- Opowiadanie: Kwaro - Nasycenie

Nasycenie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nasycenie

Nasycenie

 

Kiedyś wydawało mi się, że wiem, czym jest prawdziwy głód.

 

Powiedziałem – tylko się wydawało. O głodzie nie wiedziałem nic. Mało kto zna jego prawdziwe oblicze. Mało kto wie, że prawdziwy głód to nie tylko zwykły niedobór pożywienia, natarczywe ssanie w żołądku, łaknienie wywołane niskim stężeniem glukozy. Nie pojmuje tego młoda kobieta na trzydniowej diecie. Nie pojmuje tego wyposzczony mnich ani bezdomny. Chryste, nie pojmuje tego nawet afrykańskie dziecko, mimo że to jego zapłakaną buzię możesz zobaczyć na billboardach akcji charytatywnych czy etykietkach półlitrowych butelek wody mineralnej, których zakup wpływa na sponsoring kilku porcji mieszanki orzechów z chuj wie czym, wysyłanych jako źródło cennych substancji odżywczych dla tych właśnie małych Murzynków. Nie, nawet te biedne dzieciaki z wzdętymi brzuchami, na myśl o których wielu z was odczuwa wyrzuty sumienia, wyrzucając resztki niedojedzonego kotleta z obiadu, nic nie wiedzą o głodzie.

Najpierw jest niedosyt, później chęć. Chęć zostaje zastąpiona łaknieniem, a łaknienie pragnieniem, które z kolei ewoluuje w żądzę. Ta żądza to już nie tylko pusty żołądek, ale niezaspokojone przez wiele dni zapotrzebowanie organizmu na białka, węglowodany i tłuszcz. Niezaspokojone niczym, nawet kęsem jadalnych liści czy haitańskiego błotnego ciasteczka.

Gdy żądza mija, wtedy nadchodzi prawdziwy głód. A prawdziwy głód to obłęd. Szaleństwo. Triumf zwierzęcych instynktów nad człowieczeństwem.

Kiedyś wiele mi się wydawało.

Powiedziałem – tylko się wydawało. Oświecenie miało dopiero nadejść.

Wszystko zaczęło się w dniu, w którym z nieba spadły bomby.

W dniu, w którym dowódcy sił Sojuszu postanowili urzeczywistnić groźby, ziścić słowa, które – jak mogłoby się wydawać – przez całe lata tylko rzucali na wiatr. Słowa, którym nikt już nie dawał wiary, za to każdy lekceważył. Ba, nawet szydzić się ośmielali.

Przedarli się przez bariery zbyt szybko. Czas od zniszczenia tarcz do pierwszego bombardowania wyniósł nie więcej niż trzy minuty. Odejmując od nich osiemdziesiąt sekund potrzebnych rządowi Federacji na rozprzestrzenienie informacji można łatwo obliczyć, że mieszkańcom Wschodniej Metropolii pozostała jedna minuta i czterdzieści sekund na ucieczkę do schronów.

Właśnie dlatego tak wielu z nas nie przeżyło pierwszej fazy inwazji. Ocaleli mieli szczęście, że tylko jedna czwarta bombowców przetrwała chaotyczną i niezorganizowaną, ale silną akcję obronną naszych sił przygranicznych. Ja również miałem szczęście. Zdecydowanie większe, niż Anna, moja żona. Płytkie, ale rozległe okaleczenia nóg. Do schronu niosłem ją na rękach.

Tymczasem przez zniszczone tarcze obronne na obrzeżach Federacji wlewały się kolejne fale najeźdźców. Po sile zaskoczenia przyszła pora na siłę broni, o której istnieniu nasz rząd wiedział już od dobrych piętnastu lat i której skuteczność poddał w wątpliwość.

Broń została użyta w drugim etapie nalotu, po którym umieszczone na stalowych słupach Informatory przestały emitować wiadomości, wskazówki i ostrzeżenia. Po której ziemią targnął wstrząs; delikatny, ale jednak wstrząs.

