Rozbili obóz na niewielkiej polanie w środku lasu, pod ogromnym głazem wystającym z ziemi niczym pojedynczy smoczy ząb. A może to był smoczy ząb? Jork nie miał pewności, jeszcze nigdy nie widział żywego smoka, znał je tylko z opowieści żeglarzy, którzy przypływali na Starą Ys, by sprzedać swoje znaleziska.
W ich historiach smoki były potężne, tak wielkie, że mogły swoim ciałem owinąć planetę, a w pyskach zmieścić księżyc. Jork uwielbiał o tym słuchać. Wyobrażał sobie wtedy, że jest odkrywcą i poszukiwaczem przygód.
Teraz mógłby powiedzieć, że marzenia się spełniają.
Jednak nie zawsze tak, jak byśmy tego chcieli.
Na pewno nie wymarzył sobie marszu przez dżunglę, chmar komarów i gorącego powietrza tak gęstego od wilgoci, że ubrania lepiły się do ciała.
– Plecak – syknął ktoś ze szczytu skały. – Ej, młody, plecak!
– To chyba do ciebie – szepnęła odziana w czerwień kobieta siedząca obok Jorka.
Chłopak zerwał się z miejsca, chwycił spuszczoną ze szczytu linę z hakiem i przypiął do niej blaszaną skrzynkę naprędce wygrzebaną z plecaka.
– Już! – odpowiedział, rozglądając się za kapitanem. Ten, na szczęście, był dobre piętnaście kroków od nich i wypatrywał czegoś pośród drzew. Ostatni członek wyprawy, wielki niczym olbrzym półkrwi Ysanin z Czerwonej Ys, siedział w cieniu głazu opodal Jorka i ostrzył równie wielki topór.
Mężczyzna o stalowym ramieniu, który siedział na szczycie skały, wciągnął skrzynkę, otworzył ją i rozłożył aparaturę. Sporych rozmiarów talerz obracał się na maszcie, sondując okolicę. Jork widział już podobne urządzenia na Uniwersytecie, zanim go wyrzucili.
– Szykujcie się! – zawołał kapitan i wyciągnął z kabur dwa rewolwery. Olbrzym wstał, jedną ręką podniósł topór. Mężczyzna o stalowym ramieniu zjechał po linie i stanął przed Jorkiem oraz kobietą w czerwieni.
– Chroń kapłankę – polecił. – W plecaku jest kusza.
Jork drżącymi dłońmi wydobył broń z plecaka i rzucił kobiecie niepewne spojrzenie.
Coś się zbliżało. Teraz już wszyscy słyszeli cichy, nieregularny szelest liści, jakby poruszanych tchnieniem wiatru. Tyle, że powietrze stało w miejscu, niezmącone choćby najlżejszym powiewem. Zaraz potem dostrzegli cienie krążące w gęstwinie na skraju lasu.
– Są duże – ostrzegał kapitan, powoli cofając się w stronę głazu. – I mądre. Próbują nas otoczyć.
Wypadły z lasu we trzy, wszystkie w tym samym momencie.
Drapieżniki podobne do orek, ale smuklejsze, poruszające się na czterech patykowatych, wilczych nogach z nadzwyczajną lekkością, którą po części zawdzięczały niskiej grawitacji. Pazury wielkości ludzkiej dłoni, szczęki gotowe przegryźć człowieka na pół. Jork pobladł. W jednej chwili zaczął żałować wszystkiego, co przydarzyło się feralnego dnia, gdy upił się w portowej oberży i przyjął ofertę dołączenia do załogi.
Żałował tego już nie po raz pierwszy, cóż jednak po żalu, skoro obudził się dopiero, gdy byli już półtora parseka od Starej Ys.
Jedna z bestii skoczyła prosto na kapitana, druga biegła w stronę dzierżącego topór, trzecia pędziła w kierunku Jorka i kapłanki, osłanianych przez staloworękiego. To był przemyślany ruch, świadczący o inteligencji tych zwierząt – jednoczesny atak z różnych kierunków uniemożliwiał ofiarom wspieranie się w walce, a na pierwszy rzut oka przewaga drapieżników była ogromna.
Ale nie zawsze pierwszy rzut oka wystarcza, by należycie rozeznać się w sytuacji, o czym Jork wiedział doskonale, wszak trzy razy oblał egzamin z logiki.
Nim bestia zakończyła lot, którego zwieńczeniem miało być odgryzienie kapitańskiej głowy, osiem pocisków utkwiło we łbie zwierzęcia. Trzy z nich wleciały przez paszczę, która zamknęła się tuż przed lufą rewolweru.
Zwierzę szarżujące na mężczyznę z mechanicznym ramieniem przyjęło inną taktykę, próbując go stratować. Biegło coraz szybciej, trzymając pysk nisko przy ziemi. Mężczyzna jednak nie uciekał, wyciągnął do przodu sztuczną rękę, obrócił pokrętłem wystającym z ramienia i zaterkotał silnik, a metalowa kończyna roziskrzyła się elektrycznymi wyładowaniami. Cielsko potwora uderzyło w otwartą, metalową dłoń. Mechanizm zatrzeszczał, ale nie ustąpił. Za to bestia, przejąwszy impet uderzenia, wystrzeliła w powietrze – znacznie wyżej, niż mógł podejrzewać Jork przywykły do większego przyciągania – przekręciła się w locie i zwinnie wylądowała na czterech łapach o kilka kroków od kobiety w czerwieni i młodego tragarza.
