Wiesz, co jest wyjątkowego w tym gabinecie? W ścianach, drzwiach, kanapie, fotelu, biurku? Oknie za obrotowym krzesłem? Może nic, może to ty jesteś wyjątkowy, a wszechświat realizuje kolejną z możliwości, dając ci fragment środowiska, w którym możesz funkcjonować na czas mojej wizyty. Pewnie tak jest. Choć naprawdę nie wiem.
I właśnie po to tu jestem. Żeby się dowiedzieć i zrozumieć, zajrzeć do ostatniego pudełka, zobaczyć co w nim jest. Mam wiele szans, ale nie nieskończenie wiele. Musisz wiedzieć, że nieskończoność to abstrakt wymyślony na nasz użytek, wałkowany przez Arystotelesa, Zenona, Proklosa, Leibnitza i innych – szkopuł tkwi w tym, że nie ma odzwierciedlenia w fizycznej rzeczywistości. Upraszczamy to, czego nie potrafimy objąć umysłem. Albo komplikujemy. Zupełnie niepotrzebnie.
No dobrze… Wypadałoby zacząć, opowiedzieć o tym, co doprowadziło mnie do tego miejsca i czasu. Gdy skończę, zadam ci kilka pytań, więc słuchaj uważnie, skoro i tak nie masz niczego lepszego do roboty.
Żebyś zrozumiał, zacznę od opowiedzenia ci o tym, jak zostałem…
…szarlatanem
Od zawsze widziałem wokół ludzi i zwierząt aury, które jako dziecko nazywałem “tęczami”. Kiedy byłem mały, czasem mówiłem o tym rodzicom. Na przykład, że tęcza babci jest bardzo blada. A za kilka miesięcy babcia odmeldowywała się z tego świata. Albo, że tęcza wujka Tomka jest dziwnie ciemna, jak u tego chorego pana, którego widziałem w przychodni, kiedy mama wzięła mnie na bilans siedmiolatka. A potem wujek Tomek odwalał kitę z powodu zmian nowotworowych w płucach.
Matka mówiła, że to bujna fantazja i mam o tym nikomu nie wspominać, bo uznają mnie za dziwadło, a dzieci nie będą się chciały ze mną bawić. Bardzo się przejąłem i już więcej nie opowiadałem o tęczach, a matka chyba uznała, że to było jedynie dziecinne gadanie, z którego wyrosłem.
Tylko, że to nie były żadne fantazje. Widziałem aury, a z wiekiem nauczyłem się rozpoznawać co oznacza ich kolor, zasięg, gęstość i zmiany tych wartości. Teraz wiem, że to rodzaj siły życiowej, którą zużywamy. Każda choroba, uraz, nawet zadrapanie albo siniak, powodują, że energii ubywa, a im poważniejszy problem zdrowotny, tym więcej jej potrzeba, by go wyleczyć. Oczywiście są też schorzenia i rany, które zamieniają człowieka w durszlak, z którego siła życiowa momentalnie wylewa się na zewnątrz i rozprasza, pozostawiając pustą skorupę ciała.
Umieć coś, a nie móc się tym pochwalić – wiesz jakie to uczucie? To coś, co siedzi cały czas z tyłu głowy, uwiera, szamocze się i próbuje wydostać na wolność, szuka okazji.
Miałem kotkę, Tyldę. W zasadzie to Matyldę, ale wszyscy skracaliśmy jej imię, wołając na nią tak, jak nazywał ją mój ojciec. Jej aura była pierwszą, z jaką spróbowałem wejść w kontakt. Pewnego dnia, kiedy wylegiwała się na kanapie, usiadłem obok, położyłem dłoń na jej głowie i zacząłem głaskać. Sięgnąłem ku niej własną aurą, połączyłem się i szarpnąłem. Tylda drgnęła, a z jej gardła wydostał się ten dźwięk… wiesz, taki koci pomruk, który szybko narasta, aż w końcu przechodzi w syk. Zabrałem kotu trochę energii, a on się zorientował, ugryzł mnie i zeskoczył na podłogę.
Tylda unikała mnie przez kilka dni, a kolejne dwa tygodnie zajęło mi przekonanie jej do siebie z powrotem. Koty są wyjątkowe, wiesz? To jedyne zwierzęta, które są świadome energii, która napędza każdy żywy organizm. Słyszałeś pewnie o przypadkach, kiedy sierściuch kładł się komuś na bolącym miejscu, przynosząc ulgę? Albo o kotach, które wykrywają choroby. One naprawdę to potrafią, widzą aury, rozpoznają ich znaczenie. A najciekawsze, że koty posiadają kilka razy więcej energii niż jakikolwiek inny żywy organizm, więc teoretycznie mogłyby żyć bardzo, bardzo długo. Tylko, że zużywają jej o wiele więcej. Robią to świadomie, nie przejmują się tym, że szastanie energią prowadzi do szybszej śmierci. Stąd też pewnie wziął się przesąd, że koty mają dziewięć żyć.
Wracając do tematu: wtedy nie wiedziałem, że tylko koty wyczuwają próby manipulacji przy aurach, więc przez długi czas nie podejmowałem prób łączenia aur z kimkolwiek.
W szkole średniej miałem kumpla, Artura, który był bardzo chorowity i miał alergie na prawie wszystko. A także bardzo słabą aurę. Energii na dwadzieścia kilka lat życia. Jego rodzice jeździli z nim po lekarzach, klinikach, dziesiątkach specjalistów, wydawali ogromne sumy pieniędzy na leczenie. A wszystko jak krew w piach, nie widziałem, żeby chociaż jedna z zastosowanych kuracji zmniejszyła wycieki.
