Historia, jak wiele innych, zaczęła się trywialnie. Troje młodych studentów postanowiło spędzić wiosenny tydzień w Krągłej Kotlinie. Chęć podjęcia ścisłych badań tamtejszych zjawisk magicznych, ponoć istotnie różnych od resztkowej, nieprzewidywalnej magii spotykanej nawet w miastach, podawali raczej jako pretekst wyprawy, także przed sobą nawzajem. W rzeczywistości zależało im na tym, aby pozwiedzać okalające kotlinę Góry Krągłe, nie bardzo jeszcze dotknięte turystyką, i odpocząć nieco od obowiązków.
– Powinniście się koniecznie zatrzymać „U Upadłego Mnicha” w Toflsztynie – poradził im przed wyjazdem jeden z profesorów, zapalony krajoznawca.
W obranym terminie odbyli nocną podróż pociągiem, wobec wielkiej ciasnoty rozkładając śpiwory w komórce do transportu rowerów, a w Grodzie Smoka przesiedli się do autobusu, ruszając już na dobre ku Krągłej Kotlinie. Z początku jechali przez małe miasteczka i faliste pola. W miarę jak ranek ustępował miejsca przedpołudniu, droga zagłębiała się w coraz to gęstsze lasy, aż zaczęła wznosić się serpentynami na Przełęcz koło Rogu.
– Czyli, Rysiu, za chwilę przetniemy grzbiet Gór Krągłych? – zapytał Janek, po czym odchylił się w przeciwną stronę, aby pocałować Juleczkę.
– Owszem – Rysio, student matematyki, był odpowiedzialny za przygotowanie wyprawy pod kątem merytorycznym. Zazwyczaj chętnie rozwinąłby wyjaśnienia, ale doskwierał mu ból głowy, jak zresztą często w podróży.
– Czyli to tędy prowadzi ten słynny szlak? – nalegał jego przyjaciel.
– Tak właśnie – przyświadczył Rysio, pomału zapalając się do rozmowy – Wielki Szlak Gór Krągłych, niebieski, biegnie wzdłuż całego grzbietu górskiego, tworząc kształt wielkiej podkowy, której ramiona niemal się stykają nad przełomem Pysznej poniżej Zielonego Klasztoru.
– I my go zwiedzimy, prawda? – upewniła się Juleczka.
– Całość szlaku to nie, ale klasztor i przełom na pewno – odpowiedział czule Janek. Mylił się.
Osiągnąwszy przełęcz, kierowca autobusu zatrzymał się na czymś, co mogłoby być nieślubnym dzieckiem parkingu i kamienistej łączki, aby pozwolić pasażerom na rozprostowanie nóg czy też nacieszenie się widokami. Te zaś mogły się podobać, ponieważ wierzchołki gór skrzyły się w jaskrawym słońcu, aż dopiero w oddali wybarwiały się na niebiesko i wreszcie nikły; tymczasem na dnie kotliny widniały jeszcze strzępy porannych chmur, jak srebrne jeziora. Janek uczynił gest, jakby chciał upaść w bujną trawę.
– Uwaga na żmije! – przestrzegli jednym głosem Rysio i Juleczka, która studiowała biologię. Wprawdzie ze specjalizacją w zakresie życia wód, ale przecież musiała wiedzieć, że żmije wylegują się na nasłonecznionych polanach.
– Jak wysoko jesteśmy? – chciała wiedzieć.
– Około tysiąc metrów nad poziomem morza – odparł matematyk – jeden z najniższych punktów w pierścieniu wokół Krągłej Kotliny. Najniżej jest oczywiście przełom Pysznej, ale on się nie nadaje do komunikacji. W dolnej części to jest pionowy wąwóz skalny, w najwęższym miejscu wszystkiego sześć metrów spienionej wody.
Na tym zakończyli na razie rozmowę o górach, pakując się ponownie do autobusu. Janek, który prowadził już poważne badania w kierunku fizycznego ugruntowania zjawisk magicznych, zaproponował za to, aby pomierzyć współczynnik załamania światła w obrębie kotliny. Problem polegał na tym, że ewentualnych drobnych różnic nie dałoby się wykryć bez specjalistycznego sprzętu, a sprzęt mieli ze sobą wyłącznie turystyczny.
Droga wiła się znów przez dzikie bory i łąki pokrywające górskie zbocza. Pokazało się jedno miasteczko, potem drugie – wiele starych domów, już to drewnianych, już to z szarego kamienia, którego w okolicy było pod dostatkiem. Aż wtem…
– Krągła Środa, koniec trasy! – oznajmił zadowolony z siebie kierowca, zajeżdżając do zatoczki przy murze uroczego cmentarzyka.
– Co to znaczy „koniec trasy”? Według rozkładu mieliśmy jechać przez Toflsztyn do Krągłej Nowej Wsi – zaprotestował Janek.
