Chochlik odchodzi mrucząc.
J. Słowacki – Balladyna
Czarny kot prężył ogon i ocierał się pyszczkiem o sztachety. Dobroszkowie nie zwracali na niego uwagi, stali oparci o płot rozdzielający obejścia i komentowali nowo przybyłego:
– Patrz no, przyjechał! Warszawiak taki!
– Czyli sąsiadka zdecydowała się w końcu sprzedać gospodarstwo?
– No przecież! Ty, Stiopa, nigdy mnie nie słuchasz! Mówiłam ci przecież, że ona na starość chce być bliżej dzieci i wnuków, więc zamieszkają wszyscy razem w Białymstoku.
– Oj tam, od razu nie słucham, daj spokój Dasza. A ten tutaj, jak myślisz, będzie wprowadzał miastowe porządki?
– Będzie próbował, tak jak oni wszyscy, a stanie jak zawsze, na naszym, Cholikowskim ładzie – odpowiedziała sentencjonalnie Dasza.
Tomasz niechętnie zerknął na parę miejscowych i czarnego kota obserwujących go zza płotu. No, ale cóż, jakoś z ludźmi żyć trzeba:
– Dzień dobry, szanowni sąsiedzi! Jestem Tomasz, nowy właściciel tego gruntu, siedliska znaczy się… No, całego obejścia! – Zatoczył ręką półkole, na wypadek, gdyby sąsiedzi nie wiedzieli, co miał na myśli.
Dobroszkowie zerknęli na siebie znacząco. Na twarzy kobiety wymalowane było bezgłośne: „a nie mówiłam?”. Przed chwilą rozmawiali w miejscowej gadce, ale teraz przeszli na polski:
– Przywitali, przywitali sąsiada. Jestem Stiopa, a to Daszeńka, znaczy żonka moja. Chałupę remontować pewno będzie, a?
W głosie Stiopy pojawił się osobliwy wschodni zaśpiew. Dobroszkowie, jak wszyscy rdzenni mieszkańcy wsi, mówili po polsku bez naleciałości, gdyż nauczyli się go w szkole, jako drugiego języka. Nie zaszkodzi jednak miastowemu zrobić nieco wody z mózgu, ot tak, dla samej zabawy.
– Będzie tu sporo roboty. – Tomasz zatarł energicznie ręce, maskując niepewność. – A państwo nie znacie jakichś dobrych miejscowych fachowców, budowlańców?
Dobroszkowie długo i w milczeniu wpatrywali się w niego, w końcu zgodnie pokręcili głowami:
– Nieee, tu same tutejsze ludzie.
– No tak… Dziękuję, niezależnie, znaczy się. To ja już sobie… pójdę… Do zobaczenia!
Tomasz oddalił się pogwizdując. Na plecach czuł wzrok trzech par oczu.
Rozejrzał się po obejściu. Zrujnowany chlewik. Dalej stara stodoła, o deskach tak rozeschniętych i zbielałych na słońcu, że wyglądała jak porzucony na pustyni szkielet lewiatana. „Tylko dzięki tym szparom nie zawaliła się przy silniejszym wietrze” – pomyślał. No i chałupa. Sama konstrukcja była solidna. Ale dach… I ta przegniła drewniana podłoga… I komin nieco skruszały i nie całkiem stabilny… Tomasz znał to uczucie, zawrót głowy i dziwną lekkość w żołądku, jak w opadającej windzie. Pierwszy objaw paniki. Ile razy można mielić w głowie te same wątpliwości? Tym bardziej, że decyzja podjęta, kasa zapłacona, akt podpisany.
O czymś takim właśnie marzył, a nie o typowej działce, spłachetku ziemi wśród kilkudziesięciu obramowanych tujami identycznych prostokątów, z grillującymi sąsiadami, głośnikami bluetooth emitującymi disco polo oraz „zagwarantowanym notarialnie dostępem do jeziora”. Szkoda tylko, że żona nie do końca popierała tę inwestycję. A dzieci? Dzieci były już w zasadzie dorosłe i miały inne priorytety niż slow-life z dala od cywilizacji. Tak, rodzina póki co nie wyrażała entuzjazmu. A co do szefa i realnych perspektyw pracy zdalnej… Znów pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach.