Często bywałem u niego, mieszkał niedaleko, razem się uczyliśmy. Podczas jednej z takich wizyt, do jego pokoju wparowała matka z jakimś obcym facetem. Śniada cera, złoty łańcuch wystający spod rozpiętego kołnierza koszuli, gruby brzuch i małe świńskie oczka. Nazywał się Witalij i był energoterapeutą, podobno bardzo dobrym – istnym cudotwórcą – zaproszonym z polecenia którejś ciotki, czy kuzynki.
Koleś przywitał się z nami łamaną polszczyzną, potem złapał dłoń mojego kumpla, a ja po raz pierwszy zobaczyłem jak czyjeś aury się łączą. Nagle Wasilij zaczął zasysać energię Artura, żeby po chwili zmienić kierunek przepływu i wtłaczać w niego własną. I tak kilka razy, wte i wewte. Ten wielki energoterapeuta nie wiedział co robi, po prostu podejmował losowe działania, jak małpa klikająca w przypadkowe klawisze maszyny do pisania. Finalnie zostawił aurę Artura silniejszą, a jego własna nieznacznie przybladła. Naładował go, ale nie uleczył, choć pewnie kilka razy w swojej karierze mogła mu się ta sztuka nieintencjonalnie udać.
Od tego momentu zacząłem znów eksperymentować z aurami. Tylda już dawno nie żyła, ale w domu mieliśmy psa, trzyletniego kundelka o imieniu Tofik. Tylko koty ogarniają aury, psy oraz jakiekolwiek inne żywe organizmy już nie.
Long story short, jak to mówią Amerykanie: poprzez moje doświadczenia, z którymi zacząłem poczynać sobie coraz śmielej, nauczyłem się zabierać energię, przekazywać ją, a także kanalizować. Byłem pieprzonym Robin Hoodem energoterapii – zabierałem tym, co mieli jej dużo i oddawałem tym, u których występowały braki. Oczywiście bez wiedzy jednych i drugich. Wątpliwe moralnie, prawda? Ale nie przejmowałem się tym zanadto, uważałem tę praktykę za sprawiedliwą.
Szkoły nie skończyłem. Bo i po co miał być mi fach mechanika samochodowego, skoro nie miałem zamiaru się tym zajmować? Rzuciłem technikum w cholerę, a moi rodzice nie byli z tego, delikatnie mówiąc, specjalnie zadowoleni. Jeszcze mniej ciekawie się zrobiło, kiedy powiedziałem im, jak mam zamiar zarabiać.
Zdziwiłbyś się ilu ludzi szuka pomocy różnych cwaniaczków, mających rzekomo umiejętności uzdrawiania dzięki różnym szemranym terapiom. Pełno tego ścierwa ogłaszało się w sieci, funkcjonowały fora dla oszołomów, sklepy z magicznymi bębenkami i innym gównem, poradniki… Wlazłem w to środowisko, porozglądałem się i złapałem kilku klientów. Początkowo szło ciężko, nikt nie chciał wierzyć gówniarzowi, który twierdzi, że potrafi leczyć. Ale jeden klient, drugi i po-szło! Najlepsza w tym biznesie jest poczta pantoflowa, wierz mi.
Oczywiście nie leczyłem ludzi w pełni, o nie! Etapami, powoli, kilka wizyt. Żeby zarobić. A moją robinhoodowską działalność prowadziłem nadal. Wiesz, miałem trochę wyrzutów sumienia, że mając taki dar zarabiam kasę, zamiast pomagać bliźnim bezinteresownie. No i dlatego… Powiedzmy, że wyrównywałem szanse. Egalite, Fraternite, sretetete, takie – jak mówiłem wcześniej – moralnie wątpliwe, ale wtedy uważałem to za świetny pomysł.
Klientów przybywało, wieści się niosły, ludzie zaczęli gadać. Moim staruszkom wtedy już zupełnie odwaliło, większość czasu spędzali na modłach. A kiedy nie klepali różańców, to nic, tylko biadolili o tym, że inaczej mnie wychowali, że muszą żyć pod jednym dachem z oszustem… I tak dalej. W domu rodzinnym przestałem być mile widziany. Z dnia na dzień wyprowadziłem się do wynajętego w pobliżu centrum mieszkania. Urządziłem się po swojemu, a jedno z czterech dostępnych pomieszczeń zaadaptowałem na gabinet dla pacjentów. Zerwałem do reszty ten marny kontakt, który jeszcze miałem z rodziną i bez żalu skupiłem się na karierze.
Pewnego dnia przyszła do mnie dziennikarka z lokalnej gazety, chciała przeprowadzić wywiad. Stawałem się rozpoznawalny. Po gazecie przyszła wizyta na antenie telewizji regionalnej, potem ogólnokrajowej i przez chwilę miałem mocne parcie na szkło. Zostanie gównocelebrytą nie przyszłoby mi trudno – nienawidzili mnie zarówno prawdziwi medycy, przyrównując mnie do wszelkiej maści szarlatanów, choć nigdy nie podważałem dogmatów współczesnej medycyny, i nienawidzili mnie ci drudzy, czyli oszuści, o których hochsztaplerstwie mówiłem głośno, bez ogródek. Jak cię widzą, tak cię piszą. A jak cię nienawidzą, to na pewno o tobie napiszą. Taka prawda.
