- Opowiadanie: GaPa - I _ O L A _ J A

I _ O L A _ J A

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

I _ O L A _ J A

      Ani jedno źdźbło trawy, porastającej bezkresny płaskowyż, nie poruszyło się, zakołysane podmuchem wiatru, a mimo to drzewo szumiało monotonnie, usypiająco. Nie dziwiło to chłopca, który nagi leżał w jego cieniu. Przecież opowiadało historię, prawda? Odkąd się urodził, zawsze tak było. Uwielbiał to, potrafił tak spędzać cały czas. Opierał się o ciepły, porowaty pień i prawie natychmiast wpadał w stan bliski hipnozie. Jak zaklęty wpatrywał się w cień, rzucany przez pokryte wielkimi, mięsistymi liśćmi gałęzie, a one poruszały się w niemal nieuchwytnym tańcu, układając w Znaki, które rozumiał. Znaki tworzyły Słowa, a Słowa Opowieść. Fascynującą, niekończącą się historię tego świata. Tego, co było, co jest, a nawet to, co może — także dzięki niemu — mieć miejsce.

      Kiedy uniósł głowę, spostrzegł na niebie mały punkcik, czarną główkę szpilki wbitą w przejrzysto-błękitne niebo przez olbrzyma z wielką drabiną. Obojętnie obserwował, jak punkt puchł, zamieniając się w czaszę spadochronu, zawieszoną majestatycznie na nieboskłonie. Drzewo zaszumiało głośniej, powrócił więc do wciągającej historii, usuwając z pamięci niepasujący element otoczenia, który — nieobserwowany przez ziemskie oczy — miękko spoczął na ziemi.

      Wydawało się, że to powiew wiatru przypomniał mu o obiekcie. Podniósł się niechętnie, ociężale i ruszył w kierunku połyskliwego, widocznego z daleka materiału. Kiedy się zbliżył, czuł nawet ekscytację, tłumioną co prawda, ale wyraźną. Przez chwilę zmagał się z sobą, jakby jeden głos podpowiadał — nie dotykaj tego, to zatruty owoc! Drugi zaś — dla starszych to na pewno ważne, pochodzi przecież z ICH świata, którego nie mogą się wyrzec, o którym wciąż (jakie to irytujące) gadają. Jejku, przecież młody chłopiec na pewno chce przeżyć przygodę! Oto się zaczyna! Zaprasza! A pierwszy głos ostrzegał — nie słuchaj go! On mami! Uważaj! Zagrożenie! Pożar!

      Zdumiało go, jak lekki, pomimo olbrzymiej powierzchni, jest spadochron. Próbował poskładać materiał (ależ nieprzyjemny w dotyku, wręcz ohydny!), ale bez powodzenia. Wziął więc niewielki przedmiot, przyczepiony sznurkami do niesfornej materii i ruszył do domu. Czasza i splątane linki rozciągnęły się w długi warkocz, który, gdy sznurki naprężyły się, zaczął sunąć za nim. Materiał ślizgając się po trawie wydawał nieznośnie szeleszczący, obcy dźwięk. Wąż — w opowieściach dorosłych było takie stworzenie, podstępne, długie i syczące. Wydawało mu się, że wije się za nim, przez całą drogę. Równina, potem delikatne wzniesienia okalających osadę wzgórz, porośniętych tą samą miękką, czułą niemal w dotyku trawą, jeziorko i szałasy — na wpół ziemianki, wzniesione przez starych, gdzie dzieci czuły się niepewnie.

      Wraz z ustaniem wiatru stracił zainteresowanie przedmiotem. Upuścił go na ziemię — cóż w nim ciekawego? Jest sztuczny, fałszywy. Przede wszystkim nie pochodzi stąd, więc jak mógł wydać się intrygujący? Dorośli na pewno go dostrzegą — lśniąca plama bieli na zielonym wzgórzu. Odwrócił się i ruszył do swojego drzewa. Czekało z kolejną, prawdziwą i zajmującą opowieścią.

 

KOCUR RAMON

 

      Jak dźwięk żwiru rozdeptywanego na szkle.

      — Boże, Ramonie Pereiro, co to jest? — powtórzyła Maria tym samym, okropnym w odbiorze głosem.

      — Co, gdzie, Mario Orkan? — odparł niechętnie. W końcu, cóż mogło się wydarzyć? Liść się zgiął? O rany! Nawet na nią nie spojrzał. Nie znosił obecności innych ludzi, szczególnie kobiet… od pewnego czasu.

      — Popatrz! — powtórzyła z naciskiem, więc uniósł głowę.

      Jego szałas, prymitywna konstrukcja z przeciekającym dachem, znajdował się w pewnej odległości od pozostałych. Maria wskazywała ręką sąsiednie wzgórze, niewidoczne z osady. Wydawało się, że zieje w nim wielka, biała dziura. Osłonił dłonią oczy, zmrużył oczy (patrzył pod słońce). Jakby poczuł uderzenie.

      — Zawołaj resztę — powiedział ochryple. — Spadochron! Spa-do-chron! Zawołaj ich! — krzyknął i ruszył w kierunku wzgórza. Ta mała uległa cipcia z oklapłymi cyckami do niczego nie była mu potrzebna. Po co się tu w ogóle szwendała? N-i-e-w-a-ż-n-e. Zasapał się i spocił, ale nie zwolnił. Po tylu latach! Oto efekt wyrycia wielkiego napisu w trawie. Kilkusetmetrowe litery, układające się w wyraz POMOCY, oraz równie gigantyczna strzała, wskazująca wioskę. Stworzyli je tuż po katastrofie, opodal miejsca, gdzie postanowili osiąść.

      Materiał ujęty w dłonie zaszeleścił przyjaźnie. Miękko spłynął na ziemię; kaskady materii, powstałej i przetransportowanej dzięki potędze ludzkiej technologii. Podniecony oglądał ładunek, małą, sześcienną skrzynkę. Cóż mogła w sobie kryć? Nadajnik? Leki?

      Dotyk przywołał dawno nieobecne w myślach wspomnienia, jakby empiryczne doświadczenie uruchomiło retrospektywną projekcję. Lot. Rekrutację przeprowadzał krótko obstrzyżony, umięśniony, wystrojony w galowy mundur gość. „Rzesze pół-śniących kobiet. Nagich, bezwolnych i uległych. Tak brachu, śnią tylko o tobie! O członku załogi! Rozumiesz? Członku! Żebyś je brał, jak tylko chcesz. One tego pragną! Ty wiesz, czego n a p r a w d ę potrzebuje kobieta, prawda?” — to wszystko wyczytał w jego oczach. W porozumiewawczym spojrzeniu tego silnego, stanowczego mężczyzny, wielkiego samca alfa. Ten to na pewno nie dałby się wkręcić w takie bagno.

