- Opowiadanie: Reinee - Więcej szczęścia, niż można znieść [PRZE-TWORZENIE 2013]

Więcej szczęścia, niż można znieść [PRZE-TWORZENIE 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Więcej szczęścia, niż można znieść [PRZE-TWORZENIE 2013]

 

Życzę miłej lektury.

 

 

 

Więcej szczęścia, niż można znieść

 

 

Budzi mnie ból. Przeszywa kręgosłup i spazmatycznie uderza w głowę. Jakby król wszystkich kaców urządził sobie bal życia. Otwieram zmęczone oczy i dociera do mnie, że nie wiem, gdzie jestem. Pomieszczenie jest skąpane w bieli, leżę na twardym łóżku. Odwracam głowę i widzę białą zasłonkę, charakterystyczny element wystroju każdego budynku, związanego z opieką medyczną. Dociera do mnie, że to szpital. Zaciskam wszystkie palce. Wychodzi mi to całkiem sprawnie i z ulgą odkrywam, że mam czucie w każdej kończynie. Badam dłońmi twarz, jest cała, potem przychodzi kolej na tors. Cokolwiek się stało, wygląda, że nie mam fizycznych obrażeń. Podnoszę się na łokciach, powoli, w obawie, że ból zaatakuje ze zdwojoną siłą. Nic się nie dzieje. Jest cały czas taki sam, dudniący, przeszywający piorunem. Spuszczam nogi z łóżka i gołymi stopami staję na lodowatej posadzce. Po odrzuceniu kołdry jest mi zimno, ale to dobrze. Chłód jest kojący. Podchodzę do jedynego okna w pokoju i zostaję porażony pięknem. Dochodzi do mnie, że już widziałem to wszystko, już raz byłem zachwycony miastem. Chwytam obolałą głowę w obie dłonie i zaczynam odtwarzać sobie wydarzenia poprzedniego dnia.

 

*

 

Nie spałem. Noc była ciemna, szum pociągu monotonny, a las za oknem niezmienny. A ja nie mogłem zasnąć, choć cały świat zdawał się mnie usypiać. Podniecenie było zbyt silne, cel zbyt bliski, marzenie zbyt osiągalne. Całą noc siedziałem nieruchomo i obserwowałem czarne chmury i chcące je dosięgnąć, jeszcze czarniejsze sosny. Mój towarzysz, Holsztein, też czuwał, choć z innego powodu. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w pustym przedziale. W jego szklistych oczach widziałem strach, taki sam, jak odkąd zostaliśmy sobie przedstawieni. Wiedziałem, że wzbraniał się przed wyprawą. Że zapłacili mu naprawdę dużo, by zgodził się jechać ze mną do Sankt Sanov. On nie chciał tam wracać, miasto go przerażało, choć nie wyjawiał, dlaczego. Był dorosłym, potężnie zbudowanym człowiekiem o gęstej brodzie i twarzy drwala. A wydawał się zagubiony jak dziecko, niespokojny jak przygarnięte szczenię w pierwszym dniu w nowym domu. Proponowałem, by go odwołali, by dali mi działać samemu. Przewodnika mogłem zawsze znaleźć na miejscu. Ale zdaniem starszyzny, osoba Holszteina mogła nadać moim obserwacjom rzetelności. Był on człowiekiem, który mieszkał tak w Sankt Sanov, jak i poza nim, do tego opuścił miasto z własnej woli. Jego uwagi i rady mogły być wielce słuszne i dawać nowe spojrzenie na wiele spraw. Zgodziłem się, niechętnie. Najważniejsze było przeprowadzić obserwację. Legendy i plotki o Sankt Sanov dochodziły do nas już od jakiegoś czasu. Miasto na dalekiej północy, połączone ze światem samotną linią kolejową. Miasto, gdzie każdy, kto o nim słyszał, chciał zamieszkać. Bo było to miasto magiczne, gdzie ludzie są wiecznie szczęśliwi. Wokół tego oscylowała większość opowieści. I tak, jak nie dawaliśmy wiary w żadną z nich, tak Sankt Sanov niewątpliwie zasługiwało na zbadanie i opisanie w Wielkiej Encyklopedii. Święta księga gnosi musiała się rozrastać i pokazywać światu, jak wspaniałym narodem jesteśmy. Sam dopisałem do niej już dwa hasła, trzecie uczyni ze mnie osobistość najwyższego formatu.

– Już niedługo, krabie. – Z zamyślenia wyrywa mnie Holsztein. Jestem tak zaskoczony, że się w końcu odezwał, że nie zwracam nawet uwagi na obrazę. Gnosi posiadają liczne kościane wypustki, tworzące naturalny pancerz. Nie jesteśmy sprawni fizycznie, a niegdyś byliśmy ludem wędrownym, czego pozostałościami są nasze pielgrzymki po hasła do Encyklopedii. Przecinające błękitną skórę, mocne kości są naszym naturalnym pancerzem, chroniącym przed niebezpieczeństwami. Jak wielu moich pobratymców mam rozrośnięte płaty czaszki, kościany hełm ciągnie się od łuków brwiowych przez całą głowę i ma dość jednoznacznie kojarzący się kształt. Porównanie do skorupiaków jest tak trafne, jak obraźliwe, i to nie pierwszy raz, kiedy je słyszę. Milczę, gdy wjeżdżamy do tunelu i zalewa nas mrok ciemniejszy od tego, który towarzyszył nam całą noc.

Zdaję sobie sprawę, że w towarzystwie Holszteina nie czuję się ani spokojnie, ani komfortowo i będę musiał wymyślić coś, by się go pozbyć. Na początku podróży dużo rozmawialiśmy. Właściwie to ja pytałem, a on odpowiadał, do tego niezbyt uprzejmie. Dowiedziałem się, że Sankt Sanov ma prężne, automatyczne fabryki przemysłu ciężkiego, kopalnie w niedalekiej okolicy, eksportuje też dużo ryb i żywicy. Wiele musi sprowadzać, zwłaszcza warzywa i owoce, ale rozwija się. Populacja to mieszanka ludzi, elfów, skrzatołów, wilkowarów i innych ras północnych w mniej więcej równych proporcjach. Informacje pochodzą sprzed czterech lat, nim Holsztein opuścił miasto. Nie chciał o tym mówić. Ani o fenomenie, jakim jest rzekome, wieczne szczęście mieszkańców. Gdy skończyły mi się pytanie, nie mówiłem już nic. I on się nie odezwał, siedział tylko wpatrzony niespokojnym wzrokiem to we mnie, to w widok za oknem. Naprawdę, wolałbym, żeby go ze mną nie było.

– Módl się, żebyśmy wyszli z tego cało. – Niemal podskakuję, gdy słyszę jego głos w zupełnej ciemności.

– Strach jest największa przeszkodą do wiedzy. Czego się pan boi, panie Holsztein? – Nie wytrzymuję i pytam wprost. Odpowiada mi cisza. – Podobno to miasto, gdzie nie lęgną się demony. Gdzie każdy chce mieszkać, a nikt nie wyjeżdża.

– Wszystko to – mówi po długiej chwili – jest prawdą. Na swój sposób.

Nim odpowiadam, oślepia mnie światło. Pociąg wyjechał z tunelu, a na mnie padły pierwsze promienie poranka. Gdy oczy się przyzwyczajają, widzę widok, jaki zasługuję na zdjęcie w Wielkiej Encyklopedii.

– Niesamowite. – To jedyne, co mogę powiedzieć. Pociąg jedzie po półce skalnej, szyny skręcają potem i po łagodnym zboczu ciągną się przez morze czerwonych i żółtych krzewów i traw. Słońce odbija się od krystalicznej wody zatoki. Między wielkimi bryłami lodu manewrują kutry, z tej odległości wyglądające jak kijanki w stawie. Wszystko to jest piękne i malownicze, ale jest tylko tłem. Tłem dla wielkiego, majestatycznego miasta przytulonego do zatoki, skąpanego w parze. Zbudowane na planie półkola, poprzecinane pajęczyną deptaków i ulic, o budynkach szarych lub w jasnych kolorach, zwieńczonych stromymi dachami. Już stąd widzę, że wiele z nich jest połączonych małymi, zadaszonymi mostkami, tworzącymi drugi poziom sieci uliczek. W górę pną się wieże zakończone cebulowatymi kopułami i sięgające nieba, wiecznie dymiące kominy automatycznych fabryk. Sankt Sanow otoczone jest murem, poza który wystaje tylko jeden budynek. Z zaporą połączona jest długa hala, w której kończą się szyny. Czekam niecierpliwie, aż pociąg do niej dotrze, by móc w końcu poczuć miasto na własnej skórze. Uwielbiam metropolie, jak każdy gnosi. Brzydzimy się prymitywnością, a natura może może się nam podobać jedynie pod względem wizualnym. Miasta stały się naszym środowiskiem i kochamy w nich przebywać. A Sankt Sanow roztacza ten sam majestat, co moje rodzinne Gnosbelgien. Odrywam się od szyby i widzę Holszteina, ma przymknięte oczy i twarz odwróconą od okna. Jeśli miasto zżera jego serce, to wjazd powinien być najgorszym przeżyciem. Potem w ciągu kilku godzin się wyjaśni, czy mój towarzysz się zaaklimatyzuje, czy nie wytrzyma psychicznie. A wtedy będę mógł go odesłać ze spokojnym sumieniem i odpowiednim wyjaśnieniem dla starszyzny. Postanawiam okazać trochę dobrej woli i zająć go rozmową. Może nawet przekona się do mnie i przestanie używać obelżywych określeń. Wiem od moich przełożonych, że odnaleźli go przypadkiem i od początku był człowiekiem nieuprzejmym. Nie mam więc powodów sądzić, że to w stosunku do mojej osoby pała jakąś szczególną niechęcią.

– Spędziliśmy już ze sobą nieco czasu, panie Holsztein, a ja nic o panu nie wiem.

Patrzy na mnie bez emocji, otwierając lekko oczy.

– Zapłacili mi za przyjazd do tego przeklętego miejsca, nie za spoufalanie się z kimkolwiek.

– Czym się pan zajmuje? – Udaję, że nie słyszałem jego odpowiedzi. Zastanawiam się, czy moje porównanie go do drwala było słusznym tropem. Wzdycha, jakbym kazał mu wnosić głaz pod górę, a nie zadał proste pytanie.

– Czy ja pana zamęczam tematami osobistymi? – pyta swoim stałym tonem, a ja czuję, że idziemy w dobrym kierunku. Pierwszy raz zwrócił się do mnie per pan.

– Nie obraziłbym się – stwierdzam przyjacielsko, rozsiadając się wygodnie, jakbym czekał na jego serię pytań. Patrzy na mnie chwilę i, o dziwo, pyta.

– Po co to wszystko? Cała ta wyprawa? Odradzałem ją tamtym gnosi jak cholera. Skoro wasza rasa nie dotarła wcześniej do tej straconej krainy, to tym lepiej dla was. Ja dla pieniędzy mogę tu przyjechać, ale czemu pan się tak tutaj pchał?

Ne wiem, co odpowiedzieć. Bo i nie bardzo wiem, czego dotyczyło jego pytanie. Celu podróży? Czy czemu się na nią wybrałem, wbrew jego irracjonalnemu odradzaniu? Tego pierwszego nie zrozumie. Jak człowiek, czy jakakolwiek istota mogłaby pojąć poświęcenie gnosi dla Wielkiej Encyklopedii. Tego drugiego zaś wolałbym mu nie mówić. Może mu się nie spodobać, że lekceważę sobie jego ostrzeżenia. Przynajmniej dopóty, dopóki nie poda mi logicznych argumentów.

– To skomplikowane. – Zbywam go.

– Niejedno widziałem i niejedno przeżyłem. – Nie daje za wygraną.

– Nie wątpię, że życiowa wiedza jest…

– Udało mi się, między innymi, obronić pracę doktorską z medycyny. Specjalizacja choroby zakaźne – obwieszcza, a mnie zatyka. Ten prosto ubrany niedźwiedź jest wykształconym człowiekiem? Zaczyna się śmiać, smutno, ale szczerze. I ja nie mogę powstrzymać serdecznego chichotu. Nasza znajomość zmierza w kierunku bardziej znośnej, lecz wszystko kończy się w ciągu sekundy. Pociąg zaczyna hamować, a Holsztein milknie. Wjeżdżamy do hali, cień szybko zalewa jego twarz. Wygląda makabrycznie. Słyszę głośny gwizd, ktoś coś krzyczy. Stoimy. Patrzę w okna po obu stronach wagonu. Hala jest przestronnym dworcem, o długim rzędzie wysokich okien na każdej ze ścian. Poza naszym peronem są jeszcze dwa, ale ich szyny łączą się jeszcze w budynku. Stoi tu załadowany pociąg towarowy i samotna lokomotywa. Ściany hali zdobią gigantyczne obrazy w złotych ramach, dostrzegam pobitewne pole, odział żołnierzy na nartach pokonujących tundrę, budowę jakiejś drewnianej świątyni. Na całym dworcu stoją dogasające lampy w postaci niosących światło, nagich mężczyzn i kobiet. Nie wiem, dla kogo są malunki i rzeźby niczym z antycznych czasów, hala jest niemal pusta. Kilku robotników uwija się jeszcze przy załadunku. Dyżurny stoi nieruchomo przy pociągu, na mundur ma narzucony futrzany płaszcz. Tylko przez chwilę jestem zdziwiony, ale dociera do mnie, że przynajmniej część z opowieści o Sankt Sanov okazuję się prawdą. Stąd rzeczywiście nikt nie wyjeżdża. Korytarzem wagonu, w stronę drzwi idą nasi współpasażerowie. Kurier i dwie rodziny z dziećmi i gigantycznymi bagażami. Przyjechali tu na stałe i są uradowani, jakby mieli zamieszkać między bogami. Holsztein zbiera się powoli, anemicznymi ruchami zdejmuje z półki swoją niewielką walizkę, wyjmuję z niej skórzana kurtkę z obszyciem. Po namyśle składam cylinder i w bagażu odnajduję długi płaszcz i ciepłą czapkę. Wychodzimy z przedziału i czekamy w kolejce. Pojawia się w końcu konduktor i otwiera drzwi, automatycznie rozkładają się schodki łączące pociąg z peronem. Po chwili stoimy obok nagiego starca, w wątłej dłoni unosi on wysoko oliwna lampę. Pukam w jego tors, odpowiada mi głuchy odgłos blachy. Wyostrzam słuch i dochodzi do mnie coś jeszcze. Zdziwiony nie zauważam, jak daleko odszedł już Holsztein, ciągnąc swoją walizkę. Wołam i doganiam go.

– To miasto ma serce! – ogłaszam moje odkrycie. – Słyszę, jak bije! – rozglądam się, ale potężne dudnienie dobiega zewsząd. Nogi mi drżą, jakby posadzka była unoszącą się klatką piersiową. Mój przewodnik zbywa mnie milczeniem. Dochodzimy do działu odpraw, dopiero teraz zauważam, kto stoi za ladą. Wielki, biały wilkowar o wystających kłach. Długim pazurem próbuję rozluźnić sobie sztywny kołnierzyk. Rodzina, którą przed chwilą szybko sprawdził zmierzała już w stronę szklanych, obrotowych drzwi. Nadchodzi nasza kolej, a ja nieco się obawiam. Wilkowary to często półdzikie bestie, w cywilizowanych krainach trudniące się najwyżej pracą fizyczną, a większość z nich prędzej czy później kończy w więzieniach. Za krwawe mordy. Ale wyroki dostają krótkie, za działanie w afekcie. Bo każde ich działanie jest działaniem w afekcie. Wpadanie w furię, często wielogodzinną, to ich specjalność. Ten już szczerzy na nas zęby jak noże. Nie, chwila… On się uśmiecha! Skłania się delikatnie.

– Witamy w Sankt Sanov – mówi zachrypniętym głosem przepełnionym uprzejmością. – Dokumenty tożsamości poproszę. Cel podróży?

Holsztein podaje mu przygotowaną wcześniej książeczkę i patrzy na mnie wymownie. Przypominam sobie, że dokumenty mam przecież w skrytce wewnątrz cylindra. Mija dobra minuta, nim daję wilkowarowi wszystkie papiery. Ani przez chwilę nie dał poznać zdenerwowania, czekał cierpliwie i nawet kazał mi się nie spieszyć.

– Kaenu Nezan i Holsztein Soson, wysłannicy starszyzny Gnosbelgien i redakcji Wielkiej Encyklopedii – dukam to, co ma wyraźnie napisane na jednym z otrzymanych dokumentów. – Przybyli w celu dokonania obserwacji naukowych.

Pracownik dworca patrzy na nas zza szkieł małych okularów, które założył, przegląda papiery.

– Soson… – mówi pod nosem. – I Nezan. Dobrze. – Uśmiecha się jeszcze promienniej i wypisuję jakieś kwitki. Wręcza nam po jednym. – Wizy na trzy dni, po przedłużenie należy się zgłosić bezpośrednio do komisariatu. Życzę miłego pobytu.

Żegnamy się i idziemy w stronę obrotowych drzwi. Biorę głęboki oddech i przygotowuję się na to, czym chce mnie obdarować miasto szczęścia.

 

Wszystko żyje. Wszystko się ruszała, wszystko wydaje odgłosy. Tłumy na ulicach są jak mrówki drążące mrowisko w litej skale. Nie mają szans, nie mogą zejść głębiej. Ledwo muskają powierzchnie tego, co chciałyby nazywać domem. I tak, jak one, ludzie na ulicach nigdy nie zgłębią tajników tego miasta, nie odkryją, co się w nim chowa, co jest w jego najgłębszych zakamarkach. Ale ja wiedziałem, że coś tam jest. I że jest mi pisane to odkryć. Wiem to wszystko już od pierwszej sekundy, od pierwszego widoku zakorkowanej ulicy, kamienic strzeżonych przez roześmiane gargulce. Dziesiątek szyldów i sklepów, kawiarni i pracowni rzemieślniczych, z których potężne tłoki wylewają powódź pary. Aż pięć ulic odchodzi od dworca, wszystkie niesamowicie zatłoczonych. A przecież nie jest to w ogóle ważne miejsce! Czyżby wszędzie tu panował taki ruch? Fantastyczne. To moje miasto, to tu powinienem był się urodzić. Miasto snów, miasto marzeń. Miasto ciągłego hałasu, nieprzerwanego gwizdu i wiecznej pracy trybików. Gigantyczny zegarek, niepowstrzymany ruch, praca, życie. Postęp. To kocham, to muszę kochać, skoro jestem gnosi.

– Niezwykłe – mówię do siebie, gdy dajemy się ponieść wielorasowemu tłumowi. – Nawet Gnosbelgien nie jest tak wspaniałe. – Chcę łapać taksówkę, ale Holsztein mnie powstrzymuje.

– Bez sensu – mówi cicho, rozglądając się na boki, zaciskając usta. – Będziemy jechać godzinę. Chodźmy na tramwaj.

Zgadam się i podążam za nim. Przy okazji stwierdzam, że nie rozpoznaję żadnego z modeli pojazdów. Mają tu własne marki? Holsztein idzie szybko, oglądając się na mnie co chwilę. Kiwam głową na znak, że jestem tuż za nim i nie mam zamiaru się zgubić. Choć autentycznie bym chciał. Wędrowałbym przez Sankt Sanov do utraty sił, aż miasto wciągnęłoby mnie jak ruchome piaski. Byłoby wspaniale… Do odgłosów bicia serca dochodzą inne, niczym pulsowania żył i tętnic.

Wszystko mnie fascynuje. Budynki są proste, ale pięknie ozdobione, po ścianach wiją się żelazne imitacje kwiatów i bluszczy, które nie miałyby szans utrzymać się w tym klimacie. Co rusz pada na nas cień wieżyczki lub łączącego budynki mostku. Z wielu wyglądają w niebo teleskopy. Zadziwiający jest brak wspólnych ścian, rzędów połączonych kamieniczek. Każdy dom czy sklep stoi osobno, tworząc setki uliczek i zaułków. To istny labirynt. Przepychamy się przez zatłoczony deptak.

– Niezwykłe – powtarzam co jakiś czas.

Wszyscy są wyjątkowo mili, nie wpadają na siebie, ustępują drogi. Na każdej twarzy widzę uśmiech. Wszędzie rozbrzmiewają śmiechy i radosne okrzyki, wesołe powitania i żarty. Nie mija wiele czasu, nim zaczynam się czuć niekomfortowo. Są narody i rasy mniej i bardziej radosne, ale czegoś takiego jeszcze nie dane mi było spotkać. Przechodzi mnie dreszcz, gdy kolejny przechodzień wlepia we mnie szeroko otwarte oczy i uśmiecha się, delikatnie rozchylając usta. Mój początkowy zachwyt powoli się rozpływa. I jest coś jeszcze. Dźwięki pracy miasta, jakie słychać w każdej metropolii. Uwielbiam je, i tutaj zdawały mi się wspaniałe, lecz zaczęły być równie niepokojące, co nastrój mieszkańców. Rozpoznaję w końcu to, co wydawało mi się pompowaniem krwi. Uderzenia mechanicznych młotów. Są nieustanne, ile byśmy nie przeszli, zawsze rozbrzmiewają tak samo, a dźwięk dochodzi z nieokreślonego kierunku, jest zduszony. I ta zagadka rozwiązuje się sama, gdy dochodzimy do kolejnej ulicy. Za nią, otoczony z trzech stron niskimi domkami, jest prostokątny park, pośrodku którego stoi wysoki komin. Dostrzegam, że wystaje wprost z ziemi i zaczynam rozumieć.

– Podziemne fabryki! – mówię z niedowierzaniem. – Tutaj są podziemne fabryki! Stąd te głuche odgłosy młotów i cylindrów w całym mieście! Toż to…

– Niezwykłe. – Kończy za mnie Holsztein.

– Tym razem chciałem użyć słowa „niesamowite”. Jak to się mogło udać logistycznie? Na taką skalę musiały być budowane na samym początku!

– Chodźmy. – Czuję, jak doktor łapie mnie za rękę. Nawet nie wiem, kiedy przystanąłem z zachwytu.

Ciągnie mnie z o wiele większą siłą, niż to konieczne, bardzo mu się spieszy. Jest niespokojny, najwyraźniej najbardziej boi się miejsc publicznych i chce jak najszybciej być w hotelu. Idziemy wzdłuż ulicy, która łączy się z szeroką jezdnią, jest tu przystanek tramwajowy. Niewielki wagonik daje znak gwizdkiem, że szykuje się do dalszej jazdy, zaczynamy biec i machać.

– Spokojnie, panowie, na wszystkich zaczekamy! – Wąsaty tramwajarz śmieje się i wyciąga ręce, by pomóc nam z bagażami. Zachowuje się identycznie, jak wszyscy tutaj. Zwłaszcza w stosunku do mnie. Tylko przez ułamek sekundy widzę w oczach tubylców zdziwienie moją niebieską skórą i kościanym pancerzem. Potem jest już tylko serdeczny, szczery uśmiech. Jakby akceptowali wszystko. Gwizdek odzywa się po raz drugi i wagon rusza, już z nami na pokładzie.

– Panowie nietutejsi? – stwierdza tramwajarz, obok którego stoimy, tonem uprzejmego stwierdzenia. – Może w czymś pomóc? Wskazać hotel?

– Wiem, gdzie jest hotel! – Niemal krzyczy Holsztein, zaskakując wszystkich w wagonie, łącznie ze mną. – Żyłem w tym mieście czterdzieści lat! Żyłem w nim na długo, zanim… – I urywa, uświadamiając sobie swój własny brak opanowania. Odchrząkuje i staje dalej od motorniczego, a bliżej mnie. Czuję jego oddech na uchu.