I po raz kolejny mieliśmy szczęście, że jedna z największych broni Sojuszu faktycznie okazała się znacznie mniej skuteczna, niż powinna.

Wewnątrz schronu panowała ciemność.

Byłem zupełnie nieprzygotowany. Pod wschodnią ścianą pomieszczenia – którego powierzchnia liczyła sobie niecałe dwanaście metrów kwadratowych – zebrane były zapasy żywności. Zapasy liche, nie spełniające nawet wymaganego przez przedstawicieli Federacji minimum pokarmu, który każdy z mieszkańców miał obowiązek zgromadzić w bunkrze.

Przy wejściu tkwiła niewielka skrzynka, w której kilka miesięcy temu umieściłem między innymi latarkę z małym zapasem baterii, zestaw pierwszej pomocy, scyzoryk i nieduży palnik gazowy wraz z małą zapasową butlą.

Ściana zachodnia – kilkanaście wyposażonych w kraniki, dziesięciolitrowych baniaków wody, ustawionych jeden na drugim.

Jeden duży materac. Dwa śpiwory. Instalacja filtrowentylacyjna, oczyszczająca powietrze z opadu promieniotwórczego. I świadomość własnej nieodpowiedzialności. Zagrożenia dla życia nie tylko własnego, ale przede wszystkim żony. Rozmywające się z dnia na dzień widmo wojny, wydającej się czymś abstrakcyjnym, utwierdzało wielu mieszkańców Metropolii, w tym mnie, w przekonaniu, że obecne wymogi bezpieczeństwa to nic innego jak wymysły paranoików, ewentualnie rządowych praczek brudnej forsy i złodziei, bo chociaż bunkry były refundowane, to nie w stu procentach.

Teraz tkwiłem pogrążony w ciemnościach, a wysoko nade mną odpierano atak imperialistów.

Odkaziłem i opatrzyłem rany Anny, przyświecając sobie latarką. Zjedliśmy nasz pierwszy podziemny posiłek – skromny i niesmaczny. Strach spędzał sen z powiek, więc wiele godzin leżeliśmy na materacu, spoglądając w gęstą ciemność i milcząc.

Następnego dnia moja żona obudziła się z gorączką. Wystarczyło przyłożyć wierzch dłoni do jej pokrytego piegami czoła, by odczuć różnicę w temperaturze naszych ciał.

Co godzinę nawilżałem wycięty z pokrowca na materac pas miękkiego materiału. Prowizoryczny okład, mający za zadanie ulżyć trawionej gorączką Annie.

Poiłem ją regularnie, odejmując sobie od ust. Podałem aspirynę. Nakarmiłem.

Gdy nadszedł kolejny świt, temperatura spadła. Z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy. Panowała niezakłócona niczym cisza.

Po czterech dniach przyzwyczailiśmy się do nowego miejsca zamieszkania. Wciąż czekaliśmy, aż przez wzmocnione niewiadomego pochodzenia tworzywem drzwi podziemnego schronu przedostanie się odległe wycie ocalałych czujników promieniowania. Sygnał względnego bezpieczeństwa, po którym nadejdą obiecane ekipy ratunkowe, umożliwiające ewakuację.

Ósmego dnia temperatura Anny wzrosła ponownie. Z jej ranną nogą działo się coś niedobrego. Nie wiedziałem, co robić. Ostatkiem sił starałem się nie wpaść w panikę.

Rankiem dnia dziesiątego obudził mnie głos żony. Majaczyła w malignie. Powtarzała imię zmarłego ojca, pytała, czemu wciąż jest na nią zły.

– Nie jestem – powiedziałem, omiatając jej bladą, błyszczącą od potu twarz jasną strugą światła z latarki.

Usta Anny wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu, ale już po chwili dolna warga zadrżała, a spod półprzymkniętych powiek wypłynęły łzy.

– Nie jestem na ciebie zły, kochanie – powtórzyłem, w zasadzie sam nie wiem czemu.

Zaszlochała cichutko, a ja pogładziłem jej zaczerwieniony policzek.

Gdy ją napoiłem, zasnęła.