Na szczęście w porę się zorientowałem, że zwracanie na siebie uwagi to nie najlepszy pomysł. Odpuściłem sławę.
Niedługo później odkryłem, że potrafię łączyć się z aurami ludzi bez potrzeby fizycznego kontaktu, i że moc nie ogranicza się do leczenia. Dzięki niej mogłem również modelować tkanki, nadawać im kształt oraz formę, a nawet zmieniać ich typ. Wiesz, co to oznaczało? Wiesz, na czym zarabia się naprawdę grubą forsę? Na chirurgii plastycznej. A ja mogłem zagwarantować najlepszy efekt, bez żadnych blizn.
Zarabiałem dobrze, żyło mi się nieźle, ale kolejna prawda – ta o apetycie rosnącym w miarę jedzenia – nadała moim działaniom nowy kierunek. I tak zostałem…
…bogaczem
Żeby otworzyć klinikę potrzebowałem jakiegoś jelenia. I jeleń się trafił, a na imię miał Kordian. Gość prowadził niewielki gabinet, miał odpowiednie wykształcenie oraz wiedzę praktyczną, jednak brakowało mu serca do tej roboty. Poznałem go przez jego siostrę, która jeździła do mnie z teściową, hipochondryczką… Dobra, to nie jest istotne, więc do brzegu.
Powiedziałem Kordianowi co potrafię, nawet zrobiłem pokaz. Jak w filmach, “Nieśmiertelny”, Christopher Lambert, wiesz, o co chodzi. Cięcie nożem wzdłuż przedramienia i zasklepienie rany w kilka sekund. Pieprzony Wolverine.
Gość był w szoku, początkowo nie wierzył w to, co widział, myślał, że to jakaś sztuczka. Koniec końców, jakoś to przetrawił, w czym niewątpliwie pomógł mu nakreślony przeze mnie biznesplan, wraz z szacunkowym zyskiem. Bardzo dużym zyskiem. No i otwarliśmy tę klinikę, a ja zarzuciłem działalność szarlatana.
Zmieniłem numery telefonów, miejsce zamieszkania, usunąłem z sieci ślady swojej działalności i zająłem się bardzo kosztownymi operacjami plastycznymi. Zabiegi oczywiście pod narkozą – żeby się pacjent nie zorientował, że to ja modeluję ciało, a Kordian w tym czasie się opierdziela. Zostawiałem jakieś niewielkie ślady, tak jakby rzeczywiście pracował w danym miejscu skalpel, na wszelki wypadek. Później Kordian zawijał delikwenta, lub delikwentkę, w bandaże, a po wybudzeniu upominał, żeby ich nie ruszać aż do wizyty kontrolnej.
Interes się kręcił. Zadowolona klientela polecała nas – właściwie to Kordiana – swoim znajomym, dzięki czemu pod mój fantomowy skalpel zaczęli podkładać się wszelkiego sortu celebryci i bogacze.
Spaliśmy na forsie, a Kordian stał się całkiem sławny – zapraszano go do telewizji, wypytywano o sekret bezśladowych operacji, nawet próbowano namówić na własny program, w którymś z lajfstajlowych kanałów telewizyjnych. Oczywiście gadał wszystkim, że to tajemnica. Pary z ust nie puści, bo to jego autorski pomysł i inne, podobne farmazony. Ale raz mu się rozwiązał język przy szkolnym koledze, z którym spotkał się na jakimś raucie. Ten jego kumpel był po pas unurzany w gównie – pan minister, robiący szybką karierę w strukturach macierzystej partii. Nie żaden nołnejm, tylko wciąż nabierająca masy ryba, utuczona pieniędzmi, władzą i możliwościami. Jedyny zgrzyt w życiu tego faceta był taki, że na doczepkę los dorzucił mu pięciolatkę z białaczką.
Mało nie zabiłem mojego zdurniałego wspólnika, kiedy przyprowadził do gabinetu tego gościa. Kordian musiał być wyjątkowo przekonujący w rozmowie z panem politykiem, bo facet do mnie od razu: muszę pomóc, on zrobi wszystko co będę chciał, że próba to mój obowiązek, bo to Bóg dał mi tę moc, takie tam bzdury.
Odezwało się we mnie przykurzone sumienie i wyleczyłem małą.
Konsekwencją tego wydarzenia stało się wznowienie mojej działalności robinhoodowskiej. Tylko nieco zmieniłem jej wymiar: nadal kradłem ludziom niewielką część energii, ale zacząłem ją w sobie magazynować. Wiesz, co kradnie się najłatwiej? To, czego ludzie nie są świadomi, że posiadają. I sumienie tak bardzo nie kłuje.
Wracając do tematu: raz w tygodniu wybierałem się do losowego szpitala i zużywałem nadwyżki energii do leczenia najpoważniejszych przypadków. Wyposażony w stosowne dokumenty wchodziłem na oddziały jak do siebie – pan minister naprawdę potrafił wiele załatwić.
No, ale języka za zębami też trzymać nie umiał. Zupełnie jak Kordian. Wygadał się i nie minęły dwa miesiące od czasu wyleczenia jego córki, kiedy zadzwonił do mnie kolejny znany polityk z niecierpiącym zwłoki problemem. Potem następny, i jeszcze jeden. Poczta pantoflowa okazała się być równie efektywna w zamkniętym środowisku ludzi władzy. I tak wróciłem do punktu wyjścia – znów leczyłem za kasę.
