Leśny Krasnolud Ogoniasty to gatunek żyjący
we Wschodniej Puszczy. Często zakłada osady
w pobliżu skupisk trolli leśnych. Do prawidłowego
wzrostu potrzebuje leśnego powietrza,
filtrowanego przez gałęzie światła
i śpiewu trolli. Pozbawiony tych składników,
karłowacieje i nie rozwija się,
a w następnym pokoleniu często traci ogon.
(Encyklopedia powszechna Koratu, wyd.8)
Siedział na tyłach rzeźni w ciepłych promieniach słońca i grzał zmęczone pracą kończyny. Lubił tą część dnia, gdy najważniejsze sprawy były już załatwione, resztą mógł się zająć parobek, a on miał czas przysiąść na pieńku i wypić piwo. Nawet nie musiał iść do karczmy. Złocisty trunek, który dostał wczoraj za przysługę, czekał on na niego w chłodzie wody i cieniu szopy. Tak, jak lubił najbardziej. Zimne. Pociągnął łyk i przymknął oczy. Tak. To było to. Gdyby był wędrownym poetą, to pewnie zachwyciłby się mocno wyczuwalną goryczką, która, niczym stanowcza kochanka, dominuje, ale pozwala czasem popatrzeć na inne rozkosze, byle z daleka. I tak, po chwili rozpoznał lekkie nuty mięty, a na koniec nieco słodkiego miodu tknęło zmysły rzeźnika. W Zagwozdce pszczelarz miał roje karmione lipowym kwieciem i był to, zdaniem Wrzycimłota, najlepszy miód, jaki znał. Z rozkoszą sięgnął znowu po garniec.
Wtedy właśnie przybiegł do niego parobek, krzycząc już z daleka:
– Mistrzu, mistrzu! Klient przyszedł!
– Czego się drzesz? Nie widzisz, że piwo piję?! Spokoju ani chwili nie ma. A kogo tam przyniosło?
– Kiedy to, mistrzu, nikt z wioski. Obcy jakiś.
Krasnolud odstawił piwo.
– Obcy, powiadasz. A jaki obcy? Faunowaty? Ludzki?
– Eee, wydaje mi się mistrzu, że żaden.
– Jak to żaden? Gadaj mi tu zaraz, kto tam czeka, bo nie zdzierżę i obiję!
Ponieważ Wrzycimłot nigdy jeszcze parobka nie obił, i zamiaru takowego nie miał, nie udało mu się przestraszyć chłopaka, zwłaszcza że ten znał już trochę krasnoluda.
– Akurat, obijecie! Nic złego żem nie zrobił! A gość przyszedł inny jakiś, nie wiem kto!
– Dobra, pyskaczu, leć i powiedz, że już idę. Piwa nie dadzą wypić, na wątrobę dzikzwierza!
Podniósł się ciężko, spojrzał z tęsknotą na porzucony garniec i ruszył do rzeźni. Popołudniowe słońce oświetlało od strony drogi obszerne wejście do zadbanej chaty, a niskie promienie wpadały do schludnej sieni, gdzie w chłodzie kamiennych ścian wisiały różnorakie rodzaje mięsiwa. Wchodząc od ogrodu, krasnolud szedł pod światło. Dopiero, gdy wyszedł przed dom i ręką osłonił oczy, zobaczył najpierw osła, a potem nieznajomego. Przez chwilę myślał, że mu się we łbie nieco poprzestawiało, albo że piwo jednak miało jakieś dodatki, których językiem nie wyczuł, a które przy proroczych snach bywają pomocne. Oto bowiem stał przed nim troll leśny taki, jakie pamiętał z rodzinnej puszczy, niezbyt duży, coś koło siedmiu łokci wysoki, przygarbiony nieco, pięknie obrośnięty mchem, ustrojony liśćmi i gałązkami, a z lewego barku wyrastała mu niewielka brzózka, co wskazywało, że młodość pomału ma już za sobą. Skórę miał już grubą, lecz wciąż jeszcze dość elastyczną, a gdy Wrzycimłot przyjrzał się bliżej, zobaczył parę zawilców kwitnących na kolanie, tuż obok małego maślaka.
– Na kotorożca – mruknął do siebie, zdumiony, bo trolle rzadko opuszczały puszczę, przynajmniej tam, gdzie się wychował.
– Nie poznajesz mnie? Wrzycimłocie? – Głos wydobył się jakby nie z żywej istoty, lecz z głębi skrzypiącego, szumiącego lasu. Lasu pełnego śpiewu ptaków.
Krasnolud znieruchomiał i chwilę kręcił ogonem po piachu w zadumie.
– Drzazgoświst? – zapytał z niedowierzaniem – To ty?
Trollowa twarz, podobna nieco do kory starego dębu, rozjaśniła się z zadowolenia.
– A jakże! Długom musiał iść do ciebie, alem doszedł! Rad żem bardzo! –mówiąc to, uściskał go serdecznie, a krasnolud czuł się, jakby ściskały go kamienne imadła.
Fala wspomnień uderzyła z całą mocą, gdy wciągnął powietrze i poczuł, że Drzazgoświst pachnie lasem, ściółką, grzybami. Przypomniała się rzeźnikowi puszcza i stare dzieje.
– Rad żem bardzo – powtórzył serdecznie troll, a w jego głosie słychać było tym razem szmer leśnego strumienia. – Ale musimy iść. Chodź.
