Mistrz Maron był pisarzem. I na tym zasadzał się jego największy problem.
U schyłku wieku dwudziestego pierwszego napisano już praktycznie wszystko, co można było napisać. Nieuchronnie, jak zbrodnia pociągała za sobą karę, komputerowy System Kontroli Twórczości Współczesnej, zastępujący wymarły zawód krytyka literackiego, wykrywał rażąco oczywiste nawiązania, świadome bądź nieświadome. Nie sposób było wpaść na taki pomysł, wysunąć taki problem, czy też zastosować tak surrealistyczny styl, by nie powielić tego, co już istnieje.
Jedyną, nie do końca wyeksploatowaną gałęzią literatury była fantastyka, cierpiała ona wszakże na bolączkę zupełnej fikcyjności, lecz nieprawdopodobna wręcz ilość tekstów i na nią ściągała przerażającą wizję wyczerpania możliwości twórczych.
Mistrz Maron żył, karmiąc się pożywką duchową. Pochłaniał wielkich mistrzów literatury – i sam też, ku własnej rozpaczy, zaczął szybko doświadczać przymusu by tworzyć. W młodości udało mu się spłodzić kilka oryginalnych utworów, teraz natomiast cierpiał katusze wszystkich żyjących pisarzy – braku niewyświechtanych tematów. Literackie wypalenie.
Maron przesiadywał więc nocami przed komputerem, pisząc coraz to nowe opowiadania (o powieści nie miał nawet odwagi myśleć) i jego trudy, wysiłki, genialne pomysły – okazywały się, czymś, co już było. W trakcie innych nocy śnił natomiast, że napisze utwór niepowtarzalny – i kiedyś, w jakiejś księgarni, gdzieś w Internecie ujrzy… swe nazwisko na okładce. Odbijając się od kolejnych prac, rzucając kobiety, którymi się nie interesował – marzył tylko o jednym: by jeszcze raz od czasów pacholęctwa napisać coś, czego jeszcze nie było.
Młodość przemijała. Włosy mu tu i ówdzie posiwiały, stał się odludkiem, głos mu ochrypł, oczy poddały się w końcu i zażądały okularów – a on żywił się wciąż tą jedną nadzieją. Lecz pomysły nie przychodziły mu już do głowy tak ochoczo. Zaczynał powoli wierzyć, że to wszystko jest spiskiem, że w rzeczywistości ktoś nie pozwala na rozwój literatury, że obecne zdegradowanie fantastyki do poziomu blagi to czyjś chytry wybieg… A właśnie? Może by spróbować tej wyklętej gałęzi? Chociaż… i ci nieliczni, którzy próbowali jeszcze zaistnieć ze swoją twórczością fantasy odbijali się najczęściej od niezawodnego muru Systemu Kontroli Twórczości Współczesnej.
W końcu Mistrz Maron na skraju rozstroju nerwowego uczynił coś, co zawsze uważał za niegodne prawdziwego pisarza – wejdzie na stronę osławionego kontrolera i zajrzy – tylko zajrzy, jakie tytuły ostatnio zostały zaakceptowane, jako naprawdę oryginalne. Ot, zajrzy, zobaczy i… się zainspiruje.
Tak też uczynił. I ujrzał? Zgrozę! „Mężny Brokuł ratuje piękną Brukselkę ze szponów krwiożerczego Kalafiora” – bajka dla dzieci. „Dlaczego krwiożerczego?” – zastanawiał się Mistrz Maron. I dalej: „Metafizyka słupa ulicznego” – to traktat filozoficzny; „Węgiel i tlen złączeni jednym żarem” – romans homoseksualny; „Labirynt Nory” – powieść detektywistyczna; „Seryjny morderca, Człowiek-Rekin powraca” – kryminał; „W obronie wykorzystywanych krzeseł” – z opisu dowiedział się, że istnieje ruch publiczny domagający się uznania praw krzeseł, rzekomo dyskryminowanych przez ludzi („Zobacz, czy fajnie jest siedzieć na tobie!” – to sztandarowe hasło aktywistów).