Dzięki kontaktom i protekcji moich nowych znajomych klinika nam się rozrosła, a ja przestałem się martwić o jakiekolwiek kontrole oraz śledztwa, które mogłyby nas zdemaskować. Zatrudniliśmy kilku chirurgów do krojenia pacjentów w tradycyjny sposób, a koszt usług Kordiana wzrósł o kilkaset procent.
Miałem mnóstwo pieniędzy. Żyłem w luksusie, tak jak marzyłem, a moje szpitalne wizyty uzdrowicielskie zagłuszały nieśmiałe popiskiwania sumienia. Było całkiem fajnie. Ale kiedy jest zbyt fajnie, to zawsze coś się spieprzy. I tak dochodzimy do fragmentu opowieści, z którego dowiesz się, jak zostałem…
…mordercą
Ludzie u władzy to nie tylko politycy. Oprócz nich jest cała menażeria, kręcąca się tu i tam, załatwiająca sprawy, ubijająca biznesy, zdobywająca wpływy – biznesmani, milionerzy, celebryci. Różni ludzie do mnie trafiali. Czasem tacy, których nie miałem zamiaru leczyć, bo wiedziałem jakimi są ludźmi. W dobie internetu i dostępu do wolnych mediów nietrudno ujrzeć czyjąś prawdziwą twarz, kryjącą się pod maską zakładaną na użytek gawiedzi. Tych nie leczyłem. Udawałem, że leczę, a tak naprawdę nie robiłem nic. A gdy nie następowała poprawa, rozkładałem ręce i mówiłem, że nie wszystko, i nie u wszystkich, da się uleczyć. Po pierwsze nie szkodzić, ale dwa razy mi się zdarzyło w przypadku wyjątkowych gnid – jednemu zafundowałem stymulację wzrostową komórek rakowych, drugi dostał prezent w postaci impotencji. Powiedziałbyś, że niefajnie, co? Zaraz zrobi się gorzej.
Przez jednego z moich wysoko postawionych klientów trafił wreszcie do mnie ktoś, kim się wyjątkowo brzydziłem. Nie miałem zamiaru go leczyć, i nie miałem zamiaru nawet udawać, że go leczę. Gość był zamieszany w kilka naprawdę ciemnych interesów z mafijnym tłem, handlem ludźmi, porwaniami. Nie przeszkadzało mu to brylować na salonach. Pisały o nim zarówno poważne dzienniki, jak i serwisy plotkarskie: celebryta gangster, któremu jakimś trafem nie zdołano niczego udowodnić. Znikający świadkowie, zaginione dowody, wycofane oskarżenia, te sprawy. Skurwiel miał wpływy oraz znajomości. Ale ja też kręciłem się w tym środowisku od jakiegoś czasu, przez co czułem się ważny. I stanąłem okoniem: nie leczę cię, bo ponieważ, penis ci w odbytnicę, a tam są drzwi, więcej się tu nie pokazuj.
Na początku zapytał, czy wiem kim jest. Potem się wkurwił i zaczął mi grozić. Olałem go. Olałem groźby, kazałem spadać. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniło do mnie kilku wysoko postawionych znajomych z ostrzeżeniem, że ta gnida rozpytuje, próbuje zebrać jak najwięcej informacji na mój temat. Trochę ze mnie zeszła para, nawet się przejąłem, ale przez kolejne dni nie dostałem żadnego sygnału, żeby miało się coś dziać, więc przestałem się martwić.
Tydzień później zadzwonił do mnie i powiedział, że nawet nie wyobrażam sobie konsekwencji, które mnie spotkają, jeśli go nie uzdrowię. Rozłączyłem się. Tak po prostu, jakbym odebrał rozmowę z telemarketerem, próbującym wcisnąć mi garnki.
Po dwóch dniach od tamtej sytuacji zadzwoniła do mnie matka, tylko po to, żeby mnie poinformować, że ojciec miał wypadek. Potrącenie ze skutkiem śmiertelnym przez nieznanego sprawcę, który zbiegł z miejsca zdarzenia. Dokładnie tak to powiedziała, jakby czytała raport policyjny, a nie informowała mnie o śmierci własnego męża, a mojego ojca. Na pogrzeb pojechałem. Choć nie miałem z nim dobrego kontaktu, to jednak był mój stary… Z matką nie gadałem, pewnie nawet mnie nie zauważyła, ponieważ w kościele stałem przy wejściu, a na cmentarzu też trzymałem się w sporej odległości od grobu i opuszczanej do dziury trumny.
Tego samego dnia znów odebrałem telefon od pana gangstera. Wiesz, co zrobiłem? Zaprosiłem go na wieczór, kiedy w klinice już nikogo nie będzie. I byłem na tyle przekonująco wystraszony, że przyjechał.
Kazałem mu się położyć w gabinecie zabiegowym. Potem sięgnąłem ku aurom jego dwóch, czekających na korytarzu, ochroniarzy. Ustanowiłem kanał i w sekundę opróżniłem ich ciała z energii – jakbym wyciągnął bateryjki z dziecięcych zabawek. Padli w tym samym momencie. Potem zabrałem się za ich pracodawcę.
Zabił mojego ojca. Groził mi. Robił naprawdę złe rzeczy. Zasłużył na cierpienia, które zadawałem mu przez kolejne dwie godziny. Manipulując energią z ciał ochroniarzy doprowadzałem do złamań, wywoływałem bóle zębów i migreny, powodowałem skręty jelit, dusiłem go, dławiłem, inicjowałem kontrolowane zawały serca. Żeby cierpiał. Żeby przed śmiercią poczuł ból, strach oraz rozpacz i zrozumiał, że to co robił, było złe.