– Zaraz, co? Czekaj, może wejdziesz i coś zjesz? Dokąd chcesz iść? – Wrzycimłot był wciąż oszołomiony widokiem starego znajomego, a teraz jeszcze zaskoczony, bo Drzazgoświst odwrócił się już w stronę wsi. Nieco liści spadło mu z ramion.
– Musimy iść. Ty i ja. I on – powiedział i wskazał na podsłuchującego chłopaka.
– Jasnygwint? A on po co? Zaraz, ale dokąd chcesz iść? Drzazgoświt?! – zawołał, pytając, w nadziei, że ten się zatrzyma.
– Do puszczy. Idziemy. Twoja sadzonka zniknęła.
– Moje co?
– Sadzonka – Troll zatrzymał się na chwilę i zmarszczył, i tak już pomarszczone, czoło.
– Jaka sadzonka? – Krasnolud czuł, że traci grunt pod stopami.
– Mistrzu? – Parobek czekał podekscytowany. Wszystko było lepsze od sprawiania kolejnego śpiewonka na kolację.
– Zaraz – warknął na chłopaka i podbiegł do Drzazgośwista, zastępując mu drogę. – Powiedz mi, o co chodzi?
Troll westchnął głęboko, aż brzózka na ramieniu zaszeleściła cichutko.
– No, żem przyszedł. Bukomir mi kazał, a Sękościsk wiedział, dokąd iść, ale sam nie mógł, bo mu kolano próchnieje i twardnieć nie chce. To żem przyszedł. Ty idziesz teraz ze mną. Na ratunek. Dawno nie rozmawiałem z krasnoludami – dodał przepraszająco, bo widać było, że szuka słów i nie znajduje.
– Bukomir, powiadasz? Najstarszy troll? A on nie skamieniał jeszcze?
– Nie. Bardzo mądry jest. Dużo lasu na głowie i nie kamień. Ale jest bardzo twardy. Granit. Chodźmy.
– Zaraz, Drzazgu, mam iść, chłopaka brać? Na ratunek?
Troll popatrzył na niego, jakby wahał się, czy ma wszystko powtarzać od nowa, jak komu głupiemu. Krasnoludowi zrobiło się trochę wstyd i pomyślał, że co mu szkodzi pójść kawałek z dawnym przyjacielem. A i wspomnienia ciągnąć go jakoś zaczęły i o rodzinnej puszczy myśleć zaczął.
– Jasny, zamkniesz rzeźnię, konia weźmiesz i pojedziesz do karczmy, do Groguna, coby ci strawy nieco na drogę dał. Powiedz mu, że za to może sobie mięsiwa na gulasz wziąć z tego, co wisi w domu. Potem nas dogonisz, bo my pieszo pójdziemy, od rozstajów w lewo.
Chłopak zniknął za domem, a Wrzycimłot jeszcze złapał toporek i pobiegł za trollem.
– Drzazgu, a osioł?
– Osioł sam za mną idzie. Nauczony.
Szli chwilę w milczeniu, a Wrzycimłot próbował uspokoić myśli.
– Drzazgu, co się dzieje? Dlaczego Bukomir po mnie posłał?
– Sadzonki znikają. Twoja też. – Widząc bezradną minę krasnoluda, zmarszczył znowu czoło w wysiłku. – Sadzonki. Kamyczki.
Nagle twarz leśnego trolla rozjaśniła się radością.
– Dzieci! Dzieci znikają! Twoje też.
Wrzycimłot stanął jak wryty. Chciał zaprzeczyć, a jednocześnie gorączkowo próbował przypomnieć sobie bardzo stare wydarzenia. Dawny przyjaciel tymczasem pomału, acz nieustannie, oddalał się drogą.
Jasnygwint nie bardzo rozumiał, co się dzieje, bo gdy dogonił mistrza, ten milczał jak zaklęty, wpatrzony w drogę przed nimi. Chłopak nie śmiał pytać, ale gdy rozpalili już na noc ognisko i podzielili się chlebem i serem od Groguna, nie wytrzymał.
– Mistrzu, co was trapi? Jakaś boleść was naszła?
Wrzycimłot westchnął ciężko. Ostatnie godziny spędził na przypominaniu sobie wszystkich dawnych występków, popełnionych w rodzinnej osadzie i pięknych krasnoludek, z którymi hasał po lesie.
– Porobiło się, oj porobiło – westchnął, bardziej do siebie, niż do parobka.
– Mistrzu?
Drzazgoświst natomiast, wydawał się ożywiony. Trolle zwykle odpoczywały za dnia, unikając słońca, a im starsze, tym bardziej chowały się w cień. Za to wieczorami nabierały wigoru i ruchliwości.
– Twój mistrz teraz, jak troll na słońcu, myśli ciężkie, ciało niemrawe. Żem mu powiedział, że sadzonkę ma, i że zaginęła, to teraz rozumu znaleźć nie umie.
Jasnygwint otworzył buzię ze zdumienia i frasunku, bo też nie wszystko zrozumiał. Natomiast krasnolud zdenerwował się mocno.
– Że też na dowcipy ci się zebrało teraz, kto by pomyślał! Rozum znalazłem, już ty się nie bój! I mnie nie drażnij, bo ci te sadzonki w rzyć wsadzę!
Drzazgoświst popatrzył na rzeźnika i pomału rozjaśnił twarz w uśmiechu. Walnął krasnoluda w plecy przyjacielsko, tak, że ten omal do ogniska nie wleciał i zaśmiał się perliście i liściasto.
– Ha! Nie wsadzisz, bo już młot tam masz! – wydudnił i śmiał się dalej z własnego dowcipu.
Parobkowi aż dech zaparło, że tak się ktoś do mistrza odzywa. Ale mistrz chwilę patrzył na trolla, po czym parsknął śmiechem.
– Brakowało mi ciebie, druhu. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo.
Po czym umilkli, uśmiechnięci, i zapatrzyli się w ognisko. Chwilę później troll zaczął śpiewać. Zrazu po cichu, nieśmiało, lecz szybko nabrał odwagi i poniosła się pieśń w ciemności, trochę tęskna, trochę radosna. Wypełniała duszę, syciła wygłodniałe smutki, uciszała skołatane nerwy. Pieśń szczęśliwego spotkania.
Wędrowali kilka dni, a Drzazgoświst cały czas próbował wyjaśnić sytuację w puszczy, choć szło mu to opornie, podobnie jak marsz w pełnym słońcu drogą. Był jednak uparty i gdy dochodzili do skraju puszczy, już niemal kończył omawianie dwudziestu lat nieobecności krasnoluda.
– I żem zaręczony teraz z Tarcicą, co to, jak mała była, to sikała wszystkim do posłania. Teraz nie sika, i jak wapień mięciutka, mech się jej nie trzyma. A u was w wiosce, to teraz Dębogór najważniejszy.
Powoli zbliżali się do osady krasnoludzkiej i Wrzycimłot przestał słuchać przyjaciela. Chłonął puszczę wszystkimi zmysłami, bo też różniła się od zwykłego lasu. Wszędobylski mech obrastał stare drzewa tak, że szli jakby zielonymi komnatami, po szmaragdowym dywanie, otoczeni muzyką tak aksamitną, że wydawało się, że to harfy, a nie ptaki śpiewają. Odetchnął krasnolud pełną piersią, poczuł zapach wiecznej wiosny, świeżej ziemi i chłodnej wilgoci. Oczy zaszkliły mu się ze wzruszenia i nie zauważył nawet, że weszli już do osady.
Czekała tam na nich grupa krasnoludów i trolli, zmartwionych wielce.
Wrzycimłot zatrzymał się, bo zobaczył, kto stoi koło Dębogóra.
– Mama?!
– Zapomniałem ci rzec, że twoja mać druga po Dębogórze, najważniejsza. Tak. Żywica teraz Panią Puszczy jest – wyszeptał Drzazgu w taki sposób, że usłyszeli go wszyscy dookoła.
– Na zbitego dzięciołaka! Co też jej na starość do łepetyny strzeliło?!
– Tak matkę witasz, oberwańcu jeden? Ja ci zaraz starość w oko wbiję! Dwadzieścia lat żadnych wieści, a teraz będziesz mi tu pyskował?! Trzymajcie mnie wszyscy, bo nie zdzierżę!
Wrzycimłot w jednej chwili przypomniał sobie, dlaczego uciekł z osady i więcej nie wracał. Zwłaszcza że zza okazałej sylwetki Żywicy wyłoniła się Łodyżka, już nie tak gibka, jak kiedyś, z warkoczami do ziemi i ramionami jak u kowala. Według rachunków, w drodze poczynionych, to z nią najwięcej po puszczy hasał i najwięcej mchu ugniatał. Przełknął ślinę, bo pragnienie nagle go dopadło straszliwe.
– Piwa? – wydobył z siebie tylko, nie wiedząc, gdzie oczy podziać.
Na szczęście Dębogór wtrącił się w porę.
– Dajżesz spokój, Żywica, później będziesz uprzejmości synowi prawić. Przybył na wezwanie i spragniony bardzo, godzi się go ugościć. Piwa u nas nie znajdziesz, ale wodę mamy najczystszą, pamiętasz pewnie.
Dębogór przygarnął wielką ręką rzeźnika i poprowadził do stołu pod ogromną lipę. Usiedli wszyscy, łącznie z Jasnygwintem, uradowanym z takiego zaszczytu.
Po poczęstunku Dębogór od razu przeszedł do najważniejszej sprawy, wciąż nie pozwalając Żywicy dobrać się do syna, za co Wrzycimłot był ogromnie wdzięczny.
– Jak pewnie Drzazgoświst ci wyjaśnił, zniknęły nasze kobiety.
– Kobiety? – Krasnolud miał wrażenie, że nie wyjaśniono mu wszystkiego. Spojrzał bezradnie na Drzazga, ale on pokiwał uspokajająco głową, jakby to właśnie mówił cały czas. Uśmiechał się zmarszczkowo.
– Tak, kobiety, dziewczęta. Te krasnoludzkie i te trollowe. Te od dwudziestki w górę. Podejrzewamy, że porwały je centaury, które widziano na skraju puszczy, całkiem niedaleko. Wiemy, że to okrutne bestie.
Wrzycimłot miał jak najgorsze wspomnienia spotkań z centaurami i jęknął w duchu. Tylko nie centaury!
– Boimy się sami na te bestie iść, ale aż do puszczy słuchy doszły, że sobie z nimi poradzić umiesz, to żeśmy posłali po ciebie od razu. Drzazgoświst Szlachetny już zgodził się z tobą wyruszyć, a i ten tu druh twój chce jechać na przygodę.
