Jesień złociła liście brzozy na podwórku i jedna gałąź uporczywie muskała szybę okna z denerwującą częstotliwością lekkich porywów wiatru. „Trzeba przyciąć to drzewo”, pomyślał po raz piąty dzisiaj, ale siedział dalej, wpatrując się w okno i słuchając brzozowego „szszsz”, jak koncertu fortepianowego. Właściwie to nie mógł oderwać wzroku od tej szyby i, coraz bardziej zirytowany, czekał aż wiatr ucichnie i zlituje się nad jego zmysłami. Gałąź tymczasem, rytmicznie, swoimi szumami i szmerami wprowadzała go w stan jakiejś dziwnej hipnozy. Jej ruch delikatny, lekki, powtarzalny nie pozwalał oderwać wzroku, zawłaszczał myśli, odbierał wolną wolę. Cieniutkie gałązki i małe, niepozorne liście, poruszały się niemal optymistycznie w promieniach popołudniowego słońca, tańczyły przystrojone w żółcie i złoto. A jednak czuł, że powinien się martwić. Że to piękno budzi bardziej niepokój niż zachwyt. Nie wiedział dlaczego. Spróbował odwrócić głowę w innym kierunku, jednak bez powodzenia. Nie odrywając wzroku od okna, wziął do ręki pilota i włączył telewizor. Ekran rozjarzył się na chwilę, po czym z głośnym trzaskiem zgasł. Wywaliło korki. „Cholera”.
Szum za oknem nasilił się. Kątem oka dostrzegł, że kot śpiący do tej pory na kanapie, zjeżył się cały i wygiął w pałąk, po czym z sykiem zeskoczył na podłogę i pognał do ogrodu. Tymczasem okienny spektakl trwał dalej i potężniał. Człowiek spróbował wielkim wysiłkiem woli przymknąć nieco oczy, lecz wtedy do jego uszu docierać zaczęły jakieś ciche westchnienia, szepty, wołanie. Przestraszony spojrzał z powrotem na okno, „zwariowałem, słyszę głosy”. Pomyślał jeszcze, że mógł ruszać przed chwilą rękoma, więc gdyby walnął się odpowiednio mocno w głowę, może przerwałby ten stan odrętwienia. Jednak siedział tylko dalej, patrzył i słuchał, niezdolny do podjęcia działania. Jego zmysły przestawiły się już tylko na odbiór, chłonął całym sobą ten taniec nieskończony, szaleńczy niemal, bo coraz bardziej intensywny, gdzie gałąź już nie muskała szyby z czułością, lecz smagała ją bez litości, gdzie wiatr z przyjacielskich podmuchów przeszedł do szarpnięć nagłych, wyjących w kominie. A wszystko to w jakimś rytmie nieznanym, muzyce nieokiełznanej. Czuł, że już niemal rozumie, już prawie chwyta słowa, dziwne, obce, a jednak prawie wiedział, co mówią. Niejasno wychwytywał jakiś gniew, rozpacz, oskarżenia, z narastającą w środku paniką rozpoznał wrogość i agresję. Pociemniało na zewnątrz, słońce schowało się za chmury i zaczął padać deszcz. I dołożył do okiennej kakofonii jeszcze jeden rytm kroplowej perkusji.
Oczy łzawiły mu od dawna, płakał z powodu niemocy swojego ciała, lecz teraz dołączył do tego jakiś wewnętrzny, z paniki i przerażenia zrodzony szloch. Bo w całym tym okiennym koncercie usłyszał i zobaczył groźbę. Obietnicę zagłady. Jego umysł omdlewał już niemal z natłoku tego obcego języka, tych przerażających szeptów, które gorzej niż wrzaski wdzierały mu się pod czaszkę. Czuł, że umiera.
I umarł w środku naprawdę, niezdolny do protestu, tuż przed tym, jak delikatna gałąź brzozy smagnęła w ostatecznym braterstwie z wichrem okienną szybę, rozbijając ją na duże ostre kawałki. Jeden z nich zabił jego ciało, trafiając prosto w oko i mózg. I tylko deszcz jakby się uspokoił i miarowo brzdąkał o potłuczone szkło. A ostatnia, ulatująca gdzieś do lepszego świata myśl człowieka niosła ze sobą jakieś dawno słyszane słowa: „O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…”
Kot ze spokojem obserwował sytuację z ogrodu. Oblizywał od czasu do czasu łapę i czekał. Intuicyjnie czuł, że nie powinien przeszkadzać. Duch Ziemi przebudził się niedawno i wziął wreszcie sprawy w swoje ręce. Zwierzęta wiedziały, że ich przetrwanie od tego zależy. Będą miały szansę dopiero, gdy ostatni człowiek zniknie z powierzchni planety.