      On sam… Po sieci krążyły filmiki z jego nieudanej inicjacji seksualnej. „Łączy nas prawdziwa miłość. Nic się nie stało” — mówiła ta dziwka. Że to również jej pierwszy raz także uwierzył. Aż ktoś życzliwy podesłał mu link do galerii klipów. „Najśmieszniejsze pierwsze razy!” A na każdym ta ździra! W jednym on był bohaterem. Te komentarze. Pogardliwe spojrzenia, jakimi go obrzucali. W s z y s c y. Na ulicy, w sklepie. K a ż d y wiedział. Czuł to. Dlatego pozostała mu tylko ucieczka. Idealny kandydat, prawda? Wdzięczny za bilet w jedną stronę, za długie lata lotu – spędzanego w komorze spowalniającej funkcje życiowe, przerywane okresami aktywności, gdy przypadała jego wachta.

      Nagle uderzyło go, jak dawno o tym nie myślał. Żyli jak we śnie, niczym uwięziony w bryle bursztynu owad. Po pierwszych, przepełnionych aktywnością latach popadli w letarg. Nie Eden Dwa, a Planeta Ascezy — tak się powinna nazywać. Miał wszystkie kobiety, które przeżyły… ale to już nie miało znaczenia. Podobno kot ma wiele żyć. On tak się czuł — wiedział, że wspomnienia dotyczą jego osoby, ale nie było w nich już nic osobistego. Stał się kimś innym, cichą, niewymagającą istotą, która po prostu trwa.

      Lata lotu — to było jego drugie życie.

      Pierwsza dekada na planecie — czwarte.

      Teraz wiódł piąte.

      A trzecie zabrała katastrofa.

      Zafascynowani wpatrywali się w pokrytą niemal w całości przez ocean planetę, z jedynym, obłym kontynentem. Warto były zaryzykować — mówili sobie. Podekscytowani analizowali napływające wciąż z sond dane, zaczynali kreślić na mapie pierwsze miasto, nadmorską metropolię pełną zieleni, placów. Miasto idealne. Prawda, byli butni, mieli przecież w ładowniach maszyny, broń, nasiona, wszystko co potrzebne dla dziesięciu tysięcy osadników — oraz do utrzymania ich w ryzach.

      Zaczęto wybudzać kolonistów, a tuż przed planowanym lądowaniem wysłano na macierzystą planetę wiadomość, kod 34. Zgodnie z zawartą umową oznaczał „Planeta nadaje się do zamieszkania. Załączamy dane. Dzierżawa na 200 lat. Skontaktujemy się wyłącznie w razie problemów. Bez odzewu”. Pospieszyli się.

      Skąd wzięła się ta asteroida? Przecież przestrzeń skrupulatnie monitorowano, nie było zagrożenia. Pośród wycia syren alarmowych wydało mu się, że na głównym monitorze komputer wykreślił trajektorię pocisku, wprost z planety. Czy było to tylko przewidzenie?

      Anteny zostały zniszczone, zanim zdążyli nadać chociażby SOS. Z bezosobową, matematyczną dokładnością masa i energia tego rozpędzonego ciała niebieskiego dodana do ich drogocennej rakiety dała w wyniku rozszarpane ciała, niemo żeglujące w gromadzie innych, zmasakrowanych zwłok, pośród szczątków pojazdu. Skompresowany strumień cierpienia, przemierzająca przestrzeń Konstelacja Rozpaczy.

      Ocalenie, które było udziałem niewielu; wodowanie małym, przepełnionym promem w oceanie, ten moment, gdy wycieńczeni, na małych tratwach ratunkowych dobili do brzegu. Jak nierealne wydawały się pierwsze dni po wypadku, które przeszły w tygodnie, miesiące, lata… i czwarte życie.

      Ruszył do wioski, a materiał z cichym szelestem przyjemnie ocierał się o skórę.

      Pozostali dorośli szli ku niemu jak jeden, gestykulujący, sześcioręki i sześcionogi organizm. Dziwnie będzie z nimi rozmawiać. Kiedy to ostatni raz spotkali się wszyscy? Miesiące, a może i lata temu. Dzieci oczywiście nie było. Hulały gdzieś po preriach, pochłonięte swoimi sprawami. Może pojawią się przygonione wiatrem jak suche liście jesienią na ojczystej planecie. Brygada opalonych dzikusów, powolnych, smukłych, nieobecnych.

      Rozpoczęli zwyczajowy, chociaż dawno niepraktykowany, rytuał powitań.

      — Witaj, Ramonie Pereiro. Dawnośmy się nie widzieli.

      Uśmiechnął się (lubił, gdy zwalisty Fokas był w dobrym nastroju, a na to właśnie wyglądało), skinął głową i odpowiedział:

      — Witaj, Fokasie Staorpulosie. Cześć, Olga Astonowa.

      — Dajmy spokój z tym teatrem! — przerwała mu. — Co to jest?

      Maria stanęła z boku, z przekrzywioną głową, półotwartymi ustami. Towarzyszący jej grek zabrał głos; tak było zazwyczaj, w jego towarzystwie milczała, jakby zbierała za to punkty w jakiejś tajemniczej promocji.

      — Napisali coś? Kiedy przylecą?

      — Otwierałeś? — wtrąciła Olga.

      Pokręcił przecząco głową. Nie pamiętał, kiedy widział ich tak… pełnych życia. Rozognionych. Poczuł ukłucie niepokoju. Zakłócali spokój tej krainy? Po prostu dawno nie rozmawiali ze sobą. Odwykł od ludzkich głosów.

      — Ileż sukna! Zrobimy naszym małym dzikuskom ubrania!

      —Dawaj to!

      Zebrali się wokół skrzynki.

      — To co, otwieram? — zaproponował. Był jedynym spośród nich członkiem załogi kosmolotu, chociaż zwykłym technikiem, to jednak w naturalny sposób wydawało się, że to jego przywilej. Nie czekając na przyzwolenie uklęknął, zdjął osłonę i nacisnął niewielką płytkę w rogu przedmiotu.

      — Może przysłali książki — westchnęła Olga.

      — Raczej kolekcjonerski zestaw dwudziestowiecznej epopei telewizyjnej, „Smak na Sukces”, wraz z dołączonym odtwarzaczem, zasilanym ogniwem słonecznym, przystrojonym w dostojne barwy Lamborghini — powiedział Fokas, uśmiechając się łobuzersko.

      — Daj spokój — zganiła go Olga. Wredna suka, nie lubiła rozrywki. Żadnej jej formy. Tłumik, tak powinni ją nazywać. — I to była „Moda”, nie „Smak”, dzieci przerabiają to w podstawówce. Komputer? Nasiona? Rany, pomidory, cebula, marchew. I jaja. Przydałyby się kurki.

      Wieko odskoczyło, ujawniając zawartość — tabliczkę czekolady i mały przedmiot niewiadomego przeznaczenia.

      — Szlag! — zaklął Fokas. — Przysłali nam odświeżacz powietrza! — wykrzyknął niemal z paniką.

      — Uspokój się. Ramon, co to jest? — zapytała rzeczowo Olga. Chwila podniecenia minęła. Nie cierpiał jej. Niedotykalska, egzaltowana lala. Chociaż, tak oceniał ją kiedyś. Sądził, że jest już ponad to, lecz jej zachowanie wciąż go irytowało.

      Wzruszył ramionami. Oglądał urządzenie. Mruczał do siebie, trzymając piramidalnego kształtu rzecz na dłoni. W końcu przemówił.

      — Najbardziej przypomina homeostatyczne mechanizmy reklamowe. Teraz zapewne czerpie energię z otoczenia, aż będzie w stanie uruchomić proces, dla którego został stworzony.

      — Może być groźne?

      — Czy jest to broń? Nie sądzę. To prosty aparat, stworzony do jednego zadania. Czym ono jest? Obstawiam jednak jakiś komunikat.

      — Długo trzeba czekać? — Niecierpliwił się Fokas, nerwowo pocierając dłonie.

      Rozejrzał się. Patrzył na czesane wiatrem trawy, falujące niczym ocean sukno spadochronu, na twarze współmieszkańców. Cztery osoby. Tylko cztery!

      Powróciła jego fobia. Przecież nie lubił tego miejsca. Wciąż czuł się obserwowany. „To anomalia” — twierdził główny biolog wyprawy, stary, gadatliwy Abrest. „Jeden gatunek traw, jeden drzew, trzy innych roślin lądowych. Po co rodziły owoce? Skoro na planecie nie ma zwierząt, mogących roznosić pestki. Nie ma owadów, ptaków. Nie istnieje żaden łańcuch pokarmowy. To anomalia. Piekło, nie Raj. Nie przypomina wam to czegoś? Popatrz; oczko wodne, jadalne rośliny. Nic nie trzeba robić. Jak na wybiegu!”

      Chropowaty głos wyrwał go z zamyślenia.

      — Co?

      — No jak, to długo będziemy czekać? — powtórzył Fokas, wciąż mocno pobudzony.

      Potrząsnął głową i przesunął dłonią po twarzy.

      — Odsuńcie się, nie zasłaniajmy światła.

      Usiedli na trawie w kręgu, wokół przyrządu. Jakież myśli kłębiły się w ich głowach? Wydawało się, że po latach pamięć Ziemi wyblakła, należała już do przeszłości. Uwięzieni w rytmie wschodów i zachodów słońca pogodzili się z upływem czasu, jak posąg akceptuje dłuto rzeźbiarza. A teraz nadzieje powróciły, widział to w ich rozświetlonych twarzach. Pełnych napięcia, niecierpliwości. Wiercili się i spoglądali na siebie uśmiechnięci, przyjaźni, podekscytowani.

      Aparat wydał z siebie dźwięk werbla. Zastygli. Na szczycie przedmiotu rozkwitła wiązka światła, wyświetlając trójwymiarowy obraz. Przedstawiał wytwornego, wzbudzającego zaufanie mężczyznę o kwadratowej szczęce. Miał pewny siebie wyraz twarzy, a gdy odezwał się, w jego głosie było coś hipnotycznego.

      — Gdziekolwiek jesteś, pamiętaj! Partia Postkonserwatywnego Postępu. Jesteśmy kompetentni i sprawni! Nam zależy!

      Kamera przesunęła się. Mężczyzna został przesłonięty przez półnagą, uśmiechniętą kobietę o pełnych piersiach. Białymi zębami ugryzła trzymaną w dłoni tabliczkę czekolady, westchnęła z satysfakcją i niskim, zmysłowym głosem powiedziała:

      — Słodkie, prawda?

      Obraz znikł.

      Maria zaśmiała się histerycznie.

      Wstał, a wtedy reklama zostało powtórzona.

      — Reaguje na ruch — powiedział.

      — Schowaj to, schowaj do tego po czwakroć przeklętego pudełka! — zażądał Fokas.

      Zrobił tak. Zamknął wieko.

      Z pudła dobiegł ich następny komunikat:

      — Nie narażaj się na grzywnę! Umieść aparat w centralnym miejscu spotkań ludności! Własność ONZ! Powiedz „Tak!” demokracji!

      Rozległa się koszmarna, cichnąca muzyka.

     

      To Olga przerwała milczenie:

      — Słuchajcie, nie poddajemy się. Popadliśmy w marazm. Nie wracajmy do tego. Ramon na pewno wykombinuje coś z tego ustrojstwa. Ma jakieś tam ogniwa czy coś, z czego da się pozyskać prąd. Mamy materiał, z którego da się coś stworzyć. Mamy sznurki…

      — I smakołyki — prychnął Fokas.

      — Właśnie. Mamy czekoladę.

      — No i?

      — To nie jest mało. To są materialne dobra, pochodzące z innej planety. Z naszego świata. Co nam pozostało? Utraciliśmy niemal wszystko. Nawet dzieci nam nie wierzą. Nic się nie zmieniło, odkąd się urodziły. Sama zaczynam wątpić, czy mogliśmy przebyć tę pustkę. A teraz jest coś nowego. Dowód. Jest szansa, żeby w końcu je zainteresować naszą historią. Trzeba powrócić do lekcji.

      — Po co? Alu, po co im mieszać w głowach? Niech zaludniają ten świat. Jest ich. Bachory Edenu — powiedział wyraźnie, ale bez zaangażowania. Jakie to miało znaczenie? Czuł się znużony. Właściwie nie wiedział nawet, co go skłoniło do spierania się z nią. Blade odbicie starych zachowań; oto efekt milionów lat ewolucji, gen awersji do Olgi Astonowej.

      — Ale przecież nie wzięły się znikąd. Muszą znać naszą kulturę. Może już wkrótce przybędzie ratunek?

      — Tak, tak. Ratunek, kultura. Przekażmy więc im wszystko. Pełne spektrum; wielokrotne orgazmy, obozy, wojny, marsze równości, prześladowania. Bieda, kiła, kratownica, zez, tranzystor, malaria. A niechaj wdrażają i tutaj światłe przesądy. Może je podzielimy? Wybierzmy jedno spośród nich, niech będzie Żydem. Najlepiej biednym czarnym cyganem żydowskiego pochodzenia.

      — Proszę, uspokój się.

      Odtrącił jej ramie.

      — A wiesz, że masz krzywe nogi!? O czym ty gadasz! Kultura, ratunek? Przecież nie będzie żadnego ratunku! A jeśli już, to nie dla nas. Za daleko!

      — Nie możesz tego widzieć. Ten aparat jakoś tu dotarł, mogli przy okazji robić zdjęcia, jakieś badania.

      — Przecież…

      — Nie możesz tego wiedzieć — przerwała mu stanowczo, patrząc na niego błagalnie. — Rozumiesz? — Dotknęła jego ramienia. Nie przestawała mówić, jakby nie chciała dopuścić go do głosu:

      — Nieprzypadkowo przecież zrzucili ładunek w wiosce. Nie sądzisz chyba, że losowo rozrzucali to po całej planecie? Międzyplanetarny spam? Bądź rozsądny. To olbrzymie koszty, coś musi za tym iść. A dzieciakom możemy zrobić konkurs wiedzy o Ziemi. Nagrodą będą kostki czekolady. Nawet jeśli ratunek nie dotrze za pięć, dziesięć czy trzydzieści lat, przez całe życie będą nosić w sobie pamięć o niezwykłym smaku, niech dla nich to będzie smak macierzystej planety. Ja wiem, że to trochę naiwne, ale co pamiętacie z dzieciństwa? Pierwsza jazda na rowerze? Pierwsze lody? Życie składa się z małych rzeczy, dajmy im to. Obserwowaliście je, jak jeszcze przychodziły na lekcje? Rysuję im litery, a one mówią, że to martwe. Jeśli się odezwą, rzecz jasna. Siadają tak, żeby się nie dotykać. Siadają tak, żeby nie zasłaniać sobie słońca. Kołyszą się w milczeniu jak jakieś… trzciny. To, co im opowiadałam, zupełnie ich nie interesowało. Ta czekolada może być punktem zwrotnym. Coś namacalnego, coś wspaniałego. A tych dobrych rzeczy na Ziemi jest przecież wiele. Może to obudzi w nich ciekawość ojczystego świata.

      — To jest ich ojczysty świat.

      — Zgoda, Ramon, ale to nasze dzieci. A my pochodzimy z Ziemi, więc one też.

      — Dobra, zróbmy ten konkurs. Pewnie to nic nie da, ale zróbmy.

      — Zagłosujmy.

      Wszyscy byli za, nawet on, choć z ociąganiem, podniósł rękę.

      — Trzeba oczywiście rzecz zorganizować tak, żeby każde z nich skosztowało czekolady. Podzielimy kostki na mniejsze kawałki. Trzeba będzie… — Wraz z zamieraniem wiatru, jej słowa traciły moc. — Trzeba będzie…

      Nieoczekiwanie Maria, która w czasie zebrania ani razu nie zabrała głosu, zerwała się, chwyciła tabliczkę czekolady i zaczęła uciekać.

      Biernie obserwowali, jak się oddala. Rozerwane skrawki opakowania opadały w ciszy, niemal w zwolnionym tempie, niczym wielkie płatki śniegu. Patrzyli, jak kobieta wpycha w usta czekoladę, a jej szczęki kruszą smakołyk.

      — Pożarła wszystko! — odezwał się Fokas. To wyrwało ich z odrętwienia. Podeszli do niej, z ociąganiem, niechętnie. Łkała bezgłośnie. Skulona wyglądała żałośnie i bezbronnie.

      — Nie martw się. Sam miałem ochotę na czekoladkę — roześmiał się nieprzekonywająco Foksal. Coś pogardliwego było w jego głosie. — Ta planeta wyprawia z nami dziwne rzeczy. Odosobnienie, monotonia. Nie zamartwiaj się, maleńka.

      Kobieta patrzyła na niego zalękniona.

      — Ale ja to zrobiłam! Rozumiesz? Zrobiłam to! Naszym dzieciom! Jestem najsłabsza. Po prostu nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam jeść! Już dawno powinnam umrzeć! Zasługuję na to!

      — Nikt nie zasługuje — wyrzekła Olga, zapatrzona w trawiaste wzgórza.

     

DROGA OLGI

 

      Kiedy wyruszała, Maria wciąż zanosiła się płaczem. „Ja nie wiem czemu. Przepraszam, przepraszam. Tak mi wstyd”. Pocieszali ją niemrawo. Raczej nie z potrzeby, tylko że tak należy; kwestie zostały napisane i ktoś musiał je wypowiedzieć. Popadali w zwyczajową apatię, ale mimo to nie pozwoliła zostawić jej samej, więc siedzieli tam sklejeni, cicho łkająca kobieta i wielki, silny Fokas, który podobny był do żaglowca na środku pustyni. Ramon gdzieś znikł. Rozsypali się jak dobrze trafione kręgle.

Sama przemogła niemoc i poszła na spacer, niemal zmusiła się do niego. Oddalała się od zgarbionych sylwetek, coraz mniejszych, jakby ktoś wypompowywał z nich powietrze, a każdy krok trwał i trwał — wielki wektor wcelowany w nieskończoność. Nogi ciążyły.

      Byli jak ten aparat reklamowy, długo zbierali siły, a po nagłym wybuchu aktywności znowu potrzebowali czasu na regenerację. Wszystko wydawało się nierealne, jakby zostali uwięzieni we śnie, tym najgorszym, gdzie wszystko zdaje się prawdziwe, aż nagle się budzisz, bez możliwości zweryfikowania, czy to aby na pewno jawa. Pewnie jak wróci, nie będzie śladu po spadochronie, za to któregoś dnia natknie się na skrawek opakowania czekolady. Koszmar niepewności.

      Nie było nikogo, kto mógłby nimi pokierować. Skupiony na sobie Ramon, zalękniona Maria, gwałtownik Fokas, ona sama. Chociaż nie, tacy byli na początku, ale zostali przemienieni. Ramon stał się mnichem, nieprzystępnym, rozdrażnionym, oddalonym. Maria zadziwiająco szybko związała się z Fokasem, zapewne odgrywała stary schemat, przed którym uciekała z Ziemi. Fokas — on wzbudzał w niej największą trwogę na początku. Silny, nerwowy, zachłanny, z czasem jego witalność osłabła, jakby esencja życia stygła stopniowo, otorbiona chłodem międzyplanetarnej pustki.

      Żałowała, że przeżyło tak niewielu. Trzydzieści osób, z których wkrótce pozostało tylko dwanaścioro, trzon kolonii. Reszta na skutek odniesionych obrażeń skonała w męczarniach, a oni nie mieli im jak pomóc. Przynajmniej nie umierali w samotności. Ile warta jest dłoń, w którą składasz życie? A potem trwali, a czas odbierał niekiedy któreś z nich, gdy wypełnił się los.

      Co do niej… Z niej los zakpił. Nie było wątpliwości. Choroba jest nieuleczalna — mówili lekarze. Dlatego zgłosiła się do tej szaleńczej wyprawy. Podstawowe testy medyczne wyszły dobrze, została więc przyjęta na pokład ogromnej maszyny. Miała ochotę ryknąć śmiechem, gdy po raz tysięczny tłumaczono jej, że to prywatne przedsięwzięcie, jako że nie wnosi wystarczającego kapitału, stanie się obywatelem drugiej kategorii (oczywiście nie użyto tego zwrotu). Przez piętnaście lat od chwili osiedlenia nie będzie miała prawa nabycia gruntu oraz otrzyma pensum godzin do wypracowania na rzecz społeczności. Potakiwała głową; tak, jestem tego świadoma, rozumiem. Nie zdradziła swej tajemnicy. Chciała tylko uciec od wszystkiego i wszystkich, zwinąć się w kłębek i odejść w trakcie lotu, lub — jeśli zakończy się powodzeniem — już po wylądowaniu. Wejść w jakiś egzotyczny las oszałamiający pulsującymi barwami i zasnąć na pełnej nieziemskiego kwiecia łące.

      Tłumaczyła sobie, że to dla dobra bliskich. Jej matka umierała latami, a ona razem z nią. Te hydry splątanych myśli, wciąż powracających; niedający odpoczynku szept uwięziony w granitowym wąwozie kamertonów. Dlaczego, dlaczego!? Dlaczego ona? Gdzie ten siwowłosy starzec ze splątaną brodą? Czemu na to pozwala? Zasłużyła na t a k ą karę? Gdzie szukać pociechy, jak odnaleźć siłę? Obwiniała siebie, że jest złą córką, nie opiekuje się rodzicielką z wystarczającym poświęceniem. Zła była na siebie za to, przecież to nie była prawda, ale nie mogła przegonić tych uczuć. Krótkie chwile euforii, podszyte lękiem, gdy wyniki badań były lepsze (który to już raz, do cholery!). Wahania nastrojów u matki, wszystko skupiało się na niej. Za to też obwiniała siebie, za te chwile, gdy nienawidziła tej udręczonej istoty. Czy choć przez chwilę można mieć jej dość? Czy można się zdenerwować na kogoś, kto tak cierpi? Można być zmęczonym? Zignorować prośbę? Tego im chciała oszczędzić. W chwilach zwątpienia zastanawiała się, czy to nie samolubne, złe i głupie. Może tak naprawdę myślała tylko o sobie? Siebie postawiła w środku wszechświata, obciążając ich swą decyzją.