Jork podniósł kuszę i wystrzelił. Nie trafił.
Drapieżnik skoczył, rozdziawił paszczę pełną zębów wielkich i ostrych jak sztylety, wyciągnął ku niemu i kapłance parę pazurzastych łapsk, kiedy monstrualne ostrze spadło prosto na jego grzbiet i rozrąbało kręgosłup.
Zaskoczony obrotem sprawy Jork spojrzał na topornika, który wyszarpnął oręż z ciała potwora i zaczął z pieczołowitością czyścić ostrze z juchy. Trzeci drapieżnik leżał niedaleko, zabity w podobny sposób.
Uprzytomniwszy sobie, że zagrożenie już minęło, chłopak przykucnął i z zainteresowaniem, a nawet odrobiną ekscytacji, zaczął studiować anatomię martwej istoty, o wiele ciekawszej niż wszystkie okazy, których sekcję przeprowadzał na zajęciach z biologii.
– Niesamowite – stwierdził, sądząc, że mówi w myślach. – Doskonały przykład dwukrotnego ponownego przystosowania. Daleki praprzodek musiał opuścić wody i wyewoluować do ssaków, później wrócić do środowiska wodnego i stosunkowo niedawno w ewolucyjnej skali, wyjść na ląd, być może na skutek zmniejszania się powierzchni oceanów…
– Nazywają się akhlut – weszła mu w słowo kapłanka. – Święte strażniczki naszej pani. To znak, że jesteśmy blisko.
– Znak – prychnął staloworęki, kręcąc młynka mechanicznym ramieniem, które zgrzytało na znak protestu. – Przekaż swojej pani, by następnym razem po prostu wysłała gołębia z wiadomością.
Kapłanka nie odpowiedziała, posłała mu tylko chłodne, pełne wyższości spojrzenie.
– Rączka, nie drażnij szanownej zleceniodawczyni. – Kapitan pojawił się niespodziewanie. Stąpał bezszelestnie, jak każdy, w kim dawała o sobie znać krew starych rodów. W tym podobny był do kapłanki, choć, rzecz jasna, w odróżnieniu od niej nie miał szpiczastych uszu. – Pamiętaj, po co tu jesteśmy. I kto nam płaci.
– Się rozumie, kapitanie – odpowiedział tamten.
– Jak wygląda sytuacja? Ile esencji ci pozostało?
– Radar wskazuje, że jesteśmy niedaleko. Odczyty fal są wyraźne, zresztą nie potrzeba mi do tego radaru, czuję w tej kupie złomu – uniósł mechaniczną kończynę – że to już blisko. Musimy iść na wschód. Esencji… – odchyli klapkę zamontowaną w stalowym przedramieniu – mam niewiele. Ale wystarczy, jak będzie trzeba coś wysadzić raz czy dwa.
Kapitan wysłuchał go, zamyślił się przez chwilę, patrząc w kierunku czerwonego słońca. Było już w trzech czwartych drogi i właśnie mijało galerę, którą kapitan zacumował na niskiej orbicie.
– Ruszamy! – wydał rozkaz. – Chcę być na miejscu nim się ściemni.
*
Ciężkie od wilgoci powietrze. Upał. Pnącza opadające z rosiczkowatych drzew, próbujące owinąć się wokół nieostrożnych podróżników i zaciągnąć ich do jam trawiennych. Plujące paraliżującym pyłkiem paprocie. Srające ławice latających ryb, które krążyły nad głowami. Szelest. Nieustanny ruch wokół, cienie przemykające pośród zieleni, które mogły być czymkolwiek – choćby kolejną akhlut. I robale. Cała masa robali. Robale pod nogami, robale na drzewach, robale w powietrzu.
Nic dziwnego, że gdy dżungla skończyła się, ustępując pola ciągnącym się po horyzont połaciom wysokiej, mięsistej trawy, kapłanka złożyła dłonie i skierowała dziękczynną modlitwę do swojej bogini.
Nikt do niej nie dołączył.
Jork, będąc – niechcianym i przedwcześnie wyrzuconym z gniazda, ale jednak – dzieckiem Uniwersytetu, zadeklarował swój ateizm. Pozostali mieli własne powody.
– Typowe dla mężczyzn. Myślicie, że nie ma nikogo, kto byłby lepszy od was i niczego, co nie dawałoby się ogarnąć waszym rozumem – przemówiła kapłanka zakończywszy modły.
– Mogłeś nie wiedzieć, że nasza szlachetna dobrodziejka jest najwyższą kapłanką Famni – wtrącił Rączka, nie przepuszczając okazji mimo kapitańskiej przestrogi.