Siedziałem oparty o chłodną ścianę. Nieruchomy, milczący. Bezradny jak nigdy dotąd. Poruszyłem się dopiero, gdy fosforyzujące wskazówki mojego zegarka zaznaczyły godzinę siódmą rano. Jedenasty dzień w zamknięciu.

Anna była nieprzytomna. Zwilżyłem jej wargi wodą, spróbowałem wlać odrobinę do ust. Przełknęła. Nie było jednak możliwości, by ją nakarmić.

Sam jadłem już tylko jeden niewielki posiłek dziennie. Jedzenie się kończyło.

Gdy nadszedł dzień dwunasty, żona odzyskała przytomność na krótki czas. Zdołała przełknąć kilka łyżek fasoli z puszki. Później wróciły majaki, na czole wystąpiły krople potu.

Zwymiotowałem. Przede wszystkim ze strachu.

Zsunąłem z żony dwie warstwy koca, mocz wytarłem kolejnym pasem tkaniny, kał zebrałem na małą szufelkę i wrzuciłem do odgrodzonej niewielkim parawanikiem muszli klozetowej, odprowadzającej fekalia do kanalizacji. Szybko przywykłem do tej czynności, obrzydzenie i odruchy wymiotne łagodziły się z dnia na dzień, by w końcu całkiem ustąpić. Podobnie było z brakiem higieny; odór własnego ciała mierził mnie, lepkość skóry napawała odrazą do samego siebie. Człowiek jest jednakże istotą zdolną przyzwyczaić się i dostosować do wszystkiego.

A piętnastego dnia zawyły czujniki promieniowania.

Popłakałem się z radości. Ten odległy, ledwo słyszalny w schronie dźwięk był sygnałem odbieranym w każdej bazie wojskowej Federacji. Oto ruszyły drużyny ewakuacyjne, oto zbliża się ekipa wybawicieli. Odrzucą sterty gruzu, rozprawią się z ciężkimi drzwiami, które da się – ze względów bezpieczeństwa – otworzyć jedynie od zewnątrz. I uwolnią nas, dając żonie szansę na przeżycie.

Nakarmiłem i uraczyłem wodą rozbudzoną na chwilę Annę. Sam, w stanie ślepej euforii, wchłonąłem resztki pożywienia, wreszcie najadając się do syta. Doszedłem do wniosku, że mogę sobie na to pozwolić, skoro wkrótce, być może już za kilka godzin, ujrzę światło dzienne.

Ale ratownicy nie nadeszli w ciągu wspomnianych kilku godzin. Nie nadeszli też w dniu szesnastym. Ani siedemnastym. Żaden dźwięk nie dobiegał zza grubych ścian. Nikt nie odpowiadał na moje nawoływania.

Dnia osiemnastego poczułem strach.

Anna budziła się coraz rzadziej. Wciąż ją oczyszczałem, wciąż wilżyłem wargi. Nie miałem siły wściekać się na samego siebie za własną bezmyślność, głupotę, przez którą w schronie nie znajdowało się już absolutnie nic do jedzenia. Resztki energii pożytkowałem na walkę z przerażeniem.

Byłem tylko ja, ja sam w ciemnościach. Jedno ograniczone źródło światła, które nie starczy już na długo. Umierająca Anna, która z dnia na dzień coraz mniej kojarzyła mi się z kimś, kim była dla mnie przez całe wspólne życie – kochającą żoną, kiedy trzeba – delikatną, kiedy indziej – namiętną. Z dnia na dzień Anna stawała się bezosobowym ciałem, którego nie potrafiłem bezpośrednio powiązać z wypełnionymi miłością wspomnieniami.

Dni mijały i nadszedł czas, kiedy przestałem je liczyć. Nadszedł czas, kiedy woda przestała zaspokajać ssanie w trzewiach; kiedy zniknęło złudzenie, że chłodny płyn może zadowalająco wypełnić pustkę w żołądku. Nadszedł czas, kiedy opuścił mnie nawet strach, ustępując miejsca jednej natrętnej myśli, myśli męczącej, dominującej, panującej niepodzielnie nad wycieńczonym umysłem.