Mówiąc to wskazał na niezwykle smukłego krasnoluda, który wciąż wody mu dolewał. Gdy rzeźnik przyjrzał mu się dokładniej, z czeluści wspomnień wyłonił się obraz małej, chudej szczapy biegającej za starszymi dzieciakami, bez pytania wciskającej się wszędzie, niczym uprzykrzona mucha .
– Kijwoko? – spytał z niedowierzaniem, patrząc na smukłego młodzieńca.
– Tak! – wykrzyknął chłopak entuzjastycznie. – Wiedziałem, że mnie poznasz! Choć myślałem, że nie, bo jestem teraz silnym mężczyzną! Ale wiedziałem, że sobie przypomnisz, bo przecież tyle razem przeszliśmy. Ale to niemożliwe, bo tyle czasu minęło!
Wrzycimłota rozbolała głowa. Kijwoko gadał dalej, Drzazgoświst siedział z uśmiechem od jednego zarośniętego ucha do drugiego i tylko brzózka na jego ramieniu trzęsła się jakoś rytmicznie. Żywica wbijała w niego matczyne spojrzenie, obiecujące dużo pretensji i obelg pod jego adresem. I jeszcze Łodyżka, nieco dalej, patrzyła cicho, bez słowa, z rękoma opartymi o szerokie biodra. Miał wrażenie, że znalazł się pod obstrzałem, w jakiejś okrutnej wojnie, a centaury nagle wydały mu się jak jednorożce galopujące po słonecznej polanie. Niegroźne.
Wziął łyk orzeźwiającej, pachnącej konwaliami wody i odstawił kubek zamaszyście, rozlewając resztę.
– Ruszamy za godzinę. Gdzie widzieliście centaury?
– Wspaniale! Damy wam prowiantu i cokolwiek potrzebujecie. Północno-wschodnia strona puszczy. A potem jakby zapadli się pod ziemię. Nigdzie ich nie ma. Szukaliśmy.
Na kolec świkłaka, pomyślał Wrzycimłot, mogą być wszędzie, nawet w Marungu.
– A ile było panien? – zapytał, choć tak naprawdę chciał się dowiedzieć, która to jego córka. Spojrzał na Łodyżkę, ale zobaczył twarz zaciętą i stężałą, aż skulił się w środku.
– Razem osiem, pięć naszych i trzy trollowe. Wszystkie dzieciaki jeszcze, ledwie od piersi odstawione. Straszne chwile na nas przyszły – zaszlochał niemal Dębogór, a rzeźnik osłupiał na tę słabość przywódcy, bo krasnoludy raczej nie zwykły pokazywać uczuć.
Zastanowił się chwilę.
– Dębogórze, czy twoją dziewczynę też porwali?
– Tak! Piękną jak poranek, dziecko moje, zabrali, znikąd ratunku! Żywico! – Przywódca tak się wzruszył, że przykro było patrzeć.
Wrzycimłot natomiast przeniósł wzrok na matkę, nabierając straszliwych podejrzeń.
– Mamo?!
– I czego się dziwi? Co to ja, nie mogę, z drugim krasnoludem, jak natura przykazała? No, tylko mi tu coś rzeknij, to cię zaraz za ucho złapię i kijem obiję! Widzicie go, myślał, że sama na świecie będę sobie radziła!
– Mamo!
– Nie mamuj, tylko siostry idź szukaj!
Wstał od stołu, nie wiedząc, co czynić, bo matki własnej przecie bić nie będzie, w końcu pobiegł między drzewa, daleko, gdzie oczy poniosą. Reszta towarzystwa siedziała, nieco skrępowana, w milczeniu. Wrócił po kwadransie i, nie mówiąc ani słowa, zaczął się pakować do podróży.
Zebrali się szybko, zwłaszcza, że Wrzycimłot nie gadał nic, zły na cały świat. Zapakowali, co się dało, na osła i konia, Kijwoko zdziwił wszystkich, gdy zjawił się, spakowany, z łukiem i strzałami. I tylko Drzazgoświst nie zabierał niczego specjalnie.
Wyruszyli bez zbędnych pożegnań, jako że krasnolud już prawie nikomu w oczy nie chciał spojrzeć, ani matce, ani Łodyżce, ani Dębogórowi. Szli w milczeniu. Wrzycimłot rozmyślał o swojej przeszłości i nie widziała już mu się taka piękna, jak wcześniej. Popatrzył na plecy Drzazgi, rytmicznie poruszające się w ciężkim chodzie trolla. Brzózka potrząsała listkami, mech zieleniał na szerokich ramionach i głowie, a wśród małych gałązek krasnolud dostrzegł nawet gniazdko śpiewonka. Uśmiechnął się mimo woli, bo koło gniazdka zakwitła mała pokrzywa.
– Szlachetny, co? – zaczepił przyjaciela drwiąco.
– No, żem starego Sosnysyna uratował od żmijołaka, to mi potem w nagrodę drugie imię dali. Nie byle co, takie imię – odparł dumnie.
– Nie byle co – odpowiedział zaskoczony Wrzycimłot. Żmijołak był bardzo niebezpieczny, nawet jego skóra była trująca, więc popatrzył na plecy Drzazgi z pewnym szacunkiem.
Północno-wschodnia część puszczy najbardziej przypominała zwykły las. Mniej tu było ogromnych starych drzew, mniej mchu i paproci, które zmieniałyby okolicę w zielone komnaty. Więcej za to ścieżek, młodniaków i śladów istot rozumnych. Jednak cały czas była to puszcza.