Był ranek. Tomasz stęknął i z trudem dźwignął się z barłogu. Pomyślał, że pięćdziesiąt lat na karku i cienki samopompujący się materac to niekompatybilny zestaw i że powinien przywieźć tu swoją starą kanadyjkę. Usiłował przypomnieć sobie koszmar, który nawiedził go w nocy. Przyśniła mu się własna chałupa – czarny kocur buszował wśród gratów i jak to kot dokonywał szczegółowej inspekcji posiadłości. W pewnym momencie nastąpiło jednak zamazanie sennej rzeczywistości, jakieś przesunięcie perspektywy. Już nie kocur, ale obłoczek smolistego dymu. Już nie dym, a czarne kulki, które jak węglowe brykiety rozsypały się po całej sieni, pochowały w szczelinach między przegniłymi deskami. Już nie węgielki, ale gromadka małych, karykaturalnych ludzików skakała po ciuchach, narzędziach i jedzeniu. Jeden z nich odkręcił karton z mlekiem i wyglądało na to, że przymierzał się do nasikania do środka. Dwa kolejne kombinowały coś z telefonem podłączonym do ładowarki, trzeci majstrował przy wkrętarce. Stworki miały nie więcej niż dziesięć centymetrów wzrostu, szpiczaste nosy i takież uszy, patykowate kończyny, cienkie ogony i coś w rodzaju rogów na głowie. Tomasz chciał je odpędzić, wygonić z chałupy, było oczywiste, że narobią szkód. Jak to jednak we snach bywa, nie był w stanie poruszyć się, ani wydać głosu. Mocował się sam ze sobą tak długo, aż w końcu umęczony zbudził się.
Poczłapał do taboretu stojącego tuż przy wejściu. Zostawił na nim komórkę, bo tylko tam miał wyprowadzone prowizoryczne przyłącze elektryczne. Ziewnął, przetarł powieki, odblokował telefon i zerknął na wyświetlacz. „Siedem procent? W mordę – co jest?”. Wyciągnął z gniazda i ponownie podłączył wtyczkę: „Wystąpił problem z zasilaniem. Sprawdź podłączenie kabla ładowarki” – komunikat ilustrowany był estetyczną grafiką przedstawiającą telefon, ładowarkę i przekreślony przewód. „Co za licho?” – pomyślał rozdrażniony. Coś szurnęło w kącie. W mętnym świetle przedświtu zobaczył rozpłaszczony koci zadek i czarny ogon znikające między rozchwianymi deskami ściany odgradzającej sień od drewutni.
* * *
Nadeszło lato, a prace remontowe postępowały powoli. Umówieni fachowcy zwodzili obietnicami lub przepadali bez wieści, pozostawiając po sobie ulotny dymek operatorskiego komunikatu o abonencie „czasowo niedostępnym”. Tomasz zmełł w ustach przekleństwo i kopnął spalinową kosę. Nówka sztuka, prosto z marketu. Dziś padła kosa, wczoraj elektryczna pompa do czerpania wody z nowo wykopanej studni, a trzy dni temu…
Sąsiedzi tymczasem relaksowali się za płotem. Ten facet… – Tomasz przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć jego imienia – chyba Stiopa? Tak. (Swoją drogą, co za idiotyczny obyczaj, Tomasz zorientował się już, że formalnie sąsiad miał na imię Stefan, ale wołali na niego Stiopa, podobnie z Jankiem, miejscowym pijaczkiem, który funkcjonował jako Iwan). Więc Stiopa, rozwalony na plastikowym krześle ogrodowym, pociągał piwko z butelki. Jego żona opalała się, w podwiniętej do pół uda kiecce i zwykłym, białym, staniku. Wielki czarny kocur z gracją baleriny przechadzał się po płocie. „Co za scenka rodzajowa, i ten stanik, chyba miseczka „F”, dobry Boże! A czy oni nie powinni zabrać się do prac polowych, coś zasiać, albo jeździć kombajnem po polach?”. Tomasz odwrócił się tyłem do widowni. Pora samemu zabrać się do czegoś konkretnego, ot choćby drewna narąbać.