Nadszedł czas żądzy, która powoli zmieniała się w prawdziwy głód.

Patrzyłem na żonę, na jej unoszące się pod kocem piersi. Oddychała nieregularnie, co chwilę uchylając wargi i wydając z siebie gardłowe, rzężące chrząknięcia. Mimo przyzwyczajenia czułem odór jej ciała, smród pozostałości gówna i szczyn. Przeszło mi przez myśl, że nie wiem nawet, kiedy i dlaczego przestałem o nią dbać. A wraz z tą myślą przyszło zrozumienie; zrozumiałem, że Anna przestała być dla mnie Anną, nie jest już niczym innym jak nieodłącznym fragmentem wystroju bunkrowej codzienności, niczym więcej niż sterta puszek po konserwach, niczym mniej niż baniak na wodę. Po prostu tam była, a ja nie czułem w związku z tym nic, bo jedyne, co było naprawdę realne i istotne, to niezaspokojony głód.

I tylko jeden krótki powiew strachu zmroził mi serce, gdy uzmysłowiłem sobie, że oto właśnie osoba, dla której poświęciłem dwadzieścia lat egzystencji, straciła dla mnie na wartości jako ludzka istota, pełna uczuć, marzeń i planów, a ja nie poczułem w związku z tym żadnego żalu, wyrzutów sumienia, obrzydzenia do samego siebie.

Ten krótki powiew strachu zadał pytanie o człowieczeństwo.

Pytanie, na które nie odpowiedziałem.

Byłem głodny.

I nadszedł czas, kiedy doszczętnie ginęły wszystkie emocje. Moje uczucia stały się puste. Byłem przekonany, że tracę zmysły, a fakt, że ta perspektywa w ogóle mnie nie przeraża, tylko podtrzymywał mnie w przekonaniu.

Gdy byłem już w pełni gotów w pełni otworzyć się na szaleństwo, gdy byłem gotów zapomnieć o wszystkim, co niezwiązane z głodem, ścisk w żołądku cisnął mnie na kolana i sprawił, że zacząłem się modlić o śmierć Anny, która nie była już Anną, jedynie workiem mięsa i kości, sapiącym niespokojnie źródłem pożywienia, zapowiedzią rychłej ulgi, spokoju.

Nasycenia.

Tak bardzo pragnąłem poczuć się syty.

– Dlaczego ty ciągle żyjesz? Dlaczego ty ciągle, kurwa, żyjesz? Zdychaj! Zdychaj, kurwa! – wrzeszczałem, plując kropelkami śliny i wody, którą nieustannie w siebie wlewałem, chociaż żołądek poprzez skurcze zwracał ją z powrotem.

Ból wywoływał łzy. Płakałem często.

Rozpaczliwe wrzaski pozbawiły mnie sił. Padłem na ziemię, zwinąłem się w kłębek. Ciałem targały konwulsje.

Aż przyszła chwila, kiedy prawdziwy głód stał się wszystkim – ciemnością, która mnie otaczała; powietrzem, które wdychałem. A nade wszystko bólem.

I tak jedynie prawdziwy głód wydawał się czymś realnym, moją nową rzeczywistością, która sprawiła, że uciekająca z Anny resztka życia straciła już jakiekolwiek znaczenie, bo mięso było już po prostu mięsem.

Aż mięsem.

Dlatego też stało się tak, że niemal pełznąc po wilgotnej podłodze bunkra chwyciłem scyzoryk, wykroiłem z wątłego uda Anny fragment mięsa i wepchnąłem go sobie do ust. Metaliczny smak krwi i mdły smak surowego ciała w pierwszej chwili nie wywołał odruchu wymiotnego. Napawałem się możliwością przeżuwania, trzeszczeniem tkanki pękającej pod naporem zębów, a w końcu powolnym przepuszczeniem ciepłego pokarmu przez przełyk.

