Słońce grzało jak oszalałe – wszak była połowa listopada. Mężczyzna w czerni przyniósł Domicelli świeżo zerwane bezy w bukiecie, wciągnęła nosem woń z kwiatów. Zaprosiła go do salonu na strychu i była okropnie ucieszona, bo byli sami gdyż siostra jej wyprawiła się na szoping.
– Wiesz że cię kocham moja kochana – rzekł on męskim głosem dla niej, ukazując kły wystające z warg.
Nosił smolistą pelerynę, włosy czarne jak skrzydło wrony i metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i oczy w kolorze nieba. I był słodki.
– Bynajmniej wiem, mój ukochany, Zenonie – ona szeptem wyrzekła do niego. – Będziemy razem na zawsze, bo jesteśmy jak dwie połówki ananasa.
– O tak!! – wyartykułował, podszedł bliżej. Błysnęły lazurowe oczy jego.
Domicella poprawiła burzę jasnych loków na czaszce. Nie bała się ani ciut że on ją ugryzie, bo to był taki specjalny wampir, który przeszedł na wegetarianizm i pił tylko soki owocowe i zieloną herbatę z imbirem i był słodki, kiedy na niego zerknęła.
A poznali się dwadzieścia osiem dni temu na przyjęciu urodzinowym u koleżanki, która lubiła wykopaliska i szydełkowanie.
Jego wargi dotknęły jej ust, jego ramiona ją otoczyły, jej myśli skupiły się na nim. Serce Domicelli biło jak dzwon do niego. Jak dzwon wywrócony na drugą stronę z miłości niespodziewanej.
– Jak słodko! – zawołała Julya siedząc przy stole w salonie i jedząc chrupki z kukurydzianej masy o smaku toffi. A była piękna jak dereń kwiecisty. – Zbierajmy się już, bo nie zdążę stanąć nos w nos z przeznaczeniem. Zostało mi 58 minut.
Juliya tak rzekła, bo wczoraj była u wróżki na wróżeniu i ona wyjawiła jej z kart, żeby poszła do tawerny pod krowim plackiem dzisiaj przed osiemnastą. Wtenczas pozna mężczyznę, którego przepisały jej gwiazdy.
– Wyruszamy niechybnie. Komu w drogę temu klapki – powiedziała Domicella, gdyż nie chciała zostawiać kumpelki na pastwę przeznaczenia. A wampir nie powiedział nic, bo był słodki i rozumiał dyletant egzystencjalny Julyii.
Więc poszli. Wcześniej sprawdzili czy słońce już zaszło. Ale nie zaszło. Jednak wampir, Zenon, mógł iść z nimi, bo to był taki specjalny wampir, który mógł chodzić w dzień, tylko świecił. Więc założył okulary i rękawiczki z jeleniej skórki oraz kapelusz z rondem także. Wyglądał słodko.
Szusowali przez kałuże. Potem wysiedli z autobusu. Zenek z peleryną i z Domicellą pod pachą maszerowali przodem. Julya zatrzymała się przed kałużą, wielką jak Morze Wśródziemne i śmierdzącą jak zapchany kibelek. Wtenczas to uchwyciła oczami.
*****************
Nad-komisarz Arnold Kapustka był wyjątkowy niczym kąpiel w przeręblu zimą. Miał włosy koloru masła i oczy koloru piwa i także szeroką szczękę jak model. Oraz był przede wszystkimi super gliną.
Dlatego zapukał do domu ofiary we trzy sekundy po zgłoszeniu. Gospodyni z okrągłymi ze zdziwienia ustami, wpuściła go do wewnętrza razem z watahą techniczną.
– Mój mąż….. – wyartykułowała, ale uciszył ją gestem koniczyny.
Wystarczył mu rzut spojrzenia na pokój i już wiedział precyzyjnie, co się tu zadziało, łącznie z numerem buta sprawcy.
– To była pierwsza ofiara seryjnego zabójcy. Nie zostawił ciała, bo zarolował je w dywan i zabrał.
– Misio waży koło 150 kilo…… – wyjawiła kobieta.
– Znaczy się, morderca był silny – migiem rozwikłał zagadkę nad-komisarz. – Widziałem już nie takie wałki…….
Schylił się, dotknąwszy czerwonej plamy jak krew na podłodze. Powąchał. Sprawdził organooptycznie.
– Czerwone wino wytrawne. Zostawił dla zmyłki, kombitonator jeden! Już ja go dorwę!! Złowiłem wzrokiem peta w popielniczce, zabezpieczycie.
Nad-komisarz powędrował do okna. Dostrzegł na szkle niewidoczne ślady linii palpitacyjnych dłoni mordercy.
– Zabezpieczyć także!
Czuł że musi opuścić lokal. Połamać sobie głowę. Ułożyć w zwojach mózgowych plan działania. Puścić dymka, jak każdy wyjątkowy bohater kryminału.