Famni. Jork słyszał o tym kulcie. Matriarchalny system religijny zbudowany wokół archetypowej bogini-matki, z której wód rodnych i łożyska miał powstać cały wszechświat. Z tego co pamiętał, famniski uważały mężczyzn za nic więcej niż zło konieczne.
– Bogowie są daleko – wtrącił olbrzym z toporem. – Ci, co przeżyli. Reszta to kości. Farrten’ah modlą się tylko do Śmierci.
Jork, który szedł za nim, miał okazję dobrze przyjrzeć się broni. Topór wykonano z jednego kawałka minerału w kolorze głębokiej czerni. Nieregularne podwójne ostrze i powykręcany trzonek potęgowały upiorne wrażenie.
Jork był prawie pewien, że słyszał o podobnej broni. Może na jednym z wykładów z historii starożytnej? A może czytał w którejś z nudnych ksiąg opowiadających o dawno minionych wojnach i na poły legendarnym Zmierzchu Bogów? Nie mógł teraz sobie przypomnieć, nie był pasjonatem historii.
Zawsze bardziej interesowało go to, co niesie ze sobą przyszłość.
– Nauka i postęp to jedyne, w co wierzę – zadeklarował, poprawiając ramię plecaka, które zsunęło się na skraj barku. – W czasach tak zwanych bogów, nie do pomyślenia było, by zwykli ludzie mogli przemierzać pustkę. Dopiero gdy cech ekstraktorów poznał metodę pozyskiwania esencji, uważana za boską moc zaczęła otwierać umysły na nowe możliwości. To zdumiewające, jak wiele ludzie dokonali w tak krótkim…
– A wiecie, co mnie zdumiewa? – przerwał mu Rączka. – Że na tak wielkiej przestrzeni nie widać żadnego dużego zwierzęcia.
– Jakby o tym pomyśleć – podjął temat Jork – akhlut nie wyglądały na przystosowane do życia w gęstym lesie. Bardziej prawdopodobne, że ich naturalnym środowiskiem jest otwarta, zarośnięta wysoką trawą przestrzeń i coś musiało je wypłoszyć. Coś dużego…
– Smok! – zawołał kapitan. – Padnij!
Nim Jork zorientował się co i jak, leżał już w gliniastej ziemi, pośród – żadne zaskoczenie – robali przypominających potomstwo krewetki i żuka gnojowego, ściągnięty na dół przez stalowe ramię mężczyzny zwanego Rączką. Zdążył podnieść ubłoconą twarz, kiedy wielki cień prześliznął się po równinie.
Jork przekręcił się na bok, zawartość plecaka zagrzechotała, wszyscy – z kapitanem łącznie – spiorunowali go spojrzeniem. Spojrzał w górę. Na tle fioletowego nieba krążył z grubsza trójkątny, przypominający latawiec kształt.
– Myślałem, że są większe – wypowiedział Jork, znów zapominając, że mówi na głos.
– Ten jest młody. Pewnie wykluł się rok, może dwa lata temu – wyszeptał Rączka, który leżał najbliżej. – Gdybyśmy przylecieli dekadę później, mógłby sprawić problem naszej galerze, ale nie interesowałaby go taka mała zdobycz jak my. Za jakieś dwadzieścia lat, kiedy przeobrazi się w dorosłego osobnika, już go tu nie będzie. Zacznie przemierzać pustkę i żywić się energią gwiazd, ale teraz… mamy kurewskiego pecha.
– Wypatrzy nas? – zapytał z obawą Jork, który naraz stracił zapał do obserwacji i dałby wszystko, by znów być wewnątrz dusznych korytarzy Uniwersytetu i przesiadywać na nudnych wykładach profesorów równie starych, co sama Stara Ys.
– Już wypatrzył – odparł olbrzym, sięgając po topór. – Teraz ocenia.
– Nie walczymy – zdecydował kapitan. – To młodzik, przemiana jeszcze się nie rozpoczęła. Stawiam Ysara, że nawet nie zionie. Znaczy że bezwartościowy, ani kropli esencji do wyciągnięcia. Rączka, gdzie najbliższa kryjówka?
Mężczyzna z mechanicznym ramieniem obrócił pokrętło, a gdy pojawiły się pierwsze wyładowania, sięgnął do oka i wyciągnął je z oczodołu, po czym rzucił w górę, nie zważając na to, że smok może to zauważyć. Gdy spadało, złapał je w locie i umieścił w głowie.
– Rozpadlina jakieś trzysta metrów na południowy wschód – oznajmił. – Możemy się podkraść…
– Odleciał – Jork wszedł mu w słowo. – Nie widać go.
Kapitan wstał ostrożnie, nadstawił uszu i wytężył wzrok, a wiedzieć trzeba, że dzięki krwi starych rodów i podwójnym źrenicom, nie miał w tym sobie równych. Z tych samych powodów niewielu potrafiło patrzeć mu w oczy.
– Uciekać!