Nie krzyczał, nie pozwalałem mu. A kiedy wreszcie przerwałem tortury, by wysłuchać, co ma mi do powiedzenia, naiwnie wierząc, że zrozumiał swoje błędy, on powiedział tylko jedno słowo… Spierdalaj. Tak powiedział. A mnie mało szlag nie trafił.
Pamiętam siebie z tamtej chwili. Jakbym stał obok i oglądał własną twarz, zaciśnięte szczęki, zmarszczone czoło, rozszerzone nozdrza. Walnąłem w niego wszystkim, co miałem. Skupiłem się nie na nim, ale na własnej złości, na niemocy przekonania go do skruchy. Chciałem wepchnąć w jego ciasny umysł zrozumienie, wywołać je cierpieniem. I właśnie wtedy sam oberwałem.
Wszedłem mu do głowy i poczułem jego ból. W odruchu obronnym zerwałem połączenie. Kiedy doszedłem do siebie cofnąłem wszystkie zmiany w jego ciele, a potem raz jeszcze, tym razem świadomie, spróbowałem dostać się do jego umysłu. Nie było żadnych nieudanych prób, jak w filmach, w których bohater uczy się okiełznywać posiadaną moc. Poszło łatwo. Chciałem, więc się działo, moc reagowała na moją potrzebę. Zajrzałem do zmagazynowanych w jego mózgu wspomnień, do myśli i uczuć, poznałem go. I nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Zabiłem tego śmiecia, a jego zwłoki, wraz z ciałami dwójki ochroniarzy, przerobiłem na biomasę, której używałem, kiedy któraś klientka chciała sobie dodać tu, czy tam.
Tamtego dnia pękły dwie tamy – jedna, która utrzymywała w ryzach moją umiejętność wykorzystywania mocy, i druga, broniąca siedzącej we mnie złości do wylania się wściekłą falą na zewnątrz.
Widzisz, zrozumiałem, że mogę używać energii w dowolny sposób. Nie tylko do leczenia, ale do wywoływania różnego rodzaju efektów. Miałem dostęp do tysięcy pomysłów, a dostarczały mi ich Marvel i DC, Shūeisha i Waneko, Paramount i Disney – cała cholerna popkultura, pod korek zalana różnego sortu superbohaterami. Pirokineza, teleportacja, projekcje energetyczne, telekineza. Wszystko, z wyjątkiem kontroli umysłu. Mogę przeczytać twoje myśli, zagłębić się w twoich wspomnieniach, ale tutaj działa taka sama zasada, jak u striptizerek: patrz, ale nie dotykaj. Nie mogę zmienić twoich wspomnień, nie potrafię ci niczego narzucić, mogę tylko przeglądać archiwa i monitorować bieżącą aktywność.
Z tego też powodu moja wiara, że bólem przekonam gangstera do zrozumienia swoich błędów, była tylko pobożnym życzeniem. Zmienić możesz się tylko sam. Wybacz truizm.
Choć zabiłem trójkę ludzi, uważam, że na tym etapie nie byłem jeszcze mordercą. To przyszło niewiele później.
Bo widzisz, z wielką mocą przychodzi wielka ochota, żeby jej użyć. Sprawdzić, gdzie leży granica, móc wykorzystać jej pełen potencjał. Pamiętasz tę organizację terrorystyczną, o której swego czasu było głośno, a potem nagle ucichło, tak jakby zapadła się pod ziemię? Część z jej członków rzeczywiście skończyła pod ziemią. Albo tę serię wyglądających na naturalne zgonów wśród polityków i biznesmenów? Zmniejszoną aktywność karteli narkotykowych? Było tego znacznie więcej, ale nie o wszystkim informowano w mediach.
Głowę nabitą miałem tysiącem fabuł przyswajanych w trakcie poszukiwań inspiracji dla wykorzystania mocy. A że bliżej mi było do Punishera, niż do sztywnej praworządności Collosussa…
Nie miałem notesu, a byłem jak Raito Yagami – jeśli wiedziałem kim jesteś, nie było przede mną ucieczki. Jak Ghost Rider, kiedy oskarżycielskim wzrokiem zaglądałem w ich umysły. Sędzia Dredd – ława przysięgłych, oskarżyciel, sędzia i kat.
Doktor Manhattan, któremu dorównywałem potęgą. Jednak nie byłem taki jak on.
Moc, oprócz tych wszystkich możliwości, o których ci już opowiedziałem, dała mi też lepszy wgląd w naturę rzeczywistości. Wiem, jak górnolotnie i sztywno to brzmi, ale to prawda. Moja potęga wzrastała, a wraz z nią zrozumienie mechanizmów, którymi rządzi się wszechświat. Moore odmalował Manhattana jako byt, który za moc płaci człowieczeństwem, ukazanym w “Strażnikach” jako zdolność odczuwania emocji, empatii i rozumienia pobudek, kierujących ludzkimi działaniami. Pytamy: dlaczego istota o wiedzy znacznie przekraczającej to, co ludzkość kiedykolwiek będzie zdolna osiągnąć, miałaby się przejmować błahostką, jaką jest istnienie mieszkańców jednej z miliardów rozrzuconych po wszechświecie planet? Przyjmujemy taką postawę dla tej nadistoty jako naturalną, właściwą, logiczną – to bardzo naiwne rozumowanie. To my życzymy sobie by ona taka była, ponieważ nie chcemy by kierowała się emocjami. Dlaczego? Bo emocje prowadzą do działań sprzecznych z logiką, impulsywnych, nieprzewidywalnych i nierzadko destruktywnych. Nawet twory naszej wyobraźni ograniczamy w ich potędze, bojąc się istot wszechmocnych.
