzam się też z Adamem – Robisz błędy w zapisie dialogów. Interpunkcja też trochę kuleje, ale tylko gdzieniegdzie. Samo opowiadanie bardzo mi się spodobało. Przecztałem jednym tchem. Udany debiut.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

     Ten fatalny błąd ortograficzny w wyrazie "chordy" proponowałbym natychmiast zlikwidować.  Niedobrze…      Pozdrówko. 

Dziękuję, właśnie na takich uwagach mi zależy :) Są bezcenne. Człowiek uczy się w końcu całe życie.

Tekst bardzo dobry. Steampunkowa otoczka doskonała. Sprawne tempo, ciekawa fabuła. Świat nakreślony wyraźnie, bez dłużyzn i nachalności. Aż się prosi o więcej historii.

Infundybuła chronosynklastyczna

Rogerze, zgadzam się – to niewybaczalny błąd z mojej strony. Już go naprawiłam, dziękuję. :)

A panu Stefanowi również dziękuję, za miłe, motywujące słowa. :)

Fajna historia. Jak na cztery dni, a jeszcze debiut, to rewelacja. :-)

Babska logika rządzi!

…Mało się zdarza, żeby debiutantka na stronie miała tyle komentarzy. Pomimo błędów warsztatowych wyobraźnia godna podziwu. Pozdrawiam.

Opowiadanie bardzo mi się podobało.

Bardzo dobre opowiadanie. Powodzenia w konkursie.

O rany… ile pozytywnych komentarzy. A to moje drugie napisane w życiu opowiadanie ever. Tak więc bardzo się cieszę. Może przestanę w końcu wrzucać teksty do szuflady :) Obiecałam sobie, że jutro przeczytam inne dzieła konkursowe (na co do tej pory miałam niewiele czasu). Nie zdążyłam już wejść głębiej w temat z zapisywaniem dialogów, ale postaram się żeby warsztatowo następne op było lepsze. Miłej nocy wszystkim życzę :)

Mnie też się spodobało :)  

Czytałam na lotnisku przed odlotem na urlop, a komentuję dopiero teraz, bo z komórki nienawidzę pisać komentarzy. Przeczytałam jednym tchem, na małym ekraniku o godz 2 w nocy. Śliczne, bajkowe, na nim nie zasnęłam, a po nim i owszem. Bardzo mi się podobało. Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Jeśli o 2 w nocy nie znużyło a jeszcze zainteresowało to bardzom z tego rada :) Również pozdrawiam

Przychylam się do opinii, że debiut jest bardzo udany. Fabuła (włącznie z wyrazistymi postaciami!) niesamowicie przypadła mi do gustu, a styl i świat przedstawiony były na tyle dobre, że tekst również przeczytałem praktycznie jednym tchem. Jedyny zarzut mam tylko do interpunkcji. W wielu miejscach brakuje przecinków (zauważyłem jego brak nawet przed jakimś "dzięki której"). W tej sytuacji mogę tylko polecić poczytanie jakichś poradników dotyczących interpunkcji albo oglądanie, jak ona wygląda w książkach.   Pisz dalej, po prostu. :)

https://eskapizmstosowany.wordpress.com/ - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

Dziękuję Martiusie :) Tak, jestem świadoma, że mam poważne problemy z interpunkcją. Kiedy piszę robię dużo rzeczy intuicyjnie (z niewiedzy). Zacznę zwracać na to większą uwagę przy kolejnych tekstach. Dam też to komuś wcześniej do przeczytania. Pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka