W królewskiej sali narad wisiała pełna oczekiwania cisza. Z kominka niósł się żywiczny zapach palonej sosny. Pochodnie, zawieszone na podtrzymujących sufit filarach, rzucały migotliwy blask na ozdabiające ściany portrety władców. Monarchowie z przeszłości surowo zerkali na ustawiony w centralnym miejscu pomieszczenia stół, przy którym zasiadało trzech dostojników.
Drzwi do pokoju otworzyły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając do środka mężczyznę w bogato szamerowanym srebrem kaftanie. Stukot obcasów odbił się głośnym echem od kamiennych ścian, poprzedzając szuranie krzeseł i nieskładne pomruki „wasza królewska mość”.
Jest jak jego ojciec, pomyślał nie po raz pierwszy Dahnel y Brodd, patrząc na twarz świeżo koronowanego króla. Wszystko w nim przypomina starego Harana. Orli nos, włosy gęste i czarne jak dziegieć, a zwłaszcza to pełne wyższości spojrzenie, pod którym człowiek instynktownie ma ochotę się skulić.
Dahnel piastował jednak urząd marszałka koronnego i nie mógł tak po prostu kulić się przed władcą, dlatego przemówił w imieniu wszystkich zebranych.
– Mój królu, ufam, że miałeś spokojną podróż.
Vissarin y Kazaan, trzynasty władca Wielkiego Królestwa Ruthenii, prychnął. Machnął ręką i zajął miejsce u szczytu stołu.
– Zaczynajmy. Jak wygląda sytuacja?
Dahnel położył dłoń na spiętrzonych kartach pergaminu, ale nie sięgnął po żadną z nich. Dobrze znał treść wszystkich raportów.
– Zgodnie z wolą Waszej Wysokości, rebelianci z miasteczka Lven zostali powieszeni wzdłuż prowadzącej do stolicy drogi. Spiskowców, pragnących oddać miasto pod protektorat króla Dromerii, przewieziono do naszych więzień, gdzie czekają na stracenie.
– Doskonale. Uświetnisz swoją obecnością wszystkie egzekucje. Niech lud wie, że rada królewska jest bezpośrednio zaangażowana w walkę o przywrócenie ładu w kraju. Kaci mają wykazać się twórczą inwencją. Im dłużej będzie żył skazaniec, tym większa zapłata. Macie z tego zrobić pokaz strachu, żeby następni buntownicy przemyśleli swoje zachowanie, zanim przyjdą im do łbów głupie pomysły.
Dahnel powstrzymał wypełzający mu na twarz grymas niezadowolenia. W obliczu króla umiejętność ukrywania emocji była bardzo przydatna.
– Co tylko Wasza Wysokość rozkaże. Pragnę jednak zauważyć, że nastroje wśród poddanych nie są najlepsze i może warto byłoby rozważyć…
– Nie. Nie zamierzam ryzykować, że kolejni głupcy uznają mnie za słabeusza. Wszyscy mają wiedzieć, jaka jest kara za zdradę. Koniec tematu.
Marszałek skłonił pokornie głowę.
– Jak wygląda sytuacja w naszym skarbcu? – zapytał król.
Podskarbi koronny Mishal Nagenv drgnął, potrząsając wszystkimi trzema podbródkami, kiedy zrozumiał, że władca zwraca się bezpośrednio do niego. Wstał niezgrabnie, opierając tłuste jak kiełbaski palce o blat stołu. Vissarin patrzył na niego z pogardą.
– Nie da się ukryć, że wojna domowa z księciem Vitamirem była kosztowna i skarbiec zaczyna świecić pustkami. Karny podatek nałożony na lojalistów brata Waszej Królewskiej Mości z pewnością nie wystarczy, by pokryć nawet bieżące koszty. Nie mówiąc już o renowacji należących do korony miast, które uległy zniszczeniu, odbudowie wojska i odtworzeniu naszej siatki szpiegowskiej. Musimy zwrócić się o pożyczkę do…
– Mam żebrać o pieniądze? – Władca nachylił się nad stołem, zniżając głos do groźnego szeptu. – Jestem królem, Nagenv. Nie proszę ani nie kajam się przed innymi władcami. Czy mój ojciec zniżał się do błagań o złoto?