Krasnolud mało znał te tereny, ale Kijwoko okazał się dobrym przewodnikiem.
– Jesteśmy już niedaleko. Tu, za tymi dębami, jest chata Kalinowej Jędzy. Od niej to już widać miejsce, gdzie ostatnio centaury były.
– Co to za Jędza? Da nam coś na uroki? – spytał krasnolud, bo u niego we wsi Jarzębicha była najlepszą zielarką i jej eliksirów często używał.
– Ja tam nie wiem. Bardziej na ciebie urok rzuci, niż ci coś na urok da. Taka nieprzyjazna raczej. My tam raczej nie chodzimy, a jak już, to chatę omijamy. Tylko Żywica czasem do niej chodzi, ale baba z babą zawsze się dogada.
– A może warto zajść, zapytać, może coś na centaury poradzi? – Wrzycimłot bardzo nie chciał się spotkać z centaurami i teraz, to już nawet matczyne przytyki wydawały mu się niestraszne. Nie mógł jednak bez siostry i córki wracać, to wiedział na pewno. Spokojnego życia by już wtedy nie miał.
– Mistrzu, może lepiej…
– Jasny, zamilcz – powiedział krasnolud, wpatrując się w gęstwinę, gdzie między dębami pojawiła się jakaś postać.
Kijwoko sięgnął po strzałę, przekładając jednocześnie łuk z pleców do ręki. Drzazgoświst szedł dalej tym swoim jednostajnym, pogodnym krokiem. Za nim równie spokojnie podążał osioł. Nim zbliżyli się na tyle, by rozpoznać, kto to, z lewej strony zamajaczył im pokaźnych rozmiarów dach, w połowie opleciony starymi konarami, a jeden z grubych pni wyraźnie wyrastał wprost ze środka chaty. Kalinowa Jędza zatrzymała się przed nimi, w sporej odległości, najwyraźniej zaskoczona widokiem przybyszów. Przygarbiona, w zielonej chustce na głowie i bordowym kubraku, niosła wielki kosz grzybów. Gdy tylko ich spostrzegła, odstawiła kosz na ziemię i wyprostowała się. Od razu wydała się wyższa i nie taka stara.
Wrzycimłot zdecydowanie ruszył do przodu, nie chcąc stracić okazji.
– Witaj, szlachetna babuniu! Pozdrawiamy cię my, nieszukający zwady wędrowcy! – krzyknął nie za głośno, ręce trzymając uniesione i daleko od toporka.
Kijwoko parsknął krótkim śmiechem.
– Taka ja ci babunia, jak z ciebie żyrafa! – odkrzyknęła Jędza. – Nie będziesz mi tu w obejściu butami mchu deptał! Odejdź, pókim młoda!
Krasnoludowi prze chwilę zabrakło pomysłu na odpowiedź, ale szybko zebrał się w sobie .
– Z misją ważną idziemy i o pomoc chcieliśmy poprosić.
Podeszli już bliżej i zobaczył, że Jędza stara nie jest, a nawet w wieku całkiem przystojnym, a spod zielonej chustki nie siwe, ale czarne włosy wystają. A ponieważ kobieta nie odpowiedziała, mówił dalej.
– Centaury uprowadziły dziewki trollowe i krasnoludowe, idziemy je uwolnić, ale chcieliśmy o sposób pytać może jaki, bo to bestie gniewne i bardzo silne . Może macie jakiś wywar na ten dopust nasz.
Kalinowa Jędza popatrzyła na Wrzycimłota bez słowa. Zdążył jeszcze zauważyć, że Kijwoko gdzieś zniknął. Zmartwił się tym trochę i wtedy świat przestał na chwilę istnieć.
Śniło mu się piwo, ciemne, orzeźwiające, z wyrazistą goryczką. Obudził się dlatego, że trawa łaskotała go w nosie. Otworzył oko na próbę i zobaczył, że trawsko wznosi się wszędzie wokół niego i to dosyć wysoko. A on leży sobie wygodnie na ciepłej ziemi. W ogóle było mu ciepło. Otworzył drugie oko i usiadł, po chwili jednak wstał, żeby się rozejrzeć.
– Na kotorożca… – mruknął do siebie, a jak okiem sięgnął, wszędzie widział szmaragdowe łany, kołysane gorącym wiatrem. Gdzieś w oddali zobaczył rachityczną kępę drzew. I to wszystko. Nic więcej nie psuło spokojnego krajobrazu. Natomiast krajobraz psuł spokój krasnoluda, i to bardzo.
– Jasny!? – zawołał w nikłej nadziei, że nie jest sam.
Westchnął, bo odpowiedział mu jedynie szum wiatru, po czym ruszył ku drzewom. Zdjął kapotę, a zaraz potem koszulę, bo gorąc był niemiłosierny. A gdy spocony zbliżył się do drzew, zobaczył żyrafy posilające się w koronach, a za nimi szukające cienia słonie. Teraz już wiedział, że Jędza przeniosła go do Wielkiego Marungu, kontynentu za Średnim Morzem. Znał kiedyś jedną żyrafę i wiedział, że jedzą liście i krzywdy nie zrobią, chyba że tresowane. Co do słoni, pewności nie miał. Ponieważ jednak, na razie, zwierzęta nie zwracały na niego uwagi, schował się w cieniu i przysiadł opierając plecy o chropowaty pień akacji. Natychmiast z gałęzi drzewa zsunęła się głową w dół małpa i, zatrzymawszy się na wysokości oczu krasnoluda, powiedziała:
– Co robisz tu, zabłąkany?