***
Julyja bieżyła do tawerny pod krowim plackiem. Przystanęła, gdyż dopadł ją mega okrutny ból nogi od obcasów. Zaczynając się lato, panował upał jak na Hajawach.
Nad-komisarz Arnold Kapustka wirował w przestrzeni swojego śledztwa nowego, w związku do powyższego szedł ślepy jak gawron. Zderzywszy się z Julyią, zbudziła go z przemyślenia, pacając go torebką w okolice prawego obojczyka.
– Stop! – wyartykułował, a ona się zastopowała i już go nie pacała, tylko oniemiała i spoglądała jak sroka w kalendarz.
Nad-komisarz złowił wzrokiem Juliyie i już wiedział precyzyjnie, co się tu będzie zadziewało, łącznie z adresem przedszkola do którego powędruje ich przyszłościowy syn. Bo to był super glina, chociaż samotnik, ale taki specjalny samotnik, który nie lubił zwłaszcza być sam.
– Jestem Arnold – rzekł do niej wślepiając się prosto w jej oczy. – Powiedz, czy bardzo się potłukłaś, spadając z nieba na glebę?
Juliya patrzyła na niego skołowiała, bo wróżka mówiła o przeznaczeniu w knajpie. Więc odrzekła "momencik jeden panie wpadacz" i zamesengerowała do wróżki na szybki helpdesk. A wróżka na to, że nawet mapy w GPS się mylą, także ona też ma margines błędu.
To też Julya uwierzyła i popatrzyła w oczy jego i dopiero teraz się zorientowała że był słodki.
– Jestem Julyia – stwierdziła. – A ty jesteś moim przeznaczeniem nawet bez krowiego placka.
– Wiesz że cię kocham moja kochana – wyjawił on męskim głosem dla niej.
– Wiem mój ukochany Arnoldzie – ona szeptem odrzekła do niego.
Zaczął padać wiosenny deszcz, wyglądali jak zmokłe pawiany co było mega romantyczne, ale nie specjalnie konfortowe. Więc on ją odprowadził do domu, a przed tym jeszcze zadzwonił do watahy technicznej, żeby skończyli zbierać tropy.
W domu Juliyjii weszli do przedpokoju całą dwójką.
– Muszę pędzić i złapać mordercę, bo to gliniana misja moja – rzekł Arnold.
– Więc będę czekała na ciebie – odrzekła Julyja szeptem i już tęskniła zanim, za nim jeszcze wyszedł z domu. A potem oglądnęła serial.
*
Nad-komisarz bez trudu znalazł dom mordercy. Zeskoczył przez ogrodzenie, wyciągając broń. Otoczył budynek i czekał. Wiedział że tamten koczuje we wnętrzu. Czuł woń czynu zabronionego a miał nozdrza do takich spraw.
Zajrzał przez otwarte okno na piętrze. Zobaczył człowieka, który wcinał hamburgery aż mu się nogi trzęsły.
Wystarczył Arnoldowi rzut spojrzenia i już wiedział precyzyjnie, kim jest ten mężczyzna. A był on mężem kobiety, która nazywała go misiem.
– Żyjesz człowieku czy jesteś zombisem? – zapytał Arnold nie spuszczając broni.
– Już niedługo żył będę – odrzekł tamten ze smętem – bo sprawca mnie tu więzi i każe spożywać hamburgery na okrągło i pod musem. Jestem jego eksperymentem spożywczym, gdyż on chce zdobyć władzę nad światem i galaktyką z pomocą sabotażu żołądkowego.
– Nie bój niczego! Super-gliną jestem i przyleciałem cię uratować – wyjawił nad-komisarz.
Poszedł do mordercy, który nikogo nie zabił, ale to był taki specjalny morderca, który dopiero miał mordercze plany i chciał być seryjny. Miał twarz mordercy ale wyglądał całkiem normalnie.
Arnold namierzył go w kuchni, która była zlokalizowana w salonie i miała dębowe meble i telewizor z płaskim ekranem 32 cale. Oraz kominek.
– Mam cię! – zawołał nad-komisarz i wyciągnął strzelbę.
Złol zaatakował poteflonowaną patelnią. Arnold zrobił wynik. Patelnia śmignęła tuż vis a vis niego i trafiła w miskę z hamburgerami.
Rozpaciały się jak deszcz po pokoju. Osiem hamburgerów wypadło za okno na śnieg mimo zamkniętego okna.
Arnold we dwie sekundy związał kajdankami mordercę. Zadzwonił po radiowóz na przejazd dla złola i także taksówkę dla pana misia i po proszki na niestrawność dla niego.
– Kolejna sprawa dokonana – powiedział zadowolony rozmawiając ze sobą.
Odwiązał zaparkowanego przed posesją konia. Wiedział że szybciej będzie metrem, ale musiał dbać o wizaż. Pojechał do Julijjiy, która była jego przeznaczeniem i miała oczy słodsze niż marmelada.