Wycinałem i kroiłem, jadłem, żułem i połykałem, kęs za kęsem, coraz szybciej, bez opamiętania. Nie pamiętam, czy Anna odzyskała przytomność, czy krzyczała lub płakała. Pamiętam tylko tę ulgę i smak, który wbrew oczekiwaniom był jak miód dla mojego podniebienia. Wsłuchiwałem się we własne mlaskanie, ten dźwięk sprawiał mi nieziemską przyjemność. Gdy smak nieco się wyostrzył, sięgnąłem do skrzynki i wydobyłem z niej palnik. Nabijałem wycięte płaty mięsa na ostrze scyzoryka i podgrzewałem je, dopóki tłuszcz nie zaczynał skwierczeć. Później pożerałem, parząc sobie usta i język, ale czując się iście po królewsku, spożywając posiłek tak luksusowy, jak smażone mięsiwo.

W końcu zwymiotowałem, ale jadłem dalej. Głód powoli cichł. Było nieco lepiej. Zapijałem wodą.

Kolejne kęsy przywracały świadomość, w której zawierała się pewna doza obrzydzenia, nie natarły na mnie jednak fale wyrzutów sumienia, których się spodziewałem. Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, czy szaleństwo wciąż trwa, a ja już nigdy nie wyswobodzę się z jego okowów, czy po prostu odczłowieczenie, któremu uległem, nie było procesem chwilowym, wywołanym tragicznymi okolicznościami, ale całkowicie nieodwołalnym? A może to właśnie drapieżne człowieczeństwo w najczystszej postaci, może tak właśnie powinienem postąpić, słuchając prostego atawizmu, instynktu przetrwania?

W jakim stopniu możemy być świadomi samych siebie? Ile możemy wiedzieć o swoim ja, nie mając szansy znaleźć się w warunkach, które wydobędą je na wierzch?

Nie mogłem czuć żalu do siebie, bo to tak, jakbym czuł żal do natury, ewolucji.

Gdy jesteśmy głodni – jemy. Musimy jeść, by przeżyć.

I od tamtej pory nigdy nie miałem się już zastanawiać, na ile ludzki jestem, a na ile zwierzęcy. Gdy pod wieczór poczułem, że mój żołądek dopomina się o więcej, ponownie chwyciłem scyzoryk i wyciąłem jeszcze jeden fragment mięsa z ciała martwej już byłej żony.

Jadłem.

Aż poczułem się syty.

A gdy uczucie nasycenia przemieniło się w pełną satysfakcję, gdy przełknąłem ostatni kęs ciepłego mięsa, rządowe maszyny odgarnęły stertę gruzu, a grupa ewakuacyjna otworzyła drzwi do schronu.

Jasne światło wdarło się do środka, oślepiło mnie. Cofnąłem się więc poza jego zasięg, zakrywając łzawiące, pełne ropy oczy.

Kiedy w końcu odważyłem się uchylić powieki, podniosłem głowę i spojrzałem na stojącego najbliżej ratownika. Odwzajemnił spojrzenie; nie było w nim ani złości, ani nawet odrazy. Było za to coś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten widok nie jest mu obcy, że spotkał się z nim wcześniej, podczas eksploracji wielu innych bunkrów, a jedyne pytanie, które mógł sobie teraz zadać – tak przynajmniej sobie wyobrażam – brzmi: jak wiele jest w tym wszystkim obłędu, a jak wiele głosu natury?

 

KONIEC
Koniec

Komentarze

Przedstawiam Wam zmienioną wersję opowiadania o tym samym tytule. Napisałem do Dj'a mail z prośbą o usunięcie pierwowzoru. Kierując się niektórymi (bo nie wszystkimi) sugestiami RogeraRedeye, syf.a oraz Dreammy'ego, zmieniłem kilka fragmentów, kładąc nacisk na zakończenie. Powtarzam, że tekst nigdy nie miał mieć wydźwięku moralizującego, co wprowadzone zmiany mają podkreślić. Pytania, które bohater zadaje sam sobie są rzucane w eter; podmiot nie skłania się ku żadnej z ewentualnych możliwości, sugeruje tylko ewentualne wyjaśnienia. Żadne z nich nie zostaje określone jako dobre lub złe. Zadane na samym końcu opowiadania pytanie również nie ma, moim zdaniem, wydźwięku edukacyjnego czy pompatycznego. Jest to przypuszczalna dygresja jednego z ratowników, który - po tym, co widział - nie dziwi się, lecz (prawdopodobnie) zastanawia, co mogło wpłynąć na taki rozwój wydarzeń. Brak sugestii, że jest to coś jednoznacznie złego, automatycznie niweluje moralitet.
Tak to widzę, mam nadzieję, że zmiana wyszła tekstowi na korzyść.