Siekiera odbiła się od sęka, wyślizgnęła z dłoni i śmignęła przy głowie, muskając ucho. Zaklął i zaczął rozglądać się za narzędziem, które poleciało w pokrzywy, gdy usłyszał głos sąsiadki:
– No to urządził się, a? Niech podejdzie tutaj, coś z tym zrobić trzeba.
– Nie, nie trzeba, nic mi nie jest! – rzucił niezbyt grzecznie, ale odruchowo przyłożył dłoń do ucha, a gdy ją cofnął, ze zdziwieniem stwierdził, że palce ma zlepione krwią.
– A niech tam nie majdruje, jeszcze zakażenie się wda jakieś! Przyjdzie natychmiast do nas, ranę mu opatrzę, a i kiełbasy domowej spróbuje, stary właśnie z wędzarni wyciągnął.
* * *
Nadeszła zima. Tomasz wiosenno-letni, pełen obaw, stresu, niepewny swoich życiowych decyzji, ustąpił miejsca Tomaszowi pogodzonemu z życiem, zintegrowanemu z lokalną społecznością. Znajomi z miasta („z poprzedniego życia” – jak sam żartował) mówili, że Tomek całkiem się „zwieśniaczył”. „Dojdzie do tego, że zaczniesz mówić w tej ich gadce” – zażartowała koleżanka z pracy. Uśmiechnął się pobłażliwie, ale nie zaprzeczył.
Prace remontowe w obejściu postępowały powoli, ale systematycznie. Tomaszowi udało się z sąsiedzką pomocą wyprostować stodołę. Tajemnicze awarie sprzętu, nękające go przez całą wiosną, samoistnie ustały. Na kanadyjce spało mu się dużo wygodniej. A czarny kocur odwiedzał go ostatnio często. Nie można było jednak powiedzieć, że jest domowym kotem – ot po prostu bywał od czasu do czasu. Dobroszkowie, pytani o zwierzaka zgodnie twierdzili, że to nie ich kot, tylko jakiś przybłęda.
Tomasz właśnie sypał do miseczki kocie żarcie, gdy usłyszał głosy. Za płotem stali Stiopa z Daszą. Zamachali do niego:
– Tomidło, zajdź do nas. Sprawa jest do obgadania.
Chwilę potem siedział już przy stole u sąsiadów.
– Temat konkretny, jest interes do zrobienia.
Chciał już rzucić suchar: „a ile można stracić?”, ale poważne miny rozmówców powstrzymały go. Podniósł więc tylko na nich pytający wzrok. Stiopa zagaił:
– Jest tu taki jeden mój znajomy, z Białorusi. Tamtejszy znaczy się. On trochę handluje papierosami, a może czasem i bimberkiem, ale to porządny chłop. Ma zresztą pracę, robi u siebie na kolei… On chce kupić twojego kota!
Tomasz zdębiał:
– Kota!? I do ciebie z tym przyszedł?
– On nie mówi dobrze po polsku, wstydzi się, widzisz – jakby tłumacząc się, dodała Dasza.
– Ale dlaczego kota, na litość boską?
Przy okiennej szybie rozbrzęczała się zbudzona ciepłem przedwiosenna mucha, Dobroszkowie długo milczeli.
– Ty Tomek wiesz już chyba, że to nie jest taki kot zwyczajny, a? – powiedziała w końcu, bardzo cicho Dasza.
* * *
Pogoda w ostatni piątek kwietnia zapowiadała się piękna. Tomasz nieomal z przyjemnością myślał o czekającej go wizycie w biurze – bezpośrednio po robocie pojadą całą rodziną do siebie, do Cholic. Włączył radio – o tej porze leciała prasówka:
Jak donosi „The Washington Post”, w rosyjskich planach inwazyjnych białoruska kolej odgrywała kluczową rolę. Moskwa nie wzięła jednak pod uwagę białoruskiego sabotażu. Począwszy od pierwszych dni inwazji na Ukrainę, tajna sieć białoruskich kolejarzy i sił opozycyjnych rozpoczęła działania, mające na celu niszczenie połączeń kolejowych, siejąc spustoszenie na rosyjskich liniach zaopatrzeniowych.
Ale kota jednak trochę żal – pomyślał Tomasz – polubiłem drania.