– Koniec trasy to koniec trasy. Według rozkładu to jeździ się w miastach wojewódzkich, a tutaj nikt nie będzie się telepał dziesiątki kilometrów po górskich drogach dla pięciu turystów na krzyż.
– Można by złożyć skargę do przewoźnika – zaproponował Rysio, kiedy już nieco zmieszani wypakowali się na ulicę.
– Przewoźnik to raczej popiera takie praktyki – odparła Juleczka – a innego może nie być, bo zdaje się, że urząd komunikacji w ogóle miał problem z obsadzeniem tej trasy… Przepraszam panią, jeździ tu coś do Toflsztyna?
– Jeździ, jeździ. Ino że latem – oznajmiła zmierzająca na cmentarz staruszka w luźnej sukni.
– W sumie to tylko jakieś dwadzieścia kilometrów – westchnął Rysio, przekonując sam siebie, że nie warto psuć nastroju na samym początku wyprawy. Przynajmniej ból głowy zaczynał ustępować.
– A jest jakiś ciekawy szlak w tę stronę?
Janek rozłożył mapę, pochylili się we troje.
– Żółty. Powinien być ładny, prowadzi chyba taką odkrytą trawiastą grańką.
– Gdzie my dokładnie mamy dojść? Jaki tam był adres w tym Toflsztynie?
– Plac Zamkowy jeden.
Kiedy rozglądali się po Placu Zamkowym, było już późne popołudnie. Początkowo nie zauważali żadnego budynku, który mógłby pełnić funkcję pensjonatu. Dopiero podchodząc bliżej zrujnowanego zamku, natknęli się przy bramie dziedzińca na tabliczkę z numerem „1”.
– Czyżby?…
– Bądź co bądź można wejść i zapytać.
– Czekaj, ty poważnie nie sprawdziłeś, że niby mamy nocować w zamku?
– Po prostu zapisałem adres od profesora, żeby popytać na miejscu… Gdzieś przecież tak czy inaczej znajdziemy nocleg.
Drzwi ustąpiły z naznaczonym wiekiem skrzypieniem. W przedsionku okazałej budowli nie było żywej duszy, spostrzegli jednak coś jakby biurko recepcyjne i staromodną kołatkę. Po minucie czy dwóch oczekiwania z dalszych pomieszczeń wyłonił się niemłody mężczyzna. Chudy i wysoki, w szarobrązowym kaftanie, kojarzył się ze strachem na wróble. Był niemal całkiem łysy, tylko wokół ciemienia sterczał mu jeszcze pierścień włosów.
– Przepraszamy, czy to tutaj pensjonat „U Upadłego Mnicha”? – zapytała Juleczka, która radziła sobie lepiej od chłopców w sytuacjach wymagających kontaktu społecznego.
– Dokładnie tak, mili państwo. Jak do mnie trafiliście?
– Polecił nam to miejsce profesor Sz. z Uniwersytetu Nadmorskiego.
– Ach, profesor Sz.! Wspaniały człowiek, bardzo mi pomógł w inwentaryzacji zabytkowych drobnych przedmiotów użytkowych. Pozdrówcie go ode mnie koniecznie.
– A dlaczego „U Upadłego Mnicha”? – wyrwał się Rysio.
– To na mnie wołają „Upadły Mnich” – wyjaśnił gospodarz bez skrępowania. – Rzeczywiście byłem zakonnikiem w Zielonym Klasztorze, ale po incydencie ze spływem kajakowym harcerek trzy lata temu uznałem, że równie dobrze mogę podążać ku potępieniu własną drogą. Mam wykształcenie z historii sztuki, już wcześniej zdarzało mi się oprowadzać tu gości po zamku w ramach pracy społecznej, dzięki czemu urząd gminy zatrudnił mnie wtedy jako kustosza. Zgodził się nawet udostępnić mi trochę pokojów w mniej zrujnowanej części na potrzeby własne, w tym udzielanie noclegów.
– Jak w takim razie powinniśmy się zwracać?…
– Możecie mówić „ojcze Janie”, jak w wierszu, albo „panie Janie”, jak w innym wierszu, a jak bardzo chcecie, to i „synu Janie”, właściwie wszystko mi jedno – roześmiał się były mnich.
– Ja też Jan, bardzo nam miło! – Janek również zaprezentował szeroki uśmiech.
– Nie można powiedzieć, aby się pan bardzo starał o gości – zauważyła ośmielona Juleczka – nie tylko że nie prowadzi pan strony internetowej, ale nawet tabliczkę z nazwą pensjonatu trudno znaleźć.