Wrzycimłot przez chwilę myślał, że upał źle mu na głowę zrobił, bo zwierzęta do niego gadają. Potem jednak dostrzegł jakiś ruch. Tuż za małpą, na drzewie, poruszył się ciemny kształt. I wtedy do niego dotarło, że to nie wiszący zwierzak przemówił, ale postać z tyłu. Ludzka postać o skórze barwy głębokiego hebanu i ptasiej głowie kucała na gałęzi. Patrzyła na Wrzycimłota, przekrzywiając łeb z prawa na lewo. Jej dziób miał tylko górną część, a zamiast dolnej ludzką wargę. I wyraźnie kobiece ciało.
Małpa zeskoczyła na kolana rzeźnika i zaczęła iskać mu brodę.
– Co robisz tu? – spytała ponownie czarnoskóra potomkini Horusowego plemienia.
– Siedzę – odparł nieco oszołomiony krasnolud. – Czy jesteś harpią?
Słyszał o tych stworzeniach, choć nigdy ich nie spotkał. Postać jednak od razu wpadła w gniew.
– Jak śmiesz, niegodny! Harpie?! Te brudne, wstrętne stworzenia, niewarte uwagi śmiertelnika! Nigdy nawet nie zbliżaj się do nich! Splugawią cię samą obecnością!
Uniosła się na gałęzi i zeskoczyła zgrabnie na ziemię, płosząc małpę.
– Co robisz tu? Jesteś inny.
– Aaa, no, tak. Na zgniłego śpiewonka, znaczy, myślę że jestem na złym kontynencie, ta Jędza mnie jakoś przeniosła… – urwał, widząc, że do niczego w ten sposób nie dojdą.
Pomyślał chwilę i zaczął jeszcze raz.
– Zła czarownica sprawiła, że się tu znalazłem. Mieszkam daleko, za morzem.
– A więc jesteś z Koratu, lub Krzemienia. W Krzemieniu same trolle i fauny, ty pasujesz do Koratu, gdzie różne rasy mieszkają w pokoju.
Zaskoczony krasnolud pokiwał tylko głową.
– Dobrze. W Koracie mieszkają tylko dwie złe wiedźmy, Stara Podagra z nadmorskich jaskiń i Kalinowa Jędza z Puszczy. Jesteś leśnym krasnoludem, więc zapewne mówiłeś o Jędzy, czyż nie?
Znowu przytaknął bez słowa. Poczuł nagle, że będąc bez koszuli i kapoty, w samych spodniach, goły jest jakiś, mimo że stała przed nim postać ubrana jedynie w mnóstwo koralików. On, ze swoją niemal białą skórą, zaróżowioną już od słońca, świecił jak księżyc w pełni podczas sabatu.
– Jestem Anunte. Czarownica Marungu – wyjaśniła widząc minę Wrzycimłota i dodała – Spotkałeś kiedyś Córę Horusa?
– Nie. Tresujesz może żyrafy?
Popatrzyła na niego bez słowa tym dziwnym, ptasim wzrokiem.
– Nieważne. Czy chcesz zostać moim uczniem?
Rzeźnikowi, któryś już raz od wyruszenia z domu, zabrakło słów.
– Uczniem?
– Czy twój słuch jest zły? Spytam cię jeszcze raz, co robisz tu?
– Tu? – bąknął zmieszany krasnolud. Było mu gorąco, chciało mu się pić i zaczynał mieć mroczki przed oczami.
– Kalinowa miała przysłać mi ucznia. Obiecała mi. Miała przysłać pierwszego, który się nada, takiego, który będzie na tyle młody, że będzie do niej mówił babuniu. Ty nie jesteś młody. Co robisz tu?
Wrzycimłot przemógł słabość, która go naszła od upału i hebanowych opowieści, i odpowiedział na tyle grzecznie, na ile umiał, dusząc w zarodku całą złość.
– Trafiłem tu przez pomyłkę, mam ważne sprawy w Koracie i nie mogę zostać twoim uczniem, o, wielka Anunte. Jeśli możesz odesłać mnie z powrotem, to będę bardzo wdzięczny.
Anunte przekrzywiła ptasią głowę, spoglądając na krasnoluda i kucnęła na ziemi.
– Odesłać – wymruczała do siebie.
– Co robisz? – spytał rzeźnik, tknięty złym przeczuciem, bo Córa Horusa zaczęła pisać patykiem po ziemi.
– Liczę.
– Liczysz? – Czuł, że słabnie, ale było mu już wszystko jedno. Osunął się na trawę pod drzewem, wszystko przesłaniała mgła. – To licz. A ja odpocznę.
Śniło mu się, że w idealnie uwarzonym chmielowym cudzie natury, jakim jest piwo, pływa mucha. Był tak oburzony tym wtargnięciem owada w jego świat niewielu przyjemności, że się obudził.
Głowa Drzazgośwista przesłoniła mu niebo. Przyjazna, pokruszona i pobrużdżona twarz i oczy, które wpatrywały się w niego z troską. Wrzycimłot zastanowił się, jak to jest, że te istoty, tak bliskie kamieniom, są jednak tak podobne drzewom. Bardzo się tym zdziwił. Nie zauważył, że troll coś do niego mówi, potem krzyczy, a następnie do głowy trolla dołącza głowa Jasnygwinta.