– Nie – wysapał natychmiast podskarbi. – Oczywiście, że nie, mój panie, jednak ojciec Waszej Królewskiej Mości mierzył się z nieco innymi problemami, niż my i…
– Dość! – Królewska ręka huknęła o błyszczący blat, aż podskoczyły srebrne kielichy. – To jest twoja rada? Po to trzymam cię i pozwalam wyżerać zapasy z mojej spiżarni? Musi być inny sposób!
Mishal zerknął na boki, ale tak Dahnel, jak i kanclerz koronny Goswin Peanr, unikali jego spojrzenia.
– Można – wyjąkał – skonfiskować majątek buntowników, którzy opowiedzieli się po stronie księcia Vitamira, odmawiając prawa łaski, które wcześniej zostało zastosowane wobec niektórych rodów…
– Lepiej. Mów dalej.
– Można też nałożyć nowy podatek… Na wszystkich mieszkańców królestwa… Powiedzmy… Podatek Nowego Ładu?
– Widzisz? Jak chcesz, to potrafisz. Zajmiesz się tym. Podatek ma objąć wszystkich, od magnaterii, po najbiedniejszych mieszczan. Każdy musi złożyć się na odbudowę królestwa. Ustal wysokość opłat z Dahnelem.
– Panie – przemówił spokojnie marszałek, wymieniając spojrzenia z Goswinem – obawiam się, że szlachta, która walczyła po naszej stronie, może być wysoce niezadowolona z kolejnych podatków. Oni również odczuli skutki walki o osadzenie waszej królewskiej mości na tronie.
– Więc przekonaj ich, że to dla wspólnego dobra. Najbardziej opornym obiecaj część ziem, które odebraliśmy buntownikom. W granicach rozsądku, ma się rozumieć. Wymyślisz coś, wierzę w to.
Dahnel y Brodd żałował, że nie potrafi podzielać królewskiej wiary.
– Kontynuujmy, panowie – rzekł władca.
***
Wpadający przez okno blask księżyca rzucał srebrną poświatę na nagą skórę Inez. Nałożnica opuszkami palców gładziła pierś Vissarina, wsłuchana w jego monolog.
– Nie ja uczyniłem się królem. Bogowie to zrobili. Bogowie poprowadzili mnie do zwycięstwa nad Vitamirem. Z woli bogów noszę tę przeklętą koronę i codziennie próbuję utrzymać królestwo w ryzach. Ale nikt tego nie rozumie. Ci głupcy nie widzą, że robię to wszystko dla nich. Nie pojmują, że odbudowa kraju wymaga wysiłku od każdego z nas, a ogniska zdrady należy traktować ogniem i żelazem, by pozbyć się tej zarazy. Zamiast mi pomóc, podnoszą przeciwko mnie głowy. Ślą listy, domagają się zwolnienia z podatku, apelują o przywilej łaski dla buntowników. Codziennie zjawiają się nowi posłańcy z prośbami lub żądaniami od swoich panów.
Inez nie odpowiadała. Nie oczekiwał, że to zrobi. Uwielbiał w niej to pełne zrozumienia milczenie, które zdawało się pochłaniać wypowiadane przez niego skargi.
– Wszystkich tak wzburzyło powieszenie rebeliantów z Lven. A co innego mogłem zrobić z ludźmi, którzy na mocy jakichś starodawnych praw chcieli oddać moje największe przygraniczne miasto w ręce obcego króla? To i tak była szybka śmierć, na którą nie zasługiwali. Tych kilku podżegaczy, których publicznie stracono, to konieczność. Niezbędna do podkreślenia mojej władzy. Co słyszę w zamian? Nazywają mnie tyranem. Krwiożerczym despotą. Grożą wypowiedzeniem posłuszeństwa. Chcą mi wbić nóż w plecy, gdy walczę dla nich o lepsze jutro.
Nałożnica zamruczała z dezaprobatą, skubiąc delikatnie włosy na królewskim torsie. Jej twarz nie wyrażała niczego.