Już miał trzasnąć pięścią w wyłącznik komputera, gdy ujrzał na bocznym pasku reklamę: „Niesamowity wynalazek Arnolda Andeżina spełnia wszystkie marzenia!” Klikał w klawisze coraz bardziej drżącymi palcami. Gorączkowo wczytywał się w ofertę i niemal bezwiednie otworzył swoją skrzynkę pocztową. Zaczął pisać chaotyczny list do tajemniczego wynalazcy. O tak, ręce mu się trzęsły. Niemal natychmiast otrzymał odpowiedź. „Ależ oczywiście, istnieje możliwość wypróbowania mojego wynalazku. Co więcej, pan jako pierwszy z zainteresowanych, zyska ją za darmo”.
Za darmo? Za darmo? Wynalazek, który spełnia marzenia? I może go wypróbować zupełnie z a d a r m o ? Jego wrodzony sceptycyzm w tej chwili nie miał jakoś zbyt wiele do powiedzenia. Nie ma nic do stracenia! Czym prędzej spakował najpotrzebniejsze rzeczy, powiadomił telefonicznie wynalazcę, że jeszcze dzisiaj ma zamiar złożyć mu wizytę, po czym opuścił mieszkanie w nowoczesnym budynku stolicy Lechistanu i państwową koleją wyprawił się do odległego miasta Lodzi.
Jak to z państwową koleją Lechistanu bywa, podróż zajęła mu trzy dni, przy czym Andeżin wyrozumiale zapewniał go podczas każdej telefonicznej rozmowy, iż czeka na Mistrza cierpliwie i nie ominie go przywilej pierwszego z zainteresowanych.
Po trzech męczących dniach, spania w wysoce niewygodnej pozycji, jedzenia psiej karmy i chodzenia za potrzebą do szaletów z wiecznie opadającą klapą, pociąg wreszcie wtoczył się na peron w Lodzi.
Zaledwie drzwi się otwarły Mistrz Maron, nie zważając na niezbyt przyjemny zapach, jaki wytwarzał, ani na poplamione psią karmą ubranie udał się czym prędzej pod wskazany mu przez wynalazcę Andeżinę adres.
Okazało się, że Arnold mieszka w starodawnej (bo ceglanej) kamienicy. Mistrz odnalazł na domofonie jego nazwisko i nacisnął sterczący tuż obok niego guziczek.
W górze rozległ się dźwięk dzwonka.
– Kto tam?
– To ja, Mistrz Maron…
– Ach to pan. Pierwszy… Niech pan wchodzi. Mieszkam na drugim piętrze. Drzwi numer trzynaście.
Zaterkotał elektryczny zamek. Maron sapiąc wdrapał się na drugie piętro.
Arnold Andeżin już na niego czekał. Był to człowiek około pięćdziesiątki, niski, z dużym brzuchem. Miał bujny, czarny wąs czaszkę natomiast całkiem łysą. Obrzucił Mistrza rozbawionym spojrzeniem swych świńskich oczek, gdyż jego aparycja skonfundowała lekko Marona.
– To pan jest tym wynalazcą? Arnoldem Andeżinem?
– Tak to ja. A czy pan jest Mistrzem Maronem?
– Owszem…
– Zatem wszystko się zgadza. Zapraszam, niech pan wejdzie do środka…
Mistrz Maron znalazł się w zagraconym mieszkaniu. Każdy kąt był zastawiony jakimś żelastwem i tekturowymi pudłami.
– Niech pan wejdzie do salonu. Tam znajduje się mój wynalazek.
Mistrz Maron nie zważał na bałagan. Od razu skierował się do salonu. Było to pomieszczenie najbardziej zagracone ze wszystkich; wszędzie walały się stosy papierów, zwoje kabli i góry jakichś tajemniczych aparatur. A na środku z kolei stał on – wynalazek, potrafiący spełniać wszystkie życzenia. Był to fotel z zamontowanym na zagłówku oplecionym przewodami, wykonanym z białego plastiku hełmem. W zasadzie niewiele więcej. Obok znajdowało się biurko z kilkoma stojącymi na nim monitorami i klawiaturą.
– Niech pan siada. – Zachęcił go Andeżin.