      Właściwie zawsze była zagubiona w życiu. Nie rozumiała ludzi, ich prymitywnych, zwierzęcych motywacji. Byli tacy chaotyczni, rozedrgani. Jeden, jedyny raz wszystko było proste, jasne i przejrzyste — turniej tenisowy w Madrycie, gdzie podawała piłki. Była w centrum wydarzeń, ale jednocześnie niewidzialna. Przez chwilę zawisła na szczycie fali, skąd widać było kierunek, który należy obrać, by dotrzeć do celu. A potem niebo zasnuły chmury, osunęła się w odmęty zdarzeń i trwała, miotana kaprysami losu.

      Przeżyła katastrofę. Koszmarne przebudzenie, wycie syren, panika na pokładzie. Ten przeraźliwy hałas. Paraliżujący strach, który nie pozwalał się ruszyć. Oto spełniało się jej życzenie — nadciągała zagłada. Okropny ból w kroczu (niekiedy zastanawiała się, czy nie z niego poczęło się pierwsze narodzone na planecie dziecko). Straciła przytomność, a gdy ją odzyskała, unosili się na falach w małych tratwach. A choroba ustąpiła. Kpiła, że nie potrafiła jej odnaleźć na tym samotnym globie. Adresat nieznany, całuj klamkę pasożycie.

      Lubiła pieszczotę, jaką sprawiały podmuchy wiatru, ten rzadki luksus wiecznego lata, przeplatanego rzadkimi opadami. Dotarła na dawno nieodwiedzany płaskowyż. Napis został już niemal zupełnie pochłonięty przez trawę. Postanowiła go odświeżyć, wrócić do wioski po metalowy pręt, służący za radło i spędzić dzień na nowo kreśląc gigantyczne litery.

      Zerknęła na rzadką linię wielkich drzew, otaczających teren niczym wieże strażnicze. Wzdrygnęła się. Nikt z dorosłych nie lubił zbliżać się do nich. „Jakby wytwarzały jakieś pole odpychające” — mówił Abrest, a oni z niego żartowali, dziękując Bogu za ocalenie.

      — Warto było?! — krzyknęła i się wzdrygnęła. Przez chwilę wydawało jej się, że dawno wszyscy odeszli. Wcale nie udało im się wydostać z tonącego promu — ugrzęźli w krótkiej chwili unicestwienia, rozciągniętej po wieczność. Wędrują po obiecanych zielonych łąkach, bezwolne, coraz bardziej przezroczyste zjawy, czekając na kolaps czasu. Dopiero ten przedmiot, rzucony ręką Opatrzności z pustego nieba, na chwilę rozdarł zasłonę, która na nich spadła.

      Gdzieś tam, w cieniu wielkich konarów — zwykłych drzew, do licha, nie żadnych tam maszyn zagłady! — zapewne bawią się dzieci. Pokolenie, którego miało nie być. „Zachowujmy się racjonalnie. Jesteśmy w stanie rozładować napięcie seksualne, nie powodując przedłużenia gatunku. Co im możemy zaoferować? Gdy odejdziemy, zostanie garstka bezbronnych istot. Wyobraźcie je sobie!”. A jednak pojawiły się, zrodzone z ich ciał. Tak się po prosto stało. Wesołe, rozwrzeszczane twarzyczki. Zdała sobie sprawę, że nie tak było. Zawsze spokojne, nieobecne oblicza, jakby ich nie dostrzegały. Nie było wesołych zabaw, gonitw, krzyków i radości. Czy tak zachowują się n o r m a l n e dzieci? Targnął nią potężny spazm rozpaczy. Przecież w tej gromadzie są i jej pociechy! Jak ona może to tak chłodno analizować. Zdała sobie sprawę, że stracili je. Stoczyła się walka, a oni nawet tego nie dostrzegli. Kim był wróg? Dlaczego tego nie zauważyli? Czemu ich nie przytula, jakąż jest wyrodną matką. Zapragnęła objąć je, wyszeptać, jak je kocha, zmierzwić im czupryny. Czuła fizycznie ich b r a k. Ach, powiedzieć, jak są dla niej ważne, że są wszystkim.

      Ale wtedy powietrze znieruchomiało i ona również się zatrzymała. Obojętnie spojrzała na dłonie. Wpatrywała się w nie przez jakiś czas, jakby zastanawiając, do kogo należą, po czym zawróciła i powoli ruszyła do wioski, zwiotczała i niepasująca do otoczenia, niczym dziecięca zabawka w koszarach. Słońce chowało się za jej plecami, a wzgórza czekały, by ją przyjąć i ukryć pośród pobrużdżonych dolinami wzniesień.

 

EPILOG

 

      Wiatr rozpraszał myśli, cieszył się więc z bezwietrznej pogody. Był szczęśliwy. Czytał, nikt mu w tym nie przeszkadzał. Zadowolony wpatrywał się w cień, rzucany przez pokryte wielkimi liśćmi gałęzie. Poruszały się majestatycznie, układając w Znaki. Znaki tworzyły Słowa, a Słowa Opowieść. Stanowił jej część. Akceptował ten fakt. Kiedyś zostanie wybrana dla niego partnerka, pójdzie wtedy do jej drzewa, by w powolnym rytmie ją zapłodnić. Nie czekał na to, to po prostu się wydarzy. A może już wydarzyło? Historia wydawała się nie mieć początku ani końca. Drzewo szumiało…

Koniec

Komentarze

     Sprawnie napisane i takie momentami wciągajaco klimatycznie… Byłoby to bardzo ciekawe opowiadanie i stanowiłoby powiew literatury  na portalu, gdyby nie ten nieszczęsny pomysł z zawartoscią ładunku spadochronowego, wzięty, nie wiadomo dlaczego i po co, albo z gruchy, albo z pietruchy. Zapowiadało się smakowite danie dla wybrednisiów,  ale w środku wyszla, niestety, pospolita kaszanka.      Szkoda.        Pozdrawiam. 

Możliwa jest inna interpretacja zrzutu pojemnika z czekoladą i reklamowym pokazem. Ziemia jest zainteresowana koloniami wyłącznie jako potencjalnymi odbiorcami dóbr, a skoro pierwszy – i jedyny – przekaz donosił o powodzeniu, uwijający sie po kosmosie automat zrzucił reklamówkę. Czyli tysiąc procent komercjalizacji… Mam nadzieję, że właśnie to chciał Autor pokazać. GaPo, "Przełęcz" znasz?

