Dzisiaj spadły pierwsze kasztany. Zabieram Kubę na spacer. Na osiedlu otworzyli nowy plac zabaw, chyba wszystkie okoliczne dzieciaki wyszły z domów i współczuję sąsiadom, którzy planowali dzisiaj pospać do południa.
Gdy docieramy na miejsce Kuba próbuje wyrwać do przodu, lecz mocno trzymam go za rękę. Klękam, przypominam mu, by uważał na siebie i był grzeczny. Potakuje, zezując na zjeżdżalnię, piaskownice, huśtawki i bawiące się dzieci. Rozczochruję jego rudą czuprynę i pozwalam, by dołączył do pozostałych. Aż się za nim kurzy.
Wielu rodziców przyszło pilnować maluchów, ale jakimś cudem jedna z ławek wokół placu jest wolna. Siadam i zaczynam cieszyć się słońcem. Mamy piękną, ciepłą jesień, jest sobota, dzieci się śmieją. Cudownie.
Dostrzegam ją, a atmosfera beztroski nagle umyka. Kobieta nieco starsza od innych mam pilnujących swoich pociech, za to o wiele bardziej elegancka. Zielona, stylowa sukienka, kremowy kapelusz, delikatny makijaż podkreślający bladość cery. Noga założona na nogę, by pokazać światu napiętą, kształtną łydkę.
Nie umiem tego wyjaśnić, ale nieznajoma jest dziwna, obca. Nie pasuje tu. Coś mi się w niej nie podoba…
*
Ciężko mi zasnąć. Myślę o tej dziwnej kobiecie, myślałam cały dzień. Siedziała na ławce dwie godziny, a potem odeszła. Sama. Ona nie pilnowała żadnego z dzieci. Ona tylko na nie patrzyła…
*
Mam dziwny sen. Leżę na łożu z wielobarwnego drewna, łańcuchów i opon, a wokół mnie gęstnieje mrok. Próbuję oddychać, lecz do płuc nie napływa tlen, jedynie dusząca ciemność. Rzucam się na boki, raniąc o ostre, nierówne krawędzie konstrukcji. Tryska krew, a ja czuję ulatujące życie.
Gdy budzę się, mokra od potu, po wszystkim pozostaje tylko mgliste wspomnienie lęku.
Odgarniam z czoła posklejane włosy. Co za koszmar…
To przez tę kobietę. Nie stresowałabym się tak przed snem, gdyby nie ona.
*
Gdy znowu jestem z Kubą na placu, kobieta przechodzi obok mnie. Posyła mi uśmiech. Uśmiech, jasne… Kącik jej ust unosi się tylko nieznacznie. Jakby drwiła. Najgorsze są jednak oczy. Wielkie, podkrążone i nieco wyłupiaste. Wibruje w nich ciemność.
Serce podjeżdża mi do do gardła.
Odpowiadam uśmiechem, a kobieta siada kilka ławek dalej. Obserwuje, tak, jak ostatnio.
*
Koleżanki w szkole śmieją się ze mnie, bo ciągle gadam o kobiecie z placu. Nie rozumieją, że mam co do niej bardzo złe przeczucia. Co, jeśli jest pedofilem? Znaczy pedofilką? Panią pedofil…? Nieważne, przecież może być nawet cholerną wiedźmą! Wygląd się zgadza, te krucze włosy, blada skóra i straszne oczy…
Wieczorem umawiam się z Jackiem, namówiłam go jakiś czas temu na wyciskacz łez. Siedzimy w kinie, trzymając się za ręce, a ja nie mam pojęcia, o czym jest film, zupełnie nie umiem się skupić. Zaciskam tylko zęby, widząc siostrę (a może kuzynkę?) głównej bohaterki, bo przypomina trochę kobietę z placu. Po seansie, w drodze do domu, opowiadam Jackowi o swoich obawach. Obejmuje mnie i zapewnia, że wszystko jest w porządku, że każdy ma prawo przyjść na plac, usiąść na ławce i złapać nieco słońca. Ja zaś jestem po prostu trochę nadopiekuńcza w stosunku do Kuby.
Od słowa do słowa zaczynamy się kłócić. Jacek to dobry chłopak, ale jedynak i nie ma pojęcia, jak to jest mieć rodzeństwo. Jaką odpowiedzialnością trzeba się wykazać przy dzieciach. Teksty o nadopiekuńczości słyszałam wielokrotnie, zazwyczaj tylko machałam ręką. Teraz, po kilku dniach stresu i myślenia o dziwnej kobiecie, wybucham, dając upust emocjom. Wygarniamy sobie różne głupoty i okazuje się, że wcale nie jesteśmy taką idealną parą, jak się nam wydawało. Jacek odprowadza mnie pod klatkę i odchodzi naburmuszony, a ja momentalnie zaczynam żałować każdego wypowiedzianego słowa.