Nie wiedzieć kiedy rewolwery pojawiły się w jego dłoniach i już strzelał, mierząc tuż nad poziomem traw. Gdy wszyscy, łącznie z Jorkiem dźwigającym plecak, puścili się biegiem w kierunku rozpadliny, a smok lecący tak nisko, że pazurami niemal muskał najwyższe źdźbła, był coraz bliżej, mężczyzna zaprzestał ostrzału i rzucił się do ucieczki.
Smok, pewny, że pochwyci zdobycz, wyciągnął tylne łapy i udałoby mu się złapać rewolwerowca, gdyby nie świetlista kula, która uderzyła w jedno z jego skrzydeł.
– Rączka! Nie marnuj granatów! – krzyknął kapitan, choć dzięki temu uszedł z objęć śmierci.
Smok musiał ponownie wzbić się w powietrze, wykonał beczkę i już zniżał lot, by spróbować ponownie. Ryk wściekłości niczym grzmot rozszedł się po równinie, płosząc stada latających ryb.
– Już blisko! – zawołał Rączka, który okazał się być nader sprawnym biegaczem.
Tuż za nim była kapłanka, dalej kapitan i olbrzym z toporem. Jork z plecakiem biegł na końcu, a dystans między pozostałą czwórką rósł z sekundy na sekundę. Widział, jak Rączka znika w rozpadlinie, za nim kapłanka, a potem… coś szarpnęło i Jork zaczął się wznosić.
Trupioblady, walcząc ze strachem, który sparaliżował ciało, zadarł do góry głowę, by zobaczyć dwa rzędy ogromnych zębów zbliżające się do niego.
To był koniec.
Jork, stanąwszy w obliczu rychłej śmierci, nie mógł już nic zrobić. Ludzie z dołu coś krzyczeli, kolejna kula światła uderzyła w smoczy bok, zwierzę cofnęło paszczę lecz nie puściło zdobyczy, zaczęło wzbijać się wyżej i wyżej – a wszystko w okropnie wolnym tempie, jakby czas chciał rozkoszować się chwilą kaźni przypadkowego tragarza, niedoszłego absolwenta Uniwersytetu, zakały jednej z najbardziej szanowanych inteligenckich rodzin ze Starej Ys.
Zawirowało mu w głowie i pociemniało przed oczami, objął go nagły przypływ niemocy, mięśnie rozluźniły się i poczuł – choć jeszcze sobie tego nie uświadomił – że zaczął spadać.
Smok zaryczał ponownie i zmiażdżył w szczękach plecak, a Jork tymczasem odzyskał przytomność umysłu. Dość wcześnie, by zdać sobie sprawę, że czekało go zaraz spotkanie z ziemią.
Trawa złagodziła upadek i gdyby wierzył w opatrzność, właśnie jej by mógł dziękować. Nie szczędząc chwili, popędził w kierunku rozpadliny i nie zważając na to, co go czeka na dole, skoczył, o włos wyprzedzając smocze pazury, które wbiły się w twardą ziemię. Jork przeturlał się, trochę poobijał, rozciął przy tym policzek i skręcił kostkę, aż dotarł na dno przepaści, gdzie zebrali się pozostali.
Ranny smok uderzył z impetem o ziemię. Kłapał pyskiem, wsuwał w szczelinę łapy, jednak ta okazała się zbyt głęboka, by dosięgnął utraconej zdobyczy i zbyt wąska, by mógł w nią wejść.
– Mamy szczęście, że jeszcze nie zieje. Gdyby rozpoczęła się przemiana i w jego trzewiach zachodziły energotwórcze reakcje… – odezwał się Rączka, zerkając ku górze, a zaraz potem wykrzywił twarz w grymasie bólu i ścisnął mechaniczne ramię. – Jesteśmy bardzo blisko. I bez sprzętu mogę to stwierdzić.
– Młody, wszystko w porządku? – spytał kapitan, a Jork kiwnął głową, masując obolałą kostkę i nie podnosząc wzroku, by nie patrzeć w nieludzkie oczy rewolwerowca.
– Dobrze zrobiłeś. Plecak nie był do uratowania – dodał Rączka. – Sprzęt odpracujesz. – Klepnął chłopaka po ramieniu, po przyjacielsku, lecz trochę zbyt mocno. Jork jęknął. Sam nie wiedział czy z bólu, czy na myśl o kolejnej wyprawie.
Ruszyli dnem rozpadliny na południowy wschód i dalej w głąb ziemi, tam, gdzie prowadził ich szósty zmysł Rączki, odczuwającego energię wypływającą z boskich szczątków jako ból promieniujący od mechanicznej kończyny.
Niekiedy musieli przeciskać się przez przewężenia, innym razem ostrożnie stąpać nad przepaścią, krocząc w coraz większej ciemności ogarniającej wnętrze szczeliny. Wąskie pasmo z rzadka rozsianych gwiazd nie dawało wiele światła. Bliźniacze księżyce skrywały się gdzieś za polem widzenia.
– Latarki? – zapytał kapitan.
– Były w plecaku – odpowiedział Rączka ze zrezygnowaną miną. – Świece też – dodał, a Jork dziękował w duchu, że ciemność skrywała jego twarz.
– Co mamy?