– Odpowiadam przecież za stan zabytku, nie mogę tutaj zapraszać przypadkowych osób. Zadowalam się gośćmi z polecenia, prawdziwymi miłośnikami gór i historii. Czy mielibyście może ochotę na małe wstępne zwiedzanie zamku? – Kustosz zagarnął powietrze szerokim zapraszającym gestem.
– Z wielką przyjemnością – przytaknął Janek – chcielibyśmy jednak zjeść wpierw obiad.
– Wędrowaliśmy tutaj od Krągłej Środy, a noc spędziliśmy w pociągu na podłodze, jesteśmy nieco zdrożeni – dopowiedział Rysio.
– W takim razie radzę wam zajrzeć do restauracji „Hersztówna”, dwie przecznice stąd. Podają znakomity placek zbójnicki. Umawiamy się za godzinę.
– To najstarsza zachowana część zamku – wyjaśnił gospodarz, gdy wydostali się na resztki poszczerbionego muru nad przepaścią. Dalej, za zieloną dolinką porośniętą kwiatami, grunt wznosił się znowu stromą skarpą i zarastał lasem, odchodząc ku wysokim górom.
– I ten mur tak się rozpadł ze starości? – spytał Rysio, który przezornie trzymał się z tyłu, jako dotknięty umiarkowanym lękiem wysokości.
– To także, ale głównie od ostrzału rosyjskiego, gdy bronili się tutaj konfederaci. W dolince często pokazuje się duch generała Samozbanskiego, którego zabił wtedy nasz strzelec celny srebrnym guzem od żupana. Ma mało estetyczny brak w prawym boku.
– Brak czego?
– Głównie fragmentów żeber, wątroby i płuca.
– A czy wnętrze zamku także jest nawiedzone? – Janek wzdrygnął się lekko.
– Ach, jeszcze jak! Zaraz wam pokażę.
Po zejściu przez kilka korytarzy do wilgotnej komnaty podjął temat:
– Według legendy to tutaj zbójnik Gawron zażądał od margrabiego Illiaczyego zwrotu swojej frajerki Hanki, którą ten wziął jako nałożnicę. Po dyskusji doszli do porozumienia, nie pytając zresztą Hanki wcale o zdanie, że dostanie ją ten, który szybciej potrafi ją zaspokoić. Właśnie kiedy kłócili się o kolejność, dziewczyna otruła obydwu herbatą zaprawioną kwieciem tojadu i szczwołu. A potem siadła i zapłakała, nie odgadnąć czemu… I patrzcie, ten oto zaciek na ścianie, jakkolwiek go nie czyścić, zawsze ujawnia twarz ślicznej Hanki.
– To bardzo ciekawe… Wie pan, dużo słyszy się o tym, że magia w Krągłej Kotlinie może być silniejsza i bardziej przewidywalna niż w miejscach bliższych cywilizacji. Chcielibyśmy to jakoś porządnie zmierzyć.
– Ho, ho! Uwielbiam błyskotliwą młodzież, bardzo się cieszę, że profesor polecił wam mój skromny zamek. – Kustosz okazywał wyraźną radość. – Gdybyście potrzebowali jakichś przyrządów, powiedzcie, może uda mi się coś wygrzebać. Pokażę wam zaraz jeszcze coś ciekawego, mam na piętrze dwie komnaty, które (jak mi się zdaje) zamieniają się miejscami przy trzeciej kwadrze księżyca. Na pewno warto to zbadać.
– A cóż to tak stuka i skrzypi w ścianach? – przerwała Juleczka.
– Stuka w kanalizacji, a skrzypienie to jakieś inne zjawisko, ale chyba niegroźne.
Wyprowadzał ich teraz wąskim korytarzykiem znów wyżej. Atmosfera była niesamowita, oświetlenie w postaci sztucznych pochodni zapalających się automatycznie przed gośćmi i gasnących za nimi, ściany obwieszone pożółkłymi portretami arystokratów o obcobrzmiących nazwiskach.
– Chwileczkę – zastanowił się Rysio – ma pan tutaj kanalizację?
– A jakże. Sam zrenowowałem całe to skrzydło. Pomału zabieram się za segment frontowy zamku.
– Przecież to praca na wiele lat dla dużej firmy budowlanej ze wsparciem archeologów!
– Jak ktoś pracuje dla pieniędzy, to mu się nie chce, a mnie się robota pali w rękach. Nie ukrywam, ułatwiam sobie różnymi sztuczkami magicznymi. Mam zresztą niezwykłą pomocnicę… – upadły mnich zakrył usta dłonią, jakby obawiał się powiedzieć słowo za dużo, i wrócił do tematu przemiennych komnat.
Wentylator nad drzwiami nachylił się sugestywnie ku grupce i zaczął się kręcić pojedynczymi obrotami, to w prawo, to w lewo.