– Dahnel i Goswin sugerują, abym ustąpił. Pertraktował. Nie rozumieją, że raz okazana słabość będzie ciągnąć się latami, prowokując rozruchy i dając podstawę do kolejnych żądań ze strony roszczeniowej szlachty. Nie mogę ufać ich osądom w tej kwestii. Są zbyt słabi, by znieść ciężar władzy. To był ich pomysł, żeby wsadzić Vitamira do lochu, podczas gdy ja chciałem zabić tego zapijaczonego gnojka. Martwi nie mają praw do tronu. Żywy wciąż może stanowić zagrożenie. Szczególnie teraz, gdy niepokoje rosną, zamiast powoli wygasać. Muszę zaufać sobie. Niech mi doradzają, ale muszą być świadomi, że ostateczny głos należy do mnie. Głos, któremu przewodzi wola bogów.
Otwarte okiennice wpuściły do pokoju okrzyki nawołujących się na murach strażników. Vissarin westchnął. Proste, żołnierskie życie. Tej nocy, jak nigdy wcześniej, doceniał wolność od ciężaru decyzyjności, przynależną zwykłemu wojakowi.
– Czasami żałuję, że ojciec zbuntował się i zabił króla Romara. Że zasiadł na tronie, zamiast wrócić do Kazaanu i wieść spokojne życie. Czuję się jak skazaniec, obarczony koniecznością sprawowania władzy. Oddałbym wiele, żeby jak kiedyś wsiąść na konia i galopować przed siebie. Z mieczem u boku. Bez planu. Wolny od obowiązków.
Inez najwyraźniej znudziła przemowa. Dziewczyna uniosła się na ramionach, zawisła nad władcą i złożyła delikatny pocałunek na jego policzku.
– Jesteś pomazańcem bogów – wyszeptała między kolejnymi muśnięciami warg, znaczącymi jego szyję i tors. – Wybrali cię, bo tylko ty masz siłę uratować królestwo. To twoje przeznaczenie.
Gwałtownie chwycił ją za ramiona i obrócił na plecy. Pisnęła z udawanym przerażeniem, jakby to nie był stały element ich gry. Spojrzał głęboko w jej oczy, potem odnalazł miękkie usta. Po chwili zupełnie zatracił się w słodkim zapachu jej skóry.
***
– Spacyfikował Ustvik – powiedział Dahnel ze spokojem, którego w głębi serca nie odczuwał. – Miasto odmówiło poddania, więc zdobył je szturmem. Wybił wszystkich obrońców. Podczas plądrowania zginęła również znaczna część mieszkańców. Starostą uczynił jednego ze swoich dowódców.
Ani obwieszony złotem kanclerz Goswin, ani łysy jak jajo najwyższy hierarcha Uriel nie skomentowali zasłyszanych informacji. Marszałek nie dziwił się. Trudno było znaleźć odpowiednie słowa.
Siedzieli w gabinecie Dahnela, na najwyższym piętrze wieży w jego zamku. W pomieszczeniu, prócz stołu i kilku krzeseł, nie było żadnych mebli ani dekoracji, przez co pokój kojarzył się z mnisią celą.
Goście uciekali od rozpoczęcia rozmowy. Kapłan co i rusz moczył palec w piwnej pianie, kreśląc wzory na blacie. Kanclerz wpatrywał się w dno kufla. Dahnel nie mógł tego dłużej znieść.
– To nasza wina – powiedział na głos to, co wszyscy myśleli. – To myśmy pchnęli go w kierunku władzy.
– A co innego mogliśmy zrobić? – zapytał Uriel.
– Na pewno nie wmawiać mu, że jest wybrańcem bogów! – warknął marszałek.
– Wydawał się dobrym kandydatem…
– Nigdy nie wydawał się dobry – zaprotestował Goswin. – Po prostu wydawał się lepszy od Vitamira, to wszystko.
Niezaprzeczalnie miał rację. Dahnel uważał, że nikt z całego rodu Kazaan nie nadawał się do dzierżenia władzy. Ani Haran, który przy pomocy rebelii wspiął się na tron. Ani Vissarin, który był świetnym żołnierzem, ale marnym przywódcą. A już na pewno nie Vitamir, który doskonale sprawdzał się podczas biesiady, za to fatalnie podczas bitwy czy z berłem w ręku.