– Granaty. Esencji na jeden – zaraportował Rączka, sprawdziwszy zawartość pojemnika na mechanicznym przedramieniu.
– Stajemy – kapitan wydał rozkaz, po czym wbił spojrzenie w Jorka, który czuł je na sobie nawet mimo panującego mroku. – Młody, bierzesz pierwszą wartę.
*
Polecenie było proste. Odczekać dwie godziny i obudzić następnego, a jeżeli w tym czasie stanie się cokolwiek niepokojącego – od razu obudzić wszystkich. Czekał więc, walcząc ze zmęczeniem ciała i umysłu. Obracał w pamięci wspomnienia wydarzeń z minionego dnia i planował, jak je opisze – rzecz jasna uwypuklając swoją rolę w wydarzeniach – kiedy wróci już na Starą Ys.
Nic się nie działo.
Kapłanka spała sama z dala od mężczyzn, którzy skupili się przy sobie, by zachować ciepło. Kapitan obejmował Rączkę, Rączka obejmował kapitana. Olbrzym z Czerwonej Ys przywarł do niego plecami, obejmował swój topór. Jork oparty o ścianę rozpadliny walczył z ciężarem powiek, które opadały coraz częściej i coraz mocniej opierały się jego woli.
Nic się nie działo.
Kapitan obejmował Rączkę, Rączka obejmował Kapitana. Olbrzym z Czerwonej Ys przywarł do niego plecami, obejmował swój topór. Kapłanka… Kapłanka… Co z nią? Jork bez skutku próbował wypatrzeć jej sylwetkę w ciemności.
– Nie ma jej – szepnął do siebie, zamykając oczy.
Gdy tylko zrozumiał znaczenie swoich słów, zerwał się z miejsca.
Zastanawiał się, czy obudzić kapitana, ale nogi same poniosły go dalej w głąb rozpadliny, nim uznał, że to całkiem zły pomysł. Natrafił na rozwidlenie i wybrał drogę, sam nie wiedząc, czym właściwie się kierował. Czuł się jak we śnie, wytyczając trasę na ślepo – o dziwo ani razu nie potknął się ani nie przewrócił. Stąpał lekko, bezdźwięcznie, a czasem miał wrażenie, że nie idzie, tylko unosi się nad ziemią niczym duch.
Czyżby znowu… nie dokończył myśli, bo tunel skończył się i Jork trafił do przepastnej jaskini, wypełnionej blaskiem księżyców wpadającym przez pęknięcie w sklepieniu. Srebrne światło odbijało się od tafli ogromnego jeziora, którego drugi kraniec niknął w ciemności.
Kilka kroków od brzegu stała kapłanka. Była kompletnie naga. W jednym ręku trzymała kamienny nóż, w drugim fragment czaszki. Szeptała w języku, którego Jork nie znał, ale z jakiegoś powodu nie przeszkadzało mu to w zrozumieniu każdego słowa.
– Stara matko, dobra matko, usłysz me błaganie. Silna matko, miła matko, ucisz serca łkanie. – Dźwięki układały się w prostą melodię, tak starą, że wręcz pierwotną, budzącą w nieświadomości uśpione instynkty, odziedziczone po dalekich przodkach, którzy piorunom bili pokłony i kładli się w błocie, by być bliżej Matki Ziemi.
– Stara matko, dobra matko, wsłuchaj się w wołanie. Sroga matko, mroczna matko… dziecię w przebłaganie! – Kapłanka wbiła nóż we własne ciało i jednym mocnym ruchem rozpruła podbrzusze. Krew wylała się strumieniem, obmyła nogi i złączyła z wodami jeziora. Kobieta zanurzyła dłonie w swoich trzewiach i po kilku chwilach wyciągnęła z nich dziecko. Zapłakało, kiedy ułożyła je w czaszce. Mimo upływu krwi, kapłanka pewnie stała na nogach.
– Stara matko, dobra matko, przyjdź na me wezwanie! – Podniosła nóż, by zadać kolejny cios.
*
Jork zbudził się z krzykiem, ale zimna stal zasłoniła mu usta i stłumiła dźwięk. To Rączka przykładał mu mechaniczną dłoń do twarzy.
– Cicho! Bo się zorientuje – wypowiedział, patrząc z bliska w oczy tragarza, po czym zwolnił uścisk i podniósł rękę.
Jork zamrugał. Dopiero teraz zauważył plamę żółtego światła na ścianie rozpadliny. To kapitan trzymał latarkę. Obok niego stal półkrwi Ysanin, obydwaj gotowi do drogi.
– Co się… O co… Dlaczego… – Jork próbował sformułować jakieś sensowne pytanie, ale nic, kompletnie nic, nie składało mu się w logiczną całość.
– Widziałeś ją? – spytał kapitan. – We śnie. Czy widziałeś, gdzie poszła?
– Tak. Skąd pan…
– Myślisz, że przypadkiem spotkaliśmy się w tamtej karczmie? Że z dobroci serca postawiłem kolejkę gołowąsowi bez grosza? Przed każdą potyczką trzeba być dobrze przygotowanym.