Dziękuję za wszystkie sugestie i zapraszam do czytania i komentowania, również osoby, które wypowiadały się na temat pierwszej wersji. Pozdrawiam serdecznie!

Ogólnie zmiany w odniesieniu do pierwowzoru wydają się kosmetyczne, chodź czytałem go tylko raz, więc mogę się mylić. Sprawnie napisane bez błędów rzucających się w oczy - muszę przyznać, że mi się podoba. Jest takie "życiowe" i ukazuje prawdziwą naturę człowieka. 

Moim zdaniem wyszło na zdrowie.

Gdybym mogła, postawiła bym 4,5 ;) Napiszę jeszcze tylko, że fajnie się czytało;)

Wydaje mi się, że wyszło zdecydowanie lepiej. Gdyby tak jeszcze ( na spokojnie ) pogłębić rysunek psychiczny bohatera, nieco mocniej uwypuklić jego rozterki psychiczne i ich przełamywanie zwierzęcym prgnieniem zaspokojenia glodu ... Zastanowilbym się też ( na spokojnie ) nad zmianą  tytułu -  na bardziej metaforyczny. Obecny jest jakby trochę zgrzebny, a ponadto od razu wskazuje, oc co w opowiadaniu idzie. 
Will Szekspir podobno powiadal, że dobry tytul jest podstawą dobrego pisania.
Nieśmiało sugeruje coś w takim stylu -  "Nasycenie"   
 

Co do pierwszej kwestii - zastanawiam się. Co do tytułu - sam zamierzałem go zmienić i zrobię to, gdy tylko szanowny DJ usunie poprzednią wersję. Twoja propozycja jest bardzo ciekawa i przyznam, że sam rozważałem coś podobnego - Nasycenie brzmi dobrze. Wielkie dzięki za wszystkie propozycje i sugestie, mam nadzieję na więcej komentarzy :)

A ja sobie tak pomyśliwam, czemu to w każdym dziełku SF musi być jakiś Sojusz, Federacja, Imperium, Republika -  jak nie umie się wymyślić oryginalnych nazw, to się po imieniu nie nazywa - ani to czytelnikowi do szczęścia niepotrzebne (bo i nijak się ma do fabuły), a do tego psuje straszliwie gęstą wojenną atmosferę - taki bohater, pędzący do schronu z żoną w spazmach; w pandemonium - masakra, rzeźnia - ale kto, gdzie, jak i kiedy bombarduje, to spamiętał.

To nazwy całkowicie symboliczne, nie mające dla fabuły większego znaczenia, toteż sądzę, że czytelnik powinien zwrócić uwagę raczej na coś innego :)
A nazwy raczej owszem, spamiętał, skoro żył w takich czasach/kraju/okolicznościach przez większość (o ile nie całe) życia. 

Ojtamojtam.

Poprzedniej wersji nie czytałem, ale opowiadanie mi się podoba. Rys psychologiczny bohatera przekonujący i umiejętnie skonstruowany (choć zgadzam się z Rogerem, że jeszcze trochę można by go dopieścić).
Końcówka bardzo dobra.

Pozdrawiam.

Kwaro udało ci się wzbudzić we mnie współczucie dla bohatera. Niezłe opowiadanie. Pewnie mógłbyś rozrysować psychikę bohatera jak zauważyli poprzednicy, ale i tak moim zdaniem wyszło bardzo dobrze. Tekst się czuje.

Mnie również przypadło do gustu.5

Dobry, solidnie zrobiony tekst. Podobał mi się.