Brak emocji u niebieskiego doktorka to bzdura. Uczucia nie są czymś, co można wyłączyć. Jesteś w stanie porzucić część swojej osobowości? Emocje to ty.
Ale jedna rzecz dotycząca emocji faktycznie ulega zmianie, kiedy zyskujesz coraz większą potęgę – możesz przestać się w nich ograniczać. Możesz dać się ponieść, pozwolić, by przejęły stery.
Przez kolejne pół roku uśmierciłem ponad cztery tysiące ludzi. Żeby utrzymać pozory w tygodniu byłem Clarkiem Kentem szemranej medycyny estetycznej, zaś w weekendy zaszywałem się w domu, zamieniałem we wkurwionego Supermena z misją przez wielkie “M” i ruszałem zbawiać świat. Ubrdałem sobie, że posiadanie takiej mocy musi mieć jakiś wyższy cel, a za ów cel uznałem oczyszczenie świata z chwastów, którymi są ludzie źli i pozbawieni skrupułów. By go zrealizować potrzebowałem jak najwięcej energii życiowej, więc zaprzestałem charytatywnego uzdrawiania, które sporo jej zużywało. To oczywiście też było okłamywanie się, bo z ofiar pozyskiwałem więcej energii, niż mogłem wykorzystać. Zachowywałem się jak gracz, który chomikuje w trakcie rozgrywki zasoby. Wiesz: amunicja, apteczki, jakieś buffy – na czarną godzinę albo cięższą przeprawę. Tylko, że nie mogło być mowy o żadnej cięższej przeprawie, ponieważ nie istniało nic, co mogłoby mi zagrozić.
Teraz mogę szczerze przyznać, że zachłysnąłem się nowymi możliwościami, a uzdrawianie mnie po prostu znudziło. Chciałem zostać Miracle Manem wprowadzającym ludzkość w Złotą Erę, taką miałem ambicję. Wtedy nie widziałem błędów w swoim rozumowaniu.
No dobra. Chyba przyszła pora, żebyś się dowiedział, jak zostałem…
…zbawicielem
Bawiłem się możliwościami. Pojedyncze cele zabijałem tak, żeby ich śmierć wyglądała naturalnie, jednak gdy robiłem rajdy na siedziby mafijnych rodzin i tym podobnych… Krótko mówiąc: nie ograniczałem się.
Inspiracji dostarczali mi X-meni, Justice League, Wild C.A.T.S., Avengersi i cała masa innych postaci, wyposażonych w moce zrodzone w wyobraźniach ich twórców. Ciąłem jak Wolvie, miażdżyłem jak Hulk, jak Manhattan gestem powodowałem, że eksplodowali. Zamrażałem, podpalałem, rozbijałem na atomy, raziłem prądem, zmniejszałem, przenosiłem na szczyty Himalajów, czasem do wnętrz aktywnych wulkanów albo wysyłałem na środek pustyni Gobi. Oczywiście nie wszystkich. Skądś musiałem brać energię, żeby robić te cuda – co drugi ludzki odpad mógł się nazywać szczęściarzem, umierając bezboleśnie, opróżniony do zera.
Tamtego dnia oczyszczałem posiadłość kartelu, zajmującego się narkobiznesem, prostytucją, przemytem, handlem ludźmi, zabójstwami i wszystkim, co tylko mogło przynieść zysk. Wteleportowałem się na sam środek dziedzińca jak niebieski diabełek Nightcawler i zacząłem zabawę.
A było się z kim bawić, bo swoich szefów ochraniało kilkudziesięciu żołnierzy. Szło jak z płatka. Bez pośpiechu dotarłem do bossów, zafundowałem im przymusową, bardzo bolesną eutanazję i już miałem się zbierać, kiedy usłyszałem warkot silnika, dochodzący z zewnątrz. Jeden z żołnierzy wsiadał pospiesznie na miejsce pasażera białej furgonetki, która następnie z kopyta ruszyła w kierunku bramy. Pomyślałem wówczas, że ci durnie grubo się mylą, jeśli sądzą, że istnieje przede mną ratunek.
Nie wiem czemu, ale do głowy przyszedł mi Cyclops. Chwilę później strumień płynącej z moich oczu bursztynowej energii zamienił uciekający wóz w rozdartą na pół, dymiąca puszkę.
Skupiłem się na otoczeniu, by wyczuć aury pozostałych ewentualnych ocaleńców i zamknąć sprawę tego miejsca. Jedyna emanacja, którą zlokalizowałem, znajdowała się w zniszczonym przed chwilą samochodzie. To, że ktoś przeżył mój atak trochę mnie zdziwiło, więc sięgnąłem ku aurze żywego pasażera i prawie natychmiast zerwałem połączenie.
Zabijałem złych ludzi. Tak miało być. Miałem uważać, żeby nikomu innemu nic się nie stało, a tam, w furgonie, było dziecko. Umierało, mogłem mu pomóc. Ale tego nie zrobiłem. Wiesz dlaczego? Bo w jego umyśle zobaczyłem bardzo świeże wspomnienie: żołnierza kartelu, który wyprowadza tego chłopca razem z grupką siedmiu innych dzieci do furgonetki; ponagla i popycha; mówi, że trzeba uciekać; że człowiek–demon zabija wszystkich w posiadłości.