– Zanim wszystko się popierdoliło – szepcze. – Bądź spokojny. Tu tylko spokój może cię uratować.

Odwraca się i przykłada czoło do szyby, zamyka oczy. Jestem zostawiony w zupełnej niepewności. Coś tu jest bardzo nie tak, nie wiem tylko, czy bardziej z mieszkańcami, czy moim towarzyszem. Na domiar wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa.

 

*

 

 

Ulga, jaką daje mi zdjęcie garnituru, jest wspaniała. Ale dopiero ciepła kąpiel okazuje się ekstazą. Niestety, aspiryna zdaje się nie pomagać, a ból nasila się. Wychodzę z łazienki otulony ręcznikiem, zza moich pleców wylatuje para. Oddycham pełną piersią i siadam na łóżku. Zaczynam się ubierać w świeże ciuchy. Nagle do pokoju wpada Holsztein, niemal wyrywając drzwi z zawiasów.

– Idą, idą, już tu są! Portier mi powiedział! – krzyczy w panice.

– Na Świętą Encyklopedię, uspokój się, doktorze! – Wstaję w samych kalesonach i chwytam go mocno za ramiona. – Kto idzie?

Wtedy wyrasta za nim wysoki kształt. Nie wiem, jak to możliwe, nie słyszałem żadnych kroków na korytarzu. Kształt nachyla się, widzę teraz głowę przybysza. Ludzka, lecz bardzo mała i o wielkich uszach, niczym u zdeformowanego dziecka. Całkowicie łysy, za to z wąsami łączącymi się z długą, cienką brodą. Dziwoląg uśmiecha się, błyszcząc żółcią drobnych ząbków. Holsztein ma szeroko otwarte oczy pełne strachu, jednym susem chowa się za mną. Cofam się powoli razem z nim. Łysy wchodzi do pokoju i prostuje się znowu, ma dobrze ponad dwa metry wzrostu. Ubrany jest w matową, zieloną szatę bez rękawów. Zza niego wyłania się kolejny i kolejny. W sumie sześciu identycznych łysoli-brodaczy. Stają w dwóch szeregach, ich ciała tworzą krótki korytarz od drzwi. Abstrakcyjność sytuacji wprawia mnie w takie osłupienie, że dopiero po chwili czuję paznokcie Holszteina wbite w moje ramiona. Dziwolągi patrzą na siebie nawzajem niebieskimi oczami o gigantycznych źrenicach.

– Kim… – pytam w końcu, gdy w drzwiach pojawia się następny przybysz.

Ten jest inny. Twarz i zarost ma ten sam, lecz jego szata jest czerwona i wykończona złotem. Ma też rękawy, niemal do samej ziemi. Widzę wystające z nich końcówki bladych palców.

Dowódca łysoli wchodzi do pokoju i zbliża się do mnie. Porusza się płynnie, jakby jechał na łyżwach. Są bardziej obcy z każdą sekundą.

– Witam! – mówi dowódca i kłania się nieznacznie. Jego głowa powoli przesuwa się z boku na bok, ale oczy są wciąż wlepione w naszą dwójkę. – Witam w Sankt Sanov! Tak się cieszę, że mogę gościć w swoim skromnym mieście tak wybitnego naukowca!

– Mnie? – Dedukuję szybko. Sięgam po leżący na łóżku szlafrok i zakładam pospiesznie.

– Oczywiście, panie…

– Kaenu Nezan.

– Kaenu Nezan! Cóż za zaszczyt! Jestem komisarz generalny Kuznets, zarządca Sankt Sanov! Cóż za zaszczyt, cóż za zaszczyt!

– Wiecie, że jestem wybitnym naukowcem, ale nie znaliście mojego imienia? – pytam podejrzliwie, nabierając nieco brawury. Mając na sobie coś więcej, niż same kalesony, od razu poczułem się pewniej. Nawet, jeśli jest to tylko różowy szlafrok z serduszkiem na piersi. Kuznets kręci dwa razy głową w kółko, lecz zaraz znów wpatruje się we mnie.

– Każdy gnosi jest wybitnym naukowcem. Ooo! – Układa małe usta w idealne kółeczko. – Jeszcze nigdy nie gościliśmy w mieście gnosi! Kolejny zaszczyt!

– Skąd wiedzieliście, że tu jesteśmy? – pyta niespodziewanie Holsztein, w jego głosie słychać gniew. Komisarz garbi się, by spojrzeć mu w oczy z niemal ocowską czułością.

– Dużo wiemy, dużo słyszymy. – Dłonie wypełzają mu z rękawów, długimi palcami dotyka swoich ogromnych małżowin. – Mamy duże uszy. Cieszę się, że syn marnotrawny powrócił. Dobrze cię widzieć, Soson. A pana Nezana chciałem zaprosić na jutrzejszą kolację do komisariatu. To może być wielki dzień, spotkanie dwóch, potężnych i nowoczesnych narodów. Do zobaczenia, przyjaciele.

Trzech ludzi komisarza opuszcza pokój, on następny schyla się do framugi.

– Kuznets! – krzyczy nagle Holsztein zaciskając pięści. Chce coś powiedzieć, ale dalsze słowa stają mu się w gardle.

Zarządca miasta zatrzymuje się schylony, nie odwraca nawet głowy.

– Ein żyje – mówi po chwili. – Odwiedź ją.

Potem odchodzi, za nim idą jego ludzie. Zostajemy sami. Patrzę na Holszteina, oddycha ciężko, jest roztrzęsiony.

– Tylko spokój. – Nie wiem, do kogo kieruje to słowa. Przymyka oczy.

– Doktorze…

– Dziękuję, już mi lepiej. – Mój przewodnik uśmiecha się smutno.

– Co tu się dzieje? – pytam.

Nie odpowiada. Kiwa głową, patrząc mi prosto w oczy i wychodzi. Jeśli chce być sam, niech idzie. Wkrótce wyjaśni się kwestia jego pobytu w mieście, tak czuję. Dla mnie wizyta komisarza Kuznetsa miała dwojakie skutki. Nawiązanie pozytywnych stosunków z władzą jest mi bardzo na rękę, być może dostanę dostęp do dziesiątek dokumentacji miejskich, a to niemal zakończy proces obserwacji. Z drugiej strony, nie podobało mi się, jaka to była władza. Od kiedy jesteśmy w mieście? Od pół godziny? Czy działa tutaj wszechobecny aparat bezpieczeństwa? Inwigilacja jest stałą częścią życia? Może za bardzo w to brnę… Komisarz zna Holszteina, chyba czekał na jego powrót. Może tamten wilkowar miał instrukcje, by donieść o przyjeździe odpowiedniego człowieka? Na razie nie mam tego jak zbadać. Komisarze to swoją drogą jakiś nieznany nam gatunek, blisko spokrewniony z ludźmi. Może będzie szansa na jeszcze jedno hasło w Encyklopedii? Głowa mi pęka. Łykam kolejną aspirynę i kończę się ubierać. Mróz poranka powinien już zelżeć, ale i tak wkładam najcieplejsze rzeczy. Czas na osobiste obserwacje, choć najchętniej położyłbym się na godzinę czy dwie.