Leżę na łóżku i przekładam telefon z ręki do ręki. W końcu zbieram się na odwagę i dzwonię do Jacka. Przepraszamy się, ale wieczór i tak jest zrujnowany. Klnę w myślach na kobietę z placu, mam ochotę ją udusić. Zniszczyła mi randkę, małpa jedna…
*
Próbuję opowiedzieć o kobiecie rodzicom. Słyszę, że mają mnóstwo pracy, że mam nie zawracać im głowy głupotami, że co ich obchodzi jakaś baba na ławce. I że jeśli nie chce mi się zajmować bratem, to mogą mi znaleźć inne zajęcia w domu.
Zgrzytam tylko zębami. Nie wiem, czego się spodziewałam. Może tego, że choć raz okażą mi nieco uwagi? Słowo daję, tylko ja w tym domu nadaję się na rodzica…
*
Tym razem konstrukcja mnie trzyma. Grube sploty łańcuchów oplatają boleśnie ręce i nogi. Szarpię się, ale tylko rozcinam sobie plecy o ostre kawałki drewna.
Gdy przechylam głowę, szukając jakiegoś ratunku, dostrzegam postać, której nie pochłania ciemność. Kobieta z placu stoi daleko, ale to na pewno ona.
Jak upiorna, jasna gwiazda na nocnym niebie.
Idzie powoli w moim kierunku…
Budzę się z krzykiem. Pościel jest mokra od potu, a ja dyszę ciężko. Na dworze jeszcze ciemno, ale nie umiem się zmusić, by ponownie zasnąć.
*
Robię naleśniki na śniadanie. Mówię o tym Kubie i zostaję nagrodzona uściskiem. Serce mi topnieje, a echa koszmaru uciekają z pamięci.
Gdy jemy, brat pyta kiedy znów pójdziemy na plac. Przełykam nerwowo kęs, popijam kawą i zapewniam, że niedługo.
Ta zołza w kapeluszu… Chciałabym jej już nigdy nie zobaczyć, ale radość Kuby jest ważniejsza.
Nie dam ci wygrać, szmato!
*
Siedzi tam. Siedzi tam i się patrzy, gapi… Który to już raz ją widzę? Dziesiąty? Dwunasty? Z każdym kolejnym jest gorzej, irytuje mnie coraz bardziej i bardziej… Muszę coś z tym w końcu zrobić.
*
Siedzę w swoim pokoju otulona kocem i proszę Jacka o pomoc. Tłumaczę, że to poważna sprawa, że mam już dosyć tego, że nikt mi nie wierzy. Jacek ma zrezygnowaną minę i wiem, że traktuje wszystko, co mówię, jak bredzenie wariatki, ale obiecuje pójść ze mną i z Kubą na plac. W końcu będzie jakiś pożytek z tego mojego chłopaka. Całuję go w policzek i na moment świat nabiera jaśniejszych barw.
*
Kłócimy się z Jackiem na ławce koło placu. Jacek nie dostrzegł w kobiecie nic dziwnego, a ja wygarnęłam mu głupotę. Nasza dyskusja nabiera na sile i okazuje się, że niepotrzebnie się ostatnio przepraszaliśmy, że naprawdę jestem nadopiekuńcza, do tego straszna ze mnie nudziara, nie umiem się bawić, jestem zakompleksiona i nadaję się tylko na kurę domową, przedszkolankę w najlepszym wypadku. Od nieznajomej z placu mogłabym się za to nauczyć czegoś o takcie i kobiecości.
Chyba nie mam już chłopaka.
*
Kobieta jest coraz bliżej. Miotam się, lecz więzy są mocne. Czuję łzy spływające gęsto po policzkach.
Czemu nawiedza moje sny? Zostaw mnie, suko, zabrałaś mi chłopaka, czego jeszcze chcesz?! Idź stąd!
Staje nade mną i uśmiecha się tak samo oschle, jak ostatnio na jawie. Jej oczy to spirala płonącego mroku. Pod ciężarem spojrzenia zapadam się, drewno wchodzi w ciało coraz głębiej…
To najgorsza pobudka w moim życiu. Gorączkuję i… No… Trochę się posikałam…
Postanawiam jednak iść do szkoły. Siedząc samotnie w domu myślałabym tylko o tej szmacie z placu…
*
Klasa plotkuje o mnie. Podobno zdziczałam i dlatego Jacek mnie zostawił. Co oni wiedzą. Na szczęście wciąż mam najbliższe przyjaciółki. Wiem jednak, że i między nami nie jest różowo, coraz częściej się irytują, gdy próbuję je prosić o pomoc albo poradę. Czy nie mogą pojąć, jakie to dla mnie ważne?