Odkąd marszałek pamiętał, w królestwie zawsze panował bałagan. Cięgiem mierzyli się z nowymi problemami; już to z domagającą się swobód szlachtą, już to z sąsiadami, którzy łakomie patrzyli na żyzne ziemie i bogate złoża srebra Ruthenii. Stary Haran wzniósł jednak ich problemy na zupełnie nowy szczebel, ogłaszając wszem i wobec, że o sukcesji zadecyduje osobiście, nie sugerując się obowiązującym dotąd prawem dziedziczenia przez najstarszego z synów. Chciał w ten sposób zmusić potomków do wykazania się przed nim i udowodnienia mu, który z nich będzie lepszym władcą. Plan nie dość, że nie przyniósł oczekiwanych rezultatów, to jeszcze sprowadził na kraj wojnę domową, kiedy król zmarł nagle, nie spisawszy uprzednio testamentu.
Hulaka Vitamir był ulubieńcem pospólstwa, które widziało w nim sympatyczne książątko. Nieporadny, lubiący przesadnie wypić, ale za to dobrotliwy i ugodowy. Stara magnateria głęboko nim pogardzała, toteż szybko wpadł w przyjazne objęcia młodszej części szlachty, upatrującej w nim stołka, z którego można wspiąć się po szczeblach kariery, lub marionetki, którą swobodnie da się sterować, gdy już zasiądzie na tronie.
Vissarina władza początkowo nie obchodziła. Szczyt jego marzeń stanowiła szarża na wroga z dumnie powiewającym sztandarem nad głową. Z tego powodu dla wielu był królem doskonałym, który rządzenie pozostawi doradcom, a sam skupi się na militarnych aspektach panowania. Wśród tych wielu znaleźli się oczywiście Dahnel y Brodd, Goswin Peanr, nieobecny na spotkaniu Mishal Nagenv, a także Uriel, świątobliwy kapłan Najwyższego Boga Svajrosa. To oni przekonali Vissarina, że wolą ojca było, aby młodszy z książąt przejął koronę.
Półroczna wojna domowa doprowadziła królestwo na skraj ruiny. Do Vitamira i jego sojuszników przyłączyli się starostowie większości znaczących miast. U boku Vissarina stanęli ci, którzy uważali go za lepszego pretendenta do tronu, lub po prostu nie mogli znieść jego brata. Jeszcze inni, jak to zwykle bywa, zwlekali z opowiedzeniem się po którejś ze stron, lub po cichu wspierali obydwie. W końcu Vissarin zwyciężył. Litościwie wrzucił starszego brata do lochu i rozpoczął rządy. Zupełnie inne, niż wszyscy to sobie wyobrażali. I chociaż od jego koronacji minęło niespełna półtora roku, sytuacja w kraju wcale nie wyglądała lepiej. Szlachta coraz głośniej nawoływała do walki przeciw królowi, odmawiając płacenia podatków, podobnie jak starostowie większych miast.
– Skoro my to zaczęliśmy, my też musimy coś z tym zrobić – stwierdził Dahnel. – Nim będzie za późno.
– Ale co? – zapytał Goswin. – Mamy pójść do Vitamira, przeprosić go za miesiące spędzone w lochu i zaproponować kolejną wojnę? Z pewnością by nam podziękował, nie wątpię. Zresztą, nie stać nas na wojnę. A królewska armia jest wierna Vissarinowi. Żołnierze go kochają. Uważają za jednego z nich i pójdą za nim w ogień, jeśli będzie trzeba. Skrytobójstwo nie wchodzi w grę, bo nie mamy kandydata na tron, a rządy jakiejkolwiek rady regencyjnej to kpina. Nie, panowie. Już jest za późno. Jesteśmy w szachu. Musimy pić to piwo, którego nawarzyliśmy.
– Nie zgodzę się z tym brakiem kandydata.
– Chyba nie myślisz o…
– Tak. O Dromerii.
– Nikt w Ruthenii nie zaakceptuje dromerskiego króla na tronie – zaprotestował Uriel.