 

*

 

Zawroty głowy łapią mnie kilka przecznic od hotelu, niemal wpadam pod jadący powoli automobil. Nie mogę się ani cieszyć miastem, ani skupić na pracy. Dudnienie w mojej czaszce jest bardzo uporczywe. Klaksony i silniki aut zaczynają mnie denerwować, nie mówiąc o wszechobecnych odgłosach automatycznych fabryk. Budynki trzęsą się przy każdym ataku bólu, wyrastają wysoko, jakby chciały zamknąć niebo albo mnie pożreć. Na twarzy musi mi się malować cierpienie, bo ludzie już nie uśmiechają się do mnie. Radość zastąpiła troska. Wszyscy wyglądają, jakby chcieli się mną zaopiekować. W setkach par oczu widzę współczucie, nie dostałem takiej jego dawki odkąd gorączkowałem jako dziecko. Powoli tonę pod naporem miłości, jaką wszyscy chcą mnie obdarzyć. Przystaję i chwytam się ściany budynku. Cały drży, i jakby potęguje ból w mojej głowie. Szybko go puszczam i stojąc z boku chodnika zaczynam wpatrywać się w niebo, by znaleźć tam ukojenie. Nieskończony błękit pomaga mi się skupić. Skąd ta straszna migrena? To może być zmiana klimatu… Tak, to prawdopodobne. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak daleko na północ. Do tego nie spałem całą noc. Cóż, chyba dam sobie dzisiaj spokój i wrócę do hotelu. Nie powinienem był w ogóle wychodzić, skoro zaczynałem się czuć fatalnie. Odwracam się i zmierzam z powrotem, lecz zaraz znów się zatrzymuję. W tłumię ludzi widzę kogoś szczególnego, idącego w moim kierunku. To młoda tundriada. Pokrywa ją gesty, czerwony mech, śnieżne włosy są rozpuszczone. Kawałek czasem urywa się i pada na papachę któregoś z maszerujących za dziewczyną skrzatołów, a pechowiec z uśmiechem strzepuję tylko puch. Włosy dziewczyny natychmiast się uzupełniają, czerpiąc materiał wprost z powietrza. Ma na sobie tylko białą sukienkę, ale tundriady noszą ciuchy jedynie dla przyzwoitości, nie czują mrozu. Zatrzymuje się, widząc moje spojrzenie. Skrzatoły wymijają nas z jednej strony, wchodząc na ulicę. Nie mogą się rozdzielić, gdyż swoich przyjaciół nie opuszczają na odległość ręki. Jakiś kierowca wykonuje szybki manewr i cudem ich wymija. Mało kto przejmuje się zajściem, kilku przechodniów wyraża tylko podziw dla refleksu kierowcy i obawę, by skrzatołom nie przydarzyło się nic złego. A ja patrzę na dziewczynę, ona patrzy na mnie, bo oboje wiemy, że ta druga osoba tu nie pasuje. Tundriada widzi mój ból, moje zagubienie. A ja dostrzegam jej smutek. Jej zaciśnięte, drżące usta, gotowe w każdej chwili do krzyku rozpaczy. Jest przygnębiona, jeziora jej oczu są mętne. Pierwszy raz widzę w mieście kogoś smutnego, kogoś bez uśmiechu na twarzy. Towarzyszy jej ten sam niepokój, co Holszteinowi. Złe duchy, o których mówił, dopadły i ją. Ból rozmywa mi obraz przed oczami, tracę ją. Mijający nas przechodnie zlewają się w radosną, śmiejącą się masę. O ona stoi tam, wyklęta z tego wiecznego karnawału. Może powie mi to, czego nie chce ujawnić mój przewodnik, nazwie tego demona. Postępuję krok do przodu, ona do tyłu, kręci głową. Odwraca się w stronę jezdni i podchodzi do krawędzi chodnika. Mrugam szybko, by wyostrzyć sobie wzrok. Cienka rzeczka zaczyna pokonywać łąkę twarzy dziewczyny, gdy obserwuje zbliżający się, szybki automobil. Uświadamiam sobie wszystko za późno, ledwo zrywam się do biegu. Daje mi ostatnie spojrzenie, smutne, ale wdzięczne. Jakby nasze spotkanie było tym, czego potrzebowała. Jakby dodało jej odwagi to, że nie jest jedynym wyklętym ze świata nieskończonego szczęścia. Idzie. Odlatuje tylko kawałek, ale dla jej wątłego ciała to dość.

 

*

 

Nie wiem, jak udało mi się dotrzeć do hotelu. Ból i pamięć twarzy dziewczyny wypełniają mi głowę, a południowe słońce zatapia wszystko w bieli. Jestem bardzo zmęczony.

– Dobrze się pan czuje? – pyta uśmiechnięty portier. Jego postać majaczy mi przed oczami jeszcze przez chwilę, potem ulatuje w górę.

 

*

 

Do szpitalnego pokoju wchodzi pielęgniarka.

– Obudził się pan? Nie powinien pan wstawać. Całą noc przy panu czuwałam…

– Głowa mnie boli. Dalej, cały czas. Zemdlałem, prawda? Chwileczkę, jak to całą noc?

Kobieta podchodzi i prowadzi mnie do łóżka, siadam.

– Był pan nieprzytomny cały wczorajszy dzień i całą noc. I jeszcze dzisiaj. Wyglądało to na przemęczenie. – Uśmiecha się, a mi się robi niedobrze. Mam już dość tego uśmiechu, identycznie błogiego na każdej mijanej twarzy. Mam serdecznie dość, zwariuję albo wyzionę ducha, jeśli tu zostanę. Trzeba będzie przyspieszyć spotkanie z komisarzem, znaleźć Holszteina i uciekać najbliższym pociągiem, choćby towarowym. Encyklopedio, dopomóż!

– Która godzina?

– Dochodzi szósta wieczór.

– Czy jest tu może pan Soson? – pytam z nadzieją. Naprawdę mam ochotę się spotkać z kimś bez radosnej maski na twarzy.

– Kto taki? Och, tak, portier mówił, że przyjechał pan z przyjacielem, ale nie mogli go nigdzie znaleźć. Chwileczkę… – Zastanawia się. – Holsztein Soson?

Potakuję zdziwiony, obolały mózg jednak podaje mi wyjaśnienie szybciej, niż pielęgniarka.

– Pracował tu – stwierdzam.

– Sądziłam, że nie żyje. Tyle lat go tu nie było… Och, co za szczęście, że nic mu nie jest! Ależ się cieszę!

– Nie wątpię – mówię pod nosem i padam na łóżko, trzęsące się z każdym uderzeniem głazu w moją głowę.

 

*

 

Godzinę zajmuje mi opuszczenie szpitala. Z medycyny posiadam jedynie podstawowe wykształcenie, lecz u gnosi znaczy to co innego, niż na całym świecie. Równa się randze i wiedzy magistra, tak więc z lekarzami dyskutuję na dostatecznym poziomie, by uwierzyli, że znam swoje ciało. Osłabienie, podobnie jak ból tłumaczę jako moją stałą przypadłość po podróżach. Udaję mi się nawet dostać mocniejsze leki przeciwbólowe. W połączeniu z długim snem cofają ból do stanu potężnej migreny, nie mam kłopotów z chodzeniem i wzrokiem. Jeszcze. Podsłuchuję też plotkowanie roześmianych pielęgniarek. Wczorajsze zdarzenie odbiło się echem w okolicy, dziś jest jest jednak niczym sen odległej nocy. Nikt się specjalnie nie przejmuje, nikt nie rozpacza. Na miejscu samobójstwa, z którego szybko uciekłem, miał zjawić się osobiście jeden z rzadko widywanych komisarzy, którzy strzegą w Sankt Sanov spokoju. Zamiast badać miejsce zdarzenia uspokajał on ludzi i zapewniał, że dziewczyna była poszukiwana za liczne zbrodnie, a jej wypadek to błogosławieństwo. Potem odszedł z jej ciałem na rekach, nikt nie wie gdzie, nikt nie pamięta nawet, w jakim kierunku. I wszyscy powoli zapominają, oddając się radościom dnia codziennego, śmiejąc do rozpuku i wykonując nawet najpodlejsze obowiązki, jakby było to ich ulubione zajęcie. Od ich słodyczy boli mnie nie tylko głowa, ale i brzuch. Taksówką podjeżdżam pod hotel, portier niemal eksploduje z radosnej ulgi na mój widok. Wskazuje schodki do podziemnego baru. Pomieszczenie wypełnia światło świec i kojąca muzyka z gramofonu. Goście biesiadują, popijając kolorowe drinki. Elfia kelnerka uwija się jak w ukropie, ale ani na chwilę nie gubi uprzejmości i radości z pracy. Barman jest automatyczny, maszyna w kształcie górnej połowy eleganckiego człowieka przesuwa się wzdłuż baru po specjalnych szynach. Jedynie jego ręce są ruchome, chwytają i odstawiają butelki na regałach, dolewają tego, co zażyczy sobie klient przy specjalnej konsoli na bliższym końcu lady. Okupuje ją Holsztein, na drżącej dłoni przelicza monety do nakarmienia automatu. W końcu udaje mu się wrzucić odpowiednią sumę, naciska dwa przyciski, a barman sunie do niego z butelką wódki. Dosiadam się, gdy doktor wychyla duszkiem potężną szklankę.