– Pan wie! – Olśnienie przyszło nagle. – Pan wie, dlaczego wyrzucili mnie z Uniwersytetu.
– Wykorzystywanie podróży astralnych, by poznać pytania przed egzaminami – wyrecytował kapitan. – Plotki rozchodzą się szybko. To jak, widziałeś?
Jork kiwnął głową.
– Więc prowadź – polecił kapitan, a Rączka pociągnął Jorka za rękę, zmuszając do tego, by wstał i ponownie ruszył drogą ku jaskini. Tym razem nie szło tak łatwo. Skały były ostre i śliskie od wilgoci.
– Musicie wiedzieć, co ona tam robi! Wydaje mi się, że…
– Przyzywa boginię, wiemy o tym – dokończył za niego kapitan. – Nie tylko ciebie sprawdziliśmy. Zbyt długo pracuję w tym biznesie, by tak hojna oferta z zastrzeżeniem, że trzeba zabrać ze sobą pasażera, nie wzbudziła moich wątpliwości. Ludzie ciągle grzebią w starych lub całkiem świeżych proroctwach, antycznych mapach pustki, bitewnych kronikach i powtarzanych z pokolenia na pokolenie bajkach, ale zwykle wysyłają nas nie wiadomo gdzie, byśmy walczyli z nie wiadomo czym i przywieźli im tą czy ową relikwię. Jak dobrze płacą, to nawet im ją sprzedajemy. Jak nie, to zawsze można liczyć na ekstraktorów. Ale nigdy nikt nie chce z własnej woli wpakować się w wielomiesięczną żeglugę przez pustkę, aż po same Rubieże, a potem jeszcze zmagać się z bogowie wiedzą czym na jednej z dzikich planet. Od razu wiedziałem, że kapłanka będzie próbowała nas wyrolować.
– I postanowiliśmy, że to my wyrolujemy ją – dodał Rączka, a olbrzym z toporem uśmiechnął się i sapnął.
– Ona poświęciła własne dziecko. Rozcięła brzuch i…
– Była w ciąży? – kapitan tylko wzruszył ramionami. – Po tych ze starych rodów trudno poznać.
– To pasuje do bogów – wtrącił Rączka. – Niby każdy inny, a jak przychodzi co do czego, to wszyscy okazują się być sadystami z upodobaniem do krwi niemowląt, pierworodnych synów albo nieskalanych dziewic.
Gdy byli już blisko, Jork dał znak, by zgasić latarkę, więc ostatnią część drogi pokonali w mroku, ostrożnie stawiając każdy krok, by nie zdradzić swojej obecności.
Chłopak miał w głowie wiele pytań, z których najważniejszym było: co u licha planuje zrobić kapitan, kiedy stanie przed inkarnacją jednej z pradawnych istot, pospolicie nazywanych bogami?
Jork nie wierzył w całą religijno-mistyczną otoczkę, jednak nie był ignorantem i zdawał sobie sprawę, że tak zwani bogowie są istnymi zbiornikami kosmicznej energii. Uniwersytet posiadał całą katedrę zajmującą się badaniami nad tym, jak przodkowie bogów zdołali wyewoluować do na poły niematerialnych bytów, mogących przeżyć bez ciała i potrafiących korzystać z energii bez jakichkolwiek urządzeń. Na tę chwilę badania nie przyniosły satysfakcjonujących odpowiedzi – a przynajmniej nie było ich w momencie, kiedy Jorka wyrzucano za uczelniane mury.
– To tutaj – oznajmił, gdy stanęli u wejścia do jaskini.
– Nikogo tu nie ma – zauważył Rączka z powątpiewaniem. – Pomyliłeś drogę, takich jaskiń może być tu mnóstwo.
– Nie, to tutaj, na pewno.
– Może to nie była żadna wizja. Wiedziałem, że lepiej było posłać za nią oko.
– Nie wystarczyłoby ci esencji – uciął temat kapitan. – I kapłanka mogłaby coś zauważyć.
Coś wzburzyło gładką dotychczas taflę jeziora. Ruch pod wodą, blisko powierzchni. Umilkli, zapatrzeni w owalny, ciemny obiekt wynurzający się z toni. Zbliżał się do nich i po chwili było już jasne, że to czubek głowy kapłanki. Wkrótce ukazała się twarz, barki, piersi, brzuch, który szpeciła paskudna blizna.
– Witajcie, grzeszni – przemówiła kobieta wychodząc na brzeg, a jej głos brzmiał inaczej niż dotychczas. – Ukorzcie się i złóżcie mi pokłon, a może zmażę z was piętno i przyjmę na swe łono jako moje sługi.
– O szlachetna bogini – odparł kapitan, ponieważ zawsze wiedział co powiedzieć, co stanowiło jeden z kilku powodów, że to właśnie on był kapitanem. – Nie w naszym zamiarze pozostawało burzyć twój spokój. Zawędrowaliśmy tu, nie wiedząc, kogo spotkamy, zmartwieni nagłym zniknięciem kobiety, której ciało…
– Wystarczy! – przerwała mu bogini. – Powtórzę propozycję. Zrezygnujcie ze swojej męskości i całego zła, jakie niesie ze sobą, przyjmijcie zaszczyt służenia mi jako świta błogosławionych eunuchów, a przeżyjecie.