– Nie przejmujcie się, takie rzeczy to tutaj norma. Mówię wam, silna aura magiczna. Naprawdę warto to zbadać…
Gościnność gospodarza miała swoje granice, nie chcieli zresztą jej nadużywać, więc ze względów budżetowych zdecydowali się wziąć jeden pokój we troje. Wewnątrz dźwięki dobiegające gdzieś z głębi zamczyska, może ze ścian, wydawały się dużo bardziej natarczywe.
Skrzyp, stuk, skrzyp, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, stuk, skrzyp, stuk. Stuk, stuk, stuk, stuk, skrzyp. Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk.
Starając się ignorować denerwujący hałas, młodzi turyści spożyli skromną kolację z przyniesionych zapasów, rozłożyli mapę i zaczęli zastanawiać się nad jutrzejszą trasą. Postanowili wreszcie wybrać się w stronę Krągłego Piątku i Bamsztyna, potem przejść kawałek głównego grzbietu i wrócić do zamku doliną Osuwicy – porządna wycieczka na trzy czwarte dnia, bez elementów wspinaczki.
Janek z Juleczką wyprawili Rysia pod prysznic jako ostatniego, zwykł spędzać tam dosyć czasu, aby mogli sobie dowolnie urozmaicić wieczór. Ciągły akompaniament nie pomagał jednak skupić się na pieszczotach.
Stuk, stuk, skrzyp, stuk, skrzyp. Stuk, skrzyp, skrzyp, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk. Skrzyp, stuk, skrzyp, stuk, stuk.
Kiedy Rysio w końcu wrócił, wypucowany do czysta i nieco poczerwieniały od gorącej wody, oczywiście zapomniał zapukać – możliwe jednak, że i tak nie byłoby to słyszalne wśród tamtych dźwięków. Pozostałych dwoje rozsunęło się niezgrabnie, mimo wszystko trochę zakłopotani nagłą obecnością przyjaciela. Teraz trzeba było już tylko nastawić budziki półtorej godziny przed świtem, zawinąć się między śpiworem a poduszką i próbować zasnąć.
Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk. Stuk, stuk, skrzyp, stuk, skrzyp. Stuk, stuk, skrzyp, stuk, stuk. Stuk, skrzyp, stuk, stuk, stuk. Stuk, stuk, skrzyp, stuk, skrzyp.
„Ciągle te stuknięcia i skrzypnięcia” – myślał półprzytomnie Rysio, przecież matematyk z kształcenia i pasji – „jedna z dwóch możliwości, blokami po pięć. Dwa do piątej daje trzydzieści dwa. Trzydzieści dwie litery alfabetu…”
I naraz poderwał się jak oparzony, macając po szafce nocnej w poszukiwaniu latarki czołowej.
– Co tam się znowu dzieje? – ziewnęła nerwowo Juleczka.
– Słuchajcie! Przecież to niemożliwe, żeby dwa tak różne dźwięki nadawane ciągle po pięć stanowiły czysty przypadek. Ktoś nadaje sygnały.
– Sygnały? Jakie sygnały? Kto mógłby tu nadawać sygnały o tej porze?
– Duch?
– Jaki tam duch – mruknął ponuro Janek, najlepiej spośród nich znający teorię magii – duchy to puste emanacje, nie wykazują krzty inteligencji. Niemożliwe, aby na terenie Krągłej Kotliny zachodziły aż tak podstawowe różnice, zresztą ktoś by to już dawno zauważył.
– To co, jakiś człowiek? Gdzieś… w głębi zamku?
– Nie ma mowy, żeby człowiek tak przeraźliwie skrzypiał i stukał. Musiałby chyba walić młotem w rury kanalizacyjne i obracać jakiś ogromny zardzewiały kołowrót.
– Wiecie co – uciął Rysio – ja to po prostu odkoduję i wtedy zobaczymy, co o tym myśleć.
Na próbę przyjął stuknięcie jako zero, skrzypnięcie jako jeden.
– Stuk, stuk, stuk, stuk, skrzyp.
– Jeden, niech będzie a.
– Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk.
– Szesnaście, pe.
– Skrzyp, stuk, stuk, stuk, stuk.
– Szesnaście, pe.
– App? Application? Jakaś reklama aplikacji? – zapytała z powątpiewaniem Juleczka.
– Czekaj! A – pe – pe – e – de – ha – e – el – pe – te – er – a – pe – pe…
– „Trapped, help”.
– To raczej poważna sprawa.
– Obawiam się – powiedział powoli Janek – że ten ktoś nie jest w zamku. Macie rację, człowiek w zwyczajnej pułapce nie miałby sposobu, aby tak nadawać sygnały. Ten ktoś jest zamkiem. Paskudny przypadek, taki zamek to raczej nie ma zmysłu wzroku ani słuchu. Aż dziwne, że zachowuje jakąś śladową zdolność ruchu. Na nizinach nałożenie tak skomplikowanego czaru ze względną pewnością co do skutków byłoby całkiem niemożliwe, ale jeżeli tutaj magia jest rzeczywiście bardziej przewidywalna… Od jak dawna może tu tkwić?
– Najwyżej od parudziesięciu lat – ocenił Rysio – starszy wolałby nadawać po francusku lub łacinie, aby go uniwersalnie zrozumieli.
– Najwyżej od paru – poprawiła Juleczka – po dłuższym czasie prawie na pewno straciłby chęć porozumiewania się i życia. Niestety, bardzo możliwe, że nasz gospodarz jest w to zamieszany.
– A pamiętacie, co mówił o swojej niezwykłej pomocnicy?
Wszyscy rozejrzeli się niespokojnie, jakby spodziewając się, że ojciec Jan lada chwila wparuje do pokoju i pozamienia ich w co bądź. Uchyliwszy drzwi, nie stwierdzili jednak żadnej groźby na korytarzu.
– Musimy nawiązać kontakt, prawda? – Rysio popisał się kolejnym ze swoich „trafnych” pytań.
– Pytanie brzmi – zastanowił się jego przyjaciel – jak mianowicie nadamy zrozumiały sygnał. Jeżeli ona może ruszać różnymi ruchomymi elementami zamku, to pewnie też ma jakieś czucie. Pamiętacie, jak światła w korytarzu zapalały się i gasły? To akurat mogłoby działać zwyczajnie na fotokomórkę, ale wyczuwanie lamp tłumaczy też, skąd mogłaby wiedzieć, że jesteśmy akurat w tym pokoju. Godna uwagi hipoteza robocza. Poza tym wolę na razie próbować kontaktu błyskając żarówkami niż waląc czymś w ścianę. Dobrze, że mamy dwie lampy.
– To stań tutaj, ty przy tamtej, a ja będę dyrygował nadawanie tym samym kodem binarnym. Krótkie błyśnięcia, zgoda? Ustalmy tylko komunikat…
– De. Janek. Janek. Jula. Janek. Janek. … O. Janek. Jula. Jula. Jula. Jula. … Y. Jula. Jula. Janek. Janek. Jula. … O. Janek. Jula…
Niespodziewanie skrzypienie i stukanie zamilkło.
– Znakomicie! Ciągniemy do końca i powtarzamy…
– D-O-Y-O-U-H-E-A-R-U-S
– Y-E-S
– H-O-W-A-R-E-Y-O-U
– T-H-A-N-K-S-W-E-L-L…
Rozmowa toczyła się miarowo, w tempie około sześciu znaków na minutę. W ciągu następnego kwadransa zdążyli się przedstawić (lokatorka szczęśliwie zwała się Ula, a nie na przykład Hermenegilda) i odrzucić propozycję nadawania po polsku, gdyż jak wyjaśnił Rysio:
– Angielski jest zwięźlejszy co do liczby znaków na typowe zdanie. I tak chyba nie pośpimy tej nocy.
– D-O-Y-O-U-S-E-E-S-T-H
– N-O
– H-E-A-R
– N-O
– H-O-W-T-O-H-E-L-P-Y-O-U
Przez co najmniej kilkadziesiąt kolejnych minut matematyk zajmował się dekodowaniem, dosyć męczącym, gdyż Ula nadawała coraz szybciej. Pozostałych dwoje odczytywało jego notatki, zastanawiając się szeptem, o co należy dopytać.
– Czyli wychodziłoby na to, że należy udać się do jakiejś jaskini nieopodal źródeł Osuwicy, aby wyprowadzić zaklętą, a zarazem zejść do najniższej partii zamkowych lochów i przycisnąć czarny ołtarz z czterech rogów. Jak duża ta płyta, dwie osoby to zrobią?
Okazało się, że jest to zupełnie możliwe, postanowili zatem o naturalnym podziale ról: Janek z Juleczką do lochów, Rysio w góry. Potem przedyskutowali kwestię dokładnej lokalizacji jaskini, a wreszcie nastąpiła pogawędka i pytania dowolne:
– S-H-O-U-L-D-W-E-B-E-A-F-R-A-I-D-O-F-F-A-L-L-E-N-M-O-N-K
– N-O-T-S-O-M-U-C-H-G-R-E-A-T-M-A-N
– I-S-H-E-N-O-W
– I-L-O-V-E-D-H-I-M
I po chwili, dużo cichszymi skrzypnięciami i stuknięciami:
– I-S-T-I-L-L-D-O
Tutaj nastąpiły życzenia dobrej nocy, towarzystwo było zdeterminowane, aby złapać jeszcze choćby ze dwie godziny snu.