Świetny tekst. Bardzo, bardzo przekonujący. 5 :)

A tak w ogóle to skojarzył mi się z pewnym opowiadaniem Kinga, nie pamiętam tytułu, ale było o facecie, który po katastrofie statku wylądował na maleńkiej, kamienistej wysepce i dość szybko zrobił się głodny. A potem zaczął zjadać sam siebie, poczynając od skręconej nogi... (czytałam to chyba z siedem lat temu i dalej pamiętam. To opowiadanie też pewnie długo zapamiętam :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Bardzo mi miło, Aubrey, że przebrnęłaś przez moje teksty i każdy zaszczyciłaś komentarzem. Sam fakt, że w ogóle Ci się chciało, jest czymś niespotykanym, tym bardziej to doceniam. Wspomniane przez Ciebie opowiadanie również kojarzę, chyba kiedyś się z nim spotkałem ale za cholerę nie pamiętam, kiedy to było, jak potoczyła się fabuła i jak brzmiał jego tytuł, niemniej jednak aż przyszła mi ochota, żeby je gdzieś odszukać. :)

dlaczego mówisz, że to niespotykane? dobre teksty, więc czytam... :D cała przyjemność po mojej stronie.

a tamto opowiadanie jest niesamowite, zakończenie pamiętam, ale Ci nie zdradzę :P wydaaaje mi się, że to było w zbiorze "Szkieletowa załoga", ale głowy nie dam...

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Powiedziałem - tylko się wydawało. O głodzie nie wiedziałem nic. Mało kto zna jego prawdziwe oblicze. Mało kto wie, że prawdziwy głód to nie tylko zwykły niedobór pożywienia, natarczywe ssanie w żołądku, łaknienie wywołane niskim stężeniem glukozy. Nie pojmuje tego młoda kobieta na trzydniowej diecie. Nie pojmuje tego wyposzczony mnich ani bezdomny. Chryste, nie pojmuje tego nawet afrykańskie dziecko, mimo że to jego zapłakaną buzię możesz zobaczyć na billboardach akcji charytatywnych czy etykietkach półlitrowych butelek wody mineralnej, których zakup wpływa na sponsoring kilku porcji mieszanki orzechów z chuj wie czym, wysyłanych jako źródło cennych substancji odżywczych dla tych właśnie małych Murzynków. Nie, nawet te biedne dzieciaki z wzdętymi brzuchami, na myśl o których wielu z was odczuwa wyrzuty sumienia, wyrzucając resztki niedojedzonego kotleta z obiadu, nic nie wiedzą o głodzie.
Najpierw jest niedosyt, później chęć. Chęć zostaje zastąpiona łaknieniem, a łaknienie pragnieniem, które z kolei ewoluuje w żądzę. Ta żądza to już nie tylko pusty żołądek, ale niezaspokojone przez wiele dni zapotrzebowanie organizmu na białka, węglowodany i tłuszcz. Niezaspokojone niczym, nawet kęsem jadalnych liści czy haitańskiego błotnego ciasteczka.
Gdy żądza mija, wtedy nadchodzi prawdziwy głód. A prawdziwy głód to obłęd. Szaleństwo. Triumf zwierzęcych instynktów nad człowieczeństwem.
Jak narazie nie przedstawiłeś niczego, co by było czymś innym, niż tylko głodem, czy ,,umieraniem z głodu". Podobne opisy występują w ,,Lamie na dachu świata", czy różnych relacjach np: z Somalii np: Róg Afryki.  

