Uparł się niejaki Marian Skoruta, że odkryje koło na nowo. Mężczyzna miotał się i główkował, ale wszystko wskazywało, że będzie musiał skapitulować wobec niemożliwego zadania. W efekcie chodził po wsi i rzucał w próżnię wymyślne przekleństwa.
Kazimierz Pacuła, przedstawiciel władz sołectwa, a prywatnie przyjaciel Mariana, nie mógł patrzeć na narastającą w mężczyźnie fiksację. Początkowo traktował całą sprawę, jak niewinną osobliwość, ot kaprys człowieka, któremu się nudzi. Gdy jednak obsesja niedoszłego wynalazcy rozwinęła się do tego stopnia, że przestał nawet jeść, Kazimierz postanowił zainterweniować. Uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie przemówienie Skorucie do rozsądku. W tym celu odwiedził przyjaciela, wyciągnął zza pazuchy butelkę samogonu i zagaił.
– Co tutaj widzisz? – Wskazał palcem stojącą nieopodal maszynę rolniczą.
– Ano ciągnik, a co niby? – odpowiedział Skoruta.
– Bardzo dobrze, to powiedz, co wprawia ciągnik w ruch?
– Silnik. – W odpowiedzi Kazimierz przewrócił oczami.
– To inaczej, jaka część ciągnika dotyka ziemi?
– Opony, a te przepytki, to w jakimś konkretnym celu? Zajęty jestem – odburknął Marian.
– Cholera by cię wzięła… – Kazimierzowi puściły nerwy. – Koła, koła ciągnika dotykają ziemi i pozwalają na ruch. A ty się przecież uparłeś na wynalezienie koła. Zatem obawiam się, że jesteś lekko spóźniony, na oko jakieś kilka tysięcy lat.
– To nie są koła, to jakaś prowizorka i postradziecka prowokacja – odpowiedział Skoruta. – Moje będą znacznie lepsze.
– Ale przecież…
– Żegnam ozięble – uciął temat Marian, obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Szedł i szedł, aż przekroczył granicę sołectwa, a potem gminy. Gdy opuścił powiat i znalazł się na skraju województwa, postanowił chwilę odpocząć. Miejsce na zaczerpnięcie oddechu wybrał doprawdy wyśmienicie, a była to ławeczka postawiona przy brzegu malowniczej sadzawki, otoczona sosnowym gajem.
Pomimo wyjątkowo spokojnej pogody, woda była zmącona. Marian skupił wzrok, przy brzegu znad tafli wynurzała się i ponownie zapadała w czeluść, malutka postać, coś jakby skrzyżowanie ryby z chomikiem. Mężczyzna bez zbędnej zwłoki ruszył na ratunek osobliwej istocie. Uformował dłonie w prowizoryczny czerpak i pochwycił ją, a następnie wyniósł na brzeg.
Stworzenie kaszlało i charczało, najwyraźniej opiło się wody z sadzawki. W tym czasie Skoruta otaksował je wzrokiem. Pierwsze skojarzenie okazało się niedokładne, stworzenie wyglądało wprawdzie jak krzyżówka chomika z czymś pływającym, ale była to raczej ośmiornica niż ryba. Wielki przedwieczny, ale w wersji mikro, pomyślał zatrwożony Marian. Jasna cholera, uratowałem jakieś Ktulu, czy inne paskudztwo.
Z zamyślenia wyrwały Skorutę słowa wypowiedziane głosem, który przypominał nieudane eksperymenty z wdychaniem helu. Jednocześnie powietrze przeszyła woń przetrawionego alkoholu.
– Szlag by to trafił, byłbym się utopił w tym ścieku. Dziękuję ci, człowieku – wysapało stworzenie.
– Eee, drobiazg – odpowiedział przytomnie mężczyzna. – Marian jestem, a ty? Masz jakieś imię?
– Tak technicznie, to nie mam imienia, ale posiadam numer identyfikacyjny. IKSDE1234567890. – Widząc zatroskaną minę rozmówcy, dodał. – Wiem, że niezbyt to finezyjne, więc jak wolisz, to możesz mi mówić Krzysztof.
– Może być. A tak właściwie, dlaczego się topiłeś? Zważywszy na twoją fizjonomię…
– Widzisz, niby mam te całe macki i w ogóle, ale zasadniczo jestem chomikiem, więc pływać nie potrafię.
– Jak właściwie się tutaj znalazłeś? Bo chyba jesteś nietutejszy.
– Skąd ten pomysł? – zapytał Krzysztof mrużąc przy tym oczy.
– Nie chcę być nieuprzejmy, ale widzisz…
Mutant jedynie się roześmiał.