Coraz częściej spędzam przerwy zamknięta w kabinie toalety, szkoła już mnie nie bawi. Właściwie to szczęśliwa jestem tylko, gdy zajmuję się Kubą. O ile nie chce iść na plac, oczywiście…
*
Wieść o moim rozstaniu z Jackiem rozchodzi się szybko. Teraz nieustannie nagabuje mnie Marian, lokalny zawadiaka, syn nowobogackiego tatusia. Gdy wracam z wieczornych zakupów mijam się się z nim na chodniku. Jest właśnie w drodze z jednej imprezy na drugą i wonie od niego piwem. Rusza za mną i twierdzi, że muszę iść z nim. Gdy świńskie zaloty nie działają, Marian postanawia blokować wejście do klatki schodowej. Boję się, że coś mi zrobi, jednak w końcu odpuszcza i pozwala przejść, ale na odchodne klepie mnie w pośladek. Gdy wbiegam po schodach krzyczy, że niedługo będę jego.
W domu rzucam się na łóżko. Mam ochotę wyć do księżyca.
*
Znowu tam jest. Siedzi… Patrzy… Odpina guzik bluzki, odsłania dekolt… Nie jest nawet tak gorąco! Ile ona może mieć lat, czterdzieści? Nikt nie chce na ciebie patrzeć, flądro, nie ważne, jak duże masz cycki! Tu są dzieci, rozumiesz?
Jakbym chciała, żebyś w końcu zrobiła coś więcej… Spróbowała porozmawiać z jakąś dziewczynką, złapać jakiegoś chłopczyka za ramię… Wszyscy by zobaczyli, co ci chodzi po głowie!
Ale ona tylko siedzi. Tylko patrzy.
*
Przyjaciółki w szkole obrażają się na mnie. Miały czelność powiedzieć, żebym dała sobie spokój z gadaniem o kobiecie z placu. Że, podobno, to już obsesja! Głupie lafiryndy. Mam młodszego brata, który nie może się bezpiecznie bawić, bo ta baba tam siedzi!
Powiedziałam dziewczynom, że są bandą głupich blondyneczek, których nie obchodzi nic, nawet rodzina. I że ja nie mogę taka być. Nie tylko dlatego, że jestem ruda.
Nie mam już koleżanek. Wszystko przez tego babsztyla z placu…
*
Rodzice twierdzą, że wymyślam opowieści o kobiecie, żeby nie musieć chodzić z Kubą na spacery. Szlag mnie trafia, gdy to słyszę. Mówię im to, co powinnam była powiedzieć już dawno. Że wiecznie ich nie ma, że ciągle tylko pracują i że nigdy nie mieli dla nas czasu.
Wieczorem szlocham przy zgaszonym świetle. Nie płakałam po Jacku, nie płakałam, gdy dawne przyjaciółki nagadały o mnie świństwa w szkole. Teraz ryczę jak bóbr.
Strasznie pokłóciłam się z rodzicami. Zarzucili mi niewdzięczność, powiedzieli, że pewnie nagabuje Kubę przeciwko nim, bo jest dla nich oziębły, a mnie uwielbia.
Jak oni mogą!
By zdusić krzyk przygryzam palec, aż czuję w ustach metaliczny posmak. Wyobrażam sobie, że moja poduszka to głowa kobiety z placu i biję, biję, biję z całych sił, znacząc biel poszewki plamkami karmazynu.
Ty kurwo! Ty krowo! Wszystko to twoja wina! Twoja! Twoja!
Twoja wina!
Twoja!
*
Kasztany spadły gęsto. Mimo wietrznego dnia zabieram Kubę na plac. Marian siedzi z kumplami na murku pobliskiego skweru, na mój widok podbiega, ale każę mu spadać. Chyba go zaskoczyłam, odpuszcza i trzyma dystans.
Kuba idzie się bawić, a ja namierzam kobietę. Jest. Oczywiście, że tu jest. Jak zawsze nienaganna, wyprostowana. Staję nad nią i krzyżuję ręce na piersi, by ukryć drżenie dłoni. Boję się. Ale nie mogę już nic nie robić.
– Czemu patrzysz na dzieci? – pytam.
Ile jeszcze nieszczęść na mnie ześle? Muszę się w końcu postawić, muszę. Tylko co się stanie, jeśli nie dam rady?
Nieznajoma unosi dłoń, ściąga powoli kapelusz, zakłada kosmyk czarnych włosów za ucho i dopiero wtedy patrzy na mnie.
Grawitacja zwiększa nagle siłę, a żołądek uznaje, że dobrze byłoby wypompować całą zawartość. Nie ważne, w którą stronę.
Oczy, te przerażające, zrodzone z nocy oczy pochłaniają mnie. Są mroczne, pełne wibrujących chmur nikczemnych żądz i wyładowań bestialskich pragnień.