– Och. – W jego głosie jest zdziwienie, choć czerwona od alkoholu twarz nie wyraża emocji. – Sądziłem, że pana dorwali.

Zamawiam sobie kieliszek wina. Może mi pomoże. Muzyka nieco koi, ale miesza się z nieustannym dudnieniem podziemnych fabryk, których jestem bliżej, niż kiedykolwiek.

– Jakoś sobie radzę. – Silę się, by brzmiało to szczerze. Wino ląduje przede mną.

– Zaliczyłem wczoraj kilka barów – tłumaczy się zawstydzony Holsztein. – Nie powinienem był, ale nie mogłem wytrzymać. Widok Kuznetsa obudził najgorsze… Potem słyszałem o samobójstwie w okolicy. To znaczy o wypadku, ale ja wiem, jak to tu działa. Myślałem, że to pan…

– Skąd ten pomysł? – rozkoszuję się winem, jego smak jest wspaniały i na sekundę wyrywa mnie z tego koszmaru.

Holsztein wzdycha.

– Boję się. Czuję, jak czarne kruki wlepiają we mnie ślepia, już nie mogę utrzymać spokoju. Jeśli nie wyjadę niedługo, to znowu wpadnę w to po uszy. Dopóki nie wróciłem do hotelu myślałem, że zostałem tu sam. Ze kruki zadziobały pana, a ja jestem tu znowu sam…

Choć zionie od niego alkoholem, to mówi składnie. Ale otwiera się coraz bardziej. Szukam po kieszeniach drobniaków, zamawiam mu od razu dwie kolejki.

– Niech pan w końcu powie, doktorze, co tu się dzieje – nakłaniam.

Pije, krzywi się i patrzy na mnie przekrwionymi oczami.

– Wierzy pan w magię? – pyta zupełnie poważnie.

– Zabobony.

– Więc jak to wyjaśnić? To ciągłe, radosne ogłupienie? Tą wieczną radość? Oni znają magię, to czarownicy. Rzucają na to miasto zaklęcia…

– Kto? – Postanawiam nie dawać mu szans na rozgadywanie się.

– Khranitelowie.

– Kto?

– Komisarze – wyjaśnia. – Tak się naprawdę nazywają. To oni stworzyli to miasto, zaprojektowali wszystko. Było tu mnóstwo robotników… I mój tatko… – Alkohol wyważa w nim w końcu bramę wspomnień i rozluźnia język. Holsztein mocno ściska ostatnią szklankę trunku. – To wszystko powstało z niczego. Byłem malutki, jak zaczęło się tutaj zwyczajne życie. Ależ było pięknie…

Robi sobie przerwę, kładę mu delikatnie dłoń na ramieniu. Wolałbym mocno trzepnąć, ale muszę zachować spokój. Ból zaczyna się wzmagać.

– Skończyłem studia, zostałem osobistym lekarzem Kuznetsa – wyjawia. – Oni mają słabą odporność, potrzebują takich specjalistów. Wszystko było pięknie. Potem zaczęło się pieprzyć…

Cztery lata temu na ludzi padł amok szczęścia. To się stało w ciągu dnia, może kilku. Zaczęły się serdeczności ponad miarę, ulice stały się przyjazne nawet nocą. Jakby aniołowie dotknęli każdego z nas. Spytałem Kuznetsa, co się dzieje, ale on mnie zbywał. Nie pytałem więcej, byłem szczęśliwy.

Pewnego dnia… – Wypił co mu zostało i zasapał. – Pewnego dnia zachorowała moja córka, Ein. Zapadła w śpiączkę, nie umiałem jej wybudzić, nikt nie umiał. Moja radość prysnęła. Zaczął się smutek. Byłem zgorzkniały i zły. Z dnia na dzień coraz bardziej, popadłem w depresję, straciłem przyjaciół, przestałem pokazywać się w pracy. Złe duchy zjadały mnie od środka. Z dnia na dzień coraz bardziej, z dnia na dzień coraz bardziej. Nie mogłem pomóc Ein, czułem się nikim. Komisarze zaproponowali mi Instytut. To takie miejsce, gdzie biorą tych, którzy nie poddają się ich czarom. Prowadzą tam rozmowy, przekonują, ze trzeba być szczęśliwym. To mistrzowie psychologii. Zwykle zabierają tam siłą, ale ja byłem zbyt ważny. Odmówiłem i zatopiłem się w rozpaczy. Nie widziałem sensu… Skręciłem sznur. Odratowano mnie, wtedy wyjechałem. Miałem dość miasta… I po kilku dniach smutek minął! Co więcej, nie rozumiałem jak doprowadziłem się do takiego stanu! Zawsze byłem silny, samobójstwo nie było dla mnie! A jednak targnąłem się na własne życie. Teraz rozumiesz?

Chcę odpowiedzieć, ale on nie czeka.

– To magia. To jakaś pieprzona magia. Wszyscy mają być szczęśliwi, albo umrzeć. Tak to sobie wymyślili. Tak chcą stworzyć idealne miasto. Jeśli ktoś się wyłamuje z ich radosnej zabawy, smutek go przygniata, niszczy wolę i chęć życia. W Instytucie dają szansę swoim zagubionym owieczką… Ale nie każdego odnajdą. A wtedy… – przeciąga palcem po gardle, a ja przypominam sobie tundriadę.

– Kuznets mnie zdradził! – Uderza pięściami w blat. – Mógł mnie z tego wyrwać, jeśli chciał, bez tego pieprzonego Instytutu! Nie chcę mieć nic wspólnego z tym miastem. Ale mam jedno marzenie. Nie widziałem Ein od trzech lat, nie przyjeżdżałem tutaj. Ale zbierałem pieniądze. Muszę wynająć cały wagon i zapełnić go odpowiednimi sprzętami, wtedy mógłbym ją stąd wywieść. W domu sam bym się nią opiekował, znam się na tym. Ale zbieranie pieniędzy idzie powoli… Wasza starszyzna zaproponowała mi dość, dziesięć tysięcy szolingów, dlatego zacisnąłem zęby i przyjechałem. Ale jestem do niczego, nic mi nie dadzą…

Jeszcze nim kończy, wyciągam z kieszeni portfel, dokumenty i pióro, piszę przez chwilę. Jest mi się ciężko skupić, podtrzymuję głowę jedną dłonią. Już niemal nie wytrzymuję.

– Tu masz sto szolingów. – Podsuwam mu pieniądze. – Na całą długą podróż do Gnosbelgien. Tu – mówię dalej, przesuwając ku niemu zapisaną kartkę – zaświadczenie, ze wykonałeś swoje zadanie. Gdyby pytali, czemu przyjechałeś sam i tak szybko, powiedz prawdę. Może nie dadzą ci pieniędzy, ale nie przejmuj się. – Pokazuję niewielki kwit. Wdycham ciężko, uderzenia w mózg utrudniają mi wysławianie się – To czek na dziesięć tysięcy…. Może mi oddasz, może nie. Najwyżej sobie odbiję z budżetu tej i przyszłych wypraw, starszyzna jest hojna dla swoich ludzi…

Jego usta poruszają się bezdźwięcznie, oczy pierwszy raz wyrażają coś innego niż pogardę czy strach. Jest wdzięczność, tak wielka, że niewysłowiona. Klepię go słabo po plecach i zsiadam z barowego krzesła. Odchodzę, ciężko łapiąc równowagę.

– Gdzie… Gdzie idziesz? – pyta, starając się powstrzymać płacz.