– Nie chodzi mi o samego króla. Zresztą, ich władca jest stary, nie zagwarantuje nam pokoju. Nie ma też, jak słusznie zauważył nasz hierarcha, dobrej opinii wśród tutejszego ludu. Starszy z królewskich synów, Aran, odziedziczy Dromerię. Od dziecka przygotowują go do tej roli. Ale młodszy, Dermot, to zupełnie inna kwestia. Chłopak ma w sobie naszą krew. Jego matka, druga żona króla Barhana, pochodzi wszak stąd, ze starego rodu Trusov. Młody książę wiele lat spędził w Ruthenii, zna nasze obyczaje i język. Ma też, co najważniejsze, prawa do tronu. I to większe, niż Vissarin.
Kanclerz koronny pokiwał w zadumie głową, ale hierarcha Uriel patrzył na marszałka z niezrozumieniem.
– Romar, nasz przedostatni, prawowity i zamordowany w czasie buntu król, oraz Barhan, obecny król Dromerii, byli dalekimi kuzynami – wyjaśnił Dahnel. – Powołując się na to pokrewieństwo, książę Dermot ma podstawy, by ubiegać się o panowanie w Ruthenii.
– Wydaje mi się to mocno naciągane – powiedział Goswin. – W dodatku, bądź co bądź, to nadal będzie obcy na naszym tronie.
– Chłopak ma piętnaście, może szesnaście lat. I raczej nikłe pojęcie o rządzeniu. Można go ukształtować, uczynić jednym z nas. Wyplenić szkodliwe dromerskie nawyki. Pomocny w tej sytuacji będzie ślub, z którąś z tutejszych szlachcianek. Poza tym uważam, że lepszy obcy władca, niż przyglądanie się powolnemu rozpadowi Ruthenii. To pierwsze może nas pociągnąć na dno, ale nie musi. To drugie prędzej czy później na pewno nas zabije.
– Masz możliwość zaaranżować spotkanie? – zapytał kanclerz.
– Mam, ale potrzebuję waszej zgody.
– Zrób to. Dopilnuj też, żeby w postanowieniach znalazło się słowo o niezmienności królewskiej rady i ograniczeniu ewentualnych doradców z Dromerii dla nowego króla.
– Naturalnie. Hierarcho?
Uriel wodził oczami po rozmówcach, wyraźnie nieprzekonany.
– Panowie, mówimy o kolejnej wojnie domowej…
– Mówimy o ratowaniu królestwa przed upadkiem. Nie możemy przebierać w środkach, gdy ważą się losy Ruthenii. Na tym polega ciężar władzy.
Kapłan westchnął i ze smutkiem pokiwał głową.
– Niech więc dzieje się wola bogów. Zrób, co uważasz za konieczne, marszałku.
***
Inez drgnęła, gdy otwarte z mocą drzwi uderzyły o ścianę. Vissarin wpadł do pokoju z wściekłym grymasem na twarzy.
Wrócił pokonany, pomyślała. Wyjechał naprzeciw wrogom, wydał im bitwę. I przegrał. To jego koniec i on o tym wie.
Z daleka śmierdział krwią, którą pokryty był od stóp do głów. Jednak metresa nie dostrzegła na nim żadnych poważnych ran, nie licząc widocznej na pierwszy rzut oka rany na dumie.
Król złapał za krawędź stołu i z dzikim wrzaskiem cisnął go na ścianę, rozrzucając po podłodze zastawę i resztki śniadania. Chwycił w obie dłonie porcelanowy wazon, sprowadzony z dalekiego wschodu specjalnie dla niej, i rzucił nim o ziemię, tłukąc naczynie na setki kawałków. Wreszcie usiadł na łóżku, złapał się za głowę i zamarł na kilka długich chwil.
Milczała. Wiedziała, że odreagowuje wściekłość, której nie chciał pokazać wobec wojska. Pozwoliła mu wybuchnąć i teraz czekała, aż ostygnie.
– Będą tu za trzy dni. Dromerski chłoptaś na czele swojej armii, a z nim wszyscy ci, którzy nazywali się moimi sojusznikami. Brodd, Peanr i cała reszta hałastry, która trwała przy mnie, kiedy mieli z tego korzyści. Ale nie dostaną łatwo tego miasta, o nie. Zgotuję im tu przedsmak Otchłani. Spalę tu wszystko do gołej ziemi! Razem z nimi!