Dzięki za komentarze. > RogerRedeye

>  (…) ale w środku wyszla, niestety, pospolita kaszanka. A widzisz pan. Matka czasem robi kaszankę. Geny, panie, geny.   > AdamKB > GaPo, "Przełęcz" znasz? Jasne. Wydaje mi się, że było to w fantastyce jeszcze w środku, jako zestaw do samodzielnego montażu. Jeśli się nie mylę, to i "koza" tam była, i zima. Bardzo mi się podobało, ale czytane dość dawno.

> RogerRedeye (…) gdyby nie ten nieszczęsny pomysł z zawartoscią ładunku spadochronowego (…) Przepraszam, że się nie odniosłem, ale AdamKB (chyba on jest tym brodatym starcem ;) podał moją wersję, Widzę to tak: mają jakąś umowę, dzierżawę na parę lat, ale są rzeczy, przed którymi nie uciekniesz. Choćby polityka… a "przypadkiem" jeszcze tabliczka czekolady, pewnie nieprzypadkowego producenta. Gdyby udało im się założyć kolonię, pewnie nawet ten ładunek też niósłby z sobą jakąś groźbę, jedni chcieliby zerwać kontakt z macierzą zupełnie, inni zupełnie przeciwnie itd itp. Trochę absurdalny? http://www.wykop.pl/ramka/1607929/kserokopiarki-xeroxa-potrafia-w-losowy-sposob-zmieniac-cyfry-znaki/ Ksero, które losowo zmienia znaki… to jest coś. 3mka

Chciałem tylko napisać, że nastrój. I że mi się podobało. Jednak żeby zaproponować to opowiadanie do wyróżnienia, powinienem chyba dodać coś jeszcze. Piszę więc dalej: uważam, że ciekawie przedstawiłeś postaci z ich emocjami oraz doceniam, jak zarysowałeś potężną obcą siłę. Stylistycznie też przypadło mi do gustu. Chyba wystarczy.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Jak najlepsze SF z pierwszych numerów papierowej "Fantastyki". Podoba mi się.

Infundybuła chronosynklastyczna

I mnie się podobało. Pomysł jest ciekawy, przedstawienie niezgorsze, spokojny melancholijny klimat również. Nie ogarniam wprawdzie epilogu, dzieci-drzew, no ale cóż, jestem jaka jestem, zawsze czegoś nie rozumiem ; )   W drugim apakicie masz niebie – niebo – nieboskłonie. Dziabnęło mnie to. Grek chyba jednak wielką literą? Odtrącił jej ramie – literówka, ę.   Więcej się czepiać nie będę ; )   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Aha, jeszcze jedno – nie zrozumiałam tytułu! ; D

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Kto jest na diecie, niech nie czyta, bo będzie z cukrem.   Muszę się przyznać, że dwano nie czytałem na tym portalu tak dobrego opowiadania. Narracja, kompozycja, pomysł i wykonanie (kilka błędzików się nie liczy) – pierwsza liga. Zawrzeć w takim skompresowaniu kilka niebagatelnych pomysłów z taką siłą oddziaływania – mistrzostwo. Przeczytałem aż trzy razy, żeby to wszystko ogarnąć i uporządkować sobie w głowie. Dla takiego, a nie innego tytułu znalazłem podwójne uzasadnienie – ciekawe co na to Autor :-)   Pozdrawiam

Bardzo dziękuję za chęć skomentowania tekstu. Jeszcze bardziej mnie raduje, iż przypadło do gustu (chociaż mnie parę rzeczy w opowiadaniu kłuje w oko). Podczas czytania komentarzy mogło dojść do zaczerwienienia policzków. Tytuł, Julius Fjord (u którego w domu brakuje teraz cukru) napisał: Dla takiego, a nie innego tytułu znalazłem podwójne uzasadnienie (…) Ja dobiłem do trzech koncepcji;) O tak, tytuł uważam za dobry i adekwatny. Kłaniam się  

Ja dobiłem do trzech koncepcji

Sporo. Hm. Śniadanie, obiad… I _ O L A C _ A ? :-) Ok, dość, bo hipoglikemia, głodnemu chleb na myśli, itede itepe :-)

> Julius Fjord > Śniadanie, obiad… I _ O L A C _ A Zacne. W odpowiedzi na post Twój liczba mych opcji wzrostła do trzech… i pół ;)   hejka

Naprawdę dobre opowiadanie. Umiejętnie nakreślony klimat, podobnie z postaciami, tajemnica nienachalnie majacząca w tle. Czepię się tylko jednej rzeczy, a mianowicie nieszczęsnej przesyłki – wyjaśnienie i zamysł przyświecający Autorowi przedstawił już AdamKB, ale wydaje się, że w takim razie podobnych przesyłek powinno być znacznie więcej. W końcu sens reklamówek opiera się na ilości. Niemniej, jest to kawał porządnego SF.   Pozdrawiam.

>  Eferelin Rand

> Czepię się tylko jednej rzeczy, a mianowicie nieszczęsnej przesyłki ;) > (…) przesyłek powinno być znacznie więcej Czemu tylko jedna? Moje typy: a) może to pierwsza, która została do nich wysłana (daleko itd) b) może to pierwsza która się przedostała (mając w pamięci los statku) c) (..) Wprowadziłem do ich świata element z innego nie na zasadzie Deus ex machina, lecz by zobaczyć, co się stanie. Troche zamieszać w tym zastanym sytemie. A zawartość. Bezpośrednią insipracją był ten tekst: "W Świdniku "zaczęło się od kotleta" – 30. rocznica "Lubelskiego Lipca`80"" http://dzieje.pl/node/4435 pzdr i dzięki za komentarz. Cieszę się, że przypadło do gustu.

Bardzo mi się podobało. Wciągnęło mnie bez reszty. Jeszcze na początku pamiętałam, żeby szukać uzasadnień dla tytułu, w trakcie czytania o tym zapomniałam i w końcu zostałam z zaledwie połową koncepcji :). Podobał mi się klimat, a przede wszystkim podobały mi się postaci. Motyw w Marią i czekoladą – świetny. Co jeszcze? Aha, raczej Grek, nie grek, no i jakoś nie mogę wyobrazić sobie wzbudzającego zaufanie mężczyzny z kwadratową szczęką ;). Mam nadzieję, że to wystarczy na dowód przeczytania, bo chciałam dorzucić swój głos w wątku z nominacjami.

Tytuł miodzio. Mi się od razu tak izolacyjnie skonceptował i nic błyskotliwego nie wymyślę. :) Ale najedzony czytałem, za to rodzina na wyjeździe… :) Dobrze napisane, klimatyczne, skłaniające do refkleksji. Gratuluję. Trzymam kciuki za piórko.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

> ocha

> Aha, raczej Grek, nie grek, (…)

Właśnie. Żeby tylko do jakiegoś incydentu nie doszło z tego powodu (np na plaży). Mea culpa, i to spora. > jakoś nie mogę wyobrazić sobie wzbudzającego zaufanie mężczyzny z kwadratową szczęką ;). hm, a Viggo Mortensen (Aragorn) ;)   > koik80 > Tytułmiodzio. O tak ;)

> Mi się od razu tak izolacyjnie skonceptował (…) Jawnym tekstem?!! ;)   Dzięki za chęć skomentowania (i to jak ;). Kłaniam się nisko. pzdr

hm, a Viggo Mortensen (Aragorn) ;) No… Nie. Nie. :)

Przeczytałem zachęcony nominacjami i… nominacje zasłużone. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Sethrael, dzięki za skomentowanie.