– Już późno, muszę iść na komisariat… Spytam tylko, czy mogę dostać jakiekolwiek dokumenty dotyczące miasta… Sam chcę stąd uciekać jak najszybciej. Wiesz, kiedy kolejny pociąg? – Przypominam sobie zadać ważne pytanie.

– Dziś o dziesiątej odjeżdża ten, którym przyjechaliśmy. Następny jest towarowy za tydzień.

Macham mu na pożegnanie i uciekam. Zapadł ciemny wieczór. Sypie lekki śnieg, ale jest dosyć ciepło. Patrzę na zegarek. Mam nieco ponad godzinę. Łapę taksówkę i zmierzam na komisariat. Ból głowy to zagadka, która nie pozwala mi rozwiązać żadnej innej. Oddycham głęboko. Jazda jest nużąca, płatki śniegu odbijają światło latarni i stają się miliardem spadających gwiazd. Odpływam w krainę majaków, gdzie niczym slajdy zmieniają się obrazy po każdym strzale w podstawę czaszki. Miasto z okna pociągu, ból. Młoda tundriada, ból. Wielka Encyklopedia, ból. Płączący Holsztein, ból. Drżące, zamykające się nade mną budynki. Dość. Rozglądam się po taksówce. Kierowca nie zwraca na mnie uwagi. W kieszeni spodni wymacuję małe zawiniątko. To tabletki, które podali mi w szpitalu, udało mi się ukraść kilka. Łykam wszystkie naraz. Może mnie zabiją, może zrobią sitko z kilku organów. Ale co z tego, skoro bez nich będę miał za chwilę papkę zamiast języka. Może zdążę na pociąg, może po prostu poproszę, by wysłano dokumenty do starszyzny kurierem. A może padnę tam trupem, nim cokolwiek wykrztuszę. Cierpną mi nogi i ręce, kurczowo zaciskam palce. Przypomina mi się opowieść Holszteina. Magia nie istnieje, to nie może być to. To musi być coś innego… Ale jeśli, jeśli to naprawdę czarownicy… To mój ból tez musi być ich sprawką. A więc chcą mnie wykończyć. Nie, o czym ja myślę! Nie ma magii! Czemu ja tu w ogóle jestem? Po co tam jadę? Co… Ach. No tak, Wielka Encyklopedia. Ona wymaga poświęcenia, które tylko gnosi mogą zrozumieć, czyż nie? Automobil zatrzymuje się.

Płacę bardzo dużo. Musiał wozić mnie po mieście, kiedy byłem półprzytomny. Ale pieniądze nie są ważne, wysiadam. Budynek jest wielki, sześciokątny i szary. Wystające sklepienie podtrzymują gigantyczne posągi komisarzy. Wszyscy drżą, cały budynek mieni się tysiącami tęcz. Świat gubi pion. Noga za nogą, powoli podchodzę do dwuskrzydłowych drzwi. Opieram się całym ciałem, by je otworzyć. Pomieszczenie jest wielkie i tak oświetlone, że oczy odmawiają posłuszeństwa, wszystko się zamazuje. Ale poznaję stojącą pośrodku osobę, to Kuznets. Czekał tu na mnie cały ten czas? Przemyka mi przez myśl, że boję się. Podchodzi do mnie z rozpostartymi ramionami, jego palce są jak cienkie gałęzie młodego drzewka. Mówi coś, ale mam wodę w uszach. Zmysły wyostrzają się nieco po chwili i dochodzi do mnie jego powitanie. Nie mam czasu, urwanymi zdaniami tłumaczę, czego od niego chcę. O dziwo zgadza się bez problemu.

– Plany architektoniczne, kroniki, dane statystyczne, wszystko jest ogólnodostępne – mówi delikatnym głosem. – Co się dzieje, panie Nezan? Strasznie pan wygląda.

Kręgosłup i cała głowa pali mnie żywym ogniem, każda sekunda przynosi eksplozję bólu. Mam już bardzo mało sił. Wykonałem zadanie, ale chcę wiedzieć jeszcze jedną rzecz.

– Jak wy to robicie? Skąd to… Wieczne szczęście? To naprawdę magia?

Chichocze jak dziecko.

– Chciałem panu wszystko powiedzieć przy kolacji. Liczyłem, że gnosi docenią nasze starania i pomogą udoskonalić nasze odkrycie. Magia nie istnieje, panie Nezan.

– Więc? – pytam, a fala bólu niemal zwala mnie z nóg, wpadam na komisarza. Przytula mnie.

– Widzę, że bardzo się pan ucieszył, że nie jesteśmy czarownikami. A jak pan myśli, co to może być, jeśli nie magia?

Błagam, przestań. Nie pytaj mnie o nic, mów szybko. Błagam!

– Sądzę, że możemy to nazwać hipnozą – wyjawia w końcu.

– Niemożliwe… – wyduszam, uwalniając się z jego uścisku. – Potrzebne są bodźce… Do tego taka skala…

– Wyjdźmy. – Chwyta mnie pod ramię i wyprowadza na zewnątrz. Stajemy na środku ulicy. – Jak?

– Co?

– Słyszy pan?

Myślenie jest dla mnie niczym lepienie zamku z suchego piasku, ale krótka wskazówka naprowadza mnie na właściwy tor. Toż to takie proste.

– Fabryki. – Wymuszam smutny uśmiech. – Nieustające, ciągłe dudnienie spod ziemi. Są pod całym miastem… Dźwięk może być bodźcem…

– Powoli! – mówi, wyciągając wielki paluch. – Hipnoza to uproszczenie, a dźwięk to wskazówka. Chodzi o wibracje! Zna się pan na fizjonomii? Wprowadzamy w odpowiednie drgania pień mózgu i układ limbiczny. Przez lata to doskonaliliśmy, szukaliśmy pasującej struktury dźwięków. Obecne umożliwiają stałe, maksymalne rozszerzenie mechanizmów zachowań homeostazy.

Chowam twarz w dłoniach, mózg jeszcze pracuje. Staram się skupić tytanicznym wysiłkiem. Ból jest nie do opisania.

– Homeostaza… Emocje! – Łączę z trudem dwuelementowe puzzle. – Maksymalizacja emocji! Raz szczęśliwy człowiek będzie tu szczęśliwy na zawsze! A jeśli komuś stanie się coś złego… Jeśli poczuje smutek, to bez czyjejś pomocy popadnie w depresję… A ta zawsze będzie się kończyć samobójstwem…

Kiwa głową z dziecinnym uśmiechem.

– Jesteśmy aniołami! – rozpościera ramiona i zaczyna kręcić się w kółko z szaleńczym śmiechem, tańczy wśród płatków śniegu. – Chcemy dać światu wieczne szczęście, pokój, jakiego nie znano! Jesteśmy aniołami!

– Więc dlaczego… – mówię przez zaciśnięte zęby. Z oczu lecą mi łzy. Płakać chciałem już dawno, po prostu nie mam już siły się powstrzymywać. – Dlaczego pęka mi głowa?!

Jak na zawołanie podbiega do mnie, chwyta za czaszkę. Jego palce są lodowate, przynoszą sekundową ulgę, która jest najlepszą rzeczą, jaką czułem w życiu.

– O nie! – krzyczy głosem dziecka, któremu runęła wieża z klocków. – O nie, o nie! Błąd, wdarł się błąd! Struktura kostna gnosi! Wytrzymała tkanka, nieprzyzwyczajona do zbytniej intensywności dźwięków! Nacisk na rdzeń kręgowy może powodować spazmatyczne bóle o wielkim nasileniu, kłopoty z poruszaniem się, wzrokiem, słuchem i mową!

– Kuznets! – Rozlega się ze wszystkich kierunków świata.

Komisarz spogląda w bok, i ja tam patrzę. Mrużę oczy, niemal wszystko wokół zalewa powoli ciemność. To Holsztein. Chyba jest wściekły, nie wiem. Coś trzyma, skupiam się na przedmiocie. Pistolet. Wydaję się dobry. Musiał kosztować ze sto szolingów.

– Soson! – Komisarz robi krok w tył, ale nie wydaje się przerażony. – Co słychać?