Maron spoczął więc z niepokojem na fotelu i wsunął głowę w głąb białego hełmu.
– Jakie jest więc pańskie marzenie?
– Chciałbym napisać moją, tylko moją książkę… Taką, której jeszcze nie było.
– Ach, więc pisarz? W dzisiejszych czasach pisarze szybko kończą karierę… Najczęściej w psychiatryku. Kto wie, może z pana powodu wznowią nawet wręczanie literackiego Nobla? – Mówił Andeżin, przebierając palcami po klawiaturze.
Lecz Maron nie zważał już na niego. Zamknął oczy, skupiając się na swojej wymarzonej książce.
I nie siedział już na fotelu w zagraconym salonie Arnolda Andeżina. Otaczała go jasność. Czysta biel, nierażąca wszakże w oczy. Odwrócił się. Za sobą ujrzał otwarte drzwi. Unosiły się one bezpośrednio w owej przestrzeni, mniej więcej na tym samym poziomie, na którym stał i on. Zmarszczył brwi. Za drzwiami zobaczył fotel, fragment salonu i Andeżina pakującego się w jego biały świat.
Wynalazca postawił stopy na nierzeczywistym gruncie. W ręku trzymał książkę w brązowej okładce.
– Udało się? – zapytał Mistrz Maron.
– Oczywiście.
– Ale… gdzie my w ogóle jesteśmy?
– W pańskiej książce. O, tej tutaj – wręczył mu ją.
Mistrz Maron odebrał ostrożnie swoją książkę.
– I my jesteśmy… w niej? I zarazem stoimy tu i rozmawiamy?
– Owszem. Jesteśmy w niej. Ta biała przestrzeń natomiast to tylko wizualizacja. Właściwie to będzie pan w niej sam, ponieważ ja tu wszedłem tylko na chwilkę. Jest pan pierwszym pisarzem, który znalazł się w wnętrzu swojej własnej książki!
Mistrz Maron przekartkował owo niesamowite dzieło.
– Ale przecież… Oszukał mnie pan! W tej książce nic nie ma! Same białe kartki!
Andeżin zaśmiał się. Zaczął się powoli zmieniać. Najpierw brzuch mu zmalał, a następnie urósł i nabrał demonicznych rysów twarzy.
– Ależ ona jest jeszcze niezapisana! – śmiał się – jak to? Dalej pan nie rozumie?
Wyświechtana koszula Andeżina rozrosła się, wypiękniała i przemieniła w czarną, wyściełaną czerwoną podbitką szatę.
Maron rzucił się w stronę drzwi, lecz te zamknęły mu się przed nosem, stając się jak wszystko wokół – bielą. A tymczasem szyderczy śmiech Andeżina rósł wciąż i potężniał, uderzając wibrującym łomotem w uszy Marona.
– Niech mnie pan wypuści!
– Wypuścić? Teraz? Kiedy zabawa się dopiero zaczyna? W życiu!
– Kim pan jest? – niemal szlochał Mistrz Maron.
– Jestem ostatnim z dżinów. Wcieleniem diabła, jak pan woli. I wie pan co? Bardzo spodobał mi się pomysł uwięzienia pisarza w jego własnej książce. Cóż, można to traktować jako zemstę za te wszystkie dzbanki w których więziono nasz ród. Dlatego tu pana ściągnąłem. Jest pan odpowiednim człowiekiem. A ów wynalazek? Mamy czasy, jakie mamy. Czegóż nie wymyślą ci naukowcy? Każdy, wystarczająco zdesperowany w to uwierzy. Wynalazek spełniający wszystkie marzenia! To brzmi niemal jak reklama sklepu zoologicznego, próbującego sprzedać złote rybki.
– Co ty chcesz ze mną zrobić?!
– Cóż, będę obserwował twoje losy. Sprzedam cię gdzieś, jako pamiętnik. A właściwie tę książeczkę.
Brązowy wolumin wyrwał się z rąk Mistrza Marona i poszybował w stronę Andeżina, który złapał go zręcznie.
– Nie pozostaje mi nic innego – rzekł – jak życzyć ci spełnienia marzeń.