Wiedziałem co znajdę w środku, ale nie miałem zamiaru tam zaglądać. Przestałem uważać i zabiłem niewinnych. Po raz pierwszy od pół roku poczułem wyrzuty sumienia. I co zrobiłem? Uciekłem. Tak było łatwiej.
Następnego dnia powiedziałem Kordianowi, że biorę urlop. Nie określiłem, ile mnie nie będzie i gdzie mnie szukać, co mojemu wspólnikowi niespecjalnie się spodobało, ale miałem to głęboko w poważaniu – i tak nie chciałem dłużej ciągnąć zarówno tej działalności, jak i usług uzdrowicielskich dla wybranych.
Tamten incydent spowodował, że znów zacząłem się zastanawiać dlaczego mam tę zasraną moc. Skoro jest, to musi czemuś służyć, jak więc mam ją wykorzystać w najlepszy sposób? Kilka tygodni przesiedziałem samotnie na jednej z bezludnych wysepek na Karaibach, czas spędzając naprzemiennie na rozmyślaniu i próbach niemyślenia. Z obu tych czynności zrodziło się we mnie coś nowego.
Niemyślenie pozwoliło mi na pełniejsze zgłębienie mocy. Zrozumiałem, że wcale nie potrzebuję czerpać siły życiowej z innych istot. Mogę sam ją wytwarzać. No, może nie do końca, ale z grubsza chodzi o to, że jest możliwa zamiana jednej energii w drugą. Zamieniałem przecież wcześniej życiową w – na przykład – kinetyczną, i jakoś nie pomyślałem, że w drugą stronę to też może zadziałać. Moja świadomość własnych możliwości urosła nagle, jak…
Dmuchałeś kiedyś balonik? Na początku idzie ciężko, skupiasz się na wtłoczeniu powietrza do tego cholernego kawałka gumy, nadymasz policzki, ale kiedy wreszcie dmuchniesz dostatecznie mocno, wówczas balonik zaczyna nabierać kształtu i kolejne wydechy bez trudu powiększają jego rozmiar. Tak to, mniej więcej, zadziałało.
Rozmyślania z kolei doprowadziły mnie do szeregu refleksji na temat ludzi, którzy coś poświęcili, by innym żyło się lepiej. Skoro oni mogli, to czemu nie ja? Poświęcać coś dla siebie ważnego jest niezwykle trudno, ale wydawało mi się, że i tutaj zadziała ta sama zasada z balonikiem. Pierwszy krok najtrudniejszy, a potem już z górki. Jasne…
To właśnie wtedy uznałem, że złożę się w ofierze dla dobra ludzkości. Szlachetne, żałosne bzdury; popychana przez sumienie chęć wybielenia się we własnych oczach, przy jednoczesnym szukaniu uwielbienia u innych. Pewne rzeczy potrafimy przyznać przed sobą dopiero po latach, przyglądając im się z perspektywy czasu, a hipokryzja działa tylko u tych, którzy nie wiedzą czym ona jest.
Dalszą część znasz pobieżnie z gazet, internetu, telewizji, setek opracowań, debat i dyskusji. Wybrałem stadion piłkarski, bo takie obiekty mają niezłą infrastrukturę, którą łatwo można zaadaptować na potrzeby pielgrzymów. Zawisnąłem w kuli energii kilka metrów nad środkiem boiska, nadałem ogólnoświatowy komunikat: cześć, jestem tutaj, czekam na wszystkich chorych i kalekich, by ich uleczyć. Pobierałem energię słoneczną, zamieniałem w życiową i wypromieniowywałem ją na kilkadziesiąt metrów wokół. Tak to działało.
Pierwszy miesiąc obserwowałem, jak to wszystko się rozwinie. Może pamiętasz, że kilka razy musiałem interweniować? Powtarzać że jestem dla wszystkich? Nie tylko dla naukowców z ich urządzeniami; nie tylko dla wojska i służb, próbujących odizolować teren; nie dla polityków i ich kampanii; nie dla cwaniaków, kombinujących jak na mnie zarobić? Że jestem dla ludzi? Widzę, że pamiętasz.
Młody Werter Jesus Christ Superstar mash-up. Zbawiciel, uzdrowiciel, pocieszyciel, idiota.
Widzę, że nigdy nie skorzystałeś. Nie pielgrzymowałeś. Ale wiele osób z twojego otoczenia tak. Sam więc dobrze wiesz, co o mnie mówiono, jakie snuto na mój temat fantazje, o czym spekulowano. Stałem się obiektem kultu przez duże K. Prawdziwym, namacalnym, cholernym zbawicielem.
Zostawiłem kawałek siebie w tej bańce, pewien, że będziecie już wiedzieć jak korzystać z tego, co oferowałem. Może lepiej: ofiarowałem. Reszta mnie powędrowała ku gwiazdom. Chciałem odnaleźć życie poza naszą planetą, poznać je, nawiązać kontakt, a potem wrócić na Ziemię i opowiedzieć wam, co odkryłem. A opowiedzieć musiałbym tak naprawdę, jak zostałem…
…z niczym
Wiesz, czym jest równanie Drake’a? Pobożnym życzeniem.