Dołączam do grona usatysfakcjonowanych lekturą. ;-)  

 

Ani jedno źdźbło trawy, porastającej bezkresny płaskowyż, nie poruszyło się, zakołysane podmuchem wiatru… – Skoro coś zostało zakołysane, to i poruszone.

 

A na każdym ta ździra!A na każdym ta zdzira!

 

Czy było to tylko przewidzenie?Czy było to tylko przywidzenie? Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, regulatorzy, za pochylenie się. Niezłe lapsus calami mi tu wyciągnęłaś. Któż mógł to przewidzieć? ;)   Co do zdania "Ani jedno (…)", wydaje mi się, że jest poprawne logicznie. (Wiatru nie było, więc) żadne źdźbło trawy nie poruszyło się, zakołysane jego podmuchem. Innymi słowy cisza i spokój. Jak na pustym stadionie (niechaj będzie, że o dźwięcznej nazwie Analogia), poprzeczka nie poruszy się, zaczepiona przez zawodnika. Dopiero gdy zaczną się zawody…

> Dołączam do grona usatysfakcjonowanych lekturą. Kłaniam się i dzięki za komentarz.

Po wyjaśnieniu jest logiczne. Przed wyjaśnieniem też powinnam tak je odczytać. Ale cóż, ujrzałam bezkresny płaskowyż traw zakołysanych podmuchem wiatru i zdziwiłam się, że żadne źdźbło nie porusza się. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pozwolę sobie się klinem…   Pierwsze zdanie jest do poprawki. Z dwóch powodów (i trzeciego malutkiego – usterka, znaczy). 1. Wprowadzenie czegoś, czego nie ma, czyli podmuchu wiatru. Raz że zbędne, dwa że dwuznaczne i zaburza komunikację z czytającym (interpretacja Regulatorów jest naturalniejsza). 2. Zdanie okolicznikowe przyzwolenia jest tu nieodpowiednie (por. Mimo że książka leżała na biurku, świeciło słońce). 3. Naprawdę zbędne wtrącenie.   Gdyby mnie się kto pytał:   Nie zakołysało się ani jedno źdźbło trawy porastającej bezkresny płaskowyż. Drzewo szumiało monotonnie, usypiająco.  

> Julius Fjord

 

> (…)Nie zakołysało się ani jedno źdźbło trawy porastającej bezkresny płaskowyż. Drzewo szumiało monotonnie, usypiająco.

 

 

O masz, a regulatorzy już przekonana ;) Może i jest coś na rzeczy, jednak ta wersja, która "wisi" na stronie ma "rozkołysany" rytm, w którym ładnie można się wślizgnąć w ten prawie-że-jałowy świat. Dopóki regulatorzy nie zwróciła uwagi, nie dostrzegałem zamieszania, który wprowadza wiatr, ale później odgrywa też niepoślednią rolę, więc może takie jego przeznaczenie? ;) > Mimo że książka leżała na biurku, świeciło słońce Do leżenia książki nie są potrzebne promienie słońca, ale do jej zobaczenia już tak (lub inne źródło światła, plus obserwator i odpowiedni ośrodek). Tak że przez Analogię (której siostra to chyba Apolonia) dałbym tak: Ani jedna książka, leżąca na biurku, nie została dostrzeżona, oświetlona promieniem słońca (…) Noż do licha,  dwuznacznie ;) pzdr i dzięki za klina, po chmielakach jak ulał ;)

Ciekawe opowiadanie, bardzo umiejętnie napisane, przez co szybko wciąga i nie puszcza aż do końca. Podobało mi się. Pozdrawiam

Mastiff

Na biurku nie było książki, której skórzana oprawa nagrzewała się w porannym słońcu i której spragnione, przywarte do blatu stronice chłeptały piwo, ulane widać podczas snu tej nocy letniej, gorącej i suchej. Nie było książki o ambitnym, nieczytelnym miejscami tytule i nieziemskiej treści. Nie było książki na biurku! Nie dziwiło to jednak Apolonii, leżącej nago w łóżku, ponieważ jej roztrzepana siostra, mimo starań nieprowokowania pracowników Urzędu Regulacyjnego nieopodatkowanymi paradoksami, zawsze miała do powiedzenia więcej na temat tego, czego nie było widać, niż na temat obiektów o bardziej formalnym statusie ontycznym i od dziecka wpajała Apolonii wyższość metafizyki perkusyjnej nad zawiłościami prostotologii stosowanej, donioślejszą rolę przydawając szukaniu wiatru w polu trawy niż skupianiu się na jakiejś przyziemnej drobnostce, na jakimś konkretnym przedmiocie, jakiejś książce bądź… klinie, wskutek czego przyzwyczaiła Apolonię, teraz leżącą dwuznacznie w mokrej pościeli – przyzwyczaiła ją, że książki, których nie ma na biurku, nie tylko mają takie sama prawa jak wszystko inne we Wszechświecie, lecz także zdradzają wiele cech przypisywanych wyłącznie ludziom. Tak mówiła. Przecież piwo samo się nie ulało, prawda?

> Bohdan > (…) Podobało mi się. Dzięki, panie Bohdanie, za komentarz. Cieszy mnie, że opowiadanie się spodobało.   > Julius Fjord Ze stron książki nie spłynęła Apolonia, więc obyło się bez delikatnego furkotu jej wielobarwnej sukni. Nienamalowane motyle nie szybowały nad fjordami. Kto wie, które z tych stworzeń mogło spożywać pokarm z rąk sióstr o niedoświetlonej przeszłości? Konwencja za sprawą końwersji rozszczepiła się niczym psy pogonione krzykiem, gdy Cezar pałał za klinikiem na kucyku (małej dziewczynki, co robiła śmieszne minki). Wiatr nie wiał Słońce nie świeciło Nietoperza oszpeciło Jak żyć na pustyni W zasuszonej dyni? Te i inne nieistotne pytania nie padły niczym krople deszczu z niezasnutego nieba. Jak widać, czasem i klinika potrzeba by rozebrać… choćby siostrę dwuznacznie zmoczonej Apolonii, co od porównań nie stroni. Bo nie stroi gitara, w niej „n” niepotrzebna i stara. Północ prawie. Książki nie do-strzeżono i znikła. Czy stąd afera wynikła?