– Mistrzu, mistrzu! Czy on nie słyszy? Ktoś popsuł mistrza! Mistrzu!
– Nie wydzieraj się tak, proszę. – Wrzycimłot był jakiś zmęczony i czuł się, jak oddzielony gęstą mgłą od reszty świata. – Gdzie ja jestem?
– Jesteś tu, mistrzu – odparł zdziwiony chłopak.
– Czyli gdzie? Gadaj mi tu, jak pytam! – wkurzył się krasnolud.
W tym momencie poczuł, że mu zimno, i leży bez koszuli na liściach i mchu. Mgła powoli unosiła się znad jego umęczonego ciała i odsłaniała nieco świata. Zdziwił się niepomiernie, gdy usiadł i zobaczył, co go otacza.
– Jesteśmy na skraju puszczy. Co tu się porobiło, mistrzu. Porwane dziewczęta, znaczy się…
– Idź, przynieś wody mistrzowi, nie widzisz, że zaraz nam zemdleje. No, leć! – odesłał go szybko Kijwoko, który właśnie podszedł.
Drzazgoświst porozumiał się wzrokiem z Kijwokiem i ten też się oddalił. Troll pochylił się nad krasnoludem i znieruchomiał. Najwyraźniej nie wiedział, jak zacząć.
– No, dawaj, Drzazgu, dawaj. – Krasnolud chciał już mieć to za sobą, cokolwiek to było.
Nie mogło być najgorzej, skoro pod pobliskimi buczkami widział trollowe i krasnoludzkie dziewoje. Całe i zdrowe.
– Jak żeś zniknął, to żem krzyczał bardzo na Jędzę, ale uciekła do chaty. To poszliśmy wszyscy za nią. Prawie weszliśmy do środka, ale usłyszelim jakieś głosy za szopą. Woleliśmy centaury od Jędzy, więc zajrzeliśmy najpierw za szopę. I one tam wszystkie były. I centaury też.
– I…? –dopytał Wrzycimłot, bo troll przerwał i jakby utknął.
– No, te wszystkie sadzonki, one nie porwane. Same uciekły z centaurami. I ugniatały mech, że aż miło – mówiąc to, Drzazgoświst spojrzał ze współczuciem na rzeźnika.
A jemu rzeczywiście twarz pociemniała z gniewu. Wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że nie był nawet w stanie ocenić, na kogo się wścieka. Podniósł się i założył koszulę.
– Pokaż mi, Drzazgu, która to moja siostra i córka – wycedził przez zęby.
– Hej, co one tam winne, że młode? Ta pierwsza z prawej i trzecia – dodał prędko, widząc, że sam zaraz oberwie.
– A centaury gdzie?
– Uciekły, ledwo nas zobaczyły. Wiesz, one mają tyle nóg… – Drzazgu przewrócił oczami, by podkreślić, że nie będzie za nimi biegał.
Jasny przyniósł wodę i krasnolud wypił chciwie, gasząc pragnienie z innego kontynentu. Ledwo skończył, ruszył ku dziewczętom.
– Ty i ty, za mną – powiedział oschle, wiedząc, że więcej nie wydusi z siebie, zwłaszcza że reszta sadzonek chichotała i szeptała między sobą.
Odeszli nieco na bok. Jedna w aureoli jasnych włosów, o oczach jego matki, druga, starsza, ciemniejszej karnacji, o smoliście czarnych warkoczach i żywym spojrzeniu. Obie wpatrywały się w niego, zaciekawione. A on nie wiedział, jak zacząć.
– Jestem Wrzycimłot, syn Żywicy – wymamrotał w końcu, mając nadzieję, że rozmowa dalej jakoś sama pójdzie.
I miał rację.
– Braciszek! – wykrzyknęła jasnowłosa, zarzucając mu ramiona na szyję, czego zupełnie się nie spodziewał.
Druga patrzyła na nich nieco drwiąco przez chwilę i w końcu się odezwała.
– No, teraz to się od Jarzębinki już nie odczepisz. Ona tak klei się, niczym miód, do wszystkich, których zna. Do tych, których nie zna, czasem też.
– Ej, brata byś spotkała, też byś się kleiła! Nie moja wina, że Łodyżka mchu nie lubi i rodzeństwa nie masz! Ty za to sztywna, jak troll na starość! Ale do centaurów z nami poszłaś! – odpyskowała jej Jarzębinka.
– Właśnie, centaury… – wtrącił się krasnolud, ale nie słuchały go.
– Z wami poszłam, bo centaury inteligentne stworzenia, porozmawiać chciałam, bo z tobą nie ma o czym! – odcięła się czarnowłosa dziewczyna i z irytacją machnęła ogonem.
– Akurat! Widziałam to rozmawianie, jak się tam z jednym obłapiałaś pod bukiem! Przylaszczka wiedzy we mchu szukała!
– Lepiej z nim, niż z Kijwokiem, co się ślini na twój widok przy każdej okazji!
Jarzębinka spochmurniała nieco na ten przytyk.
– Poradzę sobie i z nim, już się nie martw – mruknęła.
Wrzycimłot, nieco skonsternowany tą babią rozmową, postanowił się wtrącić.
– Kijwoko ci się naprzykrzał? Krzywdę ci robił?