Inez wyczuła, że to ostatni moment na uratowanie siebie, a przy okazji może i tysięcy niewinnych ludzi. Podeszła do kochanka, uklęknęła i czule ujęła w obie dłonie jego twarz, zwalczając w sobie obrzydzenie spowodowane drażniącym nozdrza odorem krwi.
– Oczywiście, że możesz to zrobić, ukochany. Nikt cię nie powstrzyma. Ale czy naprawdę tego właśnie chcesz?
Popatrzył na nią ze zdziwieniem.
– Oczywiście! Nie poddam miasta bez walki!
– Więc będzie to twój ostatni bój. A przecież nie musi tak być.
– Co masz na myśli?
– Mówiłeś – rzekła, siadając obok mężczyzny – że wiele oddałbyś za możliwość wyjechania. Porzucenia obowiązków, życia niezależnego, bez polityki i dworu. Czy możesz wyobrazić sobie lepszą okazję do zrealizowania tego pragnienia?
– Mam oddać tron i koronę, które powierzyli mi bogowie? – zapytał z niedowierzaniem. – Czy to nie ty mi mówiłaś, że to niebiosa wybrały mnie do roli władcy?
– Nie mówiłam, że zostałeś wybrany do rządzenia. Mówiłam, że wybrali cię do uratowania królestwa. I zrobiłeś to. Uratowałeś je przed swoim bratem. Uratowałeś przed jego poplecznikami, którzy rozdarliby kraj na strzępy. Spełniłeś swoje zadanie, a bogowie nagradzają cię zwolnieniem z obowiązków i zsyłają okazję do odzyskania wolności. Nie odrzucaj pochopnie ich darów.
– Ale… – zająknął się, zawahał. – Miałbym być tylko narzędziem w ich ręku?
– Wszyscy jesteśmy tylko narzędziami w rękach bogów – tłumaczyła łagodnie, trzymając go za dłoń. – Ale nie ty. Ty jesteś bronią. Błogosławionym ostrzem. I teraz, kiedy wykonałeś przypisaną ci misję, nareszcie jesteś wolny. Nie widzisz tego, najmilszy?
Zamilkł, zamyślił się. Widziała, że trafiła w odpowiednie struny, a w jego duszy rozbrzmiała pieśń o swobodzie. W murze królewskiej pychy pojawił się wyłom i teraz należało pójść za ciosem.
– Dokąd miałbym pójść? Będą mnie ścigać.
– Nie starczy im czasu na pościg. Muszą opanować sytuację w królestwie. Pozycja Dromerczyka będzie niepewna przez długie lata. Skupi się na umocnieniu władzy i zapomni o tobie. A pojechać możesz, dokąd tylko zechcesz. Na wschód, do Dorbush lub Mutradian. Na południe, do Haelten, dalekiego Athenois czy na ziemię Cesarstwa Kastalijskiego. Dziki Gorkhan na zachodzie i mroźne kraje północy również stoją przed tobą otworem. Porzuć rodowy znak, przyjmij nowe imię i żyj tak, jak zawsze chciałeś. Wykorzystaj szansę, o której dotąd nie mogłeś nawet marzyć!
Dotarła do niego. Zrozumiała to po uśmiechu, który powoli wpełzał mu na twarz i błysku, który rozjaśnił oczy. Odetchnęła niezauważalnie.
Dermot powinien mnie za to nagrodzić, jak już przejmie miasto.
– Pojedziesz ze mną? – zapytał Vissarin.
– Nie poradzę sobie w głuszy. Będę ci ciężarem. Każda podróż ze mną wydłuży się dwukrotnie. Nie, kochany, musisz iść własną ścieżką, bez oglądania się na mnie.
W oczach króla po raz pierwszy dostrzegła autentyczny smutek. Może ten człowiek ma jednak w sobie jakieś głębsze uczucia?
– Rozumiem. Kocham cię, Inez – wypowiedział te słowa po raz pierwszy, wytrącając ją na chwilę z wewnętrznej równowagi.
– A ja ciebie, mój królu – odpowiedziała, nachylając się, by złożyć pocałunek na jego ustach.