Kipi kasza, kipi…   Zaraz-zaraz. Być może pisnął ten i ów, że siostra z wyglądu gówniana, ale że Pola sama ciemnej była karnacji, obwieszona łańcuchami-sreberkami w barwach ~politycznych, że wołali ją czasem per N… jak w tych gangsterskich filmidłach o zbuntowanej mniejszości etnicznej, a czasem pieszczotliwie "czekoladką", że ogiery za nią pałały, czym tylko miały, po cztery, osiem Pól skacząc, jakby to jakaś szachownica ognistej słodkości była, wreszcie że niuansować ni w ząbek kucykowy darowany nie umiała, to roztrzepaną siostrę we wszystkim słuchała.   Ale z wyjątku czynić regułę to może metoda na Głoda niezgułę.   Mimo niefortunnych, dalekich od oryginalnego kon(ń)tekstów w kontrprzykładach (mój wszelako również do takich się zalicza, ale system pracował akurat w niestabilnym trybie przejaskrawiania) wiatr nie nawieje dziś chwastnych zdaniosporów [elaboration protocole failure]. Gdyby jednak tam – tu zaś za oknem późnownocna czerń (lub jakaś odmiana niebieli) – stało stado niewyżytych, pro-sem karmionych chabet z klapkami w rogowej oprawce na oczach i gdyby wszystkie rżały coś w stylu, że za GaPowe się płaci, nawet Ana by wtedy przyznała:   … bo od Poli boli brzuch, a od kaszy człowiek zdrów.   Pozdrawiam :-)

> Julius Fjord Metodą kolejnych oddaleń wznieść się można (przy wietrze dobrym) ponad krajobrazy dwuznaczne. Ana z Li{z|ż}ą (co pragnie a-polonii), kasza z bryndzą, konie i dziewczynki z kucykami muszą zadrzeć wtedy, oj dobrze. Naciągamy nauszniki (skórzane) i lotem pikowym (lub serdecznym, jak komu karta nie idzie) w zmyślnym furgocie trzemy do ziemi. Może wtedy papróch w oku rozmyć trochu, rozmyć trochu. Na nic usprawiedliwienia, na nic upomnienia. Bez klinika urok znika.   Sama logika czasem zawodzi (czy wietrznie?) Toć powrót do niej stawia twardo, że warto O ko{n|ń}tekstach zaś powoli Pamięć zblaknie, lecz osad zostanie   PS 3:15??

PS 3:15??

Wojna, panie. Trza się zbroić do kampanii wrześniowej. Kawa, pikawa stawa, bzdeciszcza same lecą z rękawa.   Pzdr

> Julius Fjord 2013-08-27  14:01

> PS 3:15??

>

> Wojna, panie. Trza się zbroić do kampanii wrześniowej.

Ech, złota era…

Już tyle napisano, że trudno coś dodać, poprzestanę więc tylko na tym, że uważam opowidanie za całkiem udane.

> homar > (…) uważam opowidanie za całkiem udane. Dzięki za chęć skomentowania. Całkiem fajny komentarz ;)

Opowiadanie jest bardzo klimatyczne, chociaż wolałbym, by rzeczony klimat szedł również w parze z klarownością. Moim zdaniem opowiadanie zyskałoby wiele, gdyby zostało rozwinięte – pewne wątki, moim zdaniem, wymagają wyjaśnienia i rozbudowania. Rozumiem, że czasem dobrze jest zostawić w tekście niedomówienia, by dać czytelnikowi pole do interpretacji, ale jeśli zostawi się tych niedomówień zbyt wiele, czytelnik może poczuć się zagubiony. Ja się poczułem.

Niezły tekst. Podoba mi się potencjał interpretacyjny jaki zostawia – zdaje się, że nieintencjonalnie, ale zawsze. Widzę to tak: mają jakąś umowę, dzierżawę na parę lat, ale są rzeczy, przed którymi nie uciekniesz. Choćby polityka… 

Wobec powyższego, zarówno wybór takiego rozwiązania, jak i sam komentarz nie wydają mi się najbardziej fortunne. Krótko mówiąc – z chęcią zobaczyłbym to opowiadanie bardziej rozbudowane, z równorzędnymi wątkami ; )

I po co to było?

Najazd Loży NF ;)   > vyzart  > Opowiadanie jest bardzo klimatyczne, chociaż wolałbym, by rzeczony klimat szedł również w parze z klarownością. > (…) czytelnik może poczuć się zagubiony. Ja się poczułem. Rozumiem. Dzięki za komentarz.

 

> syf > Niezły tekst. Podoba mi się potencjał interpretacyjny jaki zostawia – zdaje się, że nieintencjonalnie, ale zawsze.  Ale że co, że niby jestem jedną z tych małp, co im dać maszynę i coś którejś wydzie? ;) A może intencjonalnie ;)

(…) Wobec powyższego, zarówno wybór takiego rozwiązania, jak i sam komentarz nie wydają mi się najbardziej fortunne. Którego rozwiązania? Mój komentarz z polityką to oczywiście skrót myślowy w temacie zawartości przesyłki. Przecież idąc po bułki też natykasz się na politykę (interwencyjny skup złoża, cena paliw wynikająca z różnych mniej i bardziej wesołych splotów interesów), to wszystko wpływa na cenę mąki itd itp. Dlatego też wydaje mi się, że zawartość przesyłki (która "pchnęła" akcję) nie jest taka ni z gruchy ni z pietruchy. A powiązanie polityki z biznesem… I któro rządzi którym? Sama wyprawa to wybitnie komercyjna sprawa, i ich interes na chwilę odwiedził odprysk czyjejś woli, która pchnęła kogoś do zapakowania kostki czekolady do skrzynki. Oczywiście stoi za tym czyjś interes. Co innego oczywiście z odpowiedzią na pytanie, jak ona się tam dostała… Ale i tak najciekawsze (moim zdaniem) dzieje się pomimo…

 

> Krótko mówiąc – z chęcią zobaczyłbym to opowiadanie bardziej rozbudowane, z równorzędnymi wątkami ; ) Drugi raz do tej samej rzeki? ;) pzdr i dzięki za skrobnięcie komentarza.

Czytało mi się bardzo przyjemnie, aż do momentu, w którym wiedziałem, że nic nie zostanie wyjaśnione. No i doszedłem do zakończenia i nie zostało. Nie lubię tego – nie lubię, kiedy opowiadanie jest skonstruowane tak, że właściwie każdy wątek sprowadza się do tego, iż czyni tekst zaledwie scenką, rodzącą pytania, na które nie dostaniemy żadnej odpowiedzi. Biorąc pod uwagę wspomniany „interpretacyjny potencjał” przy jednoczesnym braku jakichkolwiek sensownych wskazówek, uważam, że tekst w ostatecznym rozrachunku jest o niczym : ) Nie mam nic przeciwko otwartym zakończeniom, otwartym wątkom, ale nie kiedy cały tekst opiera się na owej otwartości.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

> beryl > Czytało mi się bardzo przyjemnie, aż do momentu, (…)  Nie mam nic przeciwko otwartym > zakończeniom, otwartym wątkom, ale nie kiedy cały tekst opiera się na owej otwartości. W tę stronę Cię zniosło, rozumiem. Dzięki za chęć podzielenia się swoim spojrzeniem na opowiadanie. pzdr

Bardzo mi się podobało :)

Przynoszę radość :)

Oj, Anet, każdemu to mówisz ;) hejka

Nie każdemu, tylko prawie każdemu. A że bardzo to już w ogóle ;) Smutne takie. Ale dobre.

Przynoszę radość :)

> Anet > Smutne takie. Ale dobre. Czasem i tak trzeba. 3mka

"Pewnie mówisz to każdemu" ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

"Zagraj to jeszcze raz, beryl" ;)

Nowa Fantastyka