– Czemu, Kuznets? – Holsztein zatrzymuje się w odległości kilku, może kilkunastu metrów od nas, nie umiem oszacować. Unosi broń. – Czemu mnie okłamałeś, gnoju?! Miałem dziś wyjechać, zebrałem się na odwagę, poszedłem do Ein… Ona nie żyje! Nie żyje od ponad roku, ty pieprzony kłamco!!!

– Czemu?! – Khranitel też podnosi głos, zagina szpony. – Żebyś zdechł z rozpaczy, zdrajco! Dokończył to, co zacząłeś! Nawet zabić się nie umiałeś! Zostawiłeś nas wszystkich! Jedyny, który opuścił miasto od czterech lat! Jesteś naszą porażką! Chciałem, żebyś zdechł! A ty masz broń. – Mówi ostatnie zdanie, jakby dopiero teraz to sobie uświadomił. Nie bardzo wiem, co się dzieje dookoła, widzę świat jak przez brudną, przyciemnioną szybę. Nogi zginają mi się do środka, zaczynam się garbić, kręgosłup odmawia wyprostowania.

– Posłuchaj, jeszcze możesz stąd wyjechać! – Kuznets jest w defensywie. – Nic ci nie grozi, ale musisz odłożyć broń! Jeśli cokolwiek mi się stanie, nie opuścisz miasta już nigdy!

Unoszę ciężką głowę, widzę plamę, jaką jest Holsztein.

– Nic już się dla mnie nie liczy… – mówi.

To koniec. Nie mogę przełknąć śliny, nie mogę oddychać. Czy było warto? Encyklopedia dostanie swoje hasło, dostanie też swoją ofiarę. To dobra śmierć dla gnosi. Nachodzi mnie szybka, ulotna myśl. Czy zrobiłem w życiu coś dobrego? Czy bycie dobrym, to dawanie ludziom szczęścia, choćby wbrew ich woli? Chyba właśnie to muszę zrobić. Żyj Holsztein, powiedz światu o tym mieście to, czego nie przeczyta w Wielkiej Encyklopedii. Mam nadzieję, że zrozumiesz. I że nie masz drugiego naboju.

– Żegnaj, Kuznets. I niech cię diabli! – Słyszę.

To mój sygnał. Ostatnimi siłami, jakimi dysponuję, padam w kierunku komisarza. Rozlega się głośny strzał. Ale nie czuję już bólu. Nie wiem, w kogo uderza kula.

Koniec

Komentarze

Z "ą" i "ę" są jakieś krzaczki na początku. "w obawie, że ból zaatakuję ze zdwojoną siłą." (chyba, że bohater rzeczywiście chcial zaatakować ból ) , "mogła nadać moim obserwacją", "przygarnięte szczenie"– alt chyba się nie dociska… Czytam dalej :)

Nie miałem komu dać tego do przeczytania, a na odłożenie na przysłowiowy tydzień zabrakło czasu, więc za każdego wyłapanego byka ślicznie dziękuję, sam bym nie podołał.  Przeczytam to dzisiaj pewnie jeszcze że dwa razy, mam nadzieję, że stanie się znośne pod względem ortograficznym :)

"A ta zawsze będzie się kończyć się samobójstwem…"

Byłem, przeczytałem, wypowiem się przy ogłoszeniu wyników. :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Poniższy fragment jako całość mi nie gra i jest znowu "ę" w "prostuję". To "tworząc ciałami" coś nie tego… Czas na edycję jeszcze jest, a wiesz, termin w ogóle jest do 23.09 może trzeba było odłożyć jeszcze na dwa dni i ponownie zerknąć. Piszę tylko o błędach (ortograficznych, stylistycznych), a nie o "konkursowości" tekstu. Mnie ucieszyła pierwszoosobowa narracja :) "Wtedy wyrasta za nim wysoki kształt. Nie wiem, jak to możliwe, nie słyszałem żadnych kroków na korytarzu. Kształt nachyla się, widzę teraz głowę przybysza. Ludzka, lecz bardzo mała i o wielkich uszach, niczym u zdeformowanego dziecka. Całkowicie łysy, za to z wąsami łączącymi się z długą, cienką brodą. Dziwoląg uśmiecha się, błyszcząc żółcią drobnych ząbków. Holsztein ma szeroko otwarte oczy pełne strachu, jednym susem chowa się za mną. Cofam się powoli razem z nim. Łysy wchodzi do pokoju i prostuję się znowu, ma dobrze ponad dwa metry wzrostu. Ubrany jest w matową, zieloną szatę bez rękawów. Zza niego wyłania się kolejny i kolejny. W sumie sześciu identycznych łysoli-brodaczy stoi w dwóch szeregach, tworząc ciałami korytarzyk od drzwi." Jeszcze to: – Skąd wiedzieliście, że tu jesteśmy? – pyta niespodziewanie Holsztein, w jego głosie słychać gniew. Komisarz garbi się, by spojrzeć mu w oczy z niemal ojczystą czułością."  A nie chodzi o  "ojcowską" ? "Nie odpowiada. Kiwa głowa, patrząc mi prosto w oczy i wychodzi" "Kawałek czasem urywa się i pada na papachę któregoś z maszerujących za dziewczyną skrzatołów, a pechowiec z uśmiechem strzepuję tylko puch" – trochę dziwnie brzmi ten "kawałek". Kawałek włosa, włosów?  "Dobrze się pan czuję? – pyta uśmiechnięty portier"

"Od ich słodyczy boli mnie nie tylko głowa, ale i brzuch. Taksówką podjeżdżam pod hotel, portier niemal eksploduję z radosnej ulgi na mój widok" "Z dnia na dzień coraz bardziej, z dnia na dzień coraz bardziej." – świadome powtórzenie? "Prowadzą tam rozmowy, przekonują, ze trzeba być szczęśliwi." "Jeszcze nim kończy, wyciągam z kieszeni portfel, dokumenty i pióro, pisze przez chwilę." Jeszcze raz na spokojnie powinieneś przeczytać i sam wyłapiesz inne krzaczki.

Wielkie dzięki, za tak szybkie wyłapanie tyłu błędów, nad fragmentem też pomyślę. Powtórzenie celowe.

Zapomniałęm o fragmencie o włosach. Widziałem je jako masę śniegową o stałym kształcie, połączoną z głową, nie, jako zwyczajne, pojedyncze włosy wykonane ze śniegu. Właśnie to urwanie się kawałka i słowo "puch" miały naprowadzić na moją wizję. Może i to nieco zmienię, jesli jest zbyt mało intuicyjne, czasu jeszcze trochę mam.

Ciekawe

Przynoszę radość :)

Bardzo fajna koncepcja, ale literówki utrudniają odbiór. Gdzieś tam masz wywarzyć zamiast wyważyć. Powodzenia w konkursie. :-)

Babska logika rządzi!

Przeczytane. Dzięki za udział w konkursie.

Całość opowiadania jest spójna, zarówno narracja (jakoś polubiłem 1-osobową, sam nie wiem dlaczego), jak i historia. Wizja świata i ras ogólnie też mi się podoba, choć poza tym niewiele potrafię powiedzieć. ;) Powtórzę jednak za innymi, że odbiór psują kwestie wynikające z pośpiechu – literówki, parę niezręcznych zwrotów (nie zaznaczałem ich, więc nie umiem sobie przypomnieć przykładów), do tego dialogi mogłyby być niekiedy lepsze. Gdyby jeszcze raz doszlifować tekst, myślę, że byłby naprawdę w porządku.

https://eskapizmstosowany.wordpress.com/ - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

Pomysł dobry – całościowo : ) Tekst czytało się sympatycznie, chociaż fakt, doszlifowanie nie zaszkodziłoby, za to uprzyjemniło odbiór. Jednak koncepcja i klimat są obecne, a fabuła rozwija się w ciągłej ciągłości, czyli jak należy ; ) Podobało mi się końcowe wyjaśnienie "kłopotów", chociaż samo zakończenie już mniej – opinia całkowicie subiektywna. Jednak ogólnie pozytywnie ; )

Nowa Fantastyka