Ostatnim, co usłyszała w życiu, był zgrzyt nożowej klingi o okucie wiszącej przy pasie pochewki.
***
Wieczorne niebo rozbłysło łuną ognia. Czarne filary kłębów dymu pięły się ku gwiazdom, jakby chciały podtrzymać niebo przed upadkiem.
Vissarin obrócił dereszowatą klacz i spojrzał z wysokości wzgórza na chroniący się za fortyfikacjami gród. Droska, stolica Ruthenii płonęła dziesiątkami pożarów. Wraz z miastem płonął również Osverg, siedziba tutejszych królów, do niedawna jego dom.
Przed wyjazdem zebrał najwierniejszych dowódców. Z własnego kufra wręczył każdemu pękatą sakwę złotych monet i wydał ostatnie rozkazy.
– Nie mamy szans długo bronić miasta. Moi doradcy zdradzili mnie, was i całe nasze królestwo, oddając je w łapy obcego książątka. Zbyt często krwawiliśmy za tych, którzy teraz odwrócili się do nas plecami. Czas pomyśleć o sobie.
Każdemu patrzył głęboko w oczy przez kilka uderzeń serca. Żaden nie ośmielił się odezwać.
– Rozdzielamy się. Każdy musi poradzić sobie sam. W ten sposób mamy większą szansę przetrwać, by pewnego dnia podjąć walkę na nowo. Gdy już nie będą się nas spodziewać. Udaję się na wschód, pod granicę z Dorbush. Tam będę zbierał sojuszników i siły.
– Mój panie – odważył się w końcu zabrać głos jeden z watażków. – A co z resztą twojego wojska?
– Przekażcie im, że w prezencie dostają miasto i zamek. Mają dwa dni, by plądrować i gwałcić, ile tylko dusza zapragnie. Potem muszą wszystko spalić. Niech Dermot zastanie tu zgliszcza.
Uśmiechnęli się wilczo, tak jak oczekiwał. Mówi się, że nie ma gorszego żywiołu, niż spuszczone z łańcucha wojsko.
Nie czuł najmniejszego żalu, oglądając płonące miasto. Nigdy nie przywykł do zatłoczonej i hałaśliwej stolicy, do polityków, dworaków i pochlebców, których przy ojcu nie brakowało. Jego prawdziwym domem był Kazaan, gdzie wychował się i dorastał. Drobny smutek odczuwał jedynie z powodu Inez. Początkowo wmawiał sobie, że postąpił słusznie, ponieważ w czasie plądrowania wojsko mogło ją dopaść i uczynić z nią straszne rzeczy, chciał więc umniejszyć jej cierpień. Potem musiał przyznać przed samym sobą, że najzwyczajniej w świecie obawiał się, iż dziewczyna przeżyje grabież zamku, a następnie zakręci się wokół nowego władcy, by wskoczyć mu do łóżka i opowiadać sekrety, które zostały jej powierzone. A tego już nie mógł puścić płazem. Kazał ją później zakopać w ogrodzie, na skraju jabłoniowego sadu, który tak lubiła.
Droga rozwidlała się. Trakt biegnący na wschód niknął w odległej ścianie lasu. Droga na południe wiła się wśród pól uprawnych, wspinała się na szczyt niewielkiego wzniesienia i opadała za nim. Właśnie tam skierował klacz.
Musiał okłamać podkomendnych. Nie miał wyboru. Obawiał się, że oni również go nie zrozumieją, w efekcie czego zarzucą mu zdradę, a nawet tchórzostwo. Nie pojmą, że po raz pierwszy jest naprawdę lojalny wobec jedynej osoby, której tę lojalność był winny – samemu sobie. Kiedyś dochowywał wierności ojcu, a ten nieudolny głupiec nie potrafił nawet wyznaczyć własnego następcy i zmusił ich do wojny. Później zawierzył bogom, a ci zakpili z niego, wysługując się nim jak narzędziem.
Nadszedł czas, by żyć na własną rękę.
Po raz pierwszy od bardzo dawna szczerze się uśmiechnął. Nareszcie, po tylu latach, znów był wolny. Nic go nie ograniczało. Nie miał nad sobą żadnej władzy.
Dał koniowi ostrogę i pogalopował na spotkanie nowego życia.