Poza tym bezsensownym fragmentem, który jest zdecydowanie zbędny swoją drogą, jest ładnie. Językowo jest ładnie, treściowo jest ładnie. Wszystko czemuś służy. Tekst z całą pewnością nie jest zaskakujący, wszystko od początku do końca jest w nim przewidywalne, natomiast nadrabia tematem o jakim traktuje, przedstawieniem go i opowiedzeniem. Z drugiej strony, ta przewidywalność straszliwa przeszkadza- gdybym miał taki tekst w gazecie, najprawdopodobniej w połowie przestałbym go czytać. Ja wiedziałem, że on ją zje, że pod koniec się do niego dokopią, wiedziałem nawet, że padną takie słowa, jak te, że bohater przestał liczyć dni (klasyk) oraz że dokona uprzedmiotowienia żony. I tak dalej, i tak dalej. Mimo to tekst jest ładnym obrazkiem ilustrującym pewien aspekt życia. 
Puenta też dobrze postawiona.
Uważam, że to opowiadanie kwalifikuje się do najlepszych miesiąca, ale nie z tego powodu, że jest dobre. W dużej mierze jest poprawne, a przez to najlepsze, biorąc pod uwagę całą resztę, którą obrodziła ziemia w tym miesiącu.
Kwaro stać na więcej. 
 

Do jednej tylko rzeczy się odniosę - do zaznaczonego fragmentu i zarzutu, że nie przedstawiłem niczego, co by było czymś innym, niż tylko głodem. Owszem, przedstawiłem głód. Właśnie głód i nic innego. Taki miałem właśnie zamiar, nie chciałem mówić o niczym innym, ba, mój bohater też nie chciał, zależało mu na przdstawieniu głodu z perspektywy osoby, która wcześniej nie miała o nim zielonego pojęcia (jak każdy z czytających) i te wszystkie "oczywistości" wcale nie są takie oczywiste. Kiedy się ich zazna, wydają się czymś zupełnie innym, obcym; cytując bohatera: tylko się wydawało.  

Co do fragmentu samego w sobie - akurat z niego jestem zadowolony ;)

Co do reszty - zapewne masz rację, opowiadanie jest przewidywalne. Nie było moim celem w żadnym wypadku zaskakiwać, chodziło mi raczej o sam sposób opowiedzenia historii, który według jednych wyszedł mi lepiej, a według drugich - gorzej, a i liczę się z tym, że wszyscy możecie mieć słuszność ;) A prawdą jest, że nie czytałem zbyt wielu opowiadań z kanibalistycznym podszyciem, co mogło, oczywiście, wyjść mojej prozie na złe. 
Za miłe słowa dziękuję, za ostatnie zdanie również :)
Pozdrawiam! 

Powiem Ci Kwaro, że opowiadanie jest bardzo dobre. Nie dziwię się, że w poprzednim mięsiącu dostałeś za nie wyróżnienie:) Chciałabym jednak powiedzieć, że nie będę się jakoś szczególnie rozpływać, bo Twoje "Nasycenie" mnie trochę przestraszyło i przytłoczyło. Nie wiem, może jestem dzisiaj jakaś bardziej wrażliwa? W każdym bądź razie chce powiedzieć, że potrafisz skłonić do refleksji, co prawda niewesołej, potrafisz też poruszyć czytelnika. 

Pozdrawiam:) 

Cóż, jeśli prawdą jest, że udało mi się kogoś tym tekstem poruszyć, to mój cel został poniekąd osiągnięty :) Wielkie dzięki za miłe słowa, April, pozdrawiam!

Narobiłeś mi ogromnego smaka samym początkiem. Wprawdzie odrobinę za dużo tych epitetów - radzę ci stosowac zasadę, żeby pisać krótsze zdania, ale bardziej celne - ale liczyłem na bardzo kameralną historię, dla której fantastyka będzie tłem. I chyba o to ci chodziło, tyle że błędem było nagłe przejście do Sojuszu, Federacji, najeźdźców itepe - za bardzo się śpieszyłeś, chciałem wszystko szybko wytłumaczyć. Historia zyskałaby, gdybyś opowiadał o ludziach, a w aluzjach opisywał, dlaczego są w takiej sytuacji.

Mam także wrażenie, że zakończenie byłoby dużo mocniejsze, gdybyś zostawił go przed wyborem, nie piszac, czy zdecydował się zjeść żonę. Mogłeś urwać historię w momencie wahania. Efekt byłby lepszy.

Tekst z potencjałem na bardzo dobry, z wykonaniem na dobry.

Nowa Fantastyka