To nie dzieje się w mojej wyobraźni. Nie jestem szalona. To jest tu, przede mną. Zło. Prawdziwe i okrutne. I choć chcę uciec, niczego nie pragnę mocniej, tylko ja i tylko teraz mogę je powstrzymać.
Rzucam się na kobietę i zaczynam ją okładać pięściami, krzycząc dziko. Uderzam za wszystkie krzywdy, za cały ból jaki mi sprawiła, za każde poniżenie i każdy koszmarny sen.
Ona nie próbuje się bronić. Zaparła się jedynie o oparcie ławki i pozwala, by każdy cios dochodził celu, coraz bardziej czerwienił blade policzki.
Słyszę krzyki dzieci i rodziców. Ktoś w końcu reaguje, chwyta mnie i odciąga.
To Marian. Dokładnie czuję, że nie złapał mnie w przypadkowych miejscach. Odpycham go i policzkuję. Marian klnie, spluwa, a potem unosi rękę.
Jest wielki. Nie zauważyłam dotąd nigdy, jak bardzo. Jego pięść też. Nie bije jednak. Robi krok w przód i upada, wydaje krótki krzyk zaskoczenia. Nie wiem, czy go zamroczyło, czy może poślizgnął się na jednym z licznych kasztanów. Uderza o glebę całą masą ciała, a jego krzyk przechodzi w dziki skowyt. Odskakuję w przerażeniu. Marian wygina się w pałąk, wrzeszcząc ku niebiosom. W oko ma wbitą skorupę kasztana, gęste strużki krwi broczą po brudnym policzku. Nos jest rozgnieciony na miazgę, po większości zębów zostały tylko karmazynowe dziąsła. Pierwszy raz słyszę, by człowiek wydawał taki odgłos. Ocalałe oko patrzy na mnie z mieszaniną bólu, opętańczego gniewu i błagalnej prośby o pomoc, nim Marian przewraca się na bok, łapie za twarz i zaczyna rzucać całym ciałem niczym wyrzucona na brzeg ryba.
Nad placem rozbrzmiewa upiorna opera krzyków i dziecięcego płaczu. Rozglądam się panicznie, widzę idących w naszym kierunku ludzi, widzę delikatny uśmiech kobiety z placu, cienką strużkę krwi spływającą z jej ust.
Widzę Kubę, który staje na szczycie drabinek, by zobaczyć, co się dzieje.
Widzę, jak spada.
*
Jestem pusta. Mam mnóstwo, całe mnóstwo problemów, ale nie myślę o nich. Nie myślę już o niczym. Jest już we mnie tylko czysta nienawiść do kobiety z placu. Żałuję, że nie wzięłam wtedy noża.
Tak bardzo żałuję…
Znów śnię swój koszmar. Łańcuchy wokół kostek i nadgarstków, kobieta z placu pochylona nade mną. Spluwam jej w twarz. Udaje mi się i uświadamiam sobie, że coś jest nie tak. Coś jest inaczej. Nie jestem już na groteskowym narzędziu tortur, rozszarpującym mi plecy przy każdym ruchu. To miękkie, wygodne łóżko, na którym rozciągnięto mnie nagą. Odkrywam, że mogę oddychać, nie duszę się jak poprzednio. Próbuję coś powiedzieć, lecz kobieta mnie ubiega.
– Nie sprawia mi przyjemności zsyłanie koszmarów – mówi, ścierając ślinę z policzka. Ma przyjemny, aksamitny głos. – Zwłaszcza koszmarów na jawie. Przykro mi…
Chłodnym, szczupłym palcem przejeżdża przez całą długość mojego ciała. Wzdrygam się i wyginam, lecz nie mogę jej powstrzymać.
– Nie miałam innego wyjścia. Dopiero teraz nie myślisz już o niczym, poza mną. Dopiero teraz nasz mały koszmar jest kompletny.
Sięga za plecy, rozpina sukienkę. Czuję, jak drętwieją mi nogi, próbuję złączyć ze sobą uda, lecz nie mam na to szans. Zaczynam oddychać głośno, głos więźnie mi w gardle i wydaję z siebie tylko ciche, żałosne jęki rozpaczy.
– Odpowiadając na twoje pytanie, droga Sylwio… – Nieznajoma zrzuca sukienkę, ukazując całą swą kobiecość. – Nie patrzyłam na żadną z tamtych małych istotek. Patrzyłam na ciebie, rudowłosa… Spędziłyśmy razem naprawdę dużo czasu na placu zabaw dla dzieci. Teraz…
Wchodzi na łóżko i przykłada swoje czoło do mojego. Czuję jej mocne perfumy. Widzę jej złe oczy, tak czarne, jak nigdy dotąd. Powinnam zemdleć. Powinnam stracić zmysły. Lecz żaden z tych ratunków nie nadchodzi. Kobieta uśmiecha się, osłaniając perliste zęby.
– Bawmy się jak dorośli.