– Wybacz nam o… – rozpoczął kapitan, grając na czas. Jork, stojąc z tyłu, widział jak mechaniczne ramię Rączki wędruje za plecy, jak obraca w palcach granat i z wolna, by nie zdradzić się nagłym rozbłyskiem światła, napełnia go energią.
– Ależ tu nie ma nic do wybaczenia. – Tym razem mówiła ciepło i dobrotliwie, a każdy z nich mógłby przysiąc, że ujrzał w niej oblicze swej matki. – Ostatni raz dam wam szansę przyjąć moją łaskę. Wyzbądźcie się zepsutej męskości i wróćcie na łono Bogini Matki, a dożyjecie swoich dni w spokoju i szczęściu. Ujrzycie jak na świat przychodzi mój syn, który da początek nowemu rodzajowi męskiemu i wraz z moimi służebnicami zaludni światy. Albo odmówcie i zgińcie.
– Teraz! – Wykrzyknął kapitan i wydobył broń ruchem tak szybkim, że Jork nie był w stanie tego dostrzec. Para rewolwerów wypluwała pocisk za pociskiem. Olbrzym zdjął z pleców topór i pędził w stronę opętanej przez boginię kapłanki. Rączka był już gotów do rzutu, kiedy wszystko się spieprzyło.
Niewidzialna siła poderwała mężczyzn w powietrze i cisnęła nimi o ściany jaskini z takim impetem, że część stalaktytów oderwała się od sklepienia i z pluskiem wpadła do wody. Choć kapitan nigdy nie chybiał, żaden pocisk nie dobiegł celu. Zakończyły lot kilka stóp przed ciałem kapłanki.
Bogini wybuchnęła śmiechem.
– Wy? Wy chcecie zabić mnie? Choć wyszliście z lędźwi moich córek, nie należy się wam litość! Nie, warci jesteście jedynie śmierci. Widzę wasze czarne dusze, widzę każdy pojedynczy grzech. Wszyscy lubujecie się w zabijaniu, a kieruje wami chciwość. Wszyscy… – Bogini zmrużyła oczy i Jork mógłby postawić swą duszę na to, że przypatrywała się jego myślom. – Wszyscy, poza tobą. – Ta sama siła, która wcześniej przygwoździła Jorka do ściany, niosła go teraz w kierunku Famni. – Ty jesteś godzien przyjąć błogosławieństwo. Podejdź do brzegu i zanurz się w wodzie, ona cię oczyści.
Ciepły, pełen troski, matczyny ton rozlewał się po umyśle i otumaniał. Nim Jork spostrzegł, co się dzieje, woda obmywała mu kostki, a on ściągał brudną od ziemi, kurzu i potu koszulę. Bogini złożyła rękę na jego ramieniu i zachęcała go swoim syrenim, melodyjnym głosem.
Stał w wodzie, karminowe fale obmywały mu łydki, ściskał w dłoniach zdjętą koszulę, a jego ciało działało samo.
– Nim wejdziesz w święte wody, wyznaj grzechy matce. Nie wierzyłeś w bogów, tak? Nie szkodzi. Bogowie mężczyzn nie są warci nawet odrobiny wiary.
– Jeśli chodzi o ścisłość…
– Tak? Mów, mój drogi.
– To nie tak, że neguję waszą obecność samą w sobie, to byłby absurd. Jednak nie wierzę… co do założenia…
– Mów, mów, matka ci pozwala.
– …w samą ideę… w samą koncepcję boskości. – Nabrał powietrza, wypuścił je z wolna. Słowo po słowie nabierał pewności, wracała czystość myśli i wolna wola. – Jesteście szczególnego rodzaju istotami, posiadacie pewne fizykalne właściwości, których nauka jeszcze do końca nie rozszyfrowała, ale czy to czyni z was wykładnię moralności i daje prawo do decydowania o ludzkim losie? Czy powoduje, że jesteśmy winni temu, albo innemu z was absolutne posłuszeństwo? Czy nie powinniśmy sami decydować o…
Bogini słuchała, aczkolwiek już bez przyjemności. Wody jeziora zabulgotały.
– Odważne słowa wobec stworzycielki.
– Jeśli mam dalej mówić, to… Wielu bogów deklaruje podobne zasługi względem ludzkości. Są też tacy, którzy uważają się za jedynych i absolutnych władców wszechrzeczy.
Akademicka natura doszła do głosu i Jork zapomniał już o strachu, bo teraz liczyło się tylko przedstawienie swoich racji. Jeżeli było coś, co stanowiło odskocznię od nudy Uniwersytetu, to właśnie kłótnie pod płaszczykiem kulturalnych dyskusji, które można było toczyć godzinami.