Poszukiwania obcego życia rozpocząłem od najbliższego sąsiedztwa naszego układu. Podróżowałem z prędkością myśli, przeszukiwałem wiele miejsc jednocześnie, nie znalazłem niczego. Więc wypuściłem się dalej, do sąsiednich galaktyk. Ale i tam było pusto. Szukałem wszędzie – na każdej planecie, każdym księżycu, wewnątrz gwiazd i czarnych dziur, w pustce i na wzburzonych krawędziach wszechświata. I nic.
Nie znalazłem żadnego śladu życia w całym zasranym kosmosie. Spróbowałem więc sam je stworzyć. Wybrałem planetę o specyfice zbliżonej do ziemskiej, z jednym naturalnym satelitą, orbitującą w “strefie jasnowłosej” gwiazdy zbliżonej wielkością do naszego Słońca. Następnie poddałem tamten świat serii przyspieszonych procesów, mających doprowadzić do powstania życia w sposób analogiczny do tego, w jaki – według hipotez – powstało ono na Ziemi. Nie udało mi się uzyskać choćby jednego aminokwasu.
Uznałem w końcu, że skoro nie mogę stworzyć, to może spróbuję zaszczepić tam jakieś życie. Terraformowałem część planety do bardziej przyjaznej postaci, a następnie sprowadziłem kilka prostych, ziemskich organizmów. Oczywiście cel był taki, żeby przyspieszyć ich ewolucję i zobaczyć, jakie to przyniesie efekty. A te, niestety, były mierne. Organizmy nie chciały się rozwijać, wciąż musiałem zasilać je energią życiową, której zużywały zbyt wiele i zbyt szybko. Niczego nie dało się z tym zrobić. Wreszcie dałem spokój, pozwoliłem im zdechnąć.
Jesteśmy wyjątkowi. Ilość warunków, które muszą zostać spełnione, by powstało życie jest ogromna. Ziemia to unikat na skalę wszechświata, który wykorzystał tę możliwość i drugi raz tego nie zrobi.
Wróciłem na Ziemię, i nie spodobało mi się to, co zaszło przez te trzydzieści lat, w trakcie których nie interesowałem się sytuacją na naszej planecie. Jesteś przed pięćdziesiątką, więc wiesz o co mi chodzi. Co się pozmieniało, jak było przedtem. Wojny, autorytaryzmy, chore ambicje jednostek zdolnych narzucić swoje wizje masom.
Kiedy zobaczyłem stadion otoczony wysokim murem, z drutem kolczastym na szczycie… Przyjrzałem się setkom żołnierzy pilnujących terenu, wozom patrolowym eskortującym limuzyny do jedynej bramy, wybrańcom dopuszczonym bliżej mojej emanacji, zrozumiałem ostatecznie, że niczego się nie nauczyliście. I niczego nie da się was nauczyć.
Mógłbym na tysiące sposobów usprawiedliwiać to, co zrobiłem później. Nigdy nie wierzyłem w wyższe siły sprawcze, jak jednak wyjaśnić to, że tylko na Ziemi powstało życie? Że my powstaliśmy – gatunek doprowadzający do wymierania innych gatunków, niszczący własną kolebkę i dążący do zagłady? Jeśli stworzył nas jakiś Bóg, to musiał mieć w tym cel, a ja wciąż nie wiem jaki. Właśnie dlatego unicestwiłem ludzkość. Aby rzucić wyzwanie Bogu, wymusić na nim objawienie się, żebym mógł zapytać o sens tego wszystkiego. Jeśliby istniał jakiś Stwórca, to nie pozwoliłby przecież na wymordowanie własnych tworów, prawda?
Gówno prawda. Zabiłem wszystkich, a on nie przyszedł. Mimo wszystko nie mogę jednak uznać, że Bóg nie istnieje. A to dlatego, że jesteś jeszcze ty.
Chciałbyś się dowiedzieć, jak to się stało, że nie zostałem…
…sam?
Też chciałbym.
Zniszczenie całego życia wymagało jedynie myśli. Jak pstryknięcie placami w wykonaniu Thanosa.
Na całej wymarłej planecie pozostało jednak miejsce, z którego emanowała energia, wskazująca na istnienie żywego organizmu. Ono przyciągało mnie do siebie – nie jak latarnia wabiąca ćmy, raczej jak smród padliny ściągający sępy.
Gabinet psychologa na czwartym piętrze kamienicy. Twój gabinet. A w środku ty.
To było prawie sto lat temu.
Jak zwykle nie wierzysz. Dla ciebie wciąż jest tamten dzień. Jesteś zawieszony w czasie, który rusza tylko podczas moich wizyt. Stajesz się, gdy cię odwiedzam, więc przychodzę i opowiadam ci moją historię, za każdym razem taką samą. A później proszę, żebyś mi powiedział: dlaczego? Dlaczego mam tę moc? Dlaczego tylko ty zostałeś? Dlaczego Bóg nie chce ze mną rozmawiać? I choć działamy wciąż według tego samego schematu, twoje odpowiedzi za każdym razem są inne. Tyle, że jak dotychczas żadna mi się nie spodobała. Choćbym miał tutaj spędzić milion lat, wreszcie się dowiem, nie odpuszczę, możesz być tego pewien.
No! Wysłuchałeś już wszystkiego, co miałem do powiedzenia. Teraz pozwolę ci się ruszyć i przemówić, ale chcę tylko odpowiedzi na zadane pytania. Nie zastanawiaj się, po prostu mów. Masz kolejną szansę powiedzieć coś, co wreszcie pozwoli mi zrozumieć.
I może tym razem cię nie zabiję.