– Daj spokój, pewnie, że nie jestem stąd. Stworzyli mnie studenci z pobliskiej polibudy. Jak twierdzili, w ramach pracy magisterskiej przeprowadzali eksperymenty na antymaterii, wykorzystując żywe organizmy. Podczas jednej z prób coś wystrzeliło, zassało biedne zwierzaki i puff… Powstałem ja. Oczywiście wyszła z tego wielka chryja, jak profesor odkrył, co się stało, kazał mnie zlikwidować i usunąć wszystkie ślady.
– Ale jakoś uciekłeś? – zapytał Marian.
– Laborantom zrobiło się mnie żal, to dobre chłopaki, tylko trochę nadużywają alkoholu. Zamiast wrzucić mnie do maszynki do mielenia mięsa, postanowili wypuścić na wolność.
– I to tyle?
– Właściwie to na tym mogłoby się skończyć, ale na pożegnanie wyciągnęli jeszcze cytrynówkę. Wypiliśmy rozchodniaczka, potem kolejnego i następnego. Później powtórka, ale na drugą nóżkę. Gdy byłem już poza budynkiem, to nie bardzo wiedziałem, gdzie się udać, więc poszedłem przed siebie. Zanim się zorientowałem, wpadłem do tego cholernego jeziorka. Ot, cała historia.
– Czyli miałeś dużo szczęścia, że byłem akurat w pobliżu. Grunt, że wszystko skończyło się dobrze. No, ale na mnie już czas – powiedział Skoruta i zaczął podnosić się z ziemi.
– Zaczekaj – wychrypiał Krzysztof. – Uratowałeś mi życie, więc spełnię jedno twoje życzenie.
Marian zdębiał.
– Moment, jesteś złotą rybką w przebraniu, czy ki diabeł?
– Żadną tam rybką, zostałem napromieniowany antymaterią, więc mogę jednorazowo zagiąć rzeczywistość, a nawet częściowo zmienić bieg historii. Jest tylko jeden drobny haczyk.
– Wiadomo, zawsze musi być jakieś “ale”… – Entuzjazm Skoruty jakby przygasł.
– Tak, bo widzisz… – Kazimierz ściszył głos. – Antymateria to potężna siła, ale domaga się ofiary.
– Ofiary? – powtórzył beznamiętnie Marian.
– Ano ofiary, z części własnego ciała – potwierdził Krzysztof. – Będziesz musiał poświęcić jakiś organ. Im cenniejszy, tym lepsze osiągniemy efekty.
Marian zadumał się, po chwili oczy mu rozbłysły i zapytał.
– Spełnisz dowolne życzenie?
– Dowolne.
– Powiedz mi jeszcze, ingerencja w historię ma jakieś ramy czasowe? W sensie, to może być kiedykolwiek?
– Żadnych ograniczeń, możemy się cofnąć choćby do początków ludzkości – zapewnił Krzysztof.
– No, to słuchaj…
***
Chwilę później Marian zmaterializował się we własnym domu. Z niekrytym entuzjazmem wybiegł przez drzwi i otaksował wzrokiem okolicę. Z pozoru wszystko było na swoim miejscu, jednak, gdy przyjrzał się dokładniej, odkrył, że u sąsiadów poznikały samochody. W ich miejscu stały okute futurystyczną karoserią sanie, wyposażone w świecące płozy. Takie przywodzące na myśl pojazdy obcych cywilizacji rodem z filmów sci-fi. Czyli tak sobie poradzili bez kół, pomyślał. Pomysłowe, ale na dłuższą metę wydaje się niezbyt ekonomiczne i ogólnie, mało praktyczne.
[pięć lat później]
Prowadzący ceremonię zaprosił na scenę sztokholmskiej filharmonii tegorocznego laureata Wynalazczej Nagrody Nobla.
– Przed państwem wybitny wynalazca z Rzeczypospolitej Polskiej, Marian Skoruta, którego wynalazek, koło, zrewolucjonizował światową gospodarkę. – Gestem zaprosił mężczyznę na mównicę.
Ten podszedł i zbliżył usta do mikrofonu. Po chwili z głośników wydobył się melodyjny sopran, którego nie powstydziłby się sam Farinelli.
– Chociaż od tysięcy lat ludzkość do przemieszczania się wykorzystywała płozy, w głębi duszy zawsze czułem, że można to robić efektywniej i cóż, wygodniej. Proces twórczy wymagał pewnych… poświęceń, które jednak się opłaciły. Przeczucie mnie nie myliło, już pierwsze testy z wykorzystaniem prototypu koła pokazały, że historia tworzy się na naszych oczach.