– Wiecie w ogóle, jak trafić do tego ołtarza? – zapytał rozmytym głosem Rysio, usiłując trafić w nogawkę spodni, które (jak zwykle o tej porze) wydawały się osobliwe topologicznie.
– Zejście do niższej części lochów wczoraj widzieliśmy. Potem Ula będzie nas naprowadzać dźwiękami i otwierać drzwi. A ty z tą grotą?
– Poradzę sobie. Nie musimy przypadkiem podjąć działań dokładnie w tym samym czasie?
– To zsynchronizujmy zegarki i… ile czasu potrzebujesz, żeby dojść tam w góry?
– Do dziewiątej na pewno zdążę.
– Zgoda, dziewiąta.
Wychodząc z zamku, choć jeszcze dobrze przed brzaskiem, chłopcu nie udało się ominąć kustosza, który stał na rusztowaniu, łatając sklepienie jednej z sal obok recepcji. Naprawa szła mu szparko: mamrotał coś po łacinie i wykonywał kręte gesty, a oryginalne kamienie podnosiły się z gruzu, trafiały na swoje miejsca, spękania zarastały.
– Dokąd to zmierzasz tak wcześnie, mój drogi?
Rysio przypomniał sobie zasłyszane gdzieś zdanie, że częściowa prawda zwykle jest skuteczniejsza od kłamstwa, więc odpowiedział spokojnie:
– Wybieram się na poranną przebieżkę do źródeł Osuwicy. Tym leniwcom nie chce się dotrzymać mi towarzystwa.
I chociaż wydało mu się, że dostrzega w oczach upadłego mnicha jakby cień zrozumienia, ten nie zareagował i tylko go bladą ręką przeżegnał na drogę.
Student matematyki skręcił najpierw wzdłuż muru i za zamkiem zszedł na dno oglądanej poprzedniego dnia dolinki, demonstracyjnie ignorując krwawe widmo Samozbanskiego. Przekroczywszy ją, rozpoczął drapanie się po stromym, trawiastym przeciwstoku. Uważał, gdzie stąpa – najmniejszy błąd prowadziłby łatwo do zjazdu lub stoczenia się znów na dno niczym po olbrzymiej zjeżdżalni, co skończyłoby się w najlepszym razie bolesnymi potłuczeniami. Dotarł wreszcie do lasu, gdzie sękate korzenie i nisko zawieszone gałęzie zapewniały więcej punktów podparcia, teren nieco się też wypłaszczył, aż na niewielkiej polanie pojawił się znakowany szlak wzdłuż doliny Osuwicy.
Odtąd wędrówka była znacznie łatwiejsza, Rysio nie musiał zwracać zbyt wiele uwagi na drogę, pogrążając się raczej we własnych myślach. Minął jakiś niewielki przysiółek, znów zniknął pośród drzew. Poranek był jeszcze ciemny i bardzo chłodny, choć kiedy iglasty las zaczął się przerzedzać, szczyty widoczne pomiędzy gałęźmi mieniły się już w słońcu. Wędrowiec natknął się wreszcie na złotą poświatę w chwili, gdy objęła też granicę lasu, gdy karłowaciejące świerki w nagłym, ostrym odcięciu ustąpiły kosodrzewinie. Wkrótce też pomiędzy gąszczem, przez który na szczęście wycięto dogodną ścieżkę szlakową, coraz gęściej zaczęły się wyłaniać pokaźne głazy gołoborza.
Rysio przysiadł więc na jednym takim głazie, sięgając po butelkę wody i tabliczkę czekolady. W plecaku miał też parę zapasowych ubrań, ustalili bowiem z Ulą, że będzie potrzebowała się przebrać. Na razie dał parę minut wytchnienia mięśniom, które nieco już odczuły wysiłek, pokonał przecież jakieś osiemset metrów różnicy wysokości. Teraz, kiedy słońce zaświeciło nad całą okolicą, zimno ustąpiło natychmiast – z przyjemnością wykorzystywał więc czas, aby przyjrzeć się dalszej drodze. Modrosrebrzysta wstęga Osuwicy, którą szlak trzymał cały czas po lewej stronie na dystans stu, dwustu metrów, niknęła w piętrze hal, nie tak daleko od przełęczy. Według wytycznych należało znaleźć u źródła dwa czerwone, żelaziste kamienie i wziąwszy poprzez nie azymut, po stu krokach natrafić na wylot jaskini.
Reszta drogi minęła również bez większych przygód. Poniżej zagięcie lesistej grani odsłoniło widok na Toflsztyn, malutkie domy i samochody właściwie nie przypominały zabawek, choć trudno o lepszą metaforę. Chłopiec pomyślał raczej, że tak mógłby postrzegać świat ptak drapieżny. Wreszcie źródło: obawiał się kłopotów z orientacją w tym miejscu, jednak dwie rdzawe skałki tworzące kształt podobny do strzały nachalnie rzucały się w oczy. Odliczył jeszcze osiemdziesiąt siedem kroków, zanim dostrzegł wyrwę między stromiejącymi skałami, jak gdyby w regularnej mozaice brakowało jednego kamienia.