– Oj tam, braciszku, nie troskaj się, już ja sobie poradzę z tym obleśnikiem.
– Kijwoko się naprzykrza i idzie tam, gdzie go nie chcą – wtrąciła Przylaszczka dla wyjaśnienia, bo siostra krasnoluda jakoś przycichła.
Wrzycimłot przyglądał się dziewczynom przez moment i już się miał odwrócić i odejść, ale wtedy przytrzymała go Przylaszczka.
– Hej, zaraz, gdzie się wybierasz? Wiemy już, czemu ją wyciągnąłeś – Wskazała na Jarzębinę. – A ja, to po co? Bo siostrą takiego ramola się nie czuję.
Wrzycimłot przeklął się w duchu za dawne swawole i brak ogłady. Przełknął głośno ślinę i wspomniał rześki smak piwa. To go popchnęło do działania, bo bardzo chciał już do domu jechać.
– No, więc, tak jakby, wydaje się, że, na zbitego dzięciołaka, jestem twoim ojcem.
Ulżyło mu wyraźnie, gdy tylko skończył mówić. Dziewczyny wpatrywały się w niego najpierw sceptycznie, jakby podejrzewały, że żartuje, a potem z niedowierzaniem. Stali tak chwilę w milczeniu, które pierwsza przerwała Przylaszczka.
– Eeee, chyba nie… Wiesz, miło mi, i w ogóle, ale moim ojcem jest Sękościsk. Na pocieszenie – dodała prędko, bo zobaczyła minę krasnoluda – powiem, że mama wspominała o tobie i często mówiła, że wolałaby mieć córkę z Wrzycimłotem, niż z tym opojem zza miedzy.
Rzeźnik przez chwilę wpatrywał się w dziewczynę, chciał coś powiedzieć, jednak zrezygnował i odwrócił się nagle.
– Drzazgoświst!!! Na rzyć śpiewonka! Gdzie on?! Drzazgoświst Szlachetny, kto to wymyślił, zabiję, albo przynajmniej poważnie uszkodzę! Gdzie ten troll szemrany?! Jak go dorwę, to niech mu jego własna brzózka lekką będzie!
Tak marudząc, szedł w stronę przyjaciela i wydawało się, że drzewa rozstępowały się przed nim z respektem. Jakby wiedziały, że nie ma nic gorszego, niż gniew Wrzycimłota.
Po długiej rozmowie, która na szczęście nie skończyła się mordobiciem, troll wyjaśnił, że był przekonany co do rzeczonego ojcostwa krasnoluda, ale nie porozmawiał nigdy o sprawie z Łodyżką. Przepraszał zapamiętale i tak długo, aż Wrzycimłot nie miał już siły się na niego gniewać.
Rzeźnik z parobkiem szykowali się do drogi powrotnej. Została tylko jeszcze jedna rzecz do załatwienia. Krasnolud zawołał Kijwoka na stronę.
– Słuchaj, mam z tobą do pogadania. Wiesz, byłem przez chwilę u Wielkiej Czarownicy z Marungu, przepięknej kobiety. Nagiej zupełnie, o skórze jak smoła. Okazałem się niegodny i odesłała mnie z powrotem, lecz obiecywała wielkie bogactwa i zaszczyty temu, kto zostanie jej uczniem i wytrwa trzy lata. Wiem, że ty się nadasz, tylko nikomu innemu nie gadaj. Musisz iść do naszej Jędzy Kalinowej i powiedzieć do niej babuniu.
Kijwoko wylewnie podziękował i popędził do chaty wiedźmy. Wrzycimłot, zadowolony, poszedł pożegnać się z Drzazgoświstem i Jarzębinką. Nie chciał już wracać do wioski, chciał do domu.
Już prawie ruszali, gdy podbiegła do niego Przylaszczka.
– Nie wracam do wioski, mama mnie obije i męża każe brać, a ja zawsze trochę świata chciałam zobaczyć. Moim ojcem nie jesteś, ale ze sobą możesz wziąć. Nie będę przeszkadzać.
Uśmiechnęła się tak czarująco, jak tylko potrafiła, a jej uważne spojrzenie szukało w twarzy krasnoluda przyzwolenia. Wypatrzyła jednak tylko panikę.
– Gdzie? Z nami? Nie ma mowy! Żywica mnie znajdzie i zabije! A ja chcę jeszcze pożyć!
– A skąd będzie wiedziała, że z tobą poszłam? Chcesz, to dołączę do was zaraz za puszczą, żeby nikt nie widział, powędrujemy razem, a potem pójdę w swoją stronę.
– W żadnym razie! Nie zgadzam się!
I razem z Jasnygwintem oddalili się w pośpiechu.
Siedział przed domem, w słoneczku i popijał piwo. Czuł, że jest szczęśliwy. W tej krótkiej chwili, gdy orzeźwiający trunek drażnił chmielową nutą kubki smakowe, niczego więcej nie było mu trzeba. Cieszył się, że jest w domu, że nikt nie każe mu nikogo ratować, a Jasnygwint w rzeźni sprawia dzięciołaka już zupełnie sam. W tym momencie szczęścia dopełniła Przylaszczka, która właśnie przyniosła drugi garniec piwa.
– Naści, wuju, Grogun dzisiaj doniósł, gdy krowę sprawiałeś.
Podziękował pięknie i tylko jeszcze pomyślał ile to się trzeba napracować, żeby wszystko było, jak przedtem. No, może nie do końca wszystko…