– Skoro może być kilku równie prawdziwych panów tego samego – kontynuował – to oznacza, że ich boskość nie istnieje sama z siebie, ale jest warunkowana przez wiarę wyznawców. Nie bez powodu bogowie objawiają się zawsze w towarzystwie swoich wiernych i…
– Dość! – syknęła bogini, a woda w jeziorze zawrzała.
Huk wystrzału wypełnił grotę, zagłuszając ostatnie słowa.
Ognisty pocisk, ostatni z magazynku, trafił prosto w potylicę przejętego przez Famni ciała, tył głowy eksplodował, rozrzucając wokoło strzępki czaszki i fragmenty mózgu. Nogi bogini ugięły się w kolanach, ale zaraz odzyskała równowagę i wściekła odwróciła twarz w stronę kapitana.
W tym samym momencie granat trafił ją między oczy i jaskinia wypełniła się światłem. Gdy Jork odzyskał wzrok, ujrzał Famni – całą, jakby przed chwilą nie zadano jej rany – unoszącą dłonie. Na przeciwległym końcu jaskini dwóch mężczyzn zwijało się w konwulsjach.
– Co żeście myśleli?! Że zdołacie coś zdziałać w chwilę mej nieuwagi? Jam jest…
Famni nie dane było dokończyć zdania. Czarne ostrze świsnęło w powietrzu, głowa oddzieliła się od ciała niegdyś należącego do kapłanki i potoczyła się do jeziora.
Jork, zalany strumieniem posoki, wpatrywał się nic nie rozumiejącymi oczami w olbrzymiego półkrwi Ysanina, który po raz kolejny pojawił się nie wiadomo skąd.
– Mała grawitacja – powiedział, wzruszając ramionami. – Można skakać wysoko i łatwo się wspinać – dodał, po czym bezceremonialnie wytarł ostrze ukochanego topora o pośladki martwej kobiety.
Wtedy Jork uprzytomnił sobie, gdzie widział taką broń i słyszał nazwę Farrten’ah. Trzy lata temu, duszna sala w piwnicach Uniwersytetu, zajęcia z archeologii bliskich światów, pulchny staruszek prezentujący malowidła z czasu Zmierzchu Bogów. Posępne twarze i czarne pancerze.
Farrten’ah to nie była nazwa ludu ani rasy. Tym słowem w staroysańskim określano bogobójców.
*
Ysanie znali trzy rodzaje istot potrafiących wykorzystywać kosmiczną energię. Pierwszy to wielkie i potężne smoki, które z sobie znanych pobudek stroniły od cywilizowanych światów. Drugi – bogowie. Z wiadomych względów trudno było się z nimi dogadać. Na szczęście były też chochliki.
Wyglądały jak maleńkie słońca nie większe od dłoni, ale kapitan cenił je bynajmniej nie za ich fizjonomię. Trudno było je spotkać, a jeszcze trudniej złapać, jednak wysiłek się opłacał – chochliki rozkładały szczątki bogów i smoków, wydzielając przy tym naturalną, nieopodatkowaną przez ekstraktorów, esencję.
Były też niezgorszym źródłem światła, skonstatował Jork, patrząc na małą świetlistą sferę krążącą tuż nad stołem, na którym stała beczułka bimbru i cztery szklanice.
Gdy już zapakowali do ładowni napromieniowane boską mocą ciało kapłanki i opuścili orbitę planety, obrawszy kurs na Dominium Ys, kapitan uznał, że przyszedł czas świętować.
– Na Złotej Ys płacą dziesięć ysarów od grama boskich kości. Rączka, jak sądzisz, ile dadzą za całego? – zagadnął, polewając każdemu dużą porcję trunku.
– Obłowimy się, kapitanie. Jeszcze nam się nie trafił taki łup. Wszystko dzięki naszemu tragarzowi! – Rączka wzniósł szklanicę i klepnął Jorka w ramię. Kolejny raz zbyt mocno. – Zdrowie! – zakrzyknął, a inni odpowiedzieli. Nawet zazwyczaj powściągliwy w okazywaniu emocji bogobójca.
– Podszkolimy cię trochę i będą z ciebie korsarze – dodał Rączka.
Jork nic nie mówił, wpatrywał się w alkohol, którego powierzchnia przypominała taflę jeziora. Nie podnosił wzroku, bo czuł, że nieludzkie oczy o podwójnych źrenicach skupiły się właśnie na nim.
– Ja… Chyba wrócę na Uniwersytet. Może mnie przyjmą, za swoją część opłacę czesne.
Zapadła cisza. Na wpół opóźnione szklanice uderzyły o blat, nie podnosząc się z powrotem do ust. Kapitan wstał, spojrzał przez bulaj na pustkę kosmosu.
– Niech i tak będzie – odpowiedział wreszcie. – Ale mam przeczucie, że opatrzność jeszcze skrzyżuje nasze losy.
– Wiesz, kapitanie, że nie wierzę w takie rzeczy jak opatrzność.
Kapitan wziął do ręki szklanicę, opróżnił ją i uśmiechnął się nieznacznie.
– Nie szkodzi – odparł, po raz wtóry wypełniając naczynie alkoholem. – Ważne, że ona w ciebie wierzy.