Nałożywszy latarkę czołową i rękawiczki, wczołgał się do czarnego otworu z lekkimi obawami: w istocie nie było tak ciasno, aby musiał obawiać się utknięcia, nawet pomimo plecaka. Z zawróceniem wewnątrz miałby na początku problem, liczył się z możliwością odwrotu tyłem. Korytarz jaskini, odrobinę zaskakująco, wznosił się i poszerzał: już wkrótce Rysio mógłby iść przygięty, wobec śliskości stale podmokłych skał wolał jednak postępować na kolanach i dłoniach. Za załomem, całkiem niespodziewanie, wyszedł do obszernej podziemnej komnaty, na środku której…
Na środku której, całkiem jak w baśni, na szklanym czy może kryształowym postumencie leżała cudnej urody dziewczyna. Przybysz nie nazwałby jej najpiękniejszą, którą w życiu poznał, po namyśle dałby pewnie trzecie lub czwarte miejsce. Proporcjom trudno cokolwiek zarzucić, szczupła, ale nie chorobliwie chuda; rysy klasyczne, regularne; nos może nieco zbyt orli; włosy bardzo ciemne, w świetle czołówki niedające refleksów, niemal wpadające w granat; cera blada, ale to zrozumiałe. Musiał ponadto przyznać, że jej strój nie jest szczególnie odpowiedni do wypraw górskich: ani muślinowa sukienka, na którą zużyto tyle materiału, aby choć trochę angażować wyobraźnię, ani buciki na niebezpiecznie wysokich obcasach.
Wyrwawszy się z kontemplacji, spojrzał na zegarek: ósma czterdzieści. Dwadzieścia minut odczekał spokojnie, posilając się nieco i fotografując wnętrze jaskini. Równo o dziewiątej ujął dłoń lokatorki i poprowadził ją ku ujściu komnaty, postępowała za nim sztywno, niezbornie, opuszczając stopy z wysoka, aż przemknęła mu przez głowę krótka niepokojąca myśl: wiąd rdzenia! Z każdym jednak krokiem odzyskiwała płynność ruchów, a lodowata początkowo ręka odzyskiwała prawidłową temperaturę. W korytarzu wyjściowym miał pewne trudności z asekuracją, w końcu spuścił dziewczynę niżej przy użyciu liny, którą miał w plecaku, zaparłszy się plecami o większy głaz. Ześlizgnął się za nią, zdołał przepełznąć obok, pchając tłumok przed sobą. Następnie złapał ją za kostki i wyciągnął na halę, na porośnięte ziołami zbocze nad źródłem Osuwicy. Zaledwie tego dokonał, otworzyła oczy.
– Ty jesteś Rysio, prawda?
– Ula?
– Bardzo ci dziękuję! Wiedziałam na pewno, że ktoś mnie kiedyś znajdzie.
– Jak mogłaś to wiedzieć na pewno?
– Niech będzie, prawie na pewno. – W jej oczach zatańczyły figlarne iskierki. – Jesteś ponoć matematykiem, zastanów się.
– Studentem matematyki… zgoda, to w zasadzie problem z klasy pytań Fermiego. Jaki odsetek populacji zorientuje się, że w pozornym hałasie nadają coś kodem binarnym? Wykładowcy i nauczyciele matematyki, szaradziści, jacyś przypadkowi oczytani bystrzacy? Zbierze się ich wszystkich w kraju spokojnie parędziesiąt tysięcy, co najmniej promil populacji, szacuję z dużym zapasem. Jeżeli w zamku nocuje kilkaset osób rocznie, to średni czas oczekiwania: najwyżej dwa lata. A nie wolałaś nadawać alfabetem Morse’a?
– Osiem miesięcy. Może miałam trochę szczęścia. Morse’a nie bardzo pamiętam.
– Zgodnie z rozmową, mam dla ciebie strój na zmianę.
– Tak? Przyjemnie jest, ciepło, chcę poczuć słońce na skórze. Może tylko gdybyś miał tam jakieś buty…
Podał rezerwowe obuwie Juleczki, mniej więcej pasowało rozmiarem.
– Dokąd idziemy?
– Myślałam, że wrócimy do zamku – odpowiedziała pogodnie.
– A czego tam jeszcze szukać? Przypuszczałem raczej, że zejdziemy dalej do miasta, zawiadomimy służby.
– Nie mamy przecież żadnych dowodów. Chciałabym koniecznie porozmawiać z ojcem Janem, spróbować go zrozumieć. Skoro będzie nas czworo, nie poważy się na nic; nie jest wcale takim potężnym magiem, tylko sprawnym technicznie. Tutaj, w Krągłej Kotlinie, czary rzeczywiście zdają się lepiej działać, ale i tak każdy wymaga zbyt długich przygotowań, aby przydawały się w walce. To jak, pójdziesz ze mną?
– Oczywiście – westchnął zrezygnowany.
Schodząc szlakiem wzdłuż potoku źródłowego, w piętrze kosodrzewiny musieli bardzo uważać, wyrastające na ścieżkę korzenie zdawały się czepiać kostek, groziły potknięciem w każdej chwili. Dopiero w lesie przyszedł czas na swobodniejszą rozmowę:
– Powiedz, proszę, jak to jest: być zamkiem? Czy może nie powinienem pytać?
– Żaden problem. Aby to wiarygodnie oddać, trzeba by pióra wieszcza, ale spróbuję coś przybliżyć. W pierwszych chwilach uczucie samotności jest naprawdę przytłaczające. Nic nie widać, nie słychać, czuć ledwie co i w miejscach, które nie powinny istnieć. Owszem, chyba mam teraz komnaty fantomowe. Z czasem się przyzwyczajasz… zaczynasz rozumieć odbierane sygnały, w pewnym stopniu postrzegać świat. Jana czułam przez cały czas wewnątrz siebie, to zaskakująco intymne wrażenie. Pieścił mnie, leczył, upiększał i rozwijał. Brak wielu organicznych sygnałów odbierał pewne przyjemności, ale też pozwalał uniknąć cierpień, skupić się w pełni na własnych myślach. Czasami już zaczynałam wątpić, czy naprawdę chcę to zakończyć, wrócić do ludzkiej postaci – zamyśliła się smutno.
Zbliżali się z wolna do zamku. Rysio uznał za stosowne odezwać się telefonicznie do przyjaciół, aby tym razem zastać ich przynajmniej kompletnie ubranych, ale żadne z nich nie odbierało. Mogło to oczywiście znaczyć, że wciąż zwiedzają podziemia, nie planowali jednak nic podobnego… I oto stanęły mu przed oczami kolejne sceny, jak straszliwy kalejdoskop:
„Nie tylko że nie prowadzi pan strony internetowej, ale nawet tabliczkę z nazwą pensjonatu trudno znaleźć”.
„Uznałem, że równie dobrze mogę podążać ku potępieniu własną drogą”.
„Uwielbiam błyskotliwą młodzież”.
„I loved him. I still do”.
Poranne błogosławieństwo na drogę, z tym mrugnięciem sugerującym, że kustosz świetnie zna cel wędrówki, ale się nie przeciwi.
Też im profesor polecił nocleg! Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, jaka jest właściwa natura przybytku. Może i nie, upadły mnich umiał przecież wydać się ujmujący, wszystkich nabrał. A starszy pan go zapewne nie interesował, otrzymał więc tylko sugestię, aby przekazywać wiadomość o istnieniu tego miejsca miłym młodym ludziom…
Chłopcu na tych rozważaniach upłynęła prawie cała reszta drogi, ale kiedy stanęli oboje nad owym trawiastym skłonem, po przeciwnej stronie którego wznosił się zamek, nie zdziwił się już wcale, że dwa zamkowe okna mrugały regularnie piątkami:
– E-D-H-E…
– Hmm – powiedział Rysio.
– Hmm – powiedziała Ula.
– Moja słodka, prześliczna przynęta. Chyba już powinienem uciekać?
– Chyba już o wiele za pó… – próbowała odpowiedzieć, ale towarzysz strącił ją ze skarpy nagłym pchnięciem i puścił się pędem znów pod górę.
Nawet po kilkuset metrach nie czuł zmęczenia, wszystko wokół wydawało się wyostrzone. Natychmiast sobie solennie postanowił, że nie będzie szukał żadnej pomocy w tej przeklętej kotlinie. Wróci przez dzikie góry w normalne strony, tam dopiero zejdzie do jakiegoś miasta (przed zmrokiem pewnie nie zdąży, ale nazajutrz rano) i zawiadomi, kogo należy. I wtedy właśnie natknął się z bliska na wielką brunatną bryłę, która zareagowała, wspinając się na tylne łapy.
Rysio usiadł z wrażenia. Przeszło mu przez myśl, aby spróbować nierozsądnej ucieczki, ale nagle nie mógł znaleźć sił, aby się dźwignąć na nogi. W niedźwiedziu jednak telepatyczny rozkaz upadłego mnicha walczył o lepsze z upartą niedźwiedzią naturą, podpowiadającą mu, że o tej porze roku należy pożywiać się rosnącymi już bujnie ziołami. W końcu sapnął gniewnie, opadł na cztery łapy i udał się